Zaginiony kontynent. Saga Skrzydła ognia. Księga 11 - Tui T. Sutherland - ebook

Zaginiony kontynent. Saga Skrzydła ognia. Księga 11 ebook

Tui T. Sutherland

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bestsellerowa seria New York Times powraca, a wraz z nią ekscytujące odkrycie: zupełnie nowe gatunki smoków! Przez stulecia krążyły pogłoski o drugim kontynencie na planecie smoków – innym lądzie za oceanem, zamieszkałym przez smoki całkowicie odmienne od tych, które znamy. Na jego istnienie jednak nigdy nie było dowodów i większość smoków uznała te opowieści za legendy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 301

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla mojej mamy i taty – Kocham was i dzię­kuję, że nie jeste­ście jak ci smo­czy rodzice!

Mapa Pantali

Smoki Pantali

OSOSKRZYDŁE

Opis: czer­wone, żółte i/lub poma­rań­czowe, lecz zawsze zmie­szane z czar­nymi łuskami; cztery skrzy­dła

Zdol­no­ści: róż­nią się mię­dzy smo­kami; ich przy­kłady obej­mują śmier­cio­no­śne kolce wysu­wa­jące się z nad­garst­ków, by ugo­dzić wroga; jad w zębach lub szpo­nach; tok­synę para­li­żu­jącą ofiarę lub wrzący kwas try­ska­jący z żądła na ogo­nie

Kró­lowa: kró­lowa Osa

GŁADKOSKRZYDŁE

Opis: Gład­ko­skrzy­dłe smo­częta rodzą się bez skrzy­deł; w wieku sze­ściu lat prze­cho­dzą meta­mor­fozę i naby­wają cztery ogromne skrzy­dła i umie­jęt­no­ści przę­dze­nia jedwa­biu; rów­nie piękne i deli­katne jak motyle, z łuskami mie­nią­cymi się w słońcu wszyst­kimi kolo­rami, prócz czar­nego

Zdol­no­ści: potra­fią prząść jedwab z gru­czo­łów w nad­garst­kach, słu­żący do two­rze­nia sieci lub innych tka­nych mate­ria­łów; czuł­kami wychwy­tują wibra­cje i oce­niają nie­bez­pie­czeń­stwo

Kró­lowa: kró­lowa Osa (ostat­nią Gład­ko­skrzy­dłą, przed Woj­nami Drzew­nymi, była kró­lowa Monar­cha)

LIŚCIOSKRZYDŁE

Opis: uni­ce­stwione pod­czas Wojen Drzew­nych z Oso­skrzy­dłymi, lecz kiedy jesz­cze żyły, posia­dały zie­lone i brą­zowe łuski oraz skrzy­dła w kształ­cie liści

Zdol­no­ści: potra­fiły chło­nąć ener­gię sło­neczną i były zna­ko­mi­tymi ogrod­ni­kami; o nie­któ­rych mówiono, że mają nie­zwy­kłą kon­trolę nad rośli­nami

Kró­lowa: ostat­nią znaną kró­lową Liścio­skrzy­dłych była kró­lowa Sekwoja, około stu lat temu, w cza­sie Wojen Drzew­nych

Proroctwo o zaginionym kontynencie

Zwróć oczy, skrzy­dła i pło­mień

Ku lądowi hen, za morzem,

Gdzie tru­ci­zna i śmierć smoki tropi

I wolny być nikt nie może.

W ich jajach sekret się czai.

Tajem­nica w księ­gach skrywa.

Tajem­nica pogrze­bana

Ocali tych, co odważą się ją odkry­wać.

Otwórz serce, umysł i skrzy­dła

Na smoki, co z Roju zbie­gną.

Ze złem się zmierz, szpony swe jed­no­cząc,

Ina­czej nie prze­trwa żadne z ple­mion.

Prolog

Około dwóch tysięcy lat wcze­śniej

Kiedy wla­tuje się pro­sto w hura­gan, zapewne uży­tecz­nym jest być smo­kiem, który widzi przy­szłość.

Z dru­giej strony, skoro jest się smo­kiem, który widzi przy­szłość, zapewne jest się zbyt mądrym, by wla­ty­wać pro­sto w hura­gan.

Mimo to, zgod­nie z wizjami Jasno­widzki, wła­śnie to powinna zro­bić.

Potrzą­snęła czar­nymi skrzy­dłami, zmę­czo­nymi po dłu­gim locie, jaki odbyła tego ranka oraz poprzed­niego dnia. Szpo­nami mocno trzy­mała się śli­skiej skały, a jej łuski swę­działy od roz­bry­zgów sło­nej wody. Nad jej głową słońce wyglą­dało znu­żone przez szcze­liny w cięż­kich, sza­rych chmu­rach.

Zamknęła oczy, podą­ża­jąc przy­szłymi ścież­kami cze­ka­ją­cej ją drogi.

W jed­nym kie­runku – na połu­dnie i nieco na wschód – leżała nie­wielka wyspa ze sło­neczną i piasz­czy­stą plażą. Dwie koko­sowe palmy nachy­lały się tam ku sobie, a w wodzie leni­wie krą­żyły rekiny tygry­sie. W sam raz do zje­dze­nia. Hura­gan cał­ko­wi­cie ją omi­nie. Jeśli tam poleci, będzie mogła bez­piecz­nie odpo­cząć, zjeść i się prze­spać. Po dwóch dniach, kiedy burza się skoń­czy, będzie mogła lecieć dalej.

Wtedy już w innym kie­runku – długo na zachód i lekko na pół­noc – cze­kał na nią zagi­niony kon­ty­nent.

Teraz już wie­działa, że jest rze­czy­wi­sty. Kiedy opu­ściła Pyr­rię, by go odna­leźć, na wpół spo­dzie­wała się oble­cieć świat dookoła i wylą­do­wać z powro­tem na prze­ciw­nym wybrzeżu Pyr­rii. Nikt nie był pewien czy ten kon­ty­nent w ogóle ist­niał… a jeśli tak było, był zbyt daleko, by do niego dole­cieć. Każdy smok opadłby z sił, spadł do morza i uto­nął, nim uda­łoby mu się dotrzeć do celu.

Ale Jasno­widzka nie była byle jakim smo­kiem. Miała coś, czego nie posia­dał żaden inny: umie­jęt­ność dokład­nego zba­da­nia licz­nych ście­żek przy­szło­ści. Znaj­du­jąc się na skraju Pyr­rii, była w sta­nie zoba­czyć, który kie­ru­nek zapro­wa­dzi ją do wyspy, na któ­rej mogła odpo­cząć. Kolej­nego dnia: jakiejś innej wyspy. Codzien­nie zmie­nia­jąc odro­binę kurs, kie­ro­wana wizjami, zna­la­zła ślad maleń­kich wyse­pek mają­cych prze­pro­wa­dzić ją przez ocean.

Silny podmuch wia­tru prze­to­czył się nad nią, spry­sku­jąc jej głowę desz­czem kro­pel.

Hura­gan nie­mal już do niej dotarł. Jeśli nie wyru­szy teraz, smoki na zagi­nio­nym kon­ty­nen­cie zginą. Smoki, które pew­nego dnia mogą zostać jej przy­ja­ciółmi, jeśli tylko zdoła je oca­lić. Smoki, które nie miały poję­cia, co ich cze­kało, bo nie było nikogo, kto by je ostrzegł.

Jesz­cze.

Jasno­widzka ode­tchnęła głę­boko, wzbiła się w powie­trze i skie­ro­wała na zachód.

Jej umysł natych­miast wypeł­niły obrazy tysiąca spo­so­bów, na które mogła umrzeć w ciągu następ­nych dwóch dni. Wła­śnie dla­tego nie cier­piała latać pod­czas burz. Były zbyt nie­prze­wi­dy­walne; naj­mniej­szy, przy­pad­kowy podmuch wia­tru mógł spra­wić, że runę­łaby na leżące pod nią skały, lub pchnąć samotną gałąź palmy pro­sto w jej serce.

Nie myśl o tym. Myśl o smo­kach, które cię potrze­bują.

Jej druga wizja już ble­dła – ta, w któ­rej pole­ciała na połu­dniowy wschód i się ukryła. W wizji tej dotarła na zagi­niony kon­ty­nent już po przej­ściu burzy. Trudno było otrzą­snąć się z obra­zów znisz­cze­nia i mar­twych ciał, nawet jeśli w rze­czy­wi­sto­ści uda jej się im zapo­biec.

Czy mi uwie­rzą? Czy mnie wysłu­chają?

W nie­któ­rych wizjach tak było… a w innych nie.

Jedyne, co mogła zro­bić, to lecieć dalej i mieć nadzieję.

Hura­gan wal­czył z nią przy każ­dym ruchu skrzy­deł, jakby wie­dział, że chce wydrzeć ofiary z jego szpo­nów. Deszcz bił w nią z ogromną siłą. Czuła, jakby w każ­dej chwili miała zostać rzu­cona w bez­kre­sną toń morza. A może uto­nie już tutaj, na prze­siąk­nię­tym wodą nie­bie.

To jed­nak był tylko skraj burzy – naj­gor­sze miało dopiero nadejść. Jasno­widzka sta­rała się dotrzeć do lądu, zanim zdąży to zro­bić furia sza­le­jąca za jej ple­cami. Nie mogła się zatrzy­mać ani nawet na chwilę zwol­nić.

Zer­k­nęła za sie­bie i dostrze­gła stru­mień wody wyssany w powie­trze. W samym jego środku orka rzu­cała się roz­pacz­li­wie, nim burza rzu­ciła nią w dal.

Chwilę póź­niej, kiedy słońce cał­ko­wi­cie już znik­nęło, obok niej nagle prze­mknęła cała chata, która w locie roz­pa­dła się na kawałki. Jasno­widzka musiała zro­bić gwał­towny unik i sfru­nąć tro­chę niżej, by unik­nąć odłam­ków. Skąd nad­le­ciała? Kto w niej miesz­kał? Wizja pod­po­wie­działa jej, że ni­gdy się tego nie dowie.

Kiedy w koń­cach skrzy­deł zaczęła już tra­cić czu­cie, zoba­czyła wyła­nia­jący się zza chmur kształt.

Klif. Ląd. Duży ląd.

Wła­ści­wie, to cały kon­ty­nent.

Prze­chy­liła skrzy­dła i pomknęła ku jego szczy­towi, na któ­rym widziała nie­koń­czący się las, tar­gany bru­tal­nie pory­wami wia­tru. Hura­gan pod­jął jesz­cze jedną próbę, by wrzu­cić ją do morza, lecz wal­czyła z nim resztką sił, dopóki nie poczuła pod szpo­nami twar­dej ziemi. Opa­dła na nią bez­wład­nie, przez chwilę trzy­ma­jąc się jej kur­czowo, wdzięczna, że jesz­cze żyje.

Leć dalej. Jesz­cze nie są bez­pieczni.

Jasno­widzka dźwi­gnęła się z ziemi i spoj­rzała w stronę drzew. Nad­cho­dziły. Pierw­sze dwa smoki, jakie spo­tka w tym dziw­nym, obcym świe­cie.

Jakie to będzie uczu­cie, spo­tkać obce smoki, tak zupeł­nie inne od tych, które znała? Tutaj nie będzie żad­nych Noco­skrzy­dłych, takich jak ona. Żad­nych pia­sko­wych smo­ków, mor­skich smo­ków czy tych lodo­wych.

Przed oczami prze­mknął jej obraz, jak będą wyglą­dały nowe smoki, lecz nic jesz­cze nie wie­działa o ich ple­mio­nach… ani o tym, czy jej zaufają.

Wyszły zza drzew, przy­glą­da­jąc się jej z cie­ka­wo­ścią.

Och, jakie one piękne, pomy­ślała.

Jeden był ciem­no­zie­lony, dokład­nie w odcie­niu ota­cza­ją­cych ich drzew. Jego skrzy­dła wygi­nały się ele­gancko niczym liście, a maho­niowo-brą­zowe łuski poły­ski­wały mu na piersi.

Jed­nak to widok dru­giego zaparł jej dech w piersi. Jego łuski, migo­czące w desz­czu, miały barwę opa­li­zu­ją­cego złota, pod któ­rego war­stwą meta­licz­nie lśniły błę­kit i róż. Był wspa­nial­szy nawet od Desz­czo­skrzy­dłych. Oka­zjo­nal­nie widy­wała je na dzie­dzińcu i były naj­pięk­niej­szymi smo­kami w Pyr­rii.

Ale nie tylko to. Jego skrzy­dła były zaska­ku­jąco dziwne. Zamiast jed­nej pary, miał dwie – druga, na ple­cach, nakła­dała się na te boczne, uno­sząc się i opa­da­jąc pod innym kątem, by zapew­nić smo­kowi dodat­kową zwin­ność w powie­trzu.

Jak u ważek, zdała sobie sprawę, wspo­mi­na­jąc deli­katne owady fru­wa­jące nad sta­wami na gór­skich łąkach. Albo motyli lub żuków.

Usia­dła i roz­ło­żyła szpony, by poka­zać im, że jest bez­bronna.

– Witaj­cie – powie­działa, sta­ra­jąc się, by w jej gło­sie nie zabrzmiała nawet nuta groźby.

Zie­lony okrą­żył ją powoli. Opa­li­zu­jący usiadł i lekko się do niej uśmiech­nął. Odpo­wie­działa uśmie­chem, choć serce biło jak młot. Wie­działa, że musi pocze­kać. To oni musieli wyko­nać pierw­szy ruch. – Kim­tii? – zapy­tał w końcu zie­lony spo­koj­nym, głę­bo­kim gło­sem. – Tam­ródd?

Oddy­chaj. Wie­dzia­łaś, że na początku tak będzie.

– Nazy­wam się Jasno­widzka – powie­działa, doty­ka­jąc czoła. – Pocho­dzę z daleka, zza morza. – Wska­zała wzbu­rzony ocean, roz­cią­ga­jący się na zachód za jej ple­cami. – Mówi­cie w smo­czym?

Dwóch nie­zna­jo­mych spoj­rzało po sobie z zasko­cze­niem.

– Stary język – ode­zwał się opa­li­zu­jący. Mówił dziw­nie i powoli, jakby wycią­ga­jąc kawa­łek po kawałku z pamięci poszcze­gólne słowa.

– Znasz go! – rzu­ciła Jasno­widzka, czu­jąc prze­peł­nia­jącą ją nadzieję.

– Tro­chę – odparł. – Bar­dzo stary. – Ponow­nie się uśmiech­nął.

Zie­lony smok powie­dział coś w ich wła­snym języku i kiw­nął głową w stronę oce­anu. Jego towa­rzysz odpowie­dział i przez chwilę roz­ma­wiali. Gdyby byli parą Noco­skrzy­dłych, Jasno­widzka domy­śli­łaby się, że się kłócą, lecz ich ton był tak spo­kojny, że trudno jej było to stwier­dzić.

„Stary język”… Cie­kawe, czy mię­dzy naszymi kon­ty­nen­tami kie­dyś był jakiś kon­takt. Być może w przy­szło­ści ponow­nie go nawią­żemy. Mogła­bym nauczyć ich wszyst­kich smo­czego, szcze­gól­nie, jeśli już go tro­chę znają. W ten spo­sób, jeśli kie­dyś kto­kol­wiek z Pyr­rii zawi­tałby w te strony, mogliby się poro­zu­mieć.

Mimo to z tru­dem była w sta­nie sobie wyobra­zić, by inne smoki zdo­łały prze­być drogę, którą wła­śnie poko­nała. Odle­głość była zbyt duża, a suk­ces zale­żał od odna­le­zie­nia tych wszyst­kich maleń­kich wyse­pek na oce­anie.

Być może jed­nak mogłaby w tym pomóc. Ale nie­zbyt szybko. Nie, dopóki mogłaby ogar­nąć ją pokusa, by prze­bu­dzić Mrocz­nego Prze­śla­dowcę.

Nie mogę wró­cić do Pyr­rii, dopóki o nim nie zapo­mnę.

Czyli, praw­do­po­dob­nie ni­gdy.

– Tu czemu ty? – zapy­tał złoto-różowy smok.

– Nad­cho­dzi straszna burza – powie­działa tak wyraź­nie, jak tylko potra­fiła. – Naprawdę straszna.

Roz­ło­żył skrzy­dła i spoj­rzał w niebo, uśmie­cha­jąc się, gdy poczuł kro­ple desz­czu.

– Widzę – odparł ze wzru­sze­niem ramion.

– Nie. – Pokrę­ciła głową. – To ja widzę. – Wska­zała swoje czoło. – Widzę przy­szłość. Jutro, poju­trze i kolejny dzień. Widzę wszyst­kie dni. Ta burza zabije wiele smo­ków. – Mach­nęła szpo­nami w stronę ocie­ka­ją­cych wodą drzew. – Znisz­czy wiele drzew.

Oba smoki ścią­gnęły brwi.

– Gaaj­ranny? – wark­nął zie­lony smok. – Mro­wiepni wyr­rwa?

– Ale może­cie je oca­lić – naci­skała Jasno­widzka. Wizje tło­czyły się w jej gło­wie; koń­czył jej się czas. Nie mogła już pozwo­lić sobie na cier­pli­wość i łagod­ność. – Musimy wszyst­kich prze­nieść. Wszyst­kie smoki, w głąb lądu, tak daleko, jak tylko można. Teraz. I tam pocze­kać, aż burza minie. – Odwró­ciła się do meta­licz­nego smoka i zło­żyła szpony. – Pro­szę, ocal­cie je.

Czas zadrżał, gdy ważyły się dwie ścieżki.

W końcu migo­czący smok ski­nął głową.

– Prze­nieść. Zro­bimy tak. – Powie­dział coś w swoim języku do zie­lo­nego smoka, który rów­nież kiw­nął głową.

Ulga, jaka ogar­nęła Jasno­widzkę, była tak wielka, że nie­mal ponow­nie osu­nęła się na zie­mię. Wtedy jed­nak smoki dały jej znać, by za nimi podą­żyła. Wzbili się w powie­trze, ostroż­nie lecąc mię­dzy roz­ko­ły­sa­nymi na desz­czu wierz­choł­kami drzew.

Gdy z towa­rzy­szami prze­my­kała przez las, mię­dzy drze­wami poja­wiły się smoki. Wszyst­kie przy­glą­dały się jej z cie­ka­wo­ścią. Więk­szość z nich była zie­lona, z brą­zo­wymi łuskami na pier­siach i skrzy­dłami w kształ­cie liści.

Tak się wła­śnie nazy­wają w smo­czym, uświa­do­miła sobie, widząc nową kaskadę wizji. Liścio­skrzy­dłe.

Jed­nak około jed­nej czwar­tej z nich sta­no­wiło inne ple­mię. Jasno­widzka nie znała jesz­cze jego nazwy, lecz smoki lśniły na gałę­ziach jak klej­noty: zło­tem, błę­ki­tem, fio­le­tem, oran­żem i każ­dym innym kolo­rem tęczy.

Zoba­czyła małe, kur­czowo trzy­ma­jące się gałęzi lawen­dowe smo­czę i przez chwilę poczuła nie­po­kój, że nie ma ono skrzy­deł. Wtedy jed­nak dostrze­gła nie­wiel­kie zalążki na jego ple­cach i przy­po­mniała sobie – lub prze­wi­działa, lub przy­po­mniała sobie, że prze­wi­działa – że migo­czące ple­mię roz­wi­jało skrzy­dła dopiero kilka lat po wyklu­ciu.

Dora­sta­nie bez skrzy­deł… musi być naprawdę dziwne.

Wró­ciła myślami do tej strasz­nej wizji, w któ­rej smo­czę to było jed­nym z wielu ciał pozo­sta­wio­nych po przej­ściu kata­stro­fal­nej burzy. Zamiast tego jed­nak mała smo­czyca obu­dzi się jutro i będzie ganiała w słońcu motyle, narze­ka­jąc, że chciała na śnia­da­nie jeżyny.

Oca­li­łam ją. Zro­bi­łam coś dobrego.

Zie­lony smok zawo­łał coś dud­nią­cym gło­sem. Cokol­wiek to było, ota­cza­jące ich smoki powtó­rzyły okrzyk i zaczęły prze­ka­zy­wać go dalej. Jasno­widzka sły­szała echa smo­czych gło­sów nio­są­cych się przez las i poczuła za sobą bicie ich skrzy­deł, gdy oba ple­miona wznio­sły się w powie­trze i podą­żyły za nimi w bez­pieczne miej­sce.

– Oca­li­łaś nas – powie­dział opa­li­zu­jący smok, zata­cza­jąc pętlę, by fru­nąć obok niej. Znów się do niej uśmiech­nął. – Teraz i ty jesteś bez­pieczna.

Może jestem, pomy­ślała. Powstrzy­ma­łam Mrocz­nego Prze­śla­dowcę. Oca­li­łam Sąż­nia, Noco­skrzy­dłe i moich rodzi­ców. A teraz zna­la­złam nowy dom i nowe smoki do oca­le­nia. Mogę pomóc im swo­imi wizjami. Tym razem mogę zro­bić wszystko wła­ści­wie.

W jej gło­wie poja­wiły się nowe wer­sje przy­szło­ści. Może poślubi tego miłego i zabaw­nego smoka, któ­rego imię będzie brzmiało Smuga. Albo stwo­rzy parę ze smo­kiem, któ­rego pozna za trzy dni, gdy będzie poma­gała sprzą­tać po burzy, a któ­rego łagodne, ciem­no­zie­lone oczy będą tak różne od oczu Mrocz­nego Prze­śla­dowcy. Może wpro­wa­dzi się do bar­dzo sym­pa­tycz­nego smoka o imie­niu Klon, który mówił w sta­rym języku, albo może znaj­dzie wła­sne wydrą­żone drzewo, w któ­rym mogłaby zamiesz­kać. Albo może naj­pierw zbada cały stary kon­ty­nent, a dopiero potem wróci i zbu­duje nowy dom.

I będzie miała Smo­częta, jeśli ich zapra­gnie. Nagle ogar­nęła ją fala ogrom­nej miło­ści do smocz­ków, które nie były nawet jajami: mała Klej­notka, nie­sa­mo­wi­cie bystry Szyl­kret i przy­tu­la­śna Oranż. (Kto nazywa swoje smo­czę Oranż? Naj­wy­raź­niej Smuga. Być może będą musieli prze­pro­wa­dzić pewne roz­mowy na ten temat). I Komo­dor, król chi­cho­tów.

Zawsze będzie tęsk­nić za smo­czę­tami, które mogłaby mieć z Mrocz­nym Prze­śla­dowcą, ale całym ser­cem będzie kochać te, które nadejdą. I nie sta­nie im się nic złego. Wszyst­kie będą miały dłu­gie i szczę­śliwe życie, gdyż ona przy nich będzie, obser­wu­jąc ich przy­szłe ścieżki i zapew­nia­jąc im bez­pie­czeń­stwo.

Tym razem postąpi wła­ści­wie.

– Twój dom – powie­dział Smuga, łagod­nym gło­sem prze­ry­wa­jąc jej zadumę. – Gdzie?

Wska­zała w stronę morza.

– Pyr­ria. – Szpo­nami wska­zała ląd. – To? Gdzie?

Ponow­nie się uśmiech­nął.

– Pan­tala – powie­dział powoli i z wyraźną dumą.

– Pan­tala – powtó­rzyła.

Zagi­niony kon­ty­nent ist­nieje i ma nazwę.

I teraz jest moim domem.

Pan­talo, oto jestem.

Część pierwsza. W kokonie

Dwa tysiące lat później

Dwa tysiące lat póź­niej…

Rozdział 1

Błę­kit był smo­kiem lubią­cym rze­czy takimi, jakimi są.

To zna­czy, jeśli nawet nie lubił wszyst­kiego w życiu jako Gład­ko­skrzy­dły, musiał przy­znać, że przy­naj­mniej był bez­pieczny i wszystko szło naprawdę dobrze. Nie było ide­al­nie, ale przy­naj­mniej jego ple­mię i Oso­skrzy­dłe koeg­zy­sto­wali w pokoju. Oso­skrzy­dłe chro­niły ich przed zagro­że­niami z zewnątrz. Wszy­scy sto­so­wali się do zasad, Roje były piękne i nie­ska­zi­telne, i zawsze było dużo bata­tów i ochry do jedze­nia… czy więc nie był to świat, w któ­rym każdy chciałby żyć? Błę­kit nie był pewien czy wła­śnie tak się wszy­scy czuli, ale on bez prze­rwy się nad tym zasta­na­wiał. Czę­sto pró­bo­wał sobie wyobra­żać, jak to było z innymi smo­kami – czy były tak samo zado­wo­lone jak on, czy może miał wię­cej szczę­ścia od innych? Czy pra­gnęły tego samego, co on? Co je mar­twiło, a co napeł­niało nadzieją? Jeśli były nie­szczę­śliwe, co było tego powo­dem? Był pewien, że w więk­szo­ści przy­pad­ków jego domy­sły były błędne, ale i tak nie był w sta­nie prze­stać o tym myśleć. Miał wra­że­nie, że te myśli nie­ustan­nie pobu­dzają jego wyobraź­nię.

O czym myślała wier­cąca się obok niego smo­czyca na zaję­ciach z mate­ma­tyki, rysu­jąca sze­ścio­boki na mar­gi­ne­sie swo­jego testu? Czym mar­twił się jej per­ło­wo­ró­żowy sąsiad, usu­wa­jący insekty ze swo­ich sieci? A co z Oso­skrzy­dłymi? Jak ich życia, nadzieje, lun­che, poranne bole­ści i nocne kosz­mary róż­niły się od jego?

Życia innych przy­cią­gały go jak pło­mień albo zapach nek­ta­ry­nek.

Ostat­nią noc przed Meta­mor­fozą swo­jej sio­stry spę­dził jako ona, głę­boko zanu­rza­jąc się w sen o byciu Luną.

Być może zalążki jej skrzy­deł zaczęły się otwie­rać, kiedy spała. Być może przez jakiś czas leżała, nie śpiąc i wpa­tru­jąc się w roz­siane po nie­bie gwiazdy, myśląc o chwili, w któ­rej będzie mogła rzu­cić się z naj­wyż­szego punktu Roju i zacząć ści­gać ze skow­ron­kami w stronę morza. Pomy­ślał, że być może nie mogła się też docze­kać, aż samo­dziel­nie uprzę­dzie szpulę ciem­nego księ­ży­co­wego jedwa­biu i na wiele dni zapad­nie w szma­rag­dowo zabar­wiony sen wewnątrz Kokonu. Kiedy tam będzie, roz­wi­ja­jąc skrzy­dła, nikt nie będzie na nią krzy­czał ani nie zada jej dodat­ko­wej pracy.

Wie­dział, że Luna się nie bała, w prze­ci­wień­stwie do niego, gdy za sześć dni nadej­dzie czas jego wła­snej Meta­mor­fozy. Luna zawsze była gotowa na życie ze skrzy­dłami. On nie. Co wię­cej, nie był gotowy na życie z jej skrzy­dłami, co ozna­czało zmianę dosłow­nie wszyst­kiego.

Kiedy Luna już roz­wi­nie skrzy­dła, zostaną jej przy­dzie­lone zada­nia. Wkrótce zosta­nie połą­czona z part­ne­rem, któ­rego wybie­rze dla niej kró­lowa, i dosta­nie nową komórkę, w któ­rej będzie mogła zamiesz­kać. Być może nawet prze­nie­sie się do innego Roju.

Coś takiego było zupeł­nie nor­malne – życie Gład­ko­skrzy­dłych zawsze tak wyglą­dało. Każdy prze­cho­dził Meta­mor­fozę. Każ­demu wybie­rano nowe życie. Każdy ruszał dalej. Jed­nak teraz, kiedy coś takiego miało miej­sce w jego rodzi­nie, dla Błę­kita było to nie­wia­ry­god­nie stre­su­jące.

Kiedy Luna tuż przed świ­tem prze­sko­czyła przez sieć i zaczęła potrzą­sać go za ramię, już nie spał. Nie był pewien, czy w ogóle zmru­żył oczy. Przez jakiś czas obser­wo­wał maleń­kie poru­sza­jące się świa­tła w leżą­cym niżej Roju Cykad, wyobra­ża­jąc sobie, że jest jed­nym z tych wcze­śnie wsta­ją­cych smo­ków, jesz­cze przed wscho­dem słońca zmie­rza­ją­cym do pracy. Po jed­nej stro­nie, w oddali, widział Rój Szer­szeni, a po dru­giej Rój Modli­szek, cho­ciaż sieci, które je ze sobą łączyły, były nie­mal nie­wi­doczne w ciem­no­ści.

Ni­gdy nie był w żad­nym z tych Rojów, ale wie­dział, że są poło­żone w wiel­kim kręgu dookoła rów­nin Pan­tali. Ogromne smo­cze mia­sta wyra­stały z poro­śnię­tej trawą ziemi i się­gały nieba, niczym strze­li­ste, stwo­rzone przez smoki echa drzew, które nie­gdyś domi­no­wały na tym tere­nie. Ich dachy roz­cho­dziły się łukiem, jak gałę­zie, a gęste, sre­brzy­ste pasma jedwa­biu Gład­ko­skrzy­dłych two­rzyły bal­da­chim, łączący te gałę­zie razem tak, by nawet bez­skrzy­dłe smo­częta mogły wysoko nad zie­mią bez­piecz­nie podró­żo­wać mię­dzy Rojami, gdyby tylko chciały (i miały pozwo­le­nie).

Ziew­nął i leni­wie ode­pchnął szpony Luny, uda­jąc, że był pogrą­żony w głę­bo­kim śnie. Na sieci, wokół nich i nad nimi, lśniły kro­ple rosy, jakby w nocy spadł deszcz maleń­kich dia­men­tów. Na skraju ich komórki widział owi­niętą w jedwa­bi­stą sieć postać matki Luny, na­dal pogrą­żo­nej w głę­bo­kim śnie. Jego matka ostat­nimi dniami peł­niła nocną wartę i od pół­nocy nie było jej w domu.

– To dzi­siaj, to już dzi­siaj! – wyszep­tała Luna. Jej bla­do­zie­lony ogon poru­szał się to w jedną, to w drugą stronę, wywo­łu­jąc falo­wa­nie jedwab­nej sieci. Dosko­czyła jesz­cze bli­żej niego, by ponow­nie trą­cić go w ramię, czym wyraź­nie roz­ko­ły­sała hamak.

– Hej, uwa­żaj – rzu­cił i ode­pchnął ją lekko. – Nie­któ­rzy z nas jesz­cze przez sześć dni nie będą mieli skrzy­deł. – Pod sie­cią jego rodziny roz­po­ście­rało się wiele warstw innych sieci, goto­wych zła­pać każde spa­da­jące smo­czę… lecz i tak trudno było zapo­mnieć, jak daleko w dole znaj­do­wała się zie­mia. Zawsze czuł się bez­piecz­niej w Rojach niż na sie­ciach, które – jak się oba­wiał – nie były nor­malną cechą Gład­ko­skrzy­dłych.

– A nie­któ­rzy z nas… – zaśpie­wała – …dostaną je już dziiiiiś! – Usia­dła i napięła nie­wiel­kie zalążki na łopat­kach.

– Cóż, to nie do końca tak – popra­wił ją. – Dzi­siaj dopiero zaczniesz prząść swój kokon. Wła­ści­wie, to potrwa pięć dni, nim w końcu twoje skrzy­dłA­AAAAA! – krzyk­nął, gdy nagle pchnęła hamak, przez co wylą­do­wał w leżą­cej niżej sieci.

– Nie „wła­ści­wuj” mnie tu – powie­działa sta­now­czo Luna. – Jestem twoją star­szą sio­strą, uczest­ni­czy­łam w jakichś, nie wiem, dwu­na­stu dniach Meta­mor­fozy i mam naj­wyż­szą ocenę z nauk o jedwa­biu w naszej kla­sie. Mogę więc „zwła­ści­wieć” cię pod stół. – Dobrze, już w porządku – powie­dział Błę­kit, jedna po dru­giej roz­cią­ga­jąc nogi. – Jesteś naj­mą­drzej­szym smo­kiem w rodzi­nie. Wiem o tym i przy­znaję to. – Ukrad­kiem zer­k­nął przez ramię na wła­sne zalążki skrzy­deł.

Wyglą­dały tak samo jak poprzed­niego dnia: były małe, cia­sno zwi­nięte i w kolo­rze opa­li­zu­ją­cego fio­letu, który miał jed­nak jaśniej­szy i bar­dziej pur­pu­rowy odcień niż jego lazu­rowe, przy­po­mi­na­jące klej­not łuski.

Zalążki Luny zaczy­nały się już powięk­szać i pod bla­do­zie­loną błoną widział prze­bły­ski kobaltu i złota. Miała już też oznaki gro­ma­dzą­cego się jedwa­biu – jej nad­garstki i wnę­trza przed­nich łap lekko lśniły, jakby pod ich łuskami zgro­ma­dziły się świe­tliki.

To wkrótce będę ja, pomy­ślał, dusząc w sobie panikę. Po mojej wła­snej Meta­mor­fo­zie ja rów­nież będę miał skrzy­dła i jedwab.

Być może zmiany w jego życiu będą nie­wiel­kie. Być może zosta­nie tutaj, by pomóc swo­jej matce wzmac­niać mosty pomię­dzy rojami. Może Luna rów­nież zosta­nie i będzie zwia­dowcą Roju, jak jej matka, pra­cu­jąc dla jed­nej z wysoko uro­dzo­nych rodzin Oso­skrzy­dłych.

Tego by jed­nak nie chciała. Luna pra­gnęła zostać prządką. Miała nadzieję, że zosta­nie połą­czona z Mie­czy­kiem i zamieszka w komórce arty­stów, w pobliżu wyżej poło­żo­nych i nasło­necz­nio­nych sieci. Chciała stwo­rzyć przę­dzę tak piękną, że zosta­nie ona poda­ro­wana kró­lo­wej, która rzą­dziła oboma ple­mio­nami… albo przy­naj­mniej jed­nej z jej sióstr.

Błę­kit widział kró­lową tylko raz, gdy nie­gdyś przy­była z wizytą do Roju Cykad. Kró­lowa Osa doko­nała wtedy inspek­cji ich szkoły, wraz z dwu­dzie­stoma Oso­skrzy­dłymi żoł­nie­rzami, któ­rzy masze­ro­wali równo, idąc jej śla­dem. Jej łuski lśniły w dosko­na­łych czar­nych i żół­tych pasach a oczy były cał­ko­wi­cie czarne, oto­czone owa­lem żół­tych łusek.

Wyobra­że­nie sobie sie­bie w jej miej­scu było nie­mal nie­moż­liwe – to tak, jakby chciał sobie wyobra­zić, że jest słoń­cem. Ale nie mógł się powstrzy­mać. Pomy­ślał o tym, jak kró­lowa budzi się każ­dego ranka i je śnia­da­nie, jak każdy inny smok. (Cho­ciaż, jeśli plotki były praw­dziwe, jadła tak mało, jak to tylko moż­liwe i żywiła się jedy­nie dra­pież­ni­kami: głowa lwicy na obiad jed­nego dnia, pla­stry czar­nej mamby w zupie z atra­mentu ośmior­nicy na kola­cję dwa­na­ście dni póź­niej). Zasta­na­wiał się, czy jej skrzy­dła były silne czy zmę­czone po tym, gdy latała od Roju do Roju, spraw­dza­jąc swo­ich pod­da­nych. Czy czuła ulgę, że ma sio­stry, z któ­rymi może podzie­lić się odpo­wie­dzial­no­ścią… czy może oba­wiała się, że mogą one się­gnąć po jej tron? Jak czę­sto czy­tała Księgę Jasno­widzki? Gdyby to on, Błę­kit, był kró­lową, z tysią­cami pod­le­głych mu smo­ków, zapewne czy­tałby ją dzień w dzień, aż w końcu wyuczyłby się jej na pamięć.

W pew­nej chwili pod­czas swo­jej wizyty zauwa­żyła Błę­kita i Lunę, i wpa­try­wała się w nich dobre pół­tora stu­le­cia, jak powie­dział mu jego wewnętrzny zegar. Odniósł wtedy silne wra­że­nie, że pró­bo­wała zde­cy­do­wać czy ich adop­to­wać, czy może zjeść.

Kró­lowa Osa była dokład­nie tak zachwy­ca­jąca i wynio­sła, jak twier­dziły wszyst­kie opo­wie­ści. Po jej wizy­cie Lady Cykada, jej sio­stra i wład­czyni jego Roju, już ni­gdy nie wyda­wała mu się tak prze­ra­ża­jąca.

I być może wła­śnie taki był cel tych wizyt: przy­po­mnieć wszyst­kim, w czy­ich szpo­nach spo­czy­wała praw­dziwa wła­dza.

– To jak? – zapy­tała Luna, łapiąc go za jeden ze szpo­nów. – To mój ostatni dzień jako smo­czę! Co będziemy robić?

– Leżeć na sieci i wygrze­wać się w słońcu? – zapro­po­no­wał z nadzieją.

– Nie, ty bana­nowy leniu – powie­działa. – Wszystko, co tylko lubię! To jest wła­ściwa odpo­wiedź!

– To nie­uczciwe – odparł. – Nim nadej­dzie mój dzień Meta­mor­fozy, nie będzie już nikogo, kto mógłby robić ze mną wszystko to, co lubię. Będziesz zbyt zajęta lata­niem na swo­ich ogrom­nych skrzy­dłach i robie­niem tych wszyst­kich wymyśl­nych skrzy­dla­tych rze­czy.

Luna pró­bo­wała się nie skrzy­wić, ale Błę­kit nie­mal natych­miast poczuł wyrzuty sumie­nia. Wie­dział, że rów­nież chciała, by Mie­czyk mógł spę­dzić ten dzień razem z nimi. Mie­czyk jed­nak przez cały dzień peł­nił swoje obo­wiązki na placu budowy w Roju Cykad… zapewne ogar­nięty fru­stra­cją i ogromną tęsk­notą za Luną.

– Prze­pra­szam – powie­dział.

– Nie prze­pra­szaj – odparła. – Kiedy już będę miała skrzy­dła, zosta­niemy parą, a wtedy wystar­cza­jąco się na niego napa­trzę. – Uśmiech­nęła się sze­roko, jakby wystą­pie­nie o spa­ro­wa­nie gwa­ran­to­wało, że otrzy­mają na nie zgodę, lecz Błę­kit wąt­pił, by tak się stało. Nie znał ani jed­nego doro­słego Gład­ko­skrzy­dłego, który zostałby spa­ro­wany ze smo­kiem, któ­rego sobie wybrał. Jego matka i matka Luny nawet nie znały ich ojca, został bowiem prze­nie­siony do innego Roju zaraz po tym, jak zło­żyły jaja. Błę­kit wie­dział, jak miał na imię – Admi­rał – i nic poza tym.

Mimo to tak jest lepiej, pomy­ślał. Bur­neta i Srebr­no­pyła poko­chały się bar­dziej, niż kie­dy­kol­wiek mogłyby kochać Admi­rała. Ich czwórka two­rzyła bar­dzo dobrą rodzinę. Wszystko wyszło jak naj­le­piej. Kró­lowa Osa i jej sio­stry dosko­nale wie­działy, co robią, jeśli cho­dzi o przy­dział part­ne­rów. Jeśli Luna i Mie­czyk nie zostaną połą­czeni, z pew­no­ścią będzie ku temu powód.

– To od czego zaczniemy? – zapy­tał. – Nie, zacze­kaj. Niech zgadnę. Kro­ple miodu.

– Kro­ple miodu! – zaśpie­wała Luna, ponow­nie pod­ska­ku­jąc na sieci i poru­sza­jąc zaląż­kami skrzy­deł. – Rusz ogon, to może uda nam się dotrzeć do punktu kon­tro­l­nego przed kolejką!

Błę­kit zanu­rzył pysk w zra­sza­czu, myjąc swoje czułki i zwil­ża­jąc suche łuski pod oczami, a Luna dosko­czyła do matki. Srebr­no­pyła usia­dła i oto­czyła Lunę skrzy­dłami – na tyle szybko, że Błę­kit zaczął się zasta­na­wiać, czy ona rów­nież przez całą noc nie spała.

– Cudow­nego dnia, kocha­nie. Posta­ram się dotrzeć na czas do Kokonu – powie­działa smo­czyca. – Ale…

– Wiem – prze­rwała jej Luna. – Nic nie szko­dzi.

Pani Srebr­no­py­łej miała wybu­chowy cha­rak­ter i była wiecz­nie nie­pewna swo­jej pozy­cji w hie­rar­chii Roju, przez co miała brzydki zwy­czaj wyła­do­wy­wać swój nie­po­kój na pod­wład­nej w postaci tysiąca drob­nych okru­cieństw. Powstrzy­ma­nie Srebr­no­py­łej przed uczest­nic­twem w Meta­mor­fo­zie córki będzie w tym roku zapewne wisienką na jej tor­cie.

– Tylko pomyśl! – powie­działa wesoło Luna. – Następ­nym razem, kiedy cię zoba­czę, będę miała skrzy­dła! Będziemy mogły latać razem!

– Nie mogę się docze­kać – odpo­wie­działa Srebr­no­pyła. Lecz kiedy ponow­nie uści­skała Lunę, na jej pysku poja­wił się dziwny wyraz.

Nie­po­kój? Strach?

Błę­kit poczuł, jak po łuskach prze­biega mu zimny dreszcz. Srebr­no­pyła wyglą­dała, jakby wie­działa o czymś, o czym oni nie mieli poję­cia.

Jakby z jakie­goś powodu podej­rze­wała, że ni­gdy wię­cej nie zoba­czy córki.

Rozdział 2

Złe prze­czu­cia nie opusz­czały Błę­kita, kiedy za Luną wspi­nał się po sie­ciach. Słońce już wze­szło, a jego stłu­mione jesz­cze świa­tło prze­bi­jało się przez jedwa­bi­ste pasma wokół nich. Pod nimi, z wyso­kich i koły­szą­cych się traw sawanny, docho­dził cichy sze­lest owa­dzich skrzy­deł.

Luna wspi­nała się lek­ko­myśl­nie, prze­ska­ku­jąc z jed­nego poziomu na drugi jak małpa… albo jak smok, który już miał skrzy­dła. Błę­kit był ostroż­niej­szy, pole­ga­jąc na nie­znacz­nej lep­ko­ści pasm zapew­nia­ją­cych mu przy­czep­ność. Mimo to dzi­siaj czuł swoją cho­robę powietrzną inten­syw­niej niż zwy­kle. Każde drże­nie jedwa­biu wibro­wało w jego kościach, spra­wia­jąc, że czułki drgały nie­spo­koj­nie i bolały go zęby.

Ulżyło mu, gdy dotarli do wej­ścia do Roju, gdzie sieci łączyły się na naj­wyż­szym pozio­mie mia­sta. Już stała przy nim kolejka około dwu­dzie­stu smo­ków, lecz przy­naj­mniej tutaj mogli pocze­kać na twar­dym grun­cie przy wej­ściu do tunelu. Zszedł z sieci na suchą, przy­po­mi­na­jącą papier powierzch­nię i roz­luź­nił szpony.

Na ścia­nach tunelu wid­niał mural, na któ­rym Gład­ko­skrzy­dłe i Oso­skrzy­dłe lecą razem po nie­bie, wszyst­kie szczę­śliwe, jak Luna w mio­do­wym szale. Jed­nak więk­szą jego część zasła­niały wywie­szone na ścia­nach pla­katy.

bądź czujny!

nie­bez­pie­czeń­stwo zawsze nam grozi!

strzeż się liścio­skrzy­dłych!

natych­miast zgła­szaj o nie­lo­jal­no­ści gład­ko­skrzy­dłych oso­skrzy­dłym wła­dzom!

kró­lowa osa widzi wszystko. kró­lowa osa chroni nas wszyst­kich. chwała kró­lo­wej osie!

liścio­skrzy­dłe: wygi­nęły… czy tylko się przy­cza­iły?

natych­miast zgła­szaj przy­padki moż­li­wej obec­no­ści liścio­skrzy­dłych oso­skrzy­dłym wła­dzom!

Na tym ostat­nim wid­niał wize­ru­nek war­czą­cego zie­lo­nego smoka o zębach i szpo­nach pokry­tych krwią. Błę­kit miał wra­że­nie, jakby każ­dego dnia wie­szano tu nowy pla­kat, a połowa ich wszyst­kich stra­szyła Liścio­skrzy­dłymi.

Luna przy­ła­pała go na przy­glą­da­niu się pla­ka­towi i prych­nęła.

– Co? – zapy­tał.

– Daj spo­kój – powie­działa. – Chyba nie boisz się Liścio­skrzy­dłych, co?

– Czemu nie? – zapy­tał. – Pół wieku temu omal nas nie wykoń­czyły. Czy może moja genialna sio­stra zapo­mniała już o lek­cjach histo­rii?

– Ale im się to nie udało – pod­kre­śliła. – A teraz już wygi­nęły. Dla­tego nie ma się czym mar­twić. Prze­cież nas nie zaata­kują, skoro są mar­twe.

– Nie wiemy, czy naprawdę tak jest – spie­rał się. — Pęk powie­dział, że kilka lat temu jego wujek widział, jak jeden z nich leciał tuż nad nim. A co z tą czę­ścią Roju Modli­szek, która zapa­dła się w zeszłym roku? Wszy­scy mówili, że to sabo­taż ze strony Liścio­skrzy­dłych.

– Pffft – prych­nęła lek­ce­wa­żąco Luna. – To, co widział wujek Pęka, to zie­lony Gład­ko­skrzy­dły. Po pro­stu histe­ry­zuje. A zapad­nię­cie się Roju spo­wo­do­wało kiep­skie wyko­na­nie. Histo­ria o sabo­tażu wyraź­nie miała to ukryć.

– Ciiiiiiii – rzu­cił Błę­kit, zer­ka­jąc na sto­ją­cych z przodu Oso­skrzy­dłych żoł­nie­rzy.

Wyglą­dali na zaję­tych spraw­dza­niem iden­ty­fi­ka­to­rów, ale i tak mogli pod­słu­chać zdra­dziec­kie słowa Luny.

– Słu­chaj – powie­działa, zni­ża­jąc głos i prze­wra­ca­jąc oczami. – Tak naprawdę od ponad pięć­dzie­się­ciu lat nikt nie widział Liścio­skrzy­dłego. A skoro ścię­li­śmy wszyst­kie ich drzewa, niby gdzie by miesz­kali, gdyby na­dal żyli? Prze­śli­zgi­wa­liby się w wyso­kich tra­wach sawanny? Nie. Dzięki kró­lo­wej Osie wygi­nęły, dla­tego wszystko to jest cał­ko­wi­cie nie­po­trzebne. – Mach­nęła szpo­nami w stronę ostrze­gaw­czych pla­ka­tów.

– Roje nie obej­mują całego kon­ty­nentu – zauwa­żył, lecz Luna już weszła mu w słowo.

– Kró­lowa po pro­stu chce, żeby­śmy mieli… jak to się mówi… wspól­nego wroga? Żeby Gład­ko­skrzy­dłe nie zaczęły się skar­żyć ani zabie­gać o wła­sną kró­lową, czy takie tam.

– Naszą wła­sną kró­lową? – zapy­tał Błę­kit zasko­czony. Ni­gdy wcze­śniej nie myślał o Gład­ko­skrzy­dłych pra­gną­cych mieć wła­sną kró­lową. Nieco alar­mu­jące było to, że ona o tym pomy­ślała. Brzmiało to jak jeden z tych nie­bez­piecz­nych pomy­słów, jakie Mie­czyk mógł wbić jej do głowy.

– To zna­czy… nie, że powin­ni­śmy – powie­działa pośpiesz­nie Luna i tym razem to ona spoj­rzała na żoł­nie­rzy. – Ale wiesz, ktoś mógłby rzu­cić takie hasło, gdyby był nie­za­do­wo­lony z tego, jak się rze­czy mają.

Błę­kit pokrę­cił głową.

– Nie sądzę. Nie znam żad­nego nie­za­do­wo­lo­nego Gład­ko­skrzy­dłego. – Pla­kat za ple­cami Luny gło­sił lojal­ność ponad wszystko na tle ogrom­nych, czar­nych oczu kró­lo­wej Osy. Cza­sami ich widok był pokrze­pia­jący, lecz w samym środku tej roz­mowy przy­pra­wiały go one o nie­po­kój. – Wszystko w Rojach jest świet­nie. Jeste­śmy bez­pieczni i wszy­scy razem pra­cu­jemy, więc nie widzę, na co kto­kol­wiek mógłby narze­kać.

Kolejka prze­su­nęła się i zna­leźli się w zasięgu słu­chu żoł­nie­rzy. W jed­nej chwili zamil­kli. Błę­kit zer­k­nął na dłu­gie, bla­do­nie­bie­skie skrzy­dła sto­ją­cej przed nim smo­czycy i zaczął sobie wyobra­żać, dokąd zmie­rzała. W końcu nade­szła ich kolej.

– Imiona? – zapy­tał jeden z żoł­nie­rzy znu­dzo­nym gło­sem.

Każdy Oso­skrzy­dły miał przy­naj­mniej kilka czar­nych łusek, które odzie­dzi­czyli po ich wspól­nej przod­kini, Jasno­widzce, lecz ten smok był nie­mal cał­kiem czarny, z zale­d­wie kil­koma poma­rań­czo­wymi plam­kami tu i tam. Błę­kit i Luna widy­wali go w punk­cie kon­tro­l­nym każ­dego dnia od nie­mal trzech lat, a mimo to żoł­nierz ani razu nie poka­zał, że ich poznaje ani że poza ich iden­ty­fi­ka­to­rami w ogóle obcho­dzi go ich ist­nie­nie. Miał na imię Sokol­nik – nie żeby sam im o tym powie­dział. Błę­kit wychwy­cił to, przy­słu­chu­jąc się cichym roz­mo­wom innych straż­ni­ków.

– Błę­kit – powie­dział, wycią­ga­jąc łapę.

Żoł­nierz przyj­rzał się lite­rom, które wyryto na jego skó­rze tuż po tym, jak wykluł się z jaja: B jako począ­tek jego imie­nia, two­rzące trój­kąt z mniej­szym B i A, ozna­cza­ją­cymi jego rodzi­ców. Luna zawsze powta­rzała, że cie­szy się, iż zna­ko­wa­nie miało miej­sce, gdy byli zbyt mło­dzi, by to pamię­tać, ale Błę­kit był pewien, że posiada wspo­mnie­nia z tam­tego dnia – jasne świa­tło, prze­szy­wa­jący ból i przede wszyst­kim poczu­cie zdrady.

Sokol­nik mruk­nął coś i prze­su­nął się, by przyj­rzeć się opa­sce na jego dru­gim nad­garstku. Miała matowy brą­zowy kolor i była iry­tu­jąco ciężka, cho­ciaż Błę­kit już do niej przy­wykł. Wska­zy­wała, że był uczniem jed­nej ze szkół w Roju, dla­tego wolno mu było prze­cho­dzić przez ten punkt kon­tro­lny. Na meta­lo­wej powierzchni wid­niała nazwa jego szkoły: Jedwabny Dwór.

– A ja jestem Luna – powie­działa jego sio­stra.

– Ach – odparł żoł­nierz i odwró­cił się, by spraw­dzić listę na nie­wiel­kiej kartce papieru. – Dziś masz Meta­mor­fozę.

– Zga­dza się – przy­tak­nęła.

Błę­kit widział, że bar­dzo sta­rała się nie uśmiech­nąć. Uśmie­cha­nie się do żoł­nie­rzy zawsze było ryzy­kowne. Ni­gdy nie było wia­domo czy w odpo­wie­dzi otrzyma się rzadki z ich strony uśmiech, czy może spę­dzi się popo­łu­dnie na Dro­dze Nie­po­słusz­nych za „pro­wo­ko­wa­nie jed­nostki wła­dzy”.

Błę­kit domy­ślał się, że straż­nicy musieli być tak czujni i podejrz­liwi – gdyby smoki ich nie sza­no­wały, jak mogliby utrzy­my­wać porzą­dek i kon­tro­lo­wać Rój?

Mimo to uwa­żał, że Mie­czyk nie zasłu­żył na żaden z trzech poby­tów na Dro­dze Nie­po­słusz­nych. Mie­czyk miał dzi­kie pomy­sły i wypo­wia­dał się nieco zbyt swo­bod­nie, ale nie sta­no­wił zagro­że­nia dla Roju.

– Następ­nym razem, kiedy będziesz tędy prze­cho­dzić, będziesz miała już nową – powie­dział Sokol­nik, stu­ka­jąc szpo­nem w opa­skę Luny, iden­tyczną jak ta Błę­kita.

– Wiem – odpo­wie­działa, a Błę­kit poczuł w sercu cię­żar.

Jesz­cze jedna zmiana: Luna skoń­czyła już szkołę. Będzie musiał cho­dzić tam bez niej.

Ale nie­zbyt długo. Ja rów­nież będę musiał zmie­nić opa­skę. Cie­kawe, jak to będzie, zdjąć tę i zamie­nić na coś innego? Z pew­no­ścią tak, jakby ot tak wymie­nić odcięty palec.

– Cóż – powie­dział żoł­nierz, po czym spoj­rzał na listę i ponow­nie na Lunę. – Może­cie iść.

Kiedy ruszyli, Sokol­nik odchrząk­nął szorstko.

– Ehm. Powo­dze­nia.

– Och, dzię­kuję – powie­działa Luna zasko­czona. Pocią­gnęła Błę­kita za sobą, wytrzy­mu­jąc, aż zna­leźli się daleko w tunelu, nim w końcu wybuch­nęła chi­cho­tem.

– Tak nagle powie­dział do nas tyle słów! – zawo­łała. – Nie wie­dzia­łam, że zna tyle słów!

– Może cię lubi – zasu­ge­ro­wał Błę­kit z uśmie­chem.

To był żart, ale… co, jeśli naprawdę tak było? Poczuł, jak wśli­zguje się w wizje moż­li­wego życia Oso­skrzy­dłego. Czy Sokol­nik codzien­nie wra­cał do domu i marzył o Gład­ko­skrzy­dłej, którą widy­wał każ­dego dnia, a z którą ni­gdy nie mógł być? Czy przy­ja­ciele wyśmie­wali się z niego za odda­nie w swo­jej pracy? Czy lubił być straż­ni­kiem, cały dzień wyko­ny­wać roz­kazy, czy może pra­gnął, by prawo było inne?

– Oooo, może czeka nas zaka­zana miłość?! – Luna wes­tchnęła i wpa­dła na Błę­kita, przy­wra­ca­jąc go do rze­czy­wi­sto­ści.

– Cóż, nie ja powiem o tym Mie­czy­kowi – powie­dział.

Luna roze­śmiała się i zaczęła opo­wia­dać jakąś zabawną histo­rię o tym, co Mie­czyk powie­dział poprzed­niego wie­czoru. Błę­kit szedł obok niej, zado­wo­lony, że porzu­ciła temat Oso­skrzy­dło-Gład­ko­skrzy­dłych związ­ków. „Zaka­zane”, to łagodne okre­śle­nie. Jakie­kol­wiek było naj­moc­niej­sze słowo na nie­le­galne, to było wła­śnie to. Zabro­nione? Nie­do­zwo­lone? Karane śmier­cią? Wszystko to razy milion.

Dotarli do końca tunelu, do miej­sca, w któ­rym sta­wał się szer­szy i roz­cho­dził w kilka innych. Ścieżka po pra­wej pro­wa­dziła do Ogrodu Mozaiki, ale Błę­kit był pewien, że tam pójdą póź­niej. Było to ulu­bione miej­sce Luny w całym Roju.

Naj­pierw jed­nak zeszli trzy poziomy w dół i minęli dwa kolejne punkty kon­tro­lne. Było cie­pło, jak zawsze w Roju, a słońce prze­bi­jało się przez ściany, nada­jąc wszyst­kiemu bursz­ty­nowy blask. Wszyst­kie Roje zbu­do­wane były z drze­winy, będą­cej cha­rak­te­ry­styczną mie­sza­niną drew­nia­nej mia­zgi, jedwa­biu, gliny i innych rze­czy, o któ­rych Błę­kit się dowie, jeśli zosta­nie przy­dzie­lony do załogi budow­la­nej. Była ona cienka jak papier i swo­bod­nie prze­pusz­czała świa­tło, jed­nak twarda jak skała. Pod jego szpo­nami drze­wina była sucha i w więk­szo­ści gładka, z wyjąt­kiem tych kilku wybrzu­szeń, gdzie budow­ni­czy nie byli wystar­cza­jąco uważni.

Pro­blem w tym, że Roje zbu­do­wano w cza­sach, kiedy w całej Pan­tali rosło mnó­stwo drzew. Teraz, kiedy drzew już nie było (albo w więk­szo­ści nie było), drze­wina pocho­dziła z nie­wiel­kich krza­ków, które z tru­dem prze­biły się przez suchą zie­mię sawanny. Dla­tego jedy­nym spo­so­bem na roz­bu­dowę Roju było zabra­nie jej z jakie­goś innego miej­sca i prze­kształ­ce­nie tam, gdzie się chciało. Była to ciężka i wyczer­pu­jąca praca, zazwy­czaj przy­dzie­lana Gład­ko­skrzy­dłym, które spra­wiały w szkole naj­wię­cej kło­po­tów.

Takim jak na przy­kład Mie­czyk.

Błę­kit naprawdę miał nadzieję, że nie zosta­nie przy­dzie­lony do zespołu budow­ni­czego. Praca z jedwa­biem byłaby zupeł­nie inna – to, co robiła jego mama na nie­bie mię­dzy Rojami, było na wpół archi­tek­turą, na wpół sztuką. Nie miałby nic prze­ciwko cze­muś takiemu. Przez całe życie Błę­kit był dobrym, cichym i posłusz­nym uczniem Jedwab­nego Dworu. Z pew­no­ścią zasłu­żył na lep­szy przy­dział niż odzy­ski­wa­nie drze­winy.

W końcu Luna ruszyła ścieżką w prawo, zamiast w lewo i wyszli na otwarty dzie­dzi­niec Roju Cykad. Była to ogromna, skle­piona prze­strzeń, w któ­rej buzo­wał ruch. Dookoła zewnętrz­nej ściany biegł rząd naj­lep­szych skle­pów, umiesz­czo­nych w sze­ścio­bocz­nych komór­kach; wszy­scy pozo­stali musieli wydzie­rać sobie sto­iska w przy­po­mi­na­ją­cym labi­rynt środku. Nad ich gło­wami żółto-czarne latar­nie zwie­szały się z jedwab­nych włó­kien, krzy­żu­jąc się na sufi­cie niczym naszyj­niki z maleń­kimi słoń­cami.

I, jak zawsze, na bal­ko­nach nad dzie­dziń­cem sie­dzieli żoł­nie­rze, mając czujne oko na kłę­biące się poni­żej smoki. Nie­któ­rzy z nich trzy­mali dłu­gie, ostro zakoń­czone lance, przy­po­mi­na­jące żądła, które wysu­wały się ze szpo­nów kró­lo­wej Osy. Nie żeby Błę­kit kie­dy­kol­wiek widział, by ich uży­wała, lecz były przed­sta­wione na kilku pla­ka­tach. Kilka z nich było nawet tutaj – jej obli­cze wid­niało na mura­lach i trans­pa­ren­tach, aż miał wra­że­nie, że jego oczy skła­dają się z setek socze­wek, z któ­rych każda odbija jej obraz.

Luna szła pew­nym kro­kiem przez tłum, aż Błę­kit zorien­to­wał się, że zmie­rza w stronę naj­lep­szego sklepu z mio­dem w całym Roju: wyso­kiej i impo­nu­ją­cej komórki z witryną pełną deli­kat­nych cukro­wych wyro­bów.

Przy­śpie­szył gwał­tow­nie i nadep­nął jej na ogon, zatrzy­mu­jąc ją w pół kroku.

– Ałł! – krzyk­nęła. – Za co to?

Troje wynio­słych Oso­skrzy­dłych nie­mal na nich wpa­dło i Błę­kit odcią­gnął sio­strę z ich drogi, mam­ro­cząc prze­pro­siny. Zmarsz­czyli nosy i roz­po­starli skrzy­dła, by zdo­być nieco prze­strzeni, zmu­sza­jąc kil­koro Gład­ko­skrzy­dłych do zro­bie­nia uniku i usko­cze­nia na bok. Potem szybko znik­nęli im z oczu.

– Luna, Gład­ko­skrzy­dłe nie cho­dzą do Cukro­wych Marzeń – powie­dział. – Chodźmy do Kro­pli, jak zawsze.

– Ale to dzień mojej Meta­mor­fozy! – zapro­te­sto­wała. – Ni­gdy tam nie byli­śmy, bo ni­gdy nie było nas na to stać, ale dzi­siaj jest ina­czej. Mama dała mi wystar­cza­jąco dużo łusek. Powie­działa, żebym miała naj­lep­szy ostatni dzień w życiu.

Błę­kit zadrżał mimo­wol­nie. Zwrot „ostatni dzień” naprawdę nie poma­gał zmniej­szyć zanie­po­ko­je­nia, jakie poczuł na widok dziw­nego wyrazu pyska Srebr­no­py­łej tego ranka.

– Prze­stań się tak zamar­twiać – powie­działa Luna, trą­ca­jąc go w ramię. – Wezmą nasze łuski bez względu na to, kim jeste­śmy. A to mogą być naj­lep­sze kro­ple miodu, jakie kie­dy­kol­wiek dosta­niemy.

Ponow­nie ruszyła do sklepu. Podą­żył za nią, na­dal nie­prze­ko­nany, ale pewien, że dal­sza dys­ku­sja z sio­strą zapro­wa­dzi go dokład­nie doni­kąd.

Kiedy weszli do Cukro­wych Marzeń, w środku była tylko jedna klientka: star­sza, cytry­no­wo­żółta Oso­skrzy­dła z czar­nymi pasami na skrzy­dłach i rubi­no­wymi łuskami wokół nosa i ogona. Zer­k­nęła na nich zza oku­la­rów, po czym wró­ciła do przy­glą­da­nia się pół­kom peł­nym bla­do­ró­żo­wych i lawen­do­wych sło­dy­czy.

Jed­nak Oso­skrzy­dły za ladą zesztyw­niał i z dez­apro­batą mach­nął ogo­nem, uno­sząc brwi tak wysoko, jak to tylko moż­liwe.

– Dzień dobry! – powie­działa Luna wesoło, igno­ru­jąc jego minę. – Popro­simy dwie mio­dowe kro­ple. – Mówiąc, dotknęła deli­kat­nej sakiewki z sza­rego jedwa­biu, tak że zgro­ma­dzone w niej łuski zabrzę­czały.

– Kim jest wasza pani? – zapy­tał sprze­dawca. – Czy jest nowa w tym Roju? Powinna wie­dzieć, że zakupy luk­su­so­wych arty­ku­łów to nie jest zada­nie, które zazwy­czaj powie­rza się słu­gom.

– Nie jeste­śmy niczy­imi słu­gami – odpo­wie­działa mu Luna z obu­rze­niem. – Chcemy je dla sie­bie!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki