Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Bestsellerowa seria New York Times powraca, a wraz z nią ekscytujące odkrycie: zupełnie nowe gatunki smoków! Przez stulecia krążyły pogłoski o drugim kontynencie na planecie smoków – innym lądzie za oceanem, zamieszkałym przez smoki całkowicie odmienne od tych, które znamy. Na jego istnienie jednak nigdy nie było dowodów i większość smoków uznała te opowieści za legendy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 301
Dla mojej mamy i taty – Kocham was i dziękuję, że nie jesteście jak ci smoczy rodzice!
Opis: czerwone, żółte i/lub pomarańczowe, lecz zawsze zmieszane z czarnymi łuskami; cztery skrzydła
Zdolności: różnią się między smokami; ich przykłady obejmują śmiercionośne kolce wysuwające się z nadgarstków, by ugodzić wroga; jad w zębach lub szponach; toksynę paraliżującą ofiarę lub wrzący kwas tryskający z żądła na ogonie
Królowa: królowa Osa
Opis: Gładkoskrzydłe smoczęta rodzą się bez skrzydeł; w wieku sześciu lat przechodzą metamorfozę i nabywają cztery ogromne skrzydła i umiejętności przędzenia jedwabiu; równie piękne i delikatne jak motyle, z łuskami mieniącymi się w słońcu wszystkimi kolorami, prócz czarnego
Zdolności: potrafią prząść jedwab z gruczołów w nadgarstkach, służący do tworzenia sieci lub innych tkanych materiałów; czułkami wychwytują wibracje i oceniają niebezpieczeństwo
Królowa: królowa Osa (ostatnią Gładkoskrzydłą, przed Wojnami Drzewnymi, była królowa Monarcha)
Opis: unicestwione podczas Wojen Drzewnych z Ososkrzydłymi, lecz kiedy jeszcze żyły, posiadały zielone i brązowe łuski oraz skrzydła w kształcie liści
Zdolności: potrafiły chłonąć energię słoneczną i były znakomitymi ogrodnikami; o niektórych mówiono, że mają niezwykłą kontrolę nad roślinami
Królowa: ostatnią znaną królową Liścioskrzydłych była królowa Sekwoja, około stu lat temu, w czasie Wojen Drzewnych
Zwróć oczy, skrzydła i płomień
Ku lądowi hen, za morzem,
Gdzie trucizna i śmierć smoki tropi
I wolny być nikt nie może.
W ich jajach sekret się czai.
Tajemnica w księgach skrywa.
Tajemnica pogrzebana
Ocali tych, co odważą się ją odkrywać.
Otwórz serce, umysł i skrzydła
Na smoki, co z Roju zbiegną.
Ze złem się zmierz, szpony swe jednocząc,
Inaczej nie przetrwa żadne z plemion.
Około dwóch tysięcy lat wcześniej
Kiedy wlatuje się prosto w huragan, zapewne użytecznym jest być smokiem, który widzi przyszłość.
Z drugiej strony, skoro jest się smokiem, który widzi przyszłość, zapewne jest się zbyt mądrym, by wlatywać prosto w huragan.
Mimo to, zgodnie z wizjami Jasnowidzki, właśnie to powinna zrobić.
Potrząsnęła czarnymi skrzydłami, zmęczonymi po długim locie, jaki odbyła tego ranka oraz poprzedniego dnia. Szponami mocno trzymała się śliskiej skały, a jej łuski swędziały od rozbryzgów słonej wody. Nad jej głową słońce wyglądało znużone przez szczeliny w ciężkich, szarych chmurach.
Zamknęła oczy, podążając przyszłymi ścieżkami czekającej ją drogi.
W jednym kierunku – na południe i nieco na wschód – leżała niewielka wyspa ze słoneczną i piaszczystą plażą. Dwie kokosowe palmy nachylały się tam ku sobie, a w wodzie leniwie krążyły rekiny tygrysie. W sam raz do zjedzenia. Huragan całkowicie ją ominie. Jeśli tam poleci, będzie mogła bezpiecznie odpocząć, zjeść i się przespać. Po dwóch dniach, kiedy burza się skończy, będzie mogła lecieć dalej.
Wtedy już w innym kierunku – długo na zachód i lekko na północ – czekał na nią zaginiony kontynent.
Teraz już wiedziała, że jest rzeczywisty. Kiedy opuściła Pyrrię, by go odnaleźć, na wpół spodziewała się oblecieć świat dookoła i wylądować z powrotem na przeciwnym wybrzeżu Pyrrii. Nikt nie był pewien czy ten kontynent w ogóle istniał… a jeśli tak było, był zbyt daleko, by do niego dolecieć. Każdy smok opadłby z sił, spadł do morza i utonął, nim udałoby mu się dotrzeć do celu.
Ale Jasnowidzka nie była byle jakim smokiem. Miała coś, czego nie posiadał żaden inny: umiejętność dokładnego zbadania licznych ścieżek przyszłości. Znajdując się na skraju Pyrrii, była w stanie zobaczyć, który kierunek zaprowadzi ją do wyspy, na której mogła odpocząć. Kolejnego dnia: jakiejś innej wyspy. Codziennie zmieniając odrobinę kurs, kierowana wizjami, znalazła ślad maleńkich wysepek mających przeprowadzić ją przez ocean.
Silny podmuch wiatru przetoczył się nad nią, spryskując jej głowę deszczem kropel.
Huragan niemal już do niej dotarł. Jeśli nie wyruszy teraz, smoki na zaginionym kontynencie zginą. Smoki, które pewnego dnia mogą zostać jej przyjaciółmi, jeśli tylko zdoła je ocalić. Smoki, które nie miały pojęcia, co ich czekało, bo nie było nikogo, kto by je ostrzegł.
Jeszcze.
Jasnowidzka odetchnęła głęboko, wzbiła się w powietrze i skierowała na zachód.
Jej umysł natychmiast wypełniły obrazy tysiąca sposobów, na które mogła umrzeć w ciągu następnych dwóch dni. Właśnie dlatego nie cierpiała latać podczas burz. Były zbyt nieprzewidywalne; najmniejszy, przypadkowy podmuch wiatru mógł sprawić, że runęłaby na leżące pod nią skały, lub pchnąć samotną gałąź palmy prosto w jej serce.
Nie myśl o tym. Myśl o smokach, które cię potrzebują.
Jej druga wizja już bledła – ta, w której poleciała na południowy wschód i się ukryła. W wizji tej dotarła na zaginiony kontynent już po przejściu burzy. Trudno było otrząsnąć się z obrazów zniszczenia i martwych ciał, nawet jeśli w rzeczywistości uda jej się im zapobiec.
Czy mi uwierzą? Czy mnie wysłuchają?
W niektórych wizjach tak było… a w innych nie.
Jedyne, co mogła zrobić, to lecieć dalej i mieć nadzieję.
Huragan walczył z nią przy każdym ruchu skrzydeł, jakby wiedział, że chce wydrzeć ofiary z jego szponów. Deszcz bił w nią z ogromną siłą. Czuła, jakby w każdej chwili miała zostać rzucona w bezkresną toń morza. A może utonie już tutaj, na przesiąkniętym wodą niebie.
To jednak był tylko skraj burzy – najgorsze miało dopiero nadejść. Jasnowidzka starała się dotrzeć do lądu, zanim zdąży to zrobić furia szalejąca za jej plecami. Nie mogła się zatrzymać ani nawet na chwilę zwolnić.
Zerknęła za siebie i dostrzegła strumień wody wyssany w powietrze. W samym jego środku orka rzucała się rozpaczliwie, nim burza rzuciła nią w dal.
Chwilę później, kiedy słońce całkowicie już zniknęło, obok niej nagle przemknęła cała chata, która w locie rozpadła się na kawałki. Jasnowidzka musiała zrobić gwałtowny unik i sfrunąć trochę niżej, by uniknąć odłamków. Skąd nadleciała? Kto w niej mieszkał? Wizja podpowiedziała jej, że nigdy się tego nie dowie.
Kiedy w końcach skrzydeł zaczęła już tracić czucie, zobaczyła wyłaniający się zza chmur kształt.
Klif. Ląd. Duży ląd.
Właściwie, to cały kontynent.
Przechyliła skrzydła i pomknęła ku jego szczytowi, na którym widziała niekończący się las, targany brutalnie porywami wiatru. Huragan podjął jeszcze jedną próbę, by wrzucić ją do morza, lecz walczyła z nim resztką sił, dopóki nie poczuła pod szponami twardej ziemi. Opadła na nią bezwładnie, przez chwilę trzymając się jej kurczowo, wdzięczna, że jeszcze żyje.
Leć dalej. Jeszcze nie są bezpieczni.
Jasnowidzka dźwignęła się z ziemi i spojrzała w stronę drzew. Nadchodziły. Pierwsze dwa smoki, jakie spotka w tym dziwnym, obcym świecie.
Jakie to będzie uczucie, spotkać obce smoki, tak zupełnie inne od tych, które znała? Tutaj nie będzie żadnych Nocoskrzydłych, takich jak ona. Żadnych piaskowych smoków, morskich smoków czy tych lodowych.
Przed oczami przemknął jej obraz, jak będą wyglądały nowe smoki, lecz nic jeszcze nie wiedziała o ich plemionach… ani o tym, czy jej zaufają.
Wyszły zza drzew, przyglądając się jej z ciekawością.
Och, jakie one piękne, pomyślała.
Jeden był ciemnozielony, dokładnie w odcieniu otaczających ich drzew. Jego skrzydła wyginały się elegancko niczym liście, a mahoniowo-brązowe łuski połyskiwały mu na piersi.
Jednak to widok drugiego zaparł jej dech w piersi. Jego łuski, migoczące w deszczu, miały barwę opalizującego złota, pod którego warstwą metalicznie lśniły błękit i róż. Był wspanialszy nawet od Deszczoskrzydłych. Okazjonalnie widywała je na dziedzińcu i były najpiękniejszymi smokami w Pyrrii.
Ale nie tylko to. Jego skrzydła były zaskakująco dziwne. Zamiast jednej pary, miał dwie – druga, na plecach, nakładała się na te boczne, unosząc się i opadając pod innym kątem, by zapewnić smokowi dodatkową zwinność w powietrzu.
Jak u ważek, zdała sobie sprawę, wspominając delikatne owady fruwające nad stawami na górskich łąkach. Albo motyli lub żuków.
Usiadła i rozłożyła szpony, by pokazać im, że jest bezbronna.
– Witajcie – powiedziała, starając się, by w jej głosie nie zabrzmiała nawet nuta groźby.
Zielony okrążył ją powoli. Opalizujący usiadł i lekko się do niej uśmiechnął. Odpowiedziała uśmiechem, choć serce biło jak młot. Wiedziała, że musi poczekać. To oni musieli wykonać pierwszy ruch. – Kimtii? – zapytał w końcu zielony spokojnym, głębokim głosem. – Tamródd?
Oddychaj. Wiedziałaś, że na początku tak będzie.
– Nazywam się Jasnowidzka – powiedziała, dotykając czoła. – Pochodzę z daleka, zza morza. – Wskazała wzburzony ocean, rozciągający się na zachód za jej plecami. – Mówicie w smoczym?
Dwóch nieznajomych spojrzało po sobie z zaskoczeniem.
– Stary język – odezwał się opalizujący. Mówił dziwnie i powoli, jakby wyciągając kawałek po kawałku z pamięci poszczególne słowa.
– Znasz go! – rzuciła Jasnowidzka, czując przepełniającą ją nadzieję.
– Trochę – odparł. – Bardzo stary. – Ponownie się uśmiechnął.
Zielony smok powiedział coś w ich własnym języku i kiwnął głową w stronę oceanu. Jego towarzysz odpowiedział i przez chwilę rozmawiali. Gdyby byli parą Nocoskrzydłych, Jasnowidzka domyśliłaby się, że się kłócą, lecz ich ton był tak spokojny, że trudno jej było to stwierdzić.
„Stary język”… Ciekawe, czy między naszymi kontynentami kiedyś był jakiś kontakt. Być może w przyszłości ponownie go nawiążemy. Mogłabym nauczyć ich wszystkich smoczego, szczególnie, jeśli już go trochę znają. W ten sposób, jeśli kiedyś ktokolwiek z Pyrrii zawitałby w te strony, mogliby się porozumieć.
Mimo to z trudem była w stanie sobie wyobrazić, by inne smoki zdołały przebyć drogę, którą właśnie pokonała. Odległość była zbyt duża, a sukces zależał od odnalezienia tych wszystkich maleńkich wysepek na oceanie.
Być może jednak mogłaby w tym pomóc. Ale niezbyt szybko. Nie, dopóki mogłaby ogarnąć ją pokusa, by przebudzić Mrocznego Prześladowcę.
Nie mogę wrócić do Pyrrii, dopóki o nim nie zapomnę.
Czyli, prawdopodobnie nigdy.
– Tu czemu ty? – zapytał złoto-różowy smok.
– Nadchodzi straszna burza – powiedziała tak wyraźnie, jak tylko potrafiła. – Naprawdę straszna.
Rozłożył skrzydła i spojrzał w niebo, uśmiechając się, gdy poczuł krople deszczu.
– Widzę – odparł ze wzruszeniem ramion.
– Nie. – Pokręciła głową. – To ja widzę. – Wskazała swoje czoło. – Widzę przyszłość. Jutro, pojutrze i kolejny dzień. Widzę wszystkie dni. Ta burza zabije wiele smoków. – Machnęła szponami w stronę ociekających wodą drzew. – Zniszczy wiele drzew.
Oba smoki ściągnęły brwi.
– Gaajranny? – warknął zielony smok. – Mrowiepni wyrrwa?
– Ale możecie je ocalić – naciskała Jasnowidzka. Wizje tłoczyły się w jej głowie; kończył jej się czas. Nie mogła już pozwolić sobie na cierpliwość i łagodność. – Musimy wszystkich przenieść. Wszystkie smoki, w głąb lądu, tak daleko, jak tylko można. Teraz. I tam poczekać, aż burza minie. – Odwróciła się do metalicznego smoka i złożyła szpony. – Proszę, ocalcie je.
Czas zadrżał, gdy ważyły się dwie ścieżki.
W końcu migoczący smok skinął głową.
– Przenieść. Zrobimy tak. – Powiedział coś w swoim języku do zielonego smoka, który również kiwnął głową.
Ulga, jaka ogarnęła Jasnowidzkę, była tak wielka, że niemal ponownie osunęła się na ziemię. Wtedy jednak smoki dały jej znać, by za nimi podążyła. Wzbili się w powietrze, ostrożnie lecąc między rozkołysanymi na deszczu wierzchołkami drzew.
Gdy z towarzyszami przemykała przez las, między drzewami pojawiły się smoki. Wszystkie przyglądały się jej z ciekawością. Większość z nich była zielona, z brązowymi łuskami na piersiach i skrzydłami w kształcie liści.
Tak się właśnie nazywają w smoczym, uświadomiła sobie, widząc nową kaskadę wizji. Liścioskrzydłe.
Jednak około jednej czwartej z nich stanowiło inne plemię. Jasnowidzka nie znała jeszcze jego nazwy, lecz smoki lśniły na gałęziach jak klejnoty: złotem, błękitem, fioletem, oranżem i każdym innym kolorem tęczy.
Zobaczyła małe, kurczowo trzymające się gałęzi lawendowe smoczę i przez chwilę poczuła niepokój, że nie ma ono skrzydeł. Wtedy jednak dostrzegła niewielkie zalążki na jego plecach i przypomniała sobie – lub przewidziała, lub przypomniała sobie, że przewidziała – że migoczące plemię rozwijało skrzydła dopiero kilka lat po wykluciu.
Dorastanie bez skrzydeł… musi być naprawdę dziwne.
Wróciła myślami do tej strasznej wizji, w której smoczę to było jednym z wielu ciał pozostawionych po przejściu katastrofalnej burzy. Zamiast tego jednak mała smoczyca obudzi się jutro i będzie ganiała w słońcu motyle, narzekając, że chciała na śniadanie jeżyny.
Ocaliłam ją. Zrobiłam coś dobrego.
Zielony smok zawołał coś dudniącym głosem. Cokolwiek to było, otaczające ich smoki powtórzyły okrzyk i zaczęły przekazywać go dalej. Jasnowidzka słyszała echa smoczych głosów niosących się przez las i poczuła za sobą bicie ich skrzydeł, gdy oba plemiona wzniosły się w powietrze i podążyły za nimi w bezpieczne miejsce.
– Ocaliłaś nas – powiedział opalizujący smok, zataczając pętlę, by frunąć obok niej. Znów się do niej uśmiechnął. – Teraz i ty jesteś bezpieczna.
Może jestem, pomyślała. Powstrzymałam Mrocznego Prześladowcę. Ocaliłam Sążnia, Nocoskrzydłe i moich rodziców. A teraz znalazłam nowy dom i nowe smoki do ocalenia. Mogę pomóc im swoimi wizjami. Tym razem mogę zrobić wszystko właściwie.
W jej głowie pojawiły się nowe wersje przyszłości. Może poślubi tego miłego i zabawnego smoka, którego imię będzie brzmiało Smuga. Albo stworzy parę ze smokiem, którego pozna za trzy dni, gdy będzie pomagała sprzątać po burzy, a którego łagodne, ciemnozielone oczy będą tak różne od oczu Mrocznego Prześladowcy. Może wprowadzi się do bardzo sympatycznego smoka o imieniu Klon, który mówił w starym języku, albo może znajdzie własne wydrążone drzewo, w którym mogłaby zamieszkać. Albo może najpierw zbada cały stary kontynent, a dopiero potem wróci i zbuduje nowy dom.
I będzie miała Smoczęta, jeśli ich zapragnie. Nagle ogarnęła ją fala ogromnej miłości do smoczków, które nie były nawet jajami: mała Klejnotka, niesamowicie bystry Szylkret i przytulaśna Oranż. (Kto nazywa swoje smoczę Oranż? Najwyraźniej Smuga. Być może będą musieli przeprowadzić pewne rozmowy na ten temat). I Komodor, król chichotów.
Zawsze będzie tęsknić za smoczętami, które mogłaby mieć z Mrocznym Prześladowcą, ale całym sercem będzie kochać te, które nadejdą. I nie stanie im się nic złego. Wszystkie będą miały długie i szczęśliwe życie, gdyż ona przy nich będzie, obserwując ich przyszłe ścieżki i zapewniając im bezpieczeństwo.
Tym razem postąpi właściwie.
– Twój dom – powiedział Smuga, łagodnym głosem przerywając jej zadumę. – Gdzie?
Wskazała w stronę morza.
– Pyrria. – Szponami wskazała ląd. – To? Gdzie?
Ponownie się uśmiechnął.
– Pantala – powiedział powoli i z wyraźną dumą.
– Pantala – powtórzyła.
Zaginiony kontynent istnieje i ma nazwę.
I teraz jest moim domem.
Pantalo, oto jestem.
Dwa tysiące lat później…
Błękit był smokiem lubiącym rzeczy takimi, jakimi są.
To znaczy, jeśli nawet nie lubił wszystkiego w życiu jako Gładkoskrzydły, musiał przyznać, że przynajmniej był bezpieczny i wszystko szło naprawdę dobrze. Nie było idealnie, ale przynajmniej jego plemię i Ososkrzydłe koegzystowali w pokoju. Ososkrzydłe chroniły ich przed zagrożeniami z zewnątrz. Wszyscy stosowali się do zasad, Roje były piękne i nieskazitelne, i zawsze było dużo batatów i ochry do jedzenia… czy więc nie był to świat, w którym każdy chciałby żyć? Błękit nie był pewien czy właśnie tak się wszyscy czuli, ale on bez przerwy się nad tym zastanawiał. Często próbował sobie wyobrażać, jak to było z innymi smokami – czy były tak samo zadowolone jak on, czy może miał więcej szczęścia od innych? Czy pragnęły tego samego, co on? Co je martwiło, a co napełniało nadzieją? Jeśli były nieszczęśliwe, co było tego powodem? Był pewien, że w większości przypadków jego domysły były błędne, ale i tak nie był w stanie przestać o tym myśleć. Miał wrażenie, że te myśli nieustannie pobudzają jego wyobraźnię.
O czym myślała wiercąca się obok niego smoczyca na zajęciach z matematyki, rysująca sześcioboki na marginesie swojego testu? Czym martwił się jej perłoworóżowy sąsiad, usuwający insekty ze swoich sieci? A co z Ososkrzydłymi? Jak ich życia, nadzieje, lunche, poranne boleści i nocne koszmary różniły się od jego?
Życia innych przyciągały go jak płomień albo zapach nektarynek.
Ostatnią noc przed Metamorfozą swojej siostry spędził jako ona, głęboko zanurzając się w sen o byciu Luną.
Być może zalążki jej skrzydeł zaczęły się otwierać, kiedy spała. Być może przez jakiś czas leżała, nie śpiąc i wpatrując się w rozsiane po niebie gwiazdy, myśląc o chwili, w której będzie mogła rzucić się z najwyższego punktu Roju i zacząć ścigać ze skowronkami w stronę morza. Pomyślał, że być może nie mogła się też doczekać, aż samodzielnie uprzędzie szpulę ciemnego księżycowego jedwabiu i na wiele dni zapadnie w szmaragdowo zabarwiony sen wewnątrz Kokonu. Kiedy tam będzie, rozwijając skrzydła, nikt nie będzie na nią krzyczał ani nie zada jej dodatkowej pracy.
Wiedział, że Luna się nie bała, w przeciwieństwie do niego, gdy za sześć dni nadejdzie czas jego własnej Metamorfozy. Luna zawsze była gotowa na życie ze skrzydłami. On nie. Co więcej, nie był gotowy na życie z jej skrzydłami, co oznaczało zmianę dosłownie wszystkiego.
Kiedy Luna już rozwinie skrzydła, zostaną jej przydzielone zadania. Wkrótce zostanie połączona z partnerem, którego wybierze dla niej królowa, i dostanie nową komórkę, w której będzie mogła zamieszkać. Być może nawet przeniesie się do innego Roju.
Coś takiego było zupełnie normalne – życie Gładkoskrzydłych zawsze tak wyglądało. Każdy przechodził Metamorfozę. Każdemu wybierano nowe życie. Każdy ruszał dalej. Jednak teraz, kiedy coś takiego miało miejsce w jego rodzinie, dla Błękita było to niewiarygodnie stresujące.
Kiedy Luna tuż przed świtem przeskoczyła przez sieć i zaczęła potrząsać go za ramię, już nie spał. Nie był pewien, czy w ogóle zmrużył oczy. Przez jakiś czas obserwował maleńkie poruszające się światła w leżącym niżej Roju Cykad, wyobrażając sobie, że jest jednym z tych wcześnie wstających smoków, jeszcze przed wschodem słońca zmierzającym do pracy. Po jednej stronie, w oddali, widział Rój Szerszeni, a po drugiej Rój Modliszek, chociaż sieci, które je ze sobą łączyły, były niemal niewidoczne w ciemności.
Nigdy nie był w żadnym z tych Rojów, ale wiedział, że są położone w wielkim kręgu dookoła równin Pantali. Ogromne smocze miasta wyrastały z porośniętej trawą ziemi i sięgały nieba, niczym strzeliste, stworzone przez smoki echa drzew, które niegdyś dominowały na tym terenie. Ich dachy rozchodziły się łukiem, jak gałęzie, a gęste, srebrzyste pasma jedwabiu Gładkoskrzydłych tworzyły baldachim, łączący te gałęzie razem tak, by nawet bezskrzydłe smoczęta mogły wysoko nad ziemią bezpiecznie podróżować między Rojami, gdyby tylko chciały (i miały pozwolenie).
Ziewnął i leniwie odepchnął szpony Luny, udając, że był pogrążony w głębokim śnie. Na sieci, wokół nich i nad nimi, lśniły krople rosy, jakby w nocy spadł deszcz maleńkich diamentów. Na skraju ich komórki widział owiniętą w jedwabistą sieć postać matki Luny, nadal pogrążonej w głębokim śnie. Jego matka ostatnimi dniami pełniła nocną wartę i od północy nie było jej w domu.
– To dzisiaj, to już dzisiaj! – wyszeptała Luna. Jej bladozielony ogon poruszał się to w jedną, to w drugą stronę, wywołując falowanie jedwabnej sieci. Doskoczyła jeszcze bliżej niego, by ponownie trącić go w ramię, czym wyraźnie rozkołysała hamak.
– Hej, uważaj – rzucił i odepchnął ją lekko. – Niektórzy z nas jeszcze przez sześć dni nie będą mieli skrzydeł. – Pod siecią jego rodziny rozpościerało się wiele warstw innych sieci, gotowych złapać każde spadające smoczę… lecz i tak trudno było zapomnieć, jak daleko w dole znajdowała się ziemia. Zawsze czuł się bezpieczniej w Rojach niż na sieciach, które – jak się obawiał – nie były normalną cechą Gładkoskrzydłych.
– A niektórzy z nas… – zaśpiewała – …dostaną je już dziiiiiś! – Usiadła i napięła niewielkie zalążki na łopatkach.
– Cóż, to nie do końca tak – poprawił ją. – Dzisiaj dopiero zaczniesz prząść swój kokon. Właściwie, to potrwa pięć dni, nim w końcu twoje skrzydłAAAAAA! – krzyknął, gdy nagle pchnęła hamak, przez co wylądował w leżącej niżej sieci.
– Nie „właściwuj” mnie tu – powiedziała stanowczo Luna. – Jestem twoją starszą siostrą, uczestniczyłam w jakichś, nie wiem, dwunastu dniach Metamorfozy i mam najwyższą ocenę z nauk o jedwabiu w naszej klasie. Mogę więc „zwłaściwieć” cię pod stół. – Dobrze, już w porządku – powiedział Błękit, jedna po drugiej rozciągając nogi. – Jesteś najmądrzejszym smokiem w rodzinie. Wiem o tym i przyznaję to. – Ukradkiem zerknął przez ramię na własne zalążki skrzydeł.
Wyglądały tak samo jak poprzedniego dnia: były małe, ciasno zwinięte i w kolorze opalizującego fioletu, który miał jednak jaśniejszy i bardziej purpurowy odcień niż jego lazurowe, przypominające klejnot łuski.
Zalążki Luny zaczynały się już powiększać i pod bladozieloną błoną widział przebłyski kobaltu i złota. Miała już też oznaki gromadzącego się jedwabiu – jej nadgarstki i wnętrza przednich łap lekko lśniły, jakby pod ich łuskami zgromadziły się świetliki.
To wkrótce będę ja, pomyślał, dusząc w sobie panikę. Po mojej własnej Metamorfozie ja również będę miał skrzydła i jedwab.
Być może zmiany w jego życiu będą niewielkie. Być może zostanie tutaj, by pomóc swojej matce wzmacniać mosty pomiędzy rojami. Może Luna również zostanie i będzie zwiadowcą Roju, jak jej matka, pracując dla jednej z wysoko urodzonych rodzin Ososkrzydłych.
Tego by jednak nie chciała. Luna pragnęła zostać prządką. Miała nadzieję, że zostanie połączona z Mieczykiem i zamieszka w komórce artystów, w pobliżu wyżej położonych i nasłonecznionych sieci. Chciała stworzyć przędzę tak piękną, że zostanie ona podarowana królowej, która rządziła oboma plemionami… albo przynajmniej jednej z jej sióstr.
Błękit widział królową tylko raz, gdy niegdyś przybyła z wizytą do Roju Cykad. Królowa Osa dokonała wtedy inspekcji ich szkoły, wraz z dwudziestoma Ososkrzydłymi żołnierzami, którzy maszerowali równo, idąc jej śladem. Jej łuski lśniły w doskonałych czarnych i żółtych pasach a oczy były całkowicie czarne, otoczone owalem żółtych łusek.
Wyobrażenie sobie siebie w jej miejscu było niemal niemożliwe – to tak, jakby chciał sobie wyobrazić, że jest słońcem. Ale nie mógł się powstrzymać. Pomyślał o tym, jak królowa budzi się każdego ranka i je śniadanie, jak każdy inny smok. (Chociaż, jeśli plotki były prawdziwe, jadła tak mało, jak to tylko możliwe i żywiła się jedynie drapieżnikami: głowa lwicy na obiad jednego dnia, plastry czarnej mamby w zupie z atramentu ośmiornicy na kolację dwanaście dni później). Zastanawiał się, czy jej skrzydła były silne czy zmęczone po tym, gdy latała od Roju do Roju, sprawdzając swoich poddanych. Czy czuła ulgę, że ma siostry, z którymi może podzielić się odpowiedzialnością… czy może obawiała się, że mogą one sięgnąć po jej tron? Jak często czytała Księgę Jasnowidzki? Gdyby to on, Błękit, był królową, z tysiącami podległych mu smoków, zapewne czytałby ją dzień w dzień, aż w końcu wyuczyłby się jej na pamięć.
W pewnej chwili podczas swojej wizyty zauważyła Błękita i Lunę, i wpatrywała się w nich dobre półtora stulecia, jak powiedział mu jego wewnętrzny zegar. Odniósł wtedy silne wrażenie, że próbowała zdecydować czy ich adoptować, czy może zjeść.
Królowa Osa była dokładnie tak zachwycająca i wyniosła, jak twierdziły wszystkie opowieści. Po jej wizycie Lady Cykada, jej siostra i władczyni jego Roju, już nigdy nie wydawała mu się tak przerażająca.
I być może właśnie taki był cel tych wizyt: przypomnieć wszystkim, w czyich szponach spoczywała prawdziwa władza.
– To jak? – zapytała Luna, łapiąc go za jeden ze szponów. – To mój ostatni dzień jako smoczę! Co będziemy robić?
– Leżeć na sieci i wygrzewać się w słońcu? – zaproponował z nadzieją.
– Nie, ty bananowy leniu – powiedziała. – Wszystko, co tylko lubię! To jest właściwa odpowiedź!
– To nieuczciwe – odparł. – Nim nadejdzie mój dzień Metamorfozy, nie będzie już nikogo, kto mógłby robić ze mną wszystko to, co lubię. Będziesz zbyt zajęta lataniem na swoich ogromnych skrzydłach i robieniem tych wszystkich wymyślnych skrzydlatych rzeczy.
Luna próbowała się nie skrzywić, ale Błękit niemal natychmiast poczuł wyrzuty sumienia. Wiedział, że również chciała, by Mieczyk mógł spędzić ten dzień razem z nimi. Mieczyk jednak przez cały dzień pełnił swoje obowiązki na placu budowy w Roju Cykad… zapewne ogarnięty frustracją i ogromną tęsknotą za Luną.
– Przepraszam – powiedział.
– Nie przepraszaj – odparła. – Kiedy już będę miała skrzydła, zostaniemy parą, a wtedy wystarczająco się na niego napatrzę. – Uśmiechnęła się szeroko, jakby wystąpienie o sparowanie gwarantowało, że otrzymają na nie zgodę, lecz Błękit wątpił, by tak się stało. Nie znał ani jednego dorosłego Gładkoskrzydłego, który zostałby sparowany ze smokiem, którego sobie wybrał. Jego matka i matka Luny nawet nie znały ich ojca, został bowiem przeniesiony do innego Roju zaraz po tym, jak złożyły jaja. Błękit wiedział, jak miał na imię – Admirał – i nic poza tym.
Mimo to tak jest lepiej, pomyślał. Burneta i Srebrnopyła pokochały się bardziej, niż kiedykolwiek mogłyby kochać Admirała. Ich czwórka tworzyła bardzo dobrą rodzinę. Wszystko wyszło jak najlepiej. Królowa Osa i jej siostry doskonale wiedziały, co robią, jeśli chodzi o przydział partnerów. Jeśli Luna i Mieczyk nie zostaną połączeni, z pewnością będzie ku temu powód.
– To od czego zaczniemy? – zapytał. – Nie, zaczekaj. Niech zgadnę. Krople miodu.
– Krople miodu! – zaśpiewała Luna, ponownie podskakując na sieci i poruszając zalążkami skrzydeł. – Rusz ogon, to może uda nam się dotrzeć do punktu kontrolnego przed kolejką!
Błękit zanurzył pysk w zraszaczu, myjąc swoje czułki i zwilżając suche łuski pod oczami, a Luna doskoczyła do matki. Srebrnopyła usiadła i otoczyła Lunę skrzydłami – na tyle szybko, że Błękit zaczął się zastanawiać, czy ona również przez całą noc nie spała.
– Cudownego dnia, kochanie. Postaram się dotrzeć na czas do Kokonu – powiedziała smoczyca. – Ale…
– Wiem – przerwała jej Luna. – Nic nie szkodzi.
Pani Srebrnopyłej miała wybuchowy charakter i była wiecznie niepewna swojej pozycji w hierarchii Roju, przez co miała brzydki zwyczaj wyładowywać swój niepokój na podwładnej w postaci tysiąca drobnych okrucieństw. Powstrzymanie Srebrnopyłej przed uczestnictwem w Metamorfozie córki będzie w tym roku zapewne wisienką na jej torcie.
– Tylko pomyśl! – powiedziała wesoło Luna. – Następnym razem, kiedy cię zobaczę, będę miała skrzydła! Będziemy mogły latać razem!
– Nie mogę się doczekać – odpowiedziała Srebrnopyła. Lecz kiedy ponownie uściskała Lunę, na jej pysku pojawił się dziwny wyraz.
Niepokój? Strach?
Błękit poczuł, jak po łuskach przebiega mu zimny dreszcz. Srebrnopyła wyglądała, jakby wiedziała o czymś, o czym oni nie mieli pojęcia.
Jakby z jakiegoś powodu podejrzewała, że nigdy więcej nie zobaczy córki.
Złe przeczucia nie opuszczały Błękita, kiedy za Luną wspinał się po sieciach. Słońce już wzeszło, a jego stłumione jeszcze światło przebijało się przez jedwabiste pasma wokół nich. Pod nimi, z wysokich i kołyszących się traw sawanny, dochodził cichy szelest owadzich skrzydeł.
Luna wspinała się lekkomyślnie, przeskakując z jednego poziomu na drugi jak małpa… albo jak smok, który już miał skrzydła. Błękit był ostrożniejszy, polegając na nieznacznej lepkości pasm zapewniających mu przyczepność. Mimo to dzisiaj czuł swoją chorobę powietrzną intensywniej niż zwykle. Każde drżenie jedwabiu wibrowało w jego kościach, sprawiając, że czułki drgały niespokojnie i bolały go zęby.
Ulżyło mu, gdy dotarli do wejścia do Roju, gdzie sieci łączyły się na najwyższym poziomie miasta. Już stała przy nim kolejka około dwudziestu smoków, lecz przynajmniej tutaj mogli poczekać na twardym gruncie przy wejściu do tunelu. Zszedł z sieci na suchą, przypominającą papier powierzchnię i rozluźnił szpony.
Na ścianach tunelu widniał mural, na którym Gładkoskrzydłe i Ososkrzydłe lecą razem po niebie, wszystkie szczęśliwe, jak Luna w miodowym szale. Jednak większą jego część zasłaniały wywieszone na ścianach plakaty.
bądź czujny!
niebezpieczeństwo zawsze nam grozi!
strzeż się liścioskrzydłych!
natychmiast zgłaszaj o nielojalności gładkoskrzydłych ososkrzydłym władzom!
królowa osa widzi wszystko. królowa osa chroni nas wszystkich. chwała królowej osie!
liścioskrzydłe: wyginęły… czy tylko się przyczaiły?
natychmiast zgłaszaj przypadki możliwej obecności liścioskrzydłych ososkrzydłym władzom!
Na tym ostatnim widniał wizerunek warczącego zielonego smoka o zębach i szponach pokrytych krwią. Błękit miał wrażenie, jakby każdego dnia wieszano tu nowy plakat, a połowa ich wszystkich straszyła Liścioskrzydłymi.
Luna przyłapała go na przyglądaniu się plakatowi i prychnęła.
– Co? – zapytał.
– Daj spokój – powiedziała. – Chyba nie boisz się Liścioskrzydłych, co?
– Czemu nie? – zapytał. – Pół wieku temu omal nas nie wykończyły. Czy może moja genialna siostra zapomniała już o lekcjach historii?
– Ale im się to nie udało – podkreśliła. – A teraz już wyginęły. Dlatego nie ma się czym martwić. Przecież nas nie zaatakują, skoro są martwe.
– Nie wiemy, czy naprawdę tak jest – spierał się. — Pęk powiedział, że kilka lat temu jego wujek widział, jak jeden z nich leciał tuż nad nim. A co z tą częścią Roju Modliszek, która zapadła się w zeszłym roku? Wszyscy mówili, że to sabotaż ze strony Liścioskrzydłych.
– Pffft – prychnęła lekceważąco Luna. – To, co widział wujek Pęka, to zielony Gładkoskrzydły. Po prostu histeryzuje. A zapadnięcie się Roju spowodowało kiepskie wykonanie. Historia o sabotażu wyraźnie miała to ukryć.
– Ciiiiiiii – rzucił Błękit, zerkając na stojących z przodu Ososkrzydłych żołnierzy.
Wyglądali na zajętych sprawdzaniem identyfikatorów, ale i tak mogli podsłuchać zdradzieckie słowa Luny.
– Słuchaj – powiedziała, zniżając głos i przewracając oczami. – Tak naprawdę od ponad pięćdziesięciu lat nikt nie widział Liścioskrzydłego. A skoro ścięliśmy wszystkie ich drzewa, niby gdzie by mieszkali, gdyby nadal żyli? Prześlizgiwaliby się w wysokich trawach sawanny? Nie. Dzięki królowej Osie wyginęły, dlatego wszystko to jest całkowicie niepotrzebne. – Machnęła szponami w stronę ostrzegawczych plakatów.
– Roje nie obejmują całego kontynentu – zauważył, lecz Luna już weszła mu w słowo.
– Królowa po prostu chce, żebyśmy mieli… jak to się mówi… wspólnego wroga? Żeby Gładkoskrzydłe nie zaczęły się skarżyć ani zabiegać o własną królową, czy takie tam.
– Naszą własną królową? – zapytał Błękit zaskoczony. Nigdy wcześniej nie myślał o Gładkoskrzydłych pragnących mieć własną królową. Nieco alarmujące było to, że ona o tym pomyślała. Brzmiało to jak jeden z tych niebezpiecznych pomysłów, jakie Mieczyk mógł wbić jej do głowy.
– To znaczy… nie, że powinniśmy – powiedziała pośpiesznie Luna i tym razem to ona spojrzała na żołnierzy. – Ale wiesz, ktoś mógłby rzucić takie hasło, gdyby był niezadowolony z tego, jak się rzeczy mają.
Błękit pokręcił głową.
– Nie sądzę. Nie znam żadnego niezadowolonego Gładkoskrzydłego. – Plakat za plecami Luny głosił lojalność ponad wszystko na tle ogromnych, czarnych oczu królowej Osy. Czasami ich widok był pokrzepiający, lecz w samym środku tej rozmowy przyprawiały go one o niepokój. – Wszystko w Rojach jest świetnie. Jesteśmy bezpieczni i wszyscy razem pracujemy, więc nie widzę, na co ktokolwiek mógłby narzekać.
Kolejka przesunęła się i znaleźli się w zasięgu słuchu żołnierzy. W jednej chwili zamilkli. Błękit zerknął na długie, bladoniebieskie skrzydła stojącej przed nim smoczycy i zaczął sobie wyobrażać, dokąd zmierzała. W końcu nadeszła ich kolej.
– Imiona? – zapytał jeden z żołnierzy znudzonym głosem.
Każdy Ososkrzydły miał przynajmniej kilka czarnych łusek, które odziedziczyli po ich wspólnej przodkini, Jasnowidzce, lecz ten smok był niemal całkiem czarny, z zaledwie kilkoma pomarańczowymi plamkami tu i tam. Błękit i Luna widywali go w punkcie kontrolnym każdego dnia od niemal trzech lat, a mimo to żołnierz ani razu nie pokazał, że ich poznaje ani że poza ich identyfikatorami w ogóle obchodzi go ich istnienie. Miał na imię Sokolnik – nie żeby sam im o tym powiedział. Błękit wychwycił to, przysłuchując się cichym rozmowom innych strażników.
– Błękit – powiedział, wyciągając łapę.
Żołnierz przyjrzał się literom, które wyryto na jego skórze tuż po tym, jak wykluł się z jaja: B jako początek jego imienia, tworzące trójkąt z mniejszym B i A, oznaczającymi jego rodziców. Luna zawsze powtarzała, że cieszy się, iż znakowanie miało miejsce, gdy byli zbyt młodzi, by to pamiętać, ale Błękit był pewien, że posiada wspomnienia z tamtego dnia – jasne światło, przeszywający ból i przede wszystkim poczucie zdrady.
Sokolnik mruknął coś i przesunął się, by przyjrzeć się opasce na jego drugim nadgarstku. Miała matowy brązowy kolor i była irytująco ciężka, chociaż Błękit już do niej przywykł. Wskazywała, że był uczniem jednej ze szkół w Roju, dlatego wolno mu było przechodzić przez ten punkt kontrolny. Na metalowej powierzchni widniała nazwa jego szkoły: Jedwabny Dwór.
– A ja jestem Luna – powiedziała jego siostra.
– Ach – odparł żołnierz i odwrócił się, by sprawdzić listę na niewielkiej kartce papieru. – Dziś masz Metamorfozę.
– Zgadza się – przytaknęła.
Błękit widział, że bardzo starała się nie uśmiechnąć. Uśmiechanie się do żołnierzy zawsze było ryzykowne. Nigdy nie było wiadomo czy w odpowiedzi otrzyma się rzadki z ich strony uśmiech, czy może spędzi się popołudnie na Drodze Nieposłusznych za „prowokowanie jednostki władzy”.
Błękit domyślał się, że strażnicy musieli być tak czujni i podejrzliwi – gdyby smoki ich nie szanowały, jak mogliby utrzymywać porządek i kontrolować Rój?
Mimo to uważał, że Mieczyk nie zasłużył na żaden z trzech pobytów na Drodze Nieposłusznych. Mieczyk miał dzikie pomysły i wypowiadał się nieco zbyt swobodnie, ale nie stanowił zagrożenia dla Roju.
– Następnym razem, kiedy będziesz tędy przechodzić, będziesz miała już nową – powiedział Sokolnik, stukając szponem w opaskę Luny, identyczną jak ta Błękita.
– Wiem – odpowiedziała, a Błękit poczuł w sercu ciężar.
Jeszcze jedna zmiana: Luna skończyła już szkołę. Będzie musiał chodzić tam bez niej.
Ale niezbyt długo. Ja również będę musiał zmienić opaskę. Ciekawe, jak to będzie, zdjąć tę i zamienić na coś innego? Z pewnością tak, jakby ot tak wymienić odcięty palec.
– Cóż – powiedział żołnierz, po czym spojrzał na listę i ponownie na Lunę. – Możecie iść.
Kiedy ruszyli, Sokolnik odchrząknął szorstko.
– Ehm. Powodzenia.
– Och, dziękuję – powiedziała Luna zaskoczona. Pociągnęła Błękita za sobą, wytrzymując, aż znaleźli się daleko w tunelu, nim w końcu wybuchnęła chichotem.
– Tak nagle powiedział do nas tyle słów! – zawołała. – Nie wiedziałam, że zna tyle słów!
– Może cię lubi – zasugerował Błękit z uśmiechem.
To był żart, ale… co, jeśli naprawdę tak było? Poczuł, jak wślizguje się w wizje możliwego życia Ososkrzydłego. Czy Sokolnik codziennie wracał do domu i marzył o Gładkoskrzydłej, którą widywał każdego dnia, a z którą nigdy nie mógł być? Czy przyjaciele wyśmiewali się z niego za oddanie w swojej pracy? Czy lubił być strażnikiem, cały dzień wykonywać rozkazy, czy może pragnął, by prawo było inne?
– Oooo, może czeka nas zakazana miłość?! – Luna westchnęła i wpadła na Błękita, przywracając go do rzeczywistości.
– Cóż, nie ja powiem o tym Mieczykowi – powiedział.
Luna roześmiała się i zaczęła opowiadać jakąś zabawną historię o tym, co Mieczyk powiedział poprzedniego wieczoru. Błękit szedł obok niej, zadowolony, że porzuciła temat Ososkrzydło-Gładkoskrzydłych związków. „Zakazane”, to łagodne określenie. Jakiekolwiek było najmocniejsze słowo na nielegalne, to było właśnie to. Zabronione? Niedozwolone? Karane śmiercią? Wszystko to razy milion.
Dotarli do końca tunelu, do miejsca, w którym stawał się szerszy i rozchodził w kilka innych. Ścieżka po prawej prowadziła do Ogrodu Mozaiki, ale Błękit był pewien, że tam pójdą później. Było to ulubione miejsce Luny w całym Roju.
Najpierw jednak zeszli trzy poziomy w dół i minęli dwa kolejne punkty kontrolne. Było ciepło, jak zawsze w Roju, a słońce przebijało się przez ściany, nadając wszystkiemu bursztynowy blask. Wszystkie Roje zbudowane były z drzewiny, będącej charakterystyczną mieszaniną drewnianej miazgi, jedwabiu, gliny i innych rzeczy, o których Błękit się dowie, jeśli zostanie przydzielony do załogi budowlanej. Była ona cienka jak papier i swobodnie przepuszczała światło, jednak twarda jak skała. Pod jego szponami drzewina była sucha i w większości gładka, z wyjątkiem tych kilku wybrzuszeń, gdzie budowniczy nie byli wystarczająco uważni.
Problem w tym, że Roje zbudowano w czasach, kiedy w całej Pantali rosło mnóstwo drzew. Teraz, kiedy drzew już nie było (albo w większości nie było), drzewina pochodziła z niewielkich krzaków, które z trudem przebiły się przez suchą ziemię sawanny. Dlatego jedynym sposobem na rozbudowę Roju było zabranie jej z jakiegoś innego miejsca i przekształcenie tam, gdzie się chciało. Była to ciężka i wyczerpująca praca, zazwyczaj przydzielana Gładkoskrzydłym, które sprawiały w szkole najwięcej kłopotów.
Takim jak na przykład Mieczyk.
Błękit naprawdę miał nadzieję, że nie zostanie przydzielony do zespołu budowniczego. Praca z jedwabiem byłaby zupełnie inna – to, co robiła jego mama na niebie między Rojami, było na wpół architekturą, na wpół sztuką. Nie miałby nic przeciwko czemuś takiemu. Przez całe życie Błękit był dobrym, cichym i posłusznym uczniem Jedwabnego Dworu. Z pewnością zasłużył na lepszy przydział niż odzyskiwanie drzewiny.
W końcu Luna ruszyła ścieżką w prawo, zamiast w lewo i wyszli na otwarty dziedziniec Roju Cykad. Była to ogromna, sklepiona przestrzeń, w której buzował ruch. Dookoła zewnętrznej ściany biegł rząd najlepszych sklepów, umieszczonych w sześciobocznych komórkach; wszyscy pozostali musieli wydzierać sobie stoiska w przypominającym labirynt środku. Nad ich głowami żółto-czarne latarnie zwieszały się z jedwabnych włókien, krzyżując się na suficie niczym naszyjniki z maleńkimi słońcami.
I, jak zawsze, na balkonach nad dziedzińcem siedzieli żołnierze, mając czujne oko na kłębiące się poniżej smoki. Niektórzy z nich trzymali długie, ostro zakończone lance, przypominające żądła, które wysuwały się ze szponów królowej Osy. Nie żeby Błękit kiedykolwiek widział, by ich używała, lecz były przedstawione na kilku plakatach. Kilka z nich było nawet tutaj – jej oblicze widniało na muralach i transparentach, aż miał wrażenie, że jego oczy składają się z setek soczewek, z których każda odbija jej obraz.
Luna szła pewnym krokiem przez tłum, aż Błękit zorientował się, że zmierza w stronę najlepszego sklepu z miodem w całym Roju: wysokiej i imponującej komórki z witryną pełną delikatnych cukrowych wyrobów.
Przyśpieszył gwałtownie i nadepnął jej na ogon, zatrzymując ją w pół kroku.
– Ałł! – krzyknęła. – Za co to?
Troje wyniosłych Ososkrzydłych niemal na nich wpadło i Błękit odciągnął siostrę z ich drogi, mamrocząc przeprosiny. Zmarszczyli nosy i rozpostarli skrzydła, by zdobyć nieco przestrzeni, zmuszając kilkoro Gładkoskrzydłych do zrobienia uniku i uskoczenia na bok. Potem szybko zniknęli im z oczu.
– Luna, Gładkoskrzydłe nie chodzą do Cukrowych Marzeń – powiedział. – Chodźmy do Kropli, jak zawsze.
– Ale to dzień mojej Metamorfozy! – zaprotestowała. – Nigdy tam nie byliśmy, bo nigdy nie było nas na to stać, ale dzisiaj jest inaczej. Mama dała mi wystarczająco dużo łusek. Powiedziała, żebym miała najlepszy ostatni dzień w życiu.
Błękit zadrżał mimowolnie. Zwrot „ostatni dzień” naprawdę nie pomagał zmniejszyć zaniepokojenia, jakie poczuł na widok dziwnego wyrazu pyska Srebrnopyłej tego ranka.
– Przestań się tak zamartwiać – powiedziała Luna, trącając go w ramię. – Wezmą nasze łuski bez względu na to, kim jesteśmy. A to mogą być najlepsze krople miodu, jakie kiedykolwiek dostaniemy.
Ponownie ruszyła do sklepu. Podążył za nią, nadal nieprzekonany, ale pewien, że dalsza dyskusja z siostrą zaprowadzi go dokładnie donikąd.
Kiedy weszli do Cukrowych Marzeń, w środku była tylko jedna klientka: starsza, cytrynowożółta Ososkrzydła z czarnymi pasami na skrzydłach i rubinowymi łuskami wokół nosa i ogona. Zerknęła na nich zza okularów, po czym wróciła do przyglądania się półkom pełnym bladoróżowych i lawendowych słodyczy.
Jednak Ososkrzydły za ladą zesztywniał i z dezaprobatą machnął ogonem, unosząc brwi tak wysoko, jak to tylko możliwe.
– Dzień dobry! – powiedziała Luna wesoło, ignorując jego minę. – Poprosimy dwie miodowe krople. – Mówiąc, dotknęła delikatnej sakiewki z szarego jedwabiu, tak że zgromadzone w niej łuski zabrzęczały.
– Kim jest wasza pani? – zapytał sprzedawca. – Czy jest nowa w tym Roju? Powinna wiedzieć, że zakupy luksusowych artykułów to nie jest zadanie, które zazwyczaj powierza się sługom.
– Nie jesteśmy niczyimi sługami – odpowiedziała mu Luna z oburzeniem. – Chcemy je dla siebie!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki