Zadora - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Akcja „Zadory” rozgrywa się w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XVIII wieku, czyli zaraz po I rozbiorze Rzeczpospolitej. Były to czasy wielkiego konfliktu pomiędzy szlachtą a chłopstwem. W książce autor przedstawia wzajemną nienawiść pomiędzy grupami społecznymi. Tytułowy bohater, choć jest chłopem, żeni się ze szlachcianką, a następnie na mocy Konstytucji 3 maja otrzymuje szlachectwo z rąk sejmu.
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 175

Rok wydania: 1953

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ZADORA

JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI

ZADORA

HISTORIA Z KOŃCA XVIII WIEKU

1 9 5 3

– CZYTELNIK –

SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Okładkę projektowa!

ANDRZEJ RADZIEJOWSKI

 

 

 

Redaktor: Anna Kozakiewicz

Redaktor techniczny: J. Kozak

 

 

 

Korektor: Maria Sitek

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” 1953. Warszawa. Wydanie II.

Nakład 15160. Óbj. ark. wyd. 6l/t, ark. druk 7l/t, Papier druk. mat.

82 x104. ki. V. 70 fi. Oddano do składania 2 III 1953 r. Do druku

podpisano 6 V 1953, druk ukończono w maju 1953. Złożono i odbito

19 Zakł. Graf. „Dom Słowa Polskiego” w Warszawie. Zam. nr 108S

4-B-52911. Cena zł 3.—

Józef Ignacy Kraszewski to jeden z najznakomitszych naszych pisarzy historycznych. Znajdą się wśród nich tacy, którzy przewyższają go miarą talentu artystycznego, głębszą i bardziej porywającą wizją przeszłości. Nikt jednak z pisarzy – nawet Sienkiewicz – nie dorównał mu szerokością zainteresowań i ogromem pracy włożonej w poznanie i artystyczne utrwalenie naszych dziejów. Śmiało można rzec, iż nie ma takiej epoki w naszej historii, której nie tknęłoby pióro Kraszewskiego – począwszy od ginących w pomroce wieków początków państwa polskiego, a kończąc na czasach Kraszewskiemu współczesnych.

W swej działalności literackiej nie pominął też Kraszewski wieku XVIII, czasów saskich i czasów Oświecenia. Do tej grupy powieści należą właśnie arcydzieła pisarza, w których talent Kraszewskiego znalazł najpełniejszy wyraz – „Bruhl” i „Hrabina Cosel”.

Wśród powieści tych ważne miejsce zajmuje napisany w roku 1879 „Zadora”. „Zadora” jest utworem niewielkim, o prostej akcji, nierozbudowanych wątkach. Dlatego też można by go nazwać raczej gawędą aniżeli powieścią; gawędą, której prostota i bezpośredniość posiada dużo – dla współczesnego czytelnika może nieco staroświeckiego – wdzięku.

Akcja „Zadory” rozgrywa się w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XVIII wieku. Są to lata niezwykle dla naszej historii doniosłe, lata rozległych przemian społecznych, politycznych i kulturalnych. Polska, która w okresie poprzednim znalazła się na skraju przepaści, budzi się do nowego życia. Anarchia i samowola szlachty i magnaterii uczyniła z niej w wieku XVIII łatwy łup dla zachłannych sąsiadów. W roku 1772 nastąpił pierwszy rozbiór Rzeczypospolitej. Klasy rządzące, zwłaszcza magnateria, przyjęły go jako fakt nie tylko nieszkodliwy, ale wręcz pożądany. W wojskach zaborców widziały sojusznika w walce z masami chłopskimi, których buntu i wrzenia nie był już w stanie opanować rozpadający się, przeżarty anarchią i przekupstwem, aparat państwowy szlacheckiej Rzeczypospolitej; widziały gwarancję dalszego nieskrępowanego wyzysku i ucisku chłopa i mieszczanina. Pierwszy rozbiór Polski nie zaspokoił, oczywiście, apetytu zaborców. Jasne było, że po nim nastąpią dalsze, nastąpi zupełna utrata samodzielności państwowej i niepodległości.

Taki stan rzeczy wywołać musiał, rzecz prosta, odruch protestu ze strony tych wszystkich, którym na sercu leżała przyszłość ojczyzny. Patriotyczny odłam szlachty i mieszczaństwo zjednoczyły swe siły w obronie zagrożonej niepodległości. Szukać zaczęto gwałtownie środków ratunku. Były nimi wzmocnienie rządu i armii, usprawnienie prac sejmu, poprawa położenia mieszczaństwa i – przede wszystkim – chłopstwa. Bardziej radykalni rzecznicy obozu reform domagali się wręcz zniesienia poddaństwa i pańszczyzny, co stanowiłoby pierwszy krok do przekształcenia Polski z państwa feudalnego – w kapitalistyczne. Wiele z tych reform uchwalonych zostało na Sejmie Czteroletnim, który obradował w Warszawie w latach 1788 – 1791, uwieńczonym pamiętną Konstytucją 3 Maja.

Oczywiście obrazu tych wszystkich przemian nie znajdujemy w „Zadorze” – stworzenie takiego obrazu nie było celem Kraszewskiego. Z natury rzeczy – w niewielkim opowiadaniu – przedstawić mógł jedynie wycinek ówczesnego życia polskiego. Ale wycinek ten – trzeba to stwierdzić – przedstawił na ogół wiernie. Ten realizm „Zadory” jest właśnie podstawą jego znaczenia w twórczości Kraszewskiego.

Tematem „Zadory” jest stosunek szlachty do chłopa w osiemnastowiecznej Polsce.

Wysuwając na plan pierwszy swej opowieści sprawę wzajemnego stosunku chłopstwa i szlachty, wykazał Kraszewski niewątpliwie duże zrozumienie historii. Konflikt szlachecko-chłopski był bowiem centralnym konfliktem epoki. Wokół niego skupiały się wszelkie inne problemy i społeczne, i kulturalne. Na tym gruncie Kraszewski jest realistą, nie idealizuje rzeczywistości – w „Zadorze” między panem i chłopem istnieje tylko wzajemna walka i nienawiść. Małżeństwo szlachcianki i chłopa sam Kraszewski przedstawia jako wyjątek – wprowadza go zresztą tylko po to, aby tym silniej podkreślić okrucieństwo i nieludzkość ustroju, który nie chroni nawet więzów rodzinnych: rodzina wyrzeka się córki szlachcianki, ponieważ poszła za chłopa, syn tejże szlachcianki nie może przyznać się do własnych rodziców, ponieważ nie należą do szlachty...

Ale „Zadora” nie tylko przedstawia istniejący stan rzeczy. Daje również receptę na jego naprawę. Receptę tę jednak – z perspektywy historycznej – tylko po części możemy dziś uznać za słuszną.

Zadora – w opowieści – otrzymuje szlachectwo z rąk sejmu. Tak właśnie postawiła sprawę mieszczan i chłopów Konstytucja 3 Maja. Wedle niej zdolne i zasłużone jednostki pochodzenia nieszlacheckiego winny mieć możność społecznego awansu. Tę możność miał im dawać – indywidualnie przyznawany – patent szlachecki i związana z nim pełnia swobód obywatelskich. Oczywiście, w porównaniu ze stanem poprzednim, ustawa ta była niewątpliwym postępem: przysparzała krajowi niejednego wartościowego obywatela, wzmacniała siły obozu postępu. Była jednak rozwiązaniem powierzchownym i połowicznym – w niczym nie zmieniała położenia chłopstwa. Pod tym względem Konstytucja 3 Maja odzwierciedlała nastroje umiarkowanego skrzydła obozu reform – obawiało się ono przemian głębokich i zasadniczych. Radykalny odłam zwolenników Konstytucji szedł dalej – żądał zniesienia pańszczyzny i poddaństwa, prawdziwej przebudowy społeczeństwa.

Za tym żądaniem Kraszewski się nie opowiada. Poprzestaje na rozwiązaniu, jakie przyniosła Konstytucja. Dlatego też w tak niepełnym świetle zarysowują się nam w „Zadorze” postacie przywódców najbardziej postępowej grupy ówczesnych działaczy politycznych, Kołłątaja i Jezierskiego. Kraszewski ukazał jedynie zewnętrzną stronę ich działalności, nie wydobywając jej rewolucyjnej, wyrastającej z nastrojów i uczuć mas ludowych treści. Dlatego też pominął całkowitym milczeniem – choć akcja „Zadory” obejmuje i te lata – powstanie Kościuszkowskie, wspaniały zryw ludu Warszawy przeciw obcym ciemiężcom i wysługującym się im polskim wstecznikom. Te wydarzenia przekraczały o wiele społeczne horyzonty Konstytucji 3 Maja.

Oczywiście, z tych braków „Zadory” trzeba sobie zdawać sprawę przy jego lekturze. Nie przekreślają one jednak bynajmniej realistycznej wartości utworu. W swej zasadniczej treści – przedstawieniu losu chłopstwa u schyłku XVIII wieku – jest on wiernym odzwierciedleniem rzeczywistości.

Stary wąsaty mężczyzna w lisiurze, typ u nas bardzo pospolity dawniej, a i dziś jeszcze po wsiach dający się spotykać, siedział na kłodzie w lesie, obok młodego chłopaka.

Stary był, jakeśmy powiedzieli, pospolitym typem, już i przez malarzy naszych wielokrotnie powtarzanym zdrowego szlachcica w drugiej połowie wieku, takiego, który wypija chętnie kielich wódki, zmiata bigos, może podołać pół kopie jaj na twardo, strzela doskonale i dobrze się zna na koniach. Takie przynajmniej robił wrażenie ów siedzący na kłodzie w lisiurze, długie-; butach, z borsuczą torbą na plecach, w czapce na ba kier pan Stefan Drobisz, onego czasu koniuszy1 i po trosze łowczy2 księżnej sapieżyńskiej, która koni mało co trzymała wówczas w Kodniu, a polowanie odbywała tylko na kapitały szlacheckie w nieustannej będąc potrzebie pieniędzy, które trwoniła.

Gdy ich nie mogła dostać u szlachty, nalegała na króla3 i pogniewawszy się, formalne nań knowała spiski. Ale to nie należy do rzeczy.

Pan Stefan Drobisz był naówczas w Kodniu niby koniuszym. Sam się dodatkowo kreował łowczym, a przy niezmiernym rozgardiaszu, jaki panował w dobrach jej książęcej mości, musiał pełnić w nagłych razach mnogie inne obowiązki.

Sam imć pan strażnik koronny4, który tu grał pod te czasy wielką rolę, i pan jenerał brygady wielkopolskiej5, druga prawa ręka księżnej wojewodzicowej, gdy przybywali do Kodnia, pana Stefana witali – acz prostego szlachcica, bez tytułu, bez znaczenia – jak pana brata.

Ale bo też poczciwy Stefan nawet księżnie i w ogóle nikomu sobie imponować nie dawał.

Miał czyste sumienie, niczyjej łaski nie potrzebował, gdyż życie wiódł skromne i obyczaje miał surowe; więc nie lękał się nikogo, a jak on niegrzecznie powiadał sam, o nikogo nie dbał.

Podśpiewywał nawet czasem znaną piosenkę:

A ja sobie pan, pan...

O nikogo nie dbam, dbam.

Był to w swoim rodzaju filozof, choć o filozofii mętne miał wyobrażenie; zasadzał mądrość na tym, aby jak najmniej potrzebować i przez to być jak najniezależniejszym. Miał w tym diogenosową metodę6, choć o Diogenesie nie wiedział i nie słyszał.

W rzeczach nauki i rozumu admirując wielce ks. infułata, gdy przy stole mawiał o monarchii asyryjskiej7, o Marku Aureliuszu8, o Chinach itp. (bo był mąż eruditus9– nigdy pan Stefan nie pozazdrościł mu tych wiadomości i nie czuł ich potrzeby.

Czuł, że rozumu i wiedzy na swój użytek miał – jak się wyrażał stylem czasu – „samoprawie”. Znaczyło to tyle co – “w samą miarę”.

Zawsze w dobrym humorze, do wszelakiego zajęcia żwawego gotów, na posyłkę do lasu, na jarmark, po pieniądze, po sprawunki – nie ulegając prawie zmianom atmosferycznym, na które zupełnie był obojętnym, znosił chłód, głód, smród i brud (są to jego wyrazy) z najzupełniejszą obojętnością.

Spojrzeć było na jego twarz rumianą, śmiejącą się, na oczy niebieskie i jasne, i wytrzeszczone, na postawę silną i zręczną, mimo pięćdziesięciu i kilku lat, aż się człowiekowi zdrowo robiło.

Kawaler, pan Stefan wolny swój stan nader wysoko cenił i kobietom, które nań od dawna różne zastawiały sidła, a na dworze księżnej było ich siła, pięknych i bystrych – wywijał się całując rączki, robiąc przysłużki, ale do sakramentu nie dając się zaciągnąć.

Potrząsał głową: – Nie teraźniejszych to czasów się żenić! – mówił – dobrze było dawniej, dziś, a mnie na co!

Że był wesół, zabawny, grzeczny, fraucymer10księżnej lubił go, a każdej z jejmościanek się zdawało – a nuż? Żadna tego nie dokazała.

Potrzeba było obrony, pomocy, odporu, opieki – stawał; poza tym – sługa uniżony!

Lubili go i szacowali wszyscy, bo był jak serca wielkiego, tak bezinteresowności niesłychanej. Trzymał na stajni cztery konie, na które mu dawano obrok książęcy, frymarczył11nimi, a że się znał, zarabiał, grosiwo więc miewał, choć pensja ze skarbu, żal się miły Boże, jak dochodziła! Z tego grosza już by był mógł dojść do nieszpetnego kapitaliku, a był goły, bo co miał, to poroztykał.

Za to go też kochano nie tylko w Kodniu, ale cała szlachta bogatsza i uboższa, ktokolwiek go znał.

Gdzie pan Stefan nauczył się fajkę palić, co na owe czasy pospolitym nie było – tego nie wiem, ale palił ją.

Za Sasów u nas, przez naśladowanie Augusta II, który smalił mocno, weszła ona powoli w modę. Palił turka król Stanisław Leszczyński, palił i August III. Rozkoszy tej tytoniowej nie każdy sobie mógł pozwolić, bo innego tytoniu nad turecki i grecki nie znano; ale z Konstantynopolem i prowincjami były przez Kamieniec Podolski stosunki i tytoń przywożono, choć dosyć był drogi. Pan Stefan na to jedno nie żałował. Palił, rozumie się, w domu, porządnie, z długiego cybucha12 i obchodził się z całym przyrządem fajkarskim bardzo oględnie.

Śmiał się sam ze swojego nałogu, narzekał nań – ale go nie porzucił.

Właśnie w tej chwili na kłodzie siedząc i spoczywając po polowaniu dobywał średniej wielkości cybucha z bursztynem, fajkę stambułkę13i zabierał się nakładać.

Na tę ważną operację patrzał towarzyszący mu młodzieniec z pewną ciekawością, bo pan Stefan dokonywał zadania uroczyście i z aplikacją14wielką.

Nim koniuszy fajkę nałoży, my mamy czas przypatrzyć się jego towarzyszowi.

Był to jeśli nie piękny, to bardzo przystojny mężczyzna, samo zdrowie, młodość i siła. Wzrostem dorównywał koniuszemu, tylko cieńszy był i zwinniejszy, bo zapewne trzydziestu lat nie miał.

Ubrany w krótki kożuszek czarny, buty myśliwskie, torebkę miał siatkową, czapeczkę sukienną i nie odznaczał się elegancją. Fuzyjka, która przy nim stała, także nieosobliwie wyglądała. Twarz jednak zasługiwała na baczność. Ani piękna, ani brzydka, rysów niby pospolitych, które się opisać nie dają, w całości swej odznaczała się wyrazem rozumnym i powagą nad wiek.

Tej buty szlacheckiej, jaką naówczas piętnowały się wszystkie karmazyny15, śladu w nim nie było, raczej smutek jakiś i cicha pokora, która jednak w słabość nie przechodziła. Nie wyzywał, jak inni, ale widać było, że wyzwany by placu dostał.

Niewielkie oczy, wsadzone dosyć głęboko, miały wyraz taki przenikający, że ich wzrokowi nie każdy dotrzymał.

Twarz okrągła nie była piękną, słońce i powietrze opaliły ją, płci nie miał świeżej, a pomimo to, choć wielu od niego nierównie przystojniejszych na dworze księżnej wojewodzicowej się przesuwało, nikt takich łask nie miał u fraucymeru jak pan Jacek Zadora... Zwali go jedni Zadorą, co jest jak wiadomo nazwiskiem herbu szlacheckiego, drudzy Zadorskim. Pozwalał się zwać, jak chciano.

Nakładanie fajki systematyczne poprzedziła wódka i wędlina, myśliwi nasi, niegłodni, odpoczywali, dopóki by reszta towarzyszów ich nie nadciągnęła, a pan Stefan stary gawędził.

Jak zawsze słowom jego towarzyszył uśmieszek dobroduszny, kwiat spokoju, który Drobisz miał w duszy.

– Tak, tak, Jacusiu mój – mówił – jak Bóg miły, radę ci daję dobrą. Jesteś nieśmiały – w życiu to wiele szkodzi, obcesowo się trzeba brać i do ludzi, i do losu, inaczej zawsze będziesz zepchnięty w ostatnie rzędy.

– Ja też do pierwszych nie aspiruję16– odparł Jacek.

– Widzisz, że i ja się nie drapię do góry – mówił Stefan – psu na budę się nie zdały wielkości wszystkie! Dobrze starzy mówili: im kto wyżej siedzi, tym mocniej się poci, ale, ale – powtórzył – co innego jest dobijać się... dudka na kościele, a co innego sobie wygodne usłać łoże, choć skromne. Ty bo oto trzeci rok u nas i zawsze przy kancelarii, na niewielkiej pensyjce, jeden konik, gratyfikacja17rzadka, a strażnik ci z pisaniem nie daje wytchnąć. Czas by pomyśleć o jakiej krescytywie18...

Jacek oczy spuścił.

– Mnie i z tym dobrze! – rzekł.

– Ano – jak ci dobrze! Żeś szczęśliwy i, dodam, rzadki naprawdę człek! Nas pono dwóch, co nie stękamy, choćbyśmy wielkie prawo mieli.

Wypuścił kłęb dymu z fajki pan Stefan i dodał:

– No, powiedzże mi – a o ożenku nie myślisz?

Mrugnął jednym okiem.

Zadorski zżymał ramionami.

– Śmiesznym by to było – rzekł – nie mam z czym! Pan koniuszy także nie żeniłeś się i nie żałujesz tego!

– O! jak Bóg miły, nie żałuję – rozśmiał się stary. – Kto teraźniejsze niewiasty poznał i napatrzył się ich, do sakramentu ochoty mu nabrać trudno. Śliczne one są a słodkie, a przylepki, a wymustrowane, a elegantki – kochać to by się chciało we wszystkich, ale one na pociechę oczów, nie dla serca stworzone. Zdrada chodząca... Litość bierze patrzeć, nie wiedzą nawet, co czynią, a ot, tak – żadnej wierzyć nie można.

Pan Jacek się uśmiechnął, niezupełnie potwierdzając to zdanie.

– Żebyś pan koniuszy nie miał za złe, tobym stanął i w obronie ich – rzekł. – W Warszawie i po pańskich dworach co ich jest, to – motylice, ano po wsiach i dworach szlacheckich cale co innego.

Koniuszy pomyślał trochę.

– A może to i prawda – rzekł – ale z taką niewiastą starego autoramentu19trzeba też siać w kącie na zagonie i rzepę skrobać. Boga chwalić i z chałupy się już nie ruszać.

– Nie byłoby w tym nic złego – dodał pan Jacek.

– Hm! co komu do gustu! – odbąknął stary. Milczeli chwilę, aż Drobisz dodał:

– Wiec asindziej gdzieś na szlachecki dworek masz oczy – począł – przyznaj się! Nie może to być, aby młody człek w sercu do kobiety coś nie czuł, prawo natury. Ja sam, jak ty mnie widzisz, szalałem, a tylko przez osobliwe miłosierdzie boże nie ożeniłem się, gdym chciał, a potem, ho! ho! już mnie, gdym do rozumu przyszedł, niczym nie było można zwabić.

– Ja ani o dworku, ani o żadnej kobiecie nie myślę! – rzekł Jacek – słowo panu daję.

– No! no! a łowczanka? – zapytał Drobisz.

Jacek się zarumienił i żywo ruszył na pniaku.

– Gdzież mnie o niej myśleć! – krzyknął – gdzie!

– Ho! a toż czemu? że niemajętny jesteś? Ta toż niezbyt wielka pani, choć rodzice zamożni; i – powiadają, że tam łaski masz...

– Powiadają! – zaprotestował jakoś podrażniony Zadorski. – Ludziom aby gadać, mnie się o tym nie śniło! Łaski! jakie tam łaski! Ludzie zacni i dobrzy, przyjmują w domu wszystkich gościnnie, więc i mnie, choć chudego pachołka. Z łowczym w warcaby gram (rozśmiał się), i tyle wszystkiego.

– No, to i dobrze! – zawołał koniuszy – byłeś z panną też w jaką grę się nie puścił. Basia to śliczna i rezolutna, ale bodaj żeby na tę Barbarkę w przysłowiu20nie wyrosła! Śmiało patrzy, mówi śmiało, z oczów jej widać, że jej lada co strachu nie napędzi, a jak pokocha – to nie popuści!!

Jacek się słuchając uśmiechał, ale niewesoło...

Była chwilka milczenia.

– Powiedzże ty mnie, bom ja się o to ciebie nigdy nie pytał – odezwał się Drobisz – masz ty rodzinę? gdzie, skąd się wiedziesz? Nic nie wiem.

Pytanie to, choć nie dał po sobie widocznie poznać Jacek, zdawało się go mocno mieszać.

Zamilkł patrząc w ziemię.

– Sierota jestem – rzekł po chwili – sierota, rodziny nie mam. Wychowałem się w bialskiej akademii21, gdziem szkoły skończył łaską dobrodziejów...

Gdy to mówił, rumieniec go oblewał i koniuszy postrzegłszy, że mu zrobił przykrość, zaraz ją chciał naprawić.

– Ale to ci nie ujmuje! bynajmniej – począł. – Mało to szlachty ubogiej na ludzi wychodzi! Zadorscy, Zadory – jam to o nich słyszał tu i owdzie, z którychże to jesteś?

Zakłopotanie pana Jacka coraz się stawało większym, odpowiedź dusić się go zdawała.

– A! mój panie koniuszy – odezwał się jąkając – albo ja tam dobrze wiem o mojej familii; papiery poprzepadały, krewni pomarli, tyle tylko wiem, żem Zadora.

– No, to i na tym dosyć – rzekł stary – nie zada ci przecie nikt, żeś nieszlachcic, bo to się u nas nie dzieje, aby persekwować22biedaków, których już i tak los dotknął! Co tam! co tam! Zadora, to i Zadora!

Machnął ręką.

– Ale skądżeś się wziął na Podlasiu, gdzie o Zadorach nie słychać?

– Mały byłem, gdy mnie tu sierotą zostawiono – odparł pan Jacek. – Kiedyś może dojdę i dośledzę lepiej pochodzenia, a dziś – wszakże mi z tym jak bez tego!

– Pewnie! ale gdybyś o łowczance myślał – dodał koniuszy.

– Właśnie że mi to nie w głowie – rzekł Jacek.

Wstał z pnia czyszcząc starannie przyrząd fajkarski pan Drobisz.

– Niech to będzie między nami – szepnął – ja ci powiem: ty czy myślisz, czy nie o łowczance, a ludzie gadają, że ona się ma do waszeci!

Oburzył się strzepując rękami Jacek.

– Ale no, trzep ty sobie na to rękami i nogami. Voxpopuli23, coś musi być.

– Ale – przerwał Jacek – gdzie tam!

– Ale gadają – ciągnął dalej koniuszy, ręką wyrazisty ruch czyniąc. – Jeżeli tedy intencji nie masz, pilnuj się, okazji nie dawaj, oczyma nie strzelaj, do Wólki nie jedź...

Pan Jacek zbliżył się prędko, objął go rękami i całować począł.

– A! kochany mój, drogi panie Stefanie, złote ty serce moje, Bóg zapłać za radę; nie czuję się winnym.

I na zatarcie podejrzenia śmiać się począł, śmiać mocno, niby szczerze, a tak, że koniuszy, co się na ludziach znał i na śmiechu, nieznacznie minę zrobił.

– Tandem24– rzekł – my się tu ich nie doczekamy. Masłowski stary swoim zwyczajem zapędził się w ostęp25, leśniki musiały się rozleźć; co mamy na nich czekać i darmo na trąbkę piersi zrywać, chodźmy do bryczki i do domu.

Zabrali się oba iść lasem, a że drożyna ciasna była, gęsiego, przodem koniuszy, zamyślony Jacek za nim. Rozmowa musiała go poruszyć znacznie, bo milczący stąpał, w ziemię patrząc, a coraz to ramionami ruszał i marsa nastawił.

Uszli tak kawałek, gdy Drobisz się odwrócił.

– Najbliższa nam droga do Kodnia pod samymi wrotami Wólki przechodzi. Jeżeli łowczy w domu, nie unikniemy go. Ma zwyczaj siedzieć na przełazie26, a jak kogo zobaczy, nie wykręci mu się. Więc – co to będzie?

Odwrócił się do Jacka.

– Jedźmy dłuższą drogą – rzekł Zadorski.

– Koni szkoda i droga psia – odezwał się koniuszy. – Zresztą, co u licha, dla wilka nie iść w las? Popędzimy koło wrót i wymkniemy się...

Jacek nie odpowiedział nic.

Wychodzili na skraj lasu, gdzie już i bryczkę widać było. Chłopak zawczasu konie był zaprzągł i stały ze łbami pospuszczanymi, on sam leżał przy nich na trawie.

– Niczypor! wstawaj! – krzyknął koniuszy – nie widziałeś Masłowskiego albo kogo z myśliwych?

– Nie, ono jednego zajcia!27– odparł chłopiec, a słuchający się rozśmieli.

– Do kata, drogę nam przebiegł pewnie – dodał koniuszy, który już kurka spuszczał i kłak28zakładał pod niego, strzelbę pakując do bryczki.

Wieczór robił się chmurny.

– No, jedźmy – rzekł stary – siadaj, panie Jacku i – w drogę! Gdybym się nie wstydził, powiedziałbym, że mi się jeść chce.

Niczypor wołając na konie: „Pru! pru!” gramolił się już na koziołek, w chwilę potem bryczka podskakując biegła już po drożynie nad lasem, a koniuszy z towarzyszem musieli starannie równowagę utrzymywać, aby z niej nie zlecieć.

Niczypor o obowiązkach woźnicy tak miał jeszcze ograniczone pojęcie, iż je zasadzał na popędzaniu i rzucaniu lejcami; co się tyczy wyboru drogi, omijania kolei głęboko wybitych i wystających korzeni – te uważał za zło nieuniknione.

Co się działo z bryczką i jadącymi, nie obchodziło go wcale, byle pospieszał. Bat nie schodził z koni.

– Z tego Niczypora – mruknął koniuszy – dzielny kiedyś furman będzie, ale garnków mu nie można dać wozić, chyba do młyna!

Był to stary koncept na przekorę garncarzy wymyślony, który tak trafnie do woźnicy Drobisz zastosował.

A tu już ową zapowiedzianą Wólkę, którą wraz z Zabłociem trzymał pan łowczy Koperski, widać było w niewielkim oddaleniu.

Rada koniuszego, aby około wrót przelecieć prędko, wyborną była w zasadzie, w wykonaniu zaś przedstawiała tę trudność, iż obok wrót dworu tuż znajdowały się Wisznice29na pole prowadzące, a około tych żywej duszy, co by je otworzyła, nie było.

Wisznice zaś przez łowczego tak zbudowane były, że się proprio motu30zamykały, i kto je otwierał dla przejazdu, musiał przy nich stać i trzymać, aż je minął. Tym sposobem zapobiegało się otwieraniu wisznic i odwiedzinom dworskich gęsi, które studia robiły w pszenicy.

Bądź co bądź więc przed Wisznicami stanąć musieli, Niczypora zasadzić, jeden lejce wziąć w ręce i zwolna minąć owe zdradne Wisznice. A tuż w lewo wznosiły się wrota do dworu, wrota paradne, z daszkiem, z furtą o trzech wschodkach do nich wiodącą, tak aby czworonogie goście ekskursji31bez pozwolenia przez nie nie robiły. Na tych wschodkach, niewłaściwie przełazem nazwanych (gdyż przełaz jest innej budowy, o czym przy okazji powiemy), siadywał łowczy, gdy na gości polował.

O trzy kroki od niego, pod samym nosem, trzeba było przebywać Wisznice, tak że gdy chciał, mógł mijającego dwór zatrzymać.

Wszystkie te niebezpieczeństwa położenia podróżni z dala już milcząc obrachowywali. Pan Jacek pierwszy dostrzegł na wschodkach u furtki wysoką, białą, znaną sobie czapkę z kasztanowatym barankiem, pana łowczego.

Był to człek serdeczny! Miał tę jedną wadę, że nigdy nic nie robił i bez ludzi żyć nie mógł.

Gdy mu towarzystwa zabrakło, siadał oto w tej bramie na czatach i chyba ksiądz do chorego spieszył, to go na sucho puścił.

Przyjęcie u niego pańskie nie było; piwo domowe, gorzałka z alembiku32 jejmości, wino pospolite i niedrogie, ale jadła, także niewybrednego, ogromnie wiele! Proste rzeczy, tłusto, pieprzno, słono – a było co jeść. Łowczy wysoki, kościsty, chudy był aż strach, a jadł tak, że do popisu mógł stawać.

I w domu zaprowadzone było jedzenie nie ustające, od rana do nocy. Nie jeść u łowczego, było to obrazić go śmiertelnie.

Wołano zaraz: – Cóż to? nie smakuje?

Dojeżdżali do wrót; Niczypor zeskoczył z kozła, a tuż od wrót rozległo się:

– Stój, stój! Nie puszczę!