Zakryte lustra. Tom 1. Sny i przebudzenia - Ewa Cielesz - ebook + audiobook

Zakryte lustra. Tom 1. Sny i przebudzenia ebook i audiobook

Ewa Cielesz

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Silne kobiety, wielkie emocje, historyczne tło i codzienność na ziemiańskim dworze. Skromny dworek w Przylipiu będzie świadkiem życia mieszkańców, ich zwyczajów, porywów serca, nadziei i rozczarowań. Na kilka dni przed wybuchem Powstania Listopadowego w rodzinie Stalickich przychodzi na świat Zosia. Dziewczynka od narodzin wplątana w korowód rodzinnych smutków i nadziei przynosi ze sobą wielkie oczekiwania ale i troski. Jej losy, a potem dzieje dalszych pokoleń przewiną się przez kolejne części opowieści, której fragmenty inspirowane są prawdziwymi wydarzeniami. „Sny i przebudzenia” to pierwszy tom serii „Zakryte lustra”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 34 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
4,4 (79 ocen)
47
19
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rok21

Nie polecam

pisząc książkę należy sprawdzić fakty 153 strona wzmianka o lampach naftowych które wynaleziono ponad 20 lat później
10
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

Powiesc bardzo przyjemna. Nie moge doczekac sie kolejnego tomu. Lektorka wysmienita
10
sezam213

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogę się doczekać 2 części
10
Maadziuulekx3

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
10
Malgorzataklimek1978

Dobrze spędzony czas

lubię książki Ewy Cielesz. warto przeczytać sagę rodzinną. czekam na 2 część.
10

Popularność




 1 

Icóżeś narobiła? – niewysoka, tłuściutka kucharka w sztywno krochmalonym czepku, spod którego wysuwały się srebrzyste pierścionki włosów, aż podskoczyła na dźwięk rozbitego szkła, którego okruchy rozprysły się po ceglanej podłodze. Jej piwne, na ogół zmęczone oczy ożywiły się i zapłonęły złością.

Wiesia, jej pomocnica, w popłochu spoglądała to na rozbite naczynie, to znów na Kazię, sprawczynię szkody. Ta zaś chwyciła nerwowo leżące pod ławą gęsie skrzydło i pospiesznie zmiatając nim skorupy, ukradkiem oglądała się na drzwi.

– To nis takiego – tłumaczyła szybko, niewyraźnie wymawiając słowa. – Niech Aniela nie ksysy. To tylko fajansowy imbrysek, niewiele wart…

– A już ci! – wzięła się pod boki oburzona Aniela. – Nic takiego! A to ulubiony imbryczek naszej pani.

– Ja odkupię… W miastesku odkupię… – chlipnęła Kazia i otarła oczy fartuszkiem.

– Nie wiadomo, kiedy ty do tego tam miasteczka pojedziesz – burknęła Aniela. – No już, przestań się mazać. Pani Rozalia ma teraz większe zmartwienie, może nie zauważy. Marchewkę lepiej oskrob, w koszyku leży.

Kazia skinęła głową, wysypała skorupy do śmieci, przysiadła na ławie i przysunęła do siebie kosz z warzywami.

– O, patrzcie! – Wiesia lubiła zerkać przez małe, kuchenne okno. Dawało niewiele światła, więc pozostało nagie, nieosłonięte firanką. Z tego powodu dziewczyna oderwała nos od szyby, odskoczyła na bezpieczną odległość i ukryła się w cieniu kuchni. – Pan Zygmunt idzie – rzuciła szeptem. – Chyba wiosnę poczuł, bo kapelusza dziś nie włożył.

– Moze zgubił! – odezwała się Kazia i wytarła głośno nos. – Pan Zygmunt nawet latem w kapelusu chozi, bo to elegansko – dodała, a jej twarz rozjaśnił rozmarzony uśmiech. Podkochiwała się skrycie w tym dziwacznym starszym panu, niespełnionym poecie, a choć starała się tego nie okazywać, cała służba domyślała się jej sentymentów i pokpiwała z głupiutkiej dziewki kuchennej, która tak niefortunnie ulokowała uczucia.

– O, tak. Bardzo elegancko, zwłaszcza gdy kapelusz wyświechtany – ironizowała Aniela.

– Co z niego za mężczyzna – droczyła się z Kazią Wiesia. – Cudak taki i niedorajda, żal patrzeć.

– Nie mozna tak mówiś. On secies wierse pise – broniła go Kazia.

– I na co komu te wiersze – żachnęła się Aniela. – Lepiej by do roboty się wziął. Niechby choć brata zastąpił w obowiązkach, skoro… – Aniela urwała nagle, złapała chochlę i zaczęła nią mieszać bulgoczącą zupę. – A on nic – dodała po chwili z nieukrywaną złością. – Ścieżki wydeptuje i o niebieskich migdałach myśli. Darmozjad.

– Skąd on się tutaj wziął? – zainteresowała się Wiesia, chociaż tę historię słyszała już setki razy. – Aniela opowie? – zapytała słodziutko.

– A ty ubiłaś masło? – napadła na nią kucharka i otarła kułakiem oczy, gdyż cebula, którą właśnie siekała, była nad wyraz ostra.

– Ubiłam.

– To wynieś do komory.

– Kiedy kluczy nie ma. Pani Rozalia gdzieś poszła. Widziałam jak wychodziła. Psy wzięła. I koszyk pleciony niosła.

– A, prawda. Mówiła, że podbiał pójdzie zbierać.

– O mój Boze! – zawołała ze zgrozą Kazia i wytrzeszczyła oczy. – To pewnie w imbrysku bęzie chsiała go pazyś. A imbryska nie ma!

– Ano nie ma. I nie będzie, trudno – wzruszyła ramionami Aniela. – Marchewkę obrałaś?

– Obrałam.

– To i dobrze. Teraz ją opłucz i drobno posiekaj.

– Dobze.

– A ty, Wiesiu, wyłóż masło do misy i przykryj ściereczką.

– To nie wynosić do komory?

– Przecież kluczy nie ma – rzuciła kpiąco Aniela i wzniosła oczy ku niebu.

– Ach, prawda – machnęła ręką Wiesia i zachichotała, żeby pokryć zakłopotanie. – To zimną wodą zaleję i postawię w kredensie… A Anielę pięknie proszę o panu Zygmuncie opowiedzieć – przypomniała.

– Ja nic nie wiem – machnęła ręką kucharka.

– E, niemożliwe – rzekła przymilnie Wiesia i trąciła łokciem Kazię. – Jest coś, o czym Aniela nie wie?

– No, może coś tam wiem. Ale tylko tyle, ile o uszy mi się obiło – zaznaczyła i podwijając uporczywie opadający rękaw płóciennej koszuli, obwieściła przyciszonym głosem: – Podobno Zygmuś chciał się kiedyś żenić, ale panna w ostatniej chwili się rozmyśliła, więc on przy bracie został. Kiedy Jan, to znaczy jego brat, ożenił się z naszą panią, to Zygmunt tutaj, do Przylipia za nim przyjechał.

– Rezydent na utrzymaniu brata – pokręciła głową Wiesia i spojrzała znacząco na Kazię.

– Niby na utrzymaniu brata – sprostowała z niezadowoleniem Aniela. – Ale tak naprawdę spadł na głowę pani Walerii, bo dom do niej należy, a nie do Jana.

– Jan siedział u teściowej, a ta niedojda, Zygmuś, u Jana? – podsumowała z fałszywą ciekawością Wiesia, ponieważ doskonale o tym wiedziała. Chciała jednak sprawić przyjemność Anieli, która lubiła poczuć się ważna, a tak właśnie się czuła, ilekroć uchylała rąbka sekretów Stalickich. Pracowała tu najdłużej i bardziej od innych była związana z tą rodziną. Już jej matka służyła jako kucharka u pani Walerii, a ona, Aniela, przyszła do pomocy, gdy rozpoczynała piętnasty rok życia.

– A co mi tutaj opowiadasz? – oburzyła się kucharka. – Jan po próżnicy nie siedział. Pani Waleria wtedy była już wdową. Jej starsza córka, Felicja, za mąż wyszła i wyniosła się do sąsiedniej wsi, do męża, więc Rozalii wypadło z mężem przy matce zostać. I dobrze się stało, bo Jan pracowity był i mądry. Pięknie majątkiem zarządzał.

– Aż umarł – dopowiedziała Wiesia.

– Aż umarł – zgodziła się Aniela i obejrzała się na drzwi, jakby chciała coś dodać. W efekcie zrezygnowała i machnęła tylko ręką.

– A Zygmunt został – rzuciła Wiesia, zerkając na Kazię.

– Ano został – westchnęła kucharka i skrzywiła się z niesmakiem.

Początek kwietnia nie skąpił barw ani słodkich woni. Smukłe brzozy, czeremcha i tarnina mijane w drodze do pobliskiego zagajnika okryły się świeżą zielenią i drobnymi kwiatami. Rozśpiewały się brzęczeniem trzmieli i pszczół. Między drzewami liściastego lasku bielił się kobierzec zawilców, w powietrzu unosił się zapach miodunki i fiołków. Na łąkach rozkwitały już stokrotki i mniszek, a w bardziej podmokłych miejscach złociły się kaczeńce. Wśród zwierząt, ptaków i owadów nastało wiosenne poruszenie. Całe to zamieszanie przy budowaniu gniazd i wyściełaniu norek dla powoływania nowego życia oznajmiały świergoleniem, brzęczeniem i wabieniem w swoim zwierzęcym języku.

Smukła, wysoka postać Rozalii przemykała między drzewami zacienionego o tej porze sadu, którędy prowadziła ścieżka na rozciągniętą pod brzozowym zagajnikiem polanę. Tam najczęściej zbierała zioła, które suszyła później w przewiewnym miejscu. Sporządzała syropy i nalewki, maści i napary, by w razie potrzeby nieść pomoc okolicznym mieszkańcom i domownikom. Zazwyczaj to właśnie dwór pełnił rolę apteki, a ich właścicielki, przejąwszy umiejętności od swoich matek i babek, doskonaliły je jeszcze własnymi doświadczeniami, podszeptami przyjaciółek i czytaniem artykułów zamieszczanych w poradnikach. Dzięki takim osobliwym kursom niosły pomoc cierpiącym najlepiej, jak umiały. O innej opiece medycznej nie mogło być mowy, gdy na kilka wsi wypadał zaledwie jeden wykształcony doktor. Dlatego każda szanująca się ziemianka dysponowała przeznaczoną na medykamenty szafą apteczną, którą sama wyposażała, porządkowała i pilnowała przed niepowołanymi rękami. Rozalia mogła być dumna ze swojej apteczki, do której miała szczególne upodobanie. Interesowała się medycyną i wciąż zgłębiała jej tajniki, tym bardziej że w sieni skromnego dworku, zwłaszcza jesienią, tłoczyły się wiejskie kobiety w przesiąkniętych wilgocią kapotach, rozpalone gorączką dzieci wtulone w ramiona matek i kaszlący chłopi z ciężkim, świszczącym oddechem.

Matka Rozalii, Waleria, niezrównana w stawianiu baniek oraz trafnych diagnoz, mimo upływu lat wciąż z oddaniem krzątała się wokół chorych. Niestety, od kilku dni sama potrzebowała pielęgniarki. Rozalia nigdy nie bała się o matkę tak bardzo jak teraz. Gdy pewnego tragicznego lata kostucha zabrała jej ojca, a znów przed dwoma laty jej mąż Jan zasnął wieczorem, by nie obudzić się nigdy więcej, uwierzyła w nieuchronność kresu. Zrozumiała, jak kruche jest ludzkie życie i że śmierć zabiera nie tylko obcych i dalekich, lecz bez skrupułów sięga po najbliższych i ukochanych. Dlatego drżała na myśl o chorobie matki, do której była niezmiernie przywiązana. Ech, czasem chciałaby być kamieniem. Trwałym, twardym, bez uczuć.

W milczącym zadumaniu nawet nie zauważyła, że słońce oblało się purpurą i zabierając z sobą resztkę ciepła, skryło się za horyzontem. Dopiero gdy jej ramionami wstrząsnął chłód, chwyciła z ziemi wypełniony zielem koszyk, gwizdnęła na dwa dorodne wyżły i sprężystym jak na swoje pięćdziesiąt lat krokiem ruszyła w kierunku domu. Znad zarośli podnosiła się włochata mgła, z której wynurzała się olbrzymia lipa i usytuowana obok niej, kryta gontem, bryła rodzinnego domu. Z opowieści matki wynikało, że dawniej lipy były trzy, a pierwotna nazwa majątku brzmiała Trzylipie, a nie Przylipie jak po ścięciu dwóch z nich.

Minąwszy duży okrągły gazon, Rozalia uśmiechnęła się leciutko na widok zbyt szerokich i zupełnie niepasujących do reszty budynku schodów. Prowadziły do wspartego na czterech kolumnach ganku. Takie reprezentacyjne wejście świadczyło o ułańskiej fantazji jej ojca, który projektował ten niezbyt okazały, ale ładny i funkcjonalny dworek. Wspomnienie ojca było równie mgliste jak otaczająca ją mleczna, wilgotna melancholia. Gdy była dzieckiem, wydawało się jej, że ten wesoły i przystojny mężczyzna będzie przy niej zawsze. Dlatego nie przywiązywała wagi do chwil, które teraz okazywały się znaczące, za którymi się tęskni. Zostały nieliczne obrazy, kiedy wdrapywała się na jego kolana lub przynosiła mu kapelusz i wkładała go zawadiacko na przyprószoną siwizną głowę, a on zaśmiewał się razem z nią. Albo gdy wślizgiwała się do jego pachnącego tytoniem gabinetu, ojciec zawsze odrywał się od swojej pracy, chwytał ją pod pachy, sadzał sobie na ramionach i nosił w podskokach na barana… Te obrazy przesuwały się ulotnie i znikały w powodzi codziennych spraw. Jednak niektóre wspomnienia, chociaż zupełnie nieistotne, jawiły się wyraźniej: ojciec ukryty za płachtą gazety, niecierpliwie przekładający jej strony w poszukiwaniu choćby jednego słowa zwiastującego przywrócenie wolnego kraju. I to zgniatanie zadrukowanego papieru w kulę, wrzucanie jej z furią do kominka przy akompaniamencie złowrogich pomrukiwań. Albo ojciec otwierający szeroko ramiona na widok gości. Uwielbiał ich, zwłaszcza takich, którzy wpadali na moment, znienacka. Zwabiał ich do salonu, częstował dobrym trunkiem, osaczał opowieściami, teoriami, poglądami i przetrzymywał w sieci słów tak długo, aż matka z zakłopotanym uśmiechem nieśmiało proponowała im nocleg. Ojciec bardzo doceniał fakt, że nigdy z tego powodu nie robiła mu później wymówek.

Kiedy leżał w lesie przygnieciony ciężkim pniem drzewa, a kwietniowe słońce i radosny szczebiot ptaków zaprzeczały umieraniu, klęcząca przy nim matka z przerażeniem liczyła jego płytkie oddechy, zanikające tętno i goniła wzrokiem odpływające spojrzenie. Drwale, świadkowie wypadku, do dziś twierdzą, że to duch starego hrabi nie mógł znieść szczęścia swojej narzeczonej u boku innego mężczyzny. Opowiadają też, że pani Waleria nie uroniła wtedy ani jednej łzy. Kiedy jej mąż skonał, roztarła na policzku wilgoć jego ostatniego tchnienia i uciekła w las. Rozpacz zagłuszała śpiewaniem, które echem niosło się hen, aż do wsi. Ludzie mówili, że pani Waleria straciła z żałości rozum. Ale ona wróciła następnego ranka spokojna, oczyszczona, gotowa na wyzwania, które stawiało przed nią życie.

Równie silna i zrównoważona była jej młodsza córka, Rozalia. Właśnie teraz, gdy zadumana wracała z koszem pełnym ziół, uświadomiła sobie, że znów jest kwiecień i znów śmierć zbyt blisko kręci się wokół ich domu. Zimny strach przebiegł jej po plecach, gdy ostrożnie, powoli otwierała drzwi, jakby bała się zbudzić przyczajony cień nadciągającego opuszczenia i żałoby.

Wyżły wtargnęły do sieni pierwsze. Otrząsnęły sierść z wieczornej mgły i pobiegły do kąta, gdzie czekały na nie pełne, przygotowane przez Wiesię miski. Rozalia, zostawiwszy koszyk pod kuchennymi drzwiami, położyła dłoń na klamce drzwi wiodących na krótki korytarz, a stamtąd do sypialni matki. Cofnęła ją jednak i uchyliła te po prawej stronie przestronnej sieni, pełniącej rolę głównego holu. Minęła jadalnię, gdzie czekał nakryty do kolacji stół, i weszła do salonu. Tu przez większe niż w pozostałych pomieszczeniach okna wpadał zmierzch, pogrążając w napływającej szarości drewniane podłogi, bielone ściany zdobione wizerunkiem ukrzyżowanego Jezusa nad wejściem i portretem księcia Józefa Poniatowskiego nad kominkiem. Rozalia nie rozumiała, dlaczego zajmuje on honorowe miejsce w reprezentacyjnym pokoju. Uważała, że jego reputacja pozostawiała wiele do życzenia. Waleria jednak zawiesiła obraz przez wzgląd na męża, który nie zwracał uwagi na kompromitujące wyczyny przystojnego szlachcica, widział w nim natomiast znakomitego i zdolnego przywódcę wojsk. Przy tymże kominku, na pokrytym wytartym zielonkawym aksamitem, starym fotelu zwykł zasiadać Zygmunt. Lubił, gdy drewno płonęło, mieniąc się jaskrawymi kolorami, a ogień drżał podobnie jak jego przejęty głos, gdy czytał swoje dzieła z egzaltacją i nadmiernym patosem.

Salon urządzony był przypadkowo, nagromadzonymi w poprzednich epokach meblami, tak starymi, jak stary był ród Stalickich. Pokolenia pozostawiły po sobie nadgryzione zębem czasu safianowe fotele, szafy z książkami, palisandrowe komody i hebanowy fortepian, na którego klawiaturze swoje białe palce układała niegdyś babka Rozalii. I choć Walerię stać było na dobudowę skrzydła dworku i wyposażenie go w najmodniejsze sprzęty, uznawała podobny pomysł za profanację, bowiem to właśnie dawny klimat sprawiał, że dom miał duszę. Niezwykłości temu miejscu dodawały niepowtarzalne pamiątki, figurki i bibeloty zebrane w podróżach oraz zdobiące ściany grafiki i ryciny w prostych, skromnych ramach. Obrzucone kilimkami zydle, sofa obita adamaszkiem i stojące w rogu salonu krzesła, przed którymi w zapadającym mroku majaczył dębowy stolik do gry w szachy, pozostawały teraz puste. Domownicy rozpierzchli się po swoich pokojach i spędzali czas w samotności, gdyż choroba babki Walerii napełniała wszystkich smutkiem i przygnębieniem.

Rozalia odruchowo poprawiła wiszące w oknach ciężkie portiery, strzepnęła firanki i ruszyła do swojej sypialni, żeby przebrać się przed kolacją. Tu miejsce honorowe zajmowało łoże z drewnianą ramą, na którym otrzymał życie Edward, jedyny syn jej i Jana. Pod ścianą, między dwoma niewielkimi oknami stał sekretarzyk. To przy nim spędzała wolny czas, pisząc listy do kuzynki Eulalii, rozliczając drobne rachunki, układając receptury na rozmaite dolegliwości. Znad sekretarzyka, z portretu oprawionego w szeroką ramę zerkał na żonę łagodnie, nawet trochę filuternie Jan, jakby chciał powiedzieć: „jestem tu, czuwam nad tobą, moja kochana”. Na środku niewielkiego pomieszczenia stał stolik z rzeźbionymi nogami, a przy nim dwa wyściełane krzesła. W rogu, zdobiona unikatowymi ornamentami szafa, stanowiąca kość niezgody między Rozalią i jej starszą siostrą Felicją, która pragnęła mieć ten mebel we własnym domu. Na szczęście matka nie wyraziła na to zgody i szafa pozostała w komplecie z niziutką komodą, ustawioną po lewej stronie łoża.

Rozalia zrzuciła roboczą sukienkę, nalała z dzbana wody do stojącej za parawanem miednicy i zaczęła zmywać całodzienne zmęczenie.

Dlaczego kobieta wciąż musi się przebierać? – myślała ze złością. Do śniadania trzeba zasiąść w porannej sukni, do wyjścia albo domowej krzątaniny należy mieć suknię dzienną, a po południu wieczorną. Oczywiście konieczne jest posiadanie sukni na uroczyste okazje i na bale, do tego rozmaite błyskotki i dodatki oraz odpowiednie buciki. Zajmowanie się sobą ogromnie irytowało Rozalię, która uznawała poświęcony temu czas za stracony. Poza tym trzeba się pilnować, żeby nosić to wszystko umiejętnie, nie ośmieszyć się zbyt eleganckim strojem rano, jak niegdyś Godziewiczowa, która zorganizowała u siebie śniadanie. Do dzisiaj w okolicy uznawana jest za osóbkę wielce śmiałą, jeśli nie wulgarną. Zbyt skromny strój wieczorem też nie przystoi. Rozalia doświadczyła tego na własnej skórze podczas przyjęcia u Felicji. Cóż to była za kompromitacja… – odegnała nieprzyjemne myśli i wezwała Marynę, by ta zapięła niezliczoną ilość drobnych guziczków na plecach prostej, lecz eleganckiej sukni.

– Czy Józia czuwa przy pani Walerii? – zapytała, gdy służąca poprawiała jej potarganą wiatrem fryzurę.

– Tak, proszę pani – dygnęła Maryna, młoda, zdrowo wyglądająca dziewczyna z grubym czarnym warkoczem zaplecionym wokół głowy. Nie była urodziwa, ale przyciągała uwagę energicznym i wesołym usposobieniem i dość masywną sylwetką. – Kazała powiedzieć, żeby pani Rozalia się nie martwiła, bo starsza pani czuje się lepiej. Zjadła nawet trochę gotowanych jarzyn i odrobinę kurzego mięsa.

– Ale kto kazał tak powiedzieć? Pani Waleria?

– Nie! – zaprzeczyła żywo Maryna. – Starsza pani nic nie mówi, tylko tak świszcze, kiedy oddycha. Józia kazała powiedzieć.

– Ach, Józia… A doktor był?

– Jutro przyjedzie. Przysłał wiadomość, że dziś musi pilnie do pani Godziewiczowej jechać.

– Do Godziewiczowej? – zdziwiła się Rozalia, bo mieszkająca w sąsiednim majątku wdowa wydawała się okazem zdrowia. – A z nią co?

– Nie wiem. Pan doktor nie napisał – dygnęła znów Maryna i podała Rozalii lusterko. – Ładnie? – zapytała bardzo z siebie zadowolona.

Rozalia rzuciła okiem na swoje odbicie, potem karcąco na Marynę i zbywszy jej ciekawość milczeniem, kontynuowała wątek choroby sąsiadki.

– A kto odebrał wiadomość od doktora?

– Pan Edward.

– Pan Edward – powtórzyła i pokręciła głową z dezaprobatą. – No właśnie, pan Edward. To skąd wiesz, co doktor napisał, a czego nie? – zapytała uszczypliwie.

– Bo… Bo pan Edward rzucił list do kosza z drewnem, co przed kominkiem stoi, więc musiałam sprawdzić, czy to aby nie ważny dokument, bo pan już raz wyrzucił jakiś weksel i była awantura, no więc przeczytałam… – odparła skruszona.

Ku zaskoczeniu Maryny Rozalia pochwaliła jej czujność, kazała zapalić świece w lichtarzach i podawać kolację. Sama zaś udała się do sypialni matki.

Nie spodziewała się zastać tam synowej. Najmłodsza pani Stalicka, Eliza, siedziała przy łóżku na niziutkim stołeczku i trzymając w obu dłoniach rękę babki, mówiła coś do niej z przejęciem. Rozalia odetchnęła z ulgą na widok przytomnego spojrzenia i dobrotliwego uśmiechu malującego się na twarzy chorej. Wycofała się na palcach i cicho zamknęła za sobą drzwi.

 2 

Eliza nie mogła dłużej znieść wypełnionego ciszą, gęstego powietrza. Dlatego stała tutaj, wśród ledwo zmartwychwstałej zieleni kwietniowych łąk. Wśród chwytanych łapczywie chwil, które dobiera się jedna do drugiej, składa w kufrze pamięci, bo tak szybko zmieniają się w wieczność.

Nikt nie zauważył, gdy wymknęła się chyłkiem i szeleszcząc suknią, zniknęła za owocowym sadem. Przeczeka tu w modlitwie milczenia. Nie chce wracać. Za kurtyną szerokich drzwi dworku dusza babki Walerii opuszcza właśnie scenę i nasycona wiecznością wędruje w nieznane.

I to właśnie teraz, gdy ona, Eliza, odkryła w sobie nowe życie, więc nie wie, co uczynić z sercem, bo zdarzenia w jednej chwili i bolą, i cieszą. Powtarzalność narodzin i śmierci, którym towarzyszy jedynie samotność, obmyślił Bóg. Tylko On wie, jak się z nimi rozprawić.

Jasnowłosa, o wielkich, szarych, jakby wiecznie zdziwionych oczach, Eliza Stalicka z Mrudowskich, córka średniozamożnych ziemian, od sześciu lat mieszkała pod dachem męża w niewielkim białym dworku na wschodnich rubieżach. Edwarda poznała nie przypadkiem, lecz za sprawą Eulalii Wojarskiej, która była jednocześnie przyjaciółką matki Elizy i cioteczną siostrą matki Edwarda, Rozalii. Owa dystyngowana warszawianka, zaprosiwszy do siebie Stalickich i Mrudowskich, zaaranżowała spotkanie młodych w karnawale. Odtąd Eliza już zawsze miała wracać wspomnieniem do chwili, gdy po raz pierwszy ujrzała przyszłego męża. Młody, przystojny, w doskonale skrojonym na wzór angielski fraku, prezentował się wytwornie. Po prezentacji musnął jej dłoń ustami, nad którymi czernił się krótko przystrzyżony wąsik, i porwał ją do pierwszego tańca. Było to siedem lat temu, w roku tysiąc osiemset dwudziestym trzecim. Chociaż władze zaborcze niezbyt przychylnie patrzyły na huczne zabawy, czas od Trzech Króli aż do Środy Popielcowej wypełniał się balami, trwającymi do białego rana. Karnawał ściągał gości z okolicznych miasteczek i majątków ziemskich. Całe rodziny przybywały z bagażami wypełnionymi sukniami, pudłami kapeluszy, perfumami, różami, pudrami i żelazkami do karbowania włosów. Bez tych drobiazgów i różnych fatałaszków trudno się było przecież obejść. Mrudowscy, nadwątliwszy domowy budżet, wynajęli hotelowy apartament, by umożliwić jedynej córce smakowanie wielkiego świata i zabawy. Nade wszystko liczyli, że ich delikatna i nieśmiała jedynaczka nie odrzuci zalotów podstawionego przez Eulalię kawalera. Karnawał był ogromną szansą dla dziewcząt, które pod czujnym okiem matek uwodziły przystojnych młodzieńców, lecz ta niezwykle urodziwa, ale nazbyt spokojna panienka nigdy nie próbowała flirtów z mężczyznami.

Ku satysfakcji Eulalii i radości Mrudowskich Eliza i Edward przypadli sobie do serca. Rodziny zainicjowały przedślubne rytuały, przyglądając się sobie wzajemnie pod względem statusu i zamożności, podczas serii obowiązkowych wizyt. O ile trzydziestoletni Edward musiał się wreszcie ustatkować i cieszył się z wyboru panny o delikatnej urodzie polnego kwiatu, a przy tym dobrze wykształconej, dla Elizy małżeństwo miało znaczenie nobilitujące. Oto, mając lat dziewiętnaście, uwolni się spod rodzicielskiej kurateli i przejdzie pod opiekę męża. Kochała rodziców, to jednak dzięki małżeństwu nareszcie zacznie liczyć się w towarzystwie. Cóż dopiero, gdy pojawią się dzieci! A Eliza, jako jedynaczka marzyła o całej ich gromadce.

Ślub był paradny, a miesiąc miodowy upłynął na podróżach, podczas których para młoda odwiedzała wszystkich członków rodziny nieobecnych na uroczystościach. Przenosiny do domu męża młoda żona suto skropiła łzami, tęskniąc za matką już w drodze do Przylipia.

Dworek, którego dach tonął w zielonej koronie rosnącej obok olbrzymiej lipy, nie był może wielkopański i wystawny, ale w miarę szykowny, poza tym bez zarzutu spełniał swoje zadania. Był miejscem odpoczynku, pracy i zatrudnienia dla nielicznej służby. Zdarzało się, że latem podejmowano tu gości, którzy przyjeżdżali z miasta dla wytchnienia. W czasie karnawału natomiast rzadko organizowano uczty i spotkania w szerszym gronie. Rozalia, stanowcza i wyniosła świekra Elizy, nie była zbyt towarzyska. Po stracie ukochanego męża przyjmowała rozrywki z niechęcią i przykrością. Rezydujący w Przylipiu szwagier, poeta, może i miałby ochotę na jakieś inspirujące spotkania, ale nie śmiał się dopominać. Dziwiło to Elizę, która szybko odkryła, że pod chłodnym usposobieniem świekry znajdowało się dobre i wyrozumiałe serce. Zarówno synowej, jak i pierworodnemu wnukowi, który przyszedł na świat rok po ślubie, Rozalia nie szczędziła łagodności i serdecznego ciepła. Podobnej czułości doznawała od babki Walerii, która pokochała żonę swojego wnuka jak własne dziecko.

I oto teraz, gdy Eliza, oparta o pień smukłej brzozy, drżeniem serca przypominała spłoszonego wróbla, a minuty wstrzymywane niepewnym oczekiwaniem parskały niecierpliwie, w sypialni nestorki rodu rozgrywały się bolesne i dramatyczne chwile.

Czy to prawda, że ponura kostucha w ostatniej godzinie pokazuje się ludziom? – myślała w trwodze. – Mówiły o tym kobiety przy robocie w kuchni. Kucharka opowiadała, że jeśli u wezgłowia śmiercicha stanie, to człowiek może wykaraskać się jeszcze z choroby. Gorzej, jeśli w nogach, o, wtedy nic już nie pomoże. Wtedy wiadomo, że po księdza trzeba posłać i płaczki umawiać. Konie, które stajenny zaprzęgał dla doktora z miasteczka, też jakieś niespokojne były. Wierzgały i prychały, jakby zło jakieś stało im na drodze. A te krecie kopczyki w ogrodzie? Podobno nie wróżą nic dobrego, gdy koło domu jeden po drugim wyrastają jak grzyby. Psy też wyły nad ranem, aż Edward musiał do nich wstawać i jakimś psim przysmakiem uspokajać.

Elizie mgłą zaszły oczy. Otarła je wierzchem dłoni i zamrugała szybko, żeby nikt płaczu po niej nie poznał. Wszakże Rozalia przy każdej sposobności napomina ją, że stateczna żona i matka sześcioletniego syna powinna już panować nad sentymentami. Bardziej one podlotkom przystoją niż dojrzałej kobiecie. Cóż, gdy jej serce miękkie jak gęsie pierze. Zwłaszcza gdy o babkę chodzi, która ją od pierwszego poznania jak matka do piersi przytuliła i córuchną nazwała. To przy niej Eliza spędzała najurokliwsze chwile na długich i szczerych rozmowach. To jej właśnie wyszeptała kilka dni temu w wielkiej tajemnicy, że chyba drugie dziecko nosi pod sercem i nawet Edward jeszcze nic o tym nie wie.

– Nazwij ją Zofią, córuchna – poradziła rozczulona babka. – Zofia Męczennica, matka trzech córek, Wiary, Nadziei i Miłości, będzie jej patronować. Wtedy możesz być spokojna o jej los.

– Babcia mówi z taką pewnością – zaśmiała się Eliza. – Ale może urodzić się chłopiec.

– O, nie – babka uniosła wskazujący palec do góry i potrząsnęła nim sugestywnie. – To będzie dziewczynka. Tutaj – położyła dłoń na piersi – w sercu to czuję.

Zaraz na drugi dzień pani Waleria zemdlała w ogrodzie i od tej pory słabła z każdą godziną.

Eliza oderwała się od białego pnia, do którego przytuliła twarz dla ochłody, strzepnęła suknię, poprawiła na ramionach stargany szal. Trzeba wracać zanim ktoś spostrzeże, zanim zaczną jej szukać.

Na dziedzińcu powóz. To siostra Rozalii, Felicja przyjechała żegnać matkę. Eliza poznała jej letnią dorożkę. Trzeba będzie wejść do zaciemnionej alkowy, przywitać się z nielubianą krewną, a potem pozostać u łoża babki i patrzeć na jej cierpienie. Całe szczęście, Staś w rękach bony, nie musi towarzyszyć matce w tym przygnębiającym wydarzeniu.

Wszyscy już są: świekra, ciotka Felicja, jej mąż Gustaw, obok uczepiona jego ramienia szesnastoletnia córka Małgorzata i jej starsi bracia Marek i Mateusz. Jest także Edward, który na widok zarumienionej z emocji twarzy żony uniósł brew w zdziwieniu i delikatnym napomnieniu. Brakowało tylko Zygmunta, lecz on, uznawszy, że jego wrażliwość zostanie wystawiona na zbyt bolesną próbę, nie chciał uczestniczyć w tym smutnym i według niego intymnym pożegnaniu. Eliza podeszła do ciotki i powitała ją chłodno. Podała dłoń Gustawowi, a Małgorzacie i młodzieńcom odpowiedziała zaledwie lekkim skinieniem głowy. Potem stanęła u boku męża i opuściła wzrok na żółte jak wosk i posiekane zmarszczkami oblicze babki. Ta leżała nieruchomo, wodząc jedynie po zebranych na wpół przymkniętymi oczami. W alkowie było duszno, mrocznie i cicho. Słyszeli tylko tykanie ściennego zegara i nierówny oddech konającej.

O stałej porze, bo wszystko w Przylipiu musiało być stałe i odwieczne, pozostawiwszy chorą pod opieką Józi od lat usługującej starszej pani, zasiedli do obiadu. Gospodyni z wyćwiczoną grzecznością próbowała konwencjonalnych pogawędek. A to o wyboistej drodze wiodącej z majątku Felicji do Przylipia, o podanych potrawach, a także o kolejnym przeziębieniu Zygmunta, który przy pierwszym ociepleniu miał nieostrożność zapomnieć przed wyjściem na spacer kapelusza. Felicja jednak nie zamierzała podtrzymywać tej rozmowy. Z wrodzonym sobie chłodem zapytała:

– A cóż z biżuterią matki? Nie będziesz przecie łakomić się na wszystkie jej błyskotki?

Eliza poczuła na policzkach rumieniec zażenowania, chciała powiedzieć, co myśli o sugestii Felicji, która nawet w takiej chwili nie może powstrzymać swojej chciwości.

– Myślę, droga siostro, że nie pora na takie dysputy – odparła Rozalia, której szyję i policzki pokryły rozległe, różowe plamy. – Matka, póki co, klucza z szyi nie zdjęła i majątkiem nie zadysponowała. Tym szczególnym majątkiem – podkreśliła. – Poza tym jeszcze żywa leży, więc pewnie nieraz przyjdzie ci spojrzeć w jej oczy i ze wstydu płonąć.

Felicja uśmiechnęła się nieznacznie. Piękna i kosztowna biżuteria skrywana w żelaznej skrzynce, do której kluczyk na złotym łańcuszku spoczywał na zwiędłej szyi konającej, warta była folwarku z inwentarzem. Waleria nie otworzyła kufra ani razu, nawet po śmierci męża, gdy niedopilnowane gospodarstwo mocno podupadło. Rozalia rozumiała, że matka nie czuła się właścicielką tych skarbów, bo wciąż wierzyła, że zgłosi się po nie prawowity spadkobierca. Felicja była innego zdania. Uważała, że kosztowności dawno powinny zostać sprawiedliwie rozdzielone. Teraz, gdy matka odejdzie, nie da się tak łatwo zbyć. Będzie walczyć o należną jej część na posag dla Małgorzaty. Ale dobrze, póki chora nie wydała ostatniego tchnienia, może udawać obojętność.

Nikt nie dostrzegł w niej zapalczywości, gdy siląc się na spokój, skinęła na lokaja i zażądała mniej wypieczonej porcji kurczęcia. Rozalia zaś, chcąc pominąć niewygodny temat, lekko podniesionym z irytacji głosem zaczęła namawiać gości do spożywania posiłku, częstować plastrami pieczonego mięsa i świeżą sałatą.

Tego dnia kobiety nie wyszły na zwyczajową poobiednią przechadzkę, lecz czujnie nasłuchując odgłosów z wnętrza domu, przysiadły na krzesłach, które służba wyniosła na szeroki ganek. Mężczyźni wymknęli się do gabinetu Edwarda wypalić fajki, by już po chwili towarzyszyć paniom przy herbacie. W iluzji ceremoniału nikt nie ważył się poruszać ani bolesnej kwestii umierającej babki, ani sprawy spadku. Owijając słowa w woal uprzejmości i ukrywając niepokój, mówiono o rzeczach nieważnych i oswojonych. Pod tym pozornym spokojem zdawało się, że nic złego nie może się wydarzyć, a wezwany doktor przybył jedynie z kurtuazyjną, przyjacielską wizytą. Eliza, wciąż jeszcze nieprzyzwyczajona do podobnej hipokryzji, siedziała niespokojna u boku Edwarda.

– Może pójdę do niej? – szeptała dyskretnie, uśmiechając się dla niepoznaki.

– Nie trzeba, doktor tam jest – odpowiadał cierpliwie mąż i całował jej drobne palce.

Pozorna beztroska skończyła się, gdy doktor po długiej wizycie u chorej wyszedł wreszcie do nich. Zatrzymał się przy drzwiach, schował do kieszeni binokle i pokręcił z rezygnacją głową.

– Nie ma nadziei – rzekł grobowym głosem. – Dziś, najdalej jutro będzie koniec.

Felicja poruszyła się nerwowo, ale pod piorunującym spojrzeniem siostry nie odezwała się ani słowem.

– Herbaty, doktorze? – zaproponowała Rozalia łamiącym się głosem, lecz ten wymówił się taktownie czekającą go jeszcze tego dnia wizytą.

– Dziękuję, droga pani. Prosto stąd jadę do Sępina. Od tygodnia pani Godziewiczowa narzeka na zdrowie.

– Godziewiczowa? Ha, ha! Nie może być! – zaśmiała się Felicja i zaraz umilkła, napotkawszy wzrok doktora.

– Może być, paniusiu – zauważył kwaśno. – Zapewniam panią, każdego choroba może dopaść. No, życzę hartu ducha – dorzucił, zwróciwszy się do Rozalii, po czym skinął na woźnicę.

Minął wieczór, a babka wciąż pojękiwała z cicha na swoim posłaniu. Po kolacji, gdy zasmucona Eliza w zaciszu swojej sypialni modliła się o zdrowie Walerii, ktoś delikatnie zapukał.

– Starsza pani prosi – zakomunikowała Józia i z cichym pochlipywaniem wycofała się do ciemnego korytarza. Była przywiązana do swojej pani i trudno się dziwić, bo łagodna babka Waleria nigdy nie okazywała złości i zniecierpliwienia, a dzieci, od własnych zaczynając, a na prawnuku Stasiu kończąc, uczyła szacunku wobec innych.

– Mnie? – zdziwiła się Eliza, ale nie doczekała się odpowiedzi. Józia oddaliła się prędko, szeleszcząc wykrochmalonym fartuszkiem.

Na widok wchodzącej Elizy czuwające przy matce Rozalia i Felicja z ociąganiem odsunęły się od łoża, ale nie spuszczały oka z pożółkłej i skurczonej jak zwinięta pięść twarzy chorej. Ta zaś poleciła Elizie zdjąć sobie łańcuszek z szyi i drżącą z wysiłku ręką zacisnęła kluczyk w jej dłoni.

– To twoje – powiedziała z trudem. – Dla córki. Dla Zosi.

Z piersi Felicji wyrwał się ni to okrzyk, ni pełne oburzenia westchnienie. Zrobiła gwałtowny krok do przodu, lecz Rozalia powstrzymała ją mocnym chwytem za ramię. Na szczęście Eliza nie widziała, co działo się za jej plecami.

– Dobrze – obiecała gorączkowym szeptem, bo tylko tyle mogła zdławionym głosem wydusić ze zbolałego serca.

– Nie mam sił. Idź, niech cię… Bóg błogosławi…

– Babciu – załkała Eliza. – Babciu…

Babka Waleria przymknęła oczy i więcej się nie odezwała. Tylko ledwo wznosząca się i opadająca pierś świadczyła, że duch jeszcze się w niej kołacze. Eliza ścisnęła kluczyk mocno, aż zaczął pulsować w rytm szybkiego bicia jej serca, po czym szybko opuściła sypialnię, by nie wybuchnąć wzbierającą w niej rozpaczą.

Gest i słowa umierającej są święte i niepodważalne, dlatego Felicja zacisnęła zęby i odprowadziła Elizę zawistnym spojrzeniem. Rozalia zaś zastanawiała się, o jakiej Zosi mówiła matka. Być może ledwie przytomna, wydawała jakieś dziwne i niedorzeczne dyspozycje, ale nie czas był w tej chwili o tym myśleć.

Dopiero teraz, gdy matka była jeszcze na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie jej duch oddalał się z każdą minutą, zaczęła uzmysławiać sobie nieuchronność śmierci. Bała się jej, ale dopóki śmierć przechodzi obok, dotyka innych ludzi, wygodniej udać, że jej nie ma.

Nocą, leżąc u boku Edwarda, Eliza nie mogła zasnąć. Obdarzona niespodziewanym prezentem, nie czuła się uszczęśliwiona. Bardziej martwiła się zarówno tym bogactwem, którego pochodzenia nie znała, jak i niespełnieniem woli babki, jeśli urodzi się syn. Położyła ostrożnie dłoń na płaskim brzuchu i ledwie poruszając wargami, szepnęła:

– Musisz być dziewczynką, kochanie. Musisz być Zosią.

Uspokojona tym zaklęciem, zasnęła.

Ze snu wyrwał ją harmider. Na korytarzu rozlegało się szybkie tupanie. Domyśliła się, co to znaczy.

– Edwardzie – trąciła ramię męża. – Zbudź się, to już…

Zerwali się jednocześnie. Edward narzucił szlafrok, ona chwyciła wiszący na oparciu krzesła lekki peniuar. Niemal biegli słabo oświetlonym korytarzem do pokoju babki, gdzie anioł i diabeł targowali się o bezbronną duszę. Okalające łoże świece drżącym światłem przypominały ulotność życia. Gęste od topionego wosku i ludzkich oddechów powietrze było nie do wytrzymania. A tu jeszcze Rozalia zapaliła poświęconą gromnicę i zacisnęła na niej zimne palce matki. Potem kazała Józi wyjąć spod głowy pani poduszkę i odkryć pierzynę, żeby chorej lżej było odejść. Służąca, szlochając, wykonała polecenie, a w miejsce puchowej poduszki wsunęła tłumoczek wypełniony trocinami.

– Idź, pobudź wszystkich, bo jeszcze kto we śnie za nią pójdzie – mruknął do Józi Gustaw. Natychmiast zerknął na żonę w obawie, że wyśmieje jego polecenie, ale Felicja w milczeniu przymknęła oczy i skinęła głową na znak aprobaty.

Gromnica przechyliła się nagle i w jednej chwili Eliza chwyciła ją, żeby ogień nie zajął koszuli babki. Wtedy ta, ostatnim gestem wpiła się palcami w jej rękę i tak skonała.

Edward skoczył czym prędzej i wydarł ze śmiertelnego uścisku dłoń żony.

– Wyjdź stąd – syknął przerażony. – Wyjdź, bo zabierze cię z sobą!

Z samego rana wezwano wiejską babinę, Olechnę, która była nie tylko najsłynniejszą akuszerką w okolicy, znawczynią ziół i wszelkich chorób, zajmowała się również posługą umarłym. Za dobrą zapłatą myła ich i ubierała, a przy tej robocie śpiewała skoczne piosenki, żeby oblicze Najwyższego, przed którym przyjdzie im stanąć, rozjaśniały radosne, a nie ponure dusze. Rodzinie zakazywała dotykać umarłych, aby jakimś trafem któreś nie wybrało się za nieboszczykiem na tamten świat. Dlatego na wieść, że Elizę w chwili śmierci połączył z babką silny dotyk, kręciła z niepokojem głową i odmawiała stosowne modlitwy. Krzątając się wokół umarłej, ułożyła monety na jej powiekach, a brodę podwiązała czarną wstążką, bo przez usta albo oczy dusza może powrócić do ciała. Nowiutką suknię z czarnego atłasu przejrzała dokładnie, wyrównując szwy i pozbywając się supłów. W przeciwnym razie dusza mogłaby o nie zaczepić i uwięznąć na stałe. O, Olechna była dokładna i uważna. Ludzie z odległych wsi po nią posyłali, bo z podobną troską odnosiła się do żywych i do umarłych.

Józi nakazała przykryć lustra, bo a nuż uwieczni się na nim odbicie zmarłej. Zatrzymano też wszystkie zegary, by nie zakłócały ciszy i spokoju zaświatów. Wszak czas ziemski był dla umarłej skończony. Do trumny, którą przywieziono przed południem, włożyła poświęcone zioła dla bezpieczeństwa duszy w dalszej drodze, po czym dyskretnie wsypała garstkę maku.

– A po co to? – zapytała Józia, której uwadze nic nie mogło umknąć.

– Niech się tam nieboszczka zajmie liczeniem ziarenek, zamiast myśleć o powrocie do żywych – burknęła Olechna.

Przez trzy doby w domu panowała cisza zakłócana jedynie zawodzeniem kobiet dobiegającym z alkowy babki oraz szuraniem butów i wzdychaniem odwiedzających. Posiłki były skromne, podłogi zakurzone, gdyż zwyczaj nakazywał, by służba i domownicy ograniczali codzienne obowiązki. Nawet Eliza upomniana przez świekrę zmarszczeniem brwi, musiała odłożyć haftowanie. I już nie umiała zająć rąk. Snuła się z kąta w kąt i pochlipywała w chusteczkę.

Rozalii serce kroiło się na ten widok. Jej samej żal ściskał gardło, ale dyscyplinowała emocje, zamykała się w skorupie własnych myśli, odkładała je na później, kiedy w obecności świętych obrazów będzie mogła ten żal wyrzucić, wymodlić, błagać Boga o pocieszenie.

Otoczyła synową ramieniem i spoglądając jej uważnie w oczy, powiedziała półgłosem:

– Są wypadki, kiedy trzeba się poddać, moja droga. To trudne, ale czasem nic innego nie pozostaje, niż godzić się z rzeczami, na które nie masz wpływu. Trzeba przejść obok tego, przełknąć jak gorzkie lekarstwo. A potem wrócić do życia, robić swoje.

Eliza pokiwała głową i wtuliła się w czarne koronki sukni świekry.

Przez trzy puste noce wypalono prawie cały zapas świec podczas nocnego czuwania. Modlący pilnowali się wzajem, by nikt nie zasnął, bo i tu czyhało zagrożenie, że dusza podczas snu opuści ciało, spotka duszę babki i na wieki z nią odejdzie.

Wreszcie trzeciego dnia przyszła chwila ostatecznego pożegnania i ostatniego spojrzenia na wygładzoną wiecznym odpoczywaniem twarz nieboszczki. Trumnę zamykali przywołani na tę okoliczność służący, którzy wynieśli ją nogami do przodu, żeby zmarła nigdy nie wracała i nie straszyła mieszkańców. Józia z tego samego powodu szybko przewróciła stołki, na których trumna była ustawiona. Konie wypożyczone na tę smutną ostatnią drogę od sąsiada, bo własnych nie powinno się zaprzęgać, wstrzymywano trzykrotnie na znak żałoby. Ostatni raz przy rozstaju dróg, gdzie stała kapliczka przystrojona świeżymi gałązkami brzozy.

 3 

Długo jeszcze Eliza nie mogła pogodzić się z odejściem swojej ukochanej przyjaciółki. Nawet Edward, chociaż jako mąż był serdeczny i czuły, nie poświęcał jej tyle uwagi i troski, ile niegdyś babka Waleria. Eliza nie miała mu tego za złe. Przecież oddawał się gospodarskim obowiązkom, z którymi po śmierci ojca został sam. Było co robić w majątku liczącym hektary pól i łąk, kawał lasu, a także pokaźny inwentarz. Folwarcznej służby nie było wprawdzie wiele, lecz należało nią pokierować, rozdysponować pracę ogrodnika, leśnika i parobków gospodarskich. Trzeba było wydać dyspozycje furmanowi, stajennym i pastuchom, wreszcie robotnikom pracującym w lesie i w polu, których doglądał regularnie, objeżdżając konno włości. Po powrocie zajmował się dokumentami i rachunkami w swoim gabinecie. Brakowało mu czasu dla rodziny. Ale, co nie zdarzało się zbyt często w małżeństwach kojarzonych dla ukrócenia męskich namiętności bądź dla majątkowych interesów, kochał swoją nad wyraz łagodną i piękną żonę. Przepadał również za Stasiem, pierworodnym synem. A teraz, gdy dowiedział się o rychłym przyjściu na świat nowego dziecka, znów rozpierały go duma i radość.

Po śmierci Walerii Eliza często patrzyła w lustro, przymierzała starość, przyszłe zmarszczki i siwiznę. Trzeba będzie przez to godnie przejść, nie ośmieszać się przedłużaniem młodości rozmaitymi kobiecymi sztuczkami jak Godziewiczowa z sąsiedniego majątku. Ech, czy warto przywiązywać się do świeżego obrazka młodości? Bezwzględna śmierć i tak wykpi wszystko, odbierze.

Dotykała wypukłości brzucha i zastanawiała się, jakie ma prawo dawać życie, skoro wszystkich czeka taki koniec. Egzystencja pod zaborami też życia nie ułatwia, jest niepewna i trudna. Jakaż więc przyszłość czeka jej dzieci, bez ojczyzny, z carem na tronie?

Eliza westchnęła. Dopiero co koronowano Mikołaja I na króla Polski. Kuzynka Eulalia pisała, że monarcha zdobył się na gest, by wjechać do Warszawy w polskim mundurze. Chciał przypodobać się dumnym Polakom, a i tak szemrano o planowanym zamachu, więc cara musiał chronić kordon wojska.

Nikt nikomu nie ufa, nie wierzy. Władca poddanym, a poddani władcy – myślała posępnie.

Ożywiła się dopiero na dobiegający zza okna wesoły szczebiot Stasia. Bawił się z folwarcznym chłopcem pod opieką bony. Rozalia ganiła taką poufałość, ale Eliza twierdziła, że dziecku potrzebne jest towarzystwo rówieśników i dopóki jego rodzeństwo nie przyjdzie na świat, może zadowolić się zabawą z synem parobka. Poza tym powinien zbliżyć się do nich. Kiedyś będzie musiał pójść w ślady ojca, zarządzać majątkiem, a więc pracą tych ludzi.

Tego czerwcowego, pogodnego dnia, gdy zasiadano w altanie do podwieczorku, nieoczekiwanie na dziedziniec zajechał powóz. Niezapowiedziana, ale też nieproszona, Felicja wywołała zdumienie i konsternację. Wysiadła w towarzystwie Małgorzaty i nie zważając na gwar dobiegający z altany, energicznym krokiem podążyła w stronę domu. Spokojna zwykle Rozalia pobladła lekko, ale nie wstała od stołu i starała się zachować spokój. Nawet Zygmunt, wyprostowany dotąd jak struna, skulił się w kącie altany i wielką białą chustką otarł pot z czoła, chociaż kto jak kto, ale on nie miał najmniejszego powodu do wpadania w popłoch i rozstrój nerwowy. Eliza nieznacznym ruchem palców dotknęła kluczyka spoczywającego między jej krągłymi piersiami i ścisnęła dłoń Edwarda. Odwzajemnił uścisk i uśmiechnął się do niej uspokajająco. Mimo to wstrzymała oddech, ujrzawszy ponownie ciotkę Felicję, która wracała z wypisaną na twarzy furią. Tuż za nią drobnym kroczkiem podążała Małgorzata. Ta z kolei miała obojętną, a nawet lekko znudzoną twarz, jakby nie jej dotyczyła sprawa utraconego posagu. Rozalia powoli podniosła się z miejsca i przyłożyła dłoń do gardła, co było oznaką silnego wzburzenia.

– Niechże mama usiądzie – odezwał się Edward, po czym udając, że nie zauważył tego całego napięcia, wyszedł gościom na spotkanie.

– A toście nam niespodziankę zgotowały, droga ciociu! – zawołał, nadrabiając miną. –Właśnie do stołu siadamy, więc posilicie się z nami, zapraszamy.

Małgorzacie zaświeciły się oczy do czerwoniutkich truskawek suto zalanych śmietaną, lecz Felicja obrzuciwszy szybkim spojrzeniem stół, żachnęła się oburzona.

– Niech mi siostrzeniec podwieczorkiem oczu nie mami. Nie przyjechałam tu jeść, tylko sprawę Małgosi uczciwie załatwić.

– Proszę zatem usiąść – odparł grzecznie, ale stanowczo i ciotka, o dziwo, przysiadła ulegle na wskazanym krześle. Małgosia zajęła miejsce przy Stasiu, a on, uczony od najmłodszych lat uprzejmych ceremonii, usłużnie podsunął jej półmisek z owocami. Zwykle w takich chwilach wszyscy uśmiechali się i chwalili chłopca, lecz dziś nikt nie zwrócił na ten gest uwagi.

– Jakąż to sprawę kuzynki Małgorzaty pragnie ciocia z nami załatwić? – zapytał spokojnie, nakładając jej porcję truskawek i podsuwając dzbanuszek ze śmietanką. – Nic mi o tym nie wiadomo – dodał, wiodąc zdziwionym albo raczej zaciekawionym spojrzeniem po wszystkich zgromadzonych.

– Nie udawaj, mój drogi – Felicja poderwała się z miejsca i potrząsnęła wskazującym palcem przed nosem Edwarda. – Dobrze wiesz o majątku babki Walerii. Ja to wszystko sobie przemyślałam i twierdzę, że moja matka, nieprzytomną będąc, twojej żonie przez pomyłkę wszystko przekazała. Tymczasem Małgosia za mąż idzie, a jej posag pod ręką tej… tej przybłędy! – ostatnie słowa wypadły histerycznie i piskliwie.

Gdyby ciotka wykazała się choć odrobiną ogłady, życzliwości i dobrej woli do osiągnięcia porozumienia, Edward zdecydowałby o podzieleniu majątku babki. Ton głosu jednak, złośliwość i zadziorność Felicji, rozjuszyły go tak dalece, że porwał się z krzesła, wsparł rękami o stół i przechylony w jej stronę wycedził:

– Niech ciotka tak mojej żony nie nazywa! Ciotka niech na słowa uważa, bo dobre zawsze wracają, ale i złe rykoszetem się odbiją i silnie ugodzić mogą. Nie życzę kuzynce Małgorzacie, żeby w rodzinie jej przyszłego męża ktoś tak o niej mówił. Co do posagu, babka Waleria nikomu go nie obiecywała, zrobiła z nim więc, co chciała. Obie z moją matką widziałyście, jak babka kluczyk wcisnęła do ręki Elizy. Nie ciotce sądzić o przytomności jej umysłu. Co powiedziała, święte. I wedle jej woli nie Małgorzata, a moja córka ten posag dostanie.

– Nie unoś się, Edwardzie – napomniała go Rozalia. – Proponuję układ.

Spojrzał na nią zagniewany.

To niesamowite, ile jadu można zmieścić w jednym spojrzeniu – pomyślała, zaskoczona jego tak gwałtowną reakcją.

– Ja w żadne układy z nieuczciwością i pazernością wchodzić nie będę – warknął.

– Przyznać jednak musisz, że płeć dziecka nikomu nie jest znana. Może być, że urodzi się chłopiec. Babka tymczasem majątek przyznała dziewczynce – mitygowała jego wzburzenie Rozalia. – Proponuję podział sukcesji w przypadku narodzin syna.

– Nie zgadzam się – zaoponował i dodał złośliwie: – Do trzech razy sztuka. – Po tym oświadczeniu zerknął z leciutkim uśmieszkiem na żonę, która pod tym spojrzeniem zarumieniła się jak panienka. – Jeśli i następnym razem będzie syn, podzielimy majątek.

– Ha! – zawołała wściekła Felicja, unosząc ramiona. – Wy będziecie zabawiać się w alkowie, tymczasem Małgorzatę wpędzicie w staropanieństwo! Po moim trupie!

Edward roześmiał się z ironią.

– Ciotka niech własny trzosik przetrząśnie i z córką majątkiem się podzieli. Wasz folwark ze trzy razy większy od naszego, a do grobu ciotka przecie go nie zabierze – rzucił jej w twarz, po czym usiadł i spokojnie zabrał się za truskawki.

Pąsowa ze złości Felicja poderwała się z miejsca i nie pożegnawszy się nawet, pospieszyła do powozu, popychając przed sobą niemrawą Małgorzatę.

Rozalia, której nie w smak była kłótnia z siostrą, spojrzała z wyrzutem na syna.

– Mogłeś darować sobie tę zuchwałość. Trudno się dziwić, że o swoje walczy.

– Jej ciągle mało – obruszył się rozjątrzony. – Posag miała przecież hojny. A babka inne przeznaczenie obmyśliła dla tego majątku. Miała do tego prawo, skoro tak szczodrze hrabia ją obdarował.

– Hrabia? – odezwała się po raz pierwszy Eliza. Jej wielkie szare oczy otworzyły się jeszcze szerzej w szczerym zdumieniu.

– Tak było – potwierdziła Rozalia. – Stary wdowiec, za którego moja matka wcale iść nie chciała, choć po królewsku był bogaty i wielce w niej zakochany. Umarł bezdzietnie i samotnie, złożony chorobą niedługo przed ślubem. Przedtem jednak wszystkie rodzinne kosztowności ukochanej Walerii podarował. Narzeczona dar przyjęła i złożyła w kuferku. Nigdy z niego nie skorzystała. I tak do dzisiaj tam leży – westchnęła.

– Walerio, która śnisz w błękitnym krajobrazie, niech Twoje imię rozpieszczane słońcem niosą na skrzydłach przejrzyste anioły. Z mojej tęsknoty odejdź, bo wszędzie Cię pełno. Odbierasz moje myśli, a zostawiasz własne. Walerio, przyjaciółko, która jesteś we mnie, opuść moją skołataną głowę i odejdź do wieczności – szeptała w myślach Eliza, brodząc po wysokiej, wilgotnej trawie.

Lubiła umykać przed ludźmi i zanurzać się w samotność, gdzie myśli mogły krążyć swobodnie, nie natykając się na obce koncepcje, sądy i diagnozy. Cóż, gdy od śmierci babki, nie potrafiła ani na chwilę uwolnić się od jej obecności i czuła, jakby Waleria snuła się za każdym jej krokiem, towarzyszyła w każdej przeżywanej chwili. Nie mówiła o tym z nikim, ale obawiała się, że ten ostatni przedśmiertny dotyk połączył je na zawsze.

Kilka metrów przed nią maszerował Staś, przy którym krążyły nieodłączne wyżły. Płowe włoski syna jaśniały nad zielenią traw, pojawiając się, to znów znikając za przydrożnym krzakiem lub pagórkiem. Eliza lubiła czasem uwolnić od obowiązków bonę i zabrać syna na przechadzkę, tym bardziej że chłopiec nie był dokuczliwy, nie marudził i nie zadawał szeregu irytujących pytań, nie oczekując odpowiedzi. Teraz szedł dziarsko, zatrzymując się jedynie przy nadętej ropusze, zwinnej jaszczurce czy żuku z opalizującymi skrzydełkami. Jeszcze trzy, cztery miesiące temu Eliza dotrzymałaby chłopcu żwawego kroku, lecz w miarę, jak jej brzuch stawał się coraz cięższy, chodziła coraz wolniej i teraz niekiedy nawoływała syna, by za bardzo się nie oddalał. A Staś miał swoje ścieżki, swoją wcale nie dziecięcą zadumę i, chyba po ojcu, swoje zdanie, którego potrafił zaciekle bronić. Interesował się wieloma rzeczami wykraczającymi poza wiedzę matki. Na przykład wczoraj spędził prawie dwie godziny w stajni, wypytując o konie, uprząż i inne sprawy. A znów kilka dni temu, wymknąwszy się bonie, zajrzał do kuchni, gdzie najpierw przyglądał się sposobom wyrabiania masła i sera, a potem zabrał się do wąchania rozmaitych przypraw, którymi wypełnione były lniane woreczki ułożone w małych szufladkach kredensu. Rozpytywał przy tym o ich nazwy i koniecznie chciał wiedzieć, do czego są stosowane. Dziewki kuchenne śmiały się z tej ciekawości i podsuwały mu orzechy, rodzynki i inne smakołyki. Eliza nie broniła mu nowych doświadczeń, Rozalia jednak z dezaprobatą kręciła głową, twierdząc, że to nie miejsce dla chłopca, który powinien trzymać się bony i uczyć się jedynie tego, co chłopcom przystoi. Z jednej strony Eliza ufała doświadczeniu świekry, która bez zarzutu wychowała Edwarda, z drugiej zaś nie chciała ograniczać chłopcu zaspakajania ciekawości w żadnym aspekcie. Wystarczy, że ona, jako panienka z dobrego domu podlegała rozmaitym konwenansom i ograniczeniom. Oczekiwano od niej skromności, uległości i niewinności, podczas gdy nieraz miała ochotę towarzyszyć odwiedzającym ich chłopcom w ich zabawach albo śmiało i dobitnie wypowiedzieć własne zdanie. Musiała jednak zrozumieć, że urodziwszy się dziewczynką, stawała się materiałem kształtowanym na posłuszną żonę i matkę. Uczono ją zatem czytania, pisania i prostych rachunków. Uszczknęła odrobinę wiedzy z historii i geografii, a po sprowadzeniu francuskiej guwernantki zaczęła całkiem składnie grać na fortepianie i szczebiotać w języku swojej nauczycielki. Na szczęście nie zabraniano jej książek, mogła więc czytać do woli i poszerzać wiedzę. Poza tym miała być kobieca i gospodarna. W tym celu większość dnia spędzała przy matce, pomagając jej w obowiązkach pani domu i ucząc się ręcznych robótek. Myśląc o tym, zastanawiała się, czy powinna świadomie ograniczać córce horyzonty, czy raczej przemycać między układnym wychowaniem wszystko, co wyrobiłoby w niej stanowczość i hart ducha. Czasy były trudne, tu i ówdzie przebąkiwano o niezadowoleniu chłopów i arogancji zaborców. Czyż można w takim czasie uczyć dziewczynkę łagodności i posłuszeństwa? Wszyscy mają teraz wspólne zadanie oswobodzenia się z poddaństwa, odzyskania narodowej niepodległości i ludzkiej godności. Ta ciernista droga wymaga wysiłku mężczyzn i rozsądku kobiet i tylko mądre wychowanie coraz to nowych pokoleń pozwoli wyjść spod niewoli, zasypiać i budzić się bez lęku. Od niej, od matki przecież zależy, jaką przyszłość zgotuje swoim dzieciom.

Gdy tak dumała, krocząc powoli z naręczem polnych kwiatów, Staś przeskakiwał wysokie trawy, droczył się z psami, żył beztroską dziecięcej nieświadomości.

Wróciwszy ze spaceru, zastała Edwarda w ocienionej winoroślą altanie gwarzącego z Antonim Danickim, zamożnym ziemianinem z sąsiadującej z Przylipiem Olszówki. Obaj palili fajki i popijali domowe piwo z ciężkich kufli. Eliza lubiła tego sympatycznego, choć czasem pozwalającego sobie na zbyt jawną adorację jej wdzięków, jegomościa. Odesławszy Stasia pod opiekę bony, podeszła, by go przywitać. Na jej widok odgarnął strzechę jasnych włosów, poderwał się gwałtownie i aż zarumienił z zachwytu, jaki w nim wzbudzała.

– Obawiałem się, że nie ujrzę dziś najpiękniejszego kwiatuszka, jak z tego bukietu, co go pani uzbierała – rzekł, odbierając z jej rąk kwiaty, które z pietyzmem ułożył na stole. – Pozwoli pani rączki ucałować i o zdrowie zapytać – przylgnął wargami do jej dłoni z takim oddaniem, aż Edward uniósł do góry brew, a ona delikatnie, lecz stanowczo cofnęła ręce, maskując zakłopotanie szybkimi słowami:

– Dziękuję, panie Antoni. Bogu dzięki, czuję się dobrze. A jak żona? Dzieci?

– Helenki licho nie weźmie – zaśmiał się frywolnie i mrugnął okiem. – Silna baba, a i na zdrowiu jej nie zbywa. Dzieci, hm… Haneczka rumiana, całymi dniami na powietrzu. A Jędrusiowi jutro czwarty rok stuknie. Chłop na schwał, co?

– To pięknie – uśmiechnęła się Eliza. – Proszę przywieźć ich wszystkich kiedyś do nas. Staś będzie zachwycony towarzystwem do zabawy, a ja chętnie pogawędzę z Heleną.

– A przywiozę, przywiozę – odparł, przy czym znów pochwycił jej dłonie i ściskał je serdecznie. – Ale innym razem, bo my tu z Edwardem lubimy po męsku schłodzić się zimnym piwem i porozmawiać o polityce. A Helenka tego nie znosi.

Eliza uśmiechnęła się uprzejmie i zgarnęła kwiaty ze stołu.

– Nie będę zatem panom przeszkadzać.

– Ależ pani Elizo droga! – zawołał z udanym przerażeniem. ‒ Przecież pani nas nie opuści, co? Ja właśnie chciałem zapytać, czy nie pogardzi pani naszym towarzystwem i raczy uczynić nam zaszczyt swoją obecnością.

– Chętnie odpocznę w cieniu – zgodziła się skwapliwie z przewrotnym uśmiechem i skinęła na dziewkę, która sypała kurom odpadki z kuchni. – Kaziu, powiedz Józi, żeby mi robótkę przyniosła z bawialni.

– Dobze, prosę pani – dygnęła tamta i otarłszy dłonie fartuchem, zniknęła w sieni.

Eliza siedziała, haftując, i przysłuchiwała się rozmowie. Mężczyźni istotnie zajmowali się polityką. Udawała, że nie ma nic do powiedzenia, chociaż drżała na myśl, że Edward, zapalony patriota, mógłby nagle wpaść na pomysł wystąpienia przeciwko władzy jako czynny opozycjonista.

– My tutaj, Edwardzie, siedzimy jak u Pana Boga za piecem, co? – kontynuował Antoni przerwaną nadejściem Elizy myśl. – Mamy swoją ziemię, która nas wykarmi, i ludzi, którzy zasieją i zbiorą żniwo. Na co nam ta cała polityka, kiedy nam nic nie grozi, co?

– Ależ co mówisz! – uniósł się Edward. – Ty żyjesz jakąś utopią! Czas zapomnieć o tym, co było, i pożegnać się z tą bajką. Car dał nam konstytucję po to, żeby samemu ją łamać. Ludzie się burzą, spiskują, zakładają tajne ugrupowania. Ty też jesteś Polakiem, więc jakim prawem czujesz się bezpiecznie?

– Ciszej, ciszej, Edwardzie – zamachał rękami Antoni. – Każde słowo teraz to kryminał.

– A widzisz – sapnął z satysfakcją Edward i ciągnął, ani na jotę nie zniżając głosu – Przed chwilą cieszyłeś się, że nam nic nie grozi. Kryminał. Cóż kryminał, gdy serce samo rwie się do buntu, do walki, bo trudno znieść myśl, że Królestwo było tylko figurantem, za którym czai się obłudna Rosja ze swoimi rządami. Co się dzieje teraz, sam powiedz, Antoni. Na słowo pisane, cenzura. Na mówione, donosiciele i więzienie. Nawet myśleć po polsku już nie można. Lud prowadzą ku ciemnocie, zakazują gromadzić się, pisać, mówić, żeby nikt nie rozpamiętywał krzywd i nie skarżył się przed światem na naszą niedolę. Żeby nie wspominać, jaki był nasz kraj, i nie marzyć, jakim mógłby być, gdyby nie rozdrapali, nie rozgrabili…

– Ciszej, na miły Bóg, Edwardzie… – syknął Antoni, przechylił się i odgarnąwszy winorośl, zlustrował otoczenie, czy aby ktoś niepożądany ucha nie nadstawia. Na koniec zerknął zmieszany na Elizę, która ze stoickim spokojem przewlekała nitkę przez białe płótno. Przyzwyczajona była do takich rozmów.

– A to dlaczego? – zaperzył się Edward. – Trzeba walczyć. Grecja odzyskała niepodległość, we Francji rewolucja, w Belgii powstanie narodowe przeciw Holendrom, a my gorsi? Dość mieszania się w nasze sprawy, dość nieprzestrzegania naszych praw i swobód, dość represji! Ja się nie boję. I gdyby nie to, że tutaj jestem potrzebny… Ech! Czas się podnieść, przypomnieć sobie, co to ojczyzna.

Eliza opuściła robótkę na kolana i z naganą spojrzała na męża. Ojczyzna jest ważna, ale nie można zapomnieć, czym jest rodzina – pomyślała.

– Krążą pogłoski, że car chce wysłać nasze armie z interwencją do Francji i Belgii. Słyszałeś co? – rzekł półgłosem Antoni.

– No więc cóż? – rozjuszył się Edward. – Będziemy czekać, aż to się stanie? Niech więc ta iskra wreszcie rozbłyśnie, niech zapłonie walką o niepodległość. Gdyby Staś był starszy…

Eliza znów podniosła głowę znad robótki i spojrzała na Edwarda surowo.

– Edwardzie – bąknęła przerażona. – Nasz syn?

– A tak, tak, moja kochana. Nasz syn ma wyrosnąć na patriotę i bohatera. Już ja się o to postaram.

Eliza poszukała spłoszonym wzrokiem Stasia. Siedział dumnie na ulubionym koniu, którego stajenny prowadził za uzdę po podwórku. Bona dreptała obok ze znudzoną miną. Coraz mniej miała zajęcia przy wychowanku. Eliza pomyślała, że czas rozejrzeć się za guwernantką.

– Tak, drogi Antoni – rzekł już spokojniej Edward. – Polska musi wrócić Polską, a Warszawa stolicą wolnego kraju, a nie zdeptanym miastem, pełzającym u stóp imperium Romanowów.

– Że też tak mówić się nie boisz, co? – pokręcił głową Antoni i jednym haustem wychylił resztę piwa z kufla.

– Jakby wszyscy bali się jak ty teraz, nic by z tego nie wyszło – burknął Edward. – A ja wiem z pewnych źródeł, że coś się szykuje.

– Nie boję się, ale trzeba ostrożniej…

– Powstaniemy, to kwestia tygodni, dni – zatarł dłonie Edward.

– Edwardzie – upomniał go Antoni i znów poruszył się niespokojnie.

– Wypijmy za to! – roześmiał się Edward i uderzył swoim kuflem o pustą szklanicę Antoniego. – A niech to, ty nic w kuflu nie masz… Alojzy! Alojzy! – zawołał w kierunku ganku, po którym kręcił się służący. – Nalej no panu Danickiemu zimnego piwa.

Słońce stało nad horyzontem, gdy sąsiad dosiadł swojego konia i pokłusował drogą, wzbijając tumany kurzu. Patrzyli za nim, dopóki nie zniknął za wzgórzem.

– Nie uważasz, że byłeś nazbyt śmiały? – zapytała niepewnie Eliza. – A jeśli doniesie?

– Komu doniesie? – roześmiał się Edward. – Na sąsiada doniesie?

– W dzisiejszych czasach nikomu nie można ufać. Musisz być ostrożniejszy w sądach i nie wyrażać ich tak jawnie, kochany.

– A ty musisz być brzydsza, żeby mi ciebie nie bałamucił – otoczył ją ramieniem i w cieniu winorośli scałował całą słodycz z jej rozchylonych ust. Kiedy oderwał się od niej, miał już całkiem inną twarz. Z pociemniałymi zawziętością oczami położył dłoń na jej brzuchu i odezwał się przez zaciśnięte zęby:

– Tutaj jest pokolenie, któremu trzeba naprawić przeszłość, naszykować godną przyszłość. Czym zasłużyły nasze dzieci, że my, nasi ojcowie, dziadowie pozwoliliśmy na to zniewolenie?

– Pozwoliliśmy? Nasza to wina? – zdziwiła się Eliza.

– A myślałaś, że czyja? Nie sami zaborcy zawinili – potrząsnął głową. – Oni tylko wykorzystali okazję, naszą słabość, niefrasobliwość i pazerność szlachty, która trzęsła portkami o własną pozycję. Kto zrywał sejmy, nie pozwalał przeprowadzać reform? Kto doprowadził do upadku armii, gospodarki? Szlachta, ci posłowie, którzy swoim liberum veto udaremniali każdą rozsądną uchwałę. Bo drżeli o własne tył… O własne…

Chrząknął i ucałował dłoń żony.

– Przepraszam cię, Elizo, wiem, że to nie dla twoich uszu, ale tutaj przecież z nikim innym porozmawiać nie można! – zdenerwował się na nowo. – Nawet z wujem Zygmuntem, bo niemal apopleksji zaraz dostaje.

– Dlaczego? To i jego historia – odezwała się spokojnie Eliza.

– Właśnie dlatego, że dobrze o tym wie. Dlatego, że był wśród tych, którzy do tego dopuścili. Kiedy byłem chłopcem i żył jeszcze mój ojciec, próbował mi tłumaczyć nasze położenie, zasłaniając się historią. A to potopem szwedzkim, to wojnami o tron, przemarszami wojsk, to znów zawiścią carycy Katarzyny i tak dalej. Tak, to wszystko prawda, to osłabiło nasz kraj. Ale gdy dorosłem, otworzyłem szerzej oczy. Ojcu już nic nie powiem, bo go nie ma, ale przyznam się przed Stasiem, żeśmy sami sobie też zawinili. Przyznam się po to, żeby nasze dzieci nie popełniły tych samych błędów, bo nie wolno kosztem całego kraju dbać tylko o własne interesy. To zbrodnia! Konstytucja miała pomóc rozprawić się z tym wszystkim. I co? I nic. Car ją ignoruje! – syknął. Potem spojrzał na drżące ramiona żony i natychmiast się zreflektował. – Ależ tobie zimno, kochanie moje! – otoczył ją ramieniem. – Nic nie mówisz, a ja cię tu zanudzam polityką. Przepraszam, najdroższa, ale z kimże mam rozmawiać, jak nie z tobą? Wracajmy do domu. Staś! Staś! – zawołał w kierunku chłopca. – Zeskakuj z konia. Dość na dzisiaj.

Rozalia, która dyskretnie zza firanki obserwowała młodych, westchnęła tęsknie.

Tyle w tobie podobieństwa do ojca, synu… Wydawałoby się, że tak niedawno i ja tam stałam, a Jan zamykał mnie w ramionach – pomyślała z rzewnym uśmiechem. – Dziś wyglądałby inaczej. Życie, podobnie jak we mnie, wyżłobiłoby w jego twarzy każdą troskę, każdy szczęśliwy śmiech. Tymczasem czas kroczy wiernie przy mnie, a jego zostawił w miejscu. Daleko, coraz dalej w tyle. Jakie to przewrotne, że im dalej jest teraz, tym bliżej do naszego spotkania.