Żadnych trupów - Alicia Giménez-Bartlett - ebook + książka

Żadnych trupów ebook

Alicia Giménez-Bartlett

4,0

Opis

Najnowszą sprawą inspektor Petry Delicado jest… jej własne życie - los młodej nonkomformistki, która rzuciła wyzwanie powołaniu, przez wielu zastrzeżonemu tylko dla mężczyzn.

„Moje pokolenia zakładało, że są pewne oczywistości, które przyjmuje się bez sprzeciwu. Balansując pomiędzy frankistowską przeszłością, a teraźniejszością, należało przestrzegać katolickiej moralności, w której marnotrawienie czasu i zdolności było grzechem śmiertelnym”.

Petra Delicado postanawia odciąć się od codzienności i spojrzeć z perspektywy czasu na własne życie. Z wrodzoną przenikliwością i poczuciem humoru ocenić losy dziewczyny wydalonej z prowadzonej przez zakonnice szkoły, antyfrankistowskiej studentki, której młodzieńcze plany odmieniło małżeństwo, a wreszcie kobiety, która postanowiła przebić „szklany sufit” i zostać jedną z pierwszych funkcjonariuszek hiszpańskiej policji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 496

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
0
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Sin muertos
Opracowanie redakcyjne: ANNA BRZEZIŃSKA
Korekta: JANINA ZGRZEMBSKA, RENATA KUK
Projekt okładki: TOMASZ LEC
Copyright © Alicia Giménez Bartlett, 2020 All rights reserved For the Polish edition Copyright © 2022, Noir sur Blanc, Warszawa All rights reserved
ISBN 978-83-7392-709-4
Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o.br /> ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa
Zamówienia prosimy kierować: – telefonicznie: 800 42 10 40 (linia bezpłatna) – faksem: 12 430 00 96 (czynnym całą dobę) – e-mailem: [email protected] – księgarnia internetowa: www.noir.pl
Konwersja: eLitera s.c.

W ostatnich latach zwykłam spędzać wakacje wyłącznie spokojnie i w rodzinnym gronie, co skądinąd może stanowić pewien uszczerbek dla każdej reputacji, bo człowiek zostaje uznany za nudziarza. Aż tu nagle, gdzieś w marcu, miesiącu zupełnie zwyczajnym i pod żadnym względem niezasługującym na uwagę, postanowiłam wziąć tydzień wolnego i spędzić go sama, bez męża, pasierbów, kolegów z pracy, przyjaciół. Czyżbym pragnęła samotności? Niewątpliwie. Od zawsze odczuwam potrzebę, żeby spędzać trochę czasu sama ze sobą, choćby małą chwilę. Wyobrażam sobie, że wszystkim kobietom zdarza się to samo. Równowaga umysłowa, zaburzona przez codzienne aktywności, zazwyczaj zostaje przywrócona, gdy wokół nie ma nikogo. Ponadto nieobecność innych ludzi pomaga ci przypomnieć sobie, kim naprawdę jesteś.

Jednakże skłonna jestem uważać, że moja determinacja, aby ni stąd, ni zowąd podarować sobie samotnicze siedem dni, wywołana została raczej przez chęć przemyślenia mojego dotychczasowego życia. Jak niemal wszystkie przedstawicielki płci żeńskiej, jestem istotą wielofunkcyjną. Odgrywam różne, choć niezbyt oryginalne role: jestem inna w życiu rodzinnym, inna w życiu zawodowym, inna w kontaktach społecznych czy w relacjach uczuciowych... Tysiące masek, którymi trzeba umieć sprawnie żonglować, gdy podnosi się kurtyna. W tym codziennym teatrze (w którym gramy w wielu sztukach naraz i musimy się bardzo pilnować, aby nie pomylić tekstu repliki) kobieta w końcu zapomina, że jest główną bohaterką, a nie aktorką drugiego planu. Właśnie znajdowałam się w tym punkcie. Jak to robią wielcy aktorzy – czy też przynajmniej jak to publicznie ogłaszają – postanowiłam zgłębić swoją postać, wgryźć się w nią, wydobyć z niej wszystko, zanim ponownie wezmę udział w przedstawieniu.

Wpadłam na pomysł zarezerwowania pokoju w jednym z tych żeńskich klasztorów, które prowadzą działalność hotelarską. Wybrałam klasztor położony w Galicii, wystarczająco daleko od Barcelony, aby nikt nie zakłócał mi spokoju. Chciałam w ten sposób uniknąć ewentualnych telefonów z pracy i zawracania głowy duperelami oraz znienawidzonych logistycznych zapytań z domu, które zawsze zaczynają się w ten sam sposób: „Może pamiętasz, gdzie się podziało to czy owo?”. Nie chciałam niczego takiego słyszeć. Nie chciałam także wysłuchiwać miłosnych wymówek ani wszelkiego typu nieciekawych nowinek. Wyłączyłam komórkę, chcąc wierzyć, że na telefon stacjonarny klasztoru nie dzwoni się z byle jakiego powodu, a jeśli jest to klasztor usytuowany w Galicii, nie dzwoni się nigdy i po nic.

Pokój, jaki mi przydzielono, był w porządku: skromnie, ale nie tandetnie umeblowany. Było w nim łóżko, biurko, szafa i całkiem wygodny fotelik. Zakonnice, które spotkałam po przyjeździe, były mało gadatliwe i bardzo wiekowe, co razem stanowiło pewną gwarancję zapewnienia mi prywatności i spokoju. Pierwszy zaserwowany posiłek nadawał się co prawda do spożycia, lecz był na tyle nieapetyczny, że posłużył mi za wymówkę, aby odtąd co wieczór udawać się na kolację do baru w małym miasteczku odległym o pięć kilometrów od klasztoru. Liczyłam na to, że będę mogła zjeść trochę szynki i napić się piwa, bo w refektarzu oczywiście takich rzeczy nie podawano.

Wszystko mniej więcej spełniło moje oczekiwania. Pierwszą noc po przyjeździe przespałam jednym ciągiem i wymazałam z pamięci ostatnie godziny w Barcelonie: niepewność Marcosa co do powodów mojej hidżry, niemądre pytania dzieci i określenie „mistyczka”, którym obdarzył mnie Garzón, dowiedziawszy się, że mam zamiar zagrzebać się w galisyjskim klasztorze. Jednak różne plany, jakie snułam, nie doszły do skutku. Nie mogłam odbywać długich spacerów po okolicy ani też czytać książek w plenerze. Cały czas padało. Zaszyłam się zatem w mojej mnisiej celi i szczęśliwie udało mi się zrealizować podstawowy cel podróży: oddać się wspominaniu przeszłości, aby odzyskać panowanie nad teraźniejszością.

Godziny, spędzone w izolacji, pozwoliły mi pójść jeszcze dalej. Nie tylko rozważałam moje przeszłe życie, ale nawet sporządzałam zapiski w szkolnych zeszytach w kratkę, jedynym artykule papierniczym dostępnym do nabycia w miasteczku, w małym sklepiku sprzedającym „mydło i powidło”. Nie wiem, dlaczego uległam gorączce pamiętnikarskiej, ale tak właśnie się stało.

Właśnie czytam ponownie moje notatki i dochodzę do wniosku, że to, co w nich zawarłam, jest dość nieuporządkowane i sporadycznie cierpi na stronniczość. Niemniej jednak potwierdzam niniejszym, że moje wspomnienia są szczere. A oto i one:

CZĘŚĆ PIERWSZA

Nie chcę, aby mnie kochano

Urodziłam się otulona miłością, otoczona miłością, pogrążona, zatopiona. To, co było wodami płodowymi, zamieniło się w miłość, gdy tylko zaczerpnęłam pierwszy łyk powietrza. Matka opowiadała, że byłam przepięknym noworodkiem. Według niej, wszystkie pielęgniarki z kliniki po zakończonej zmianie zachodziły, aby mnie obejrzeć, nawet te, które nie pracowały na oddziale położniczym. Wieść o mojej piękności szerzyła się powszechnie. Biorąc pod uwagę mój późniejszy wygląd, gdy już dorosłam i sama siebie widziałam, z pewnością nie mogło to być prawdą. Niewątpliwie chodziło o przesadę – było to jedno z tych typowych emfatycznych wyrażeń mojej matki, których tak nadużywała. Muszę tu powiedzieć, że to ona sama zwykle była główną bohaterką tych wyolbrzymień. Tak to wyglądało i w tym przypadku. Jeśli w istocie korpus pielęgniarski przybiegał w całym składzie, aby napawać się moim widokiem jako nowo narodzonej dzieciny, to działo się tak dlatego, że to ona, moja matka, wydała mnie mistrzowsko na świat, będąc w wieku jak na tamte czasy już podeszłym oraz wśród potwornych cierpień, które znosiła stoicko, bez najmniejszych krzyków czy lamentów. To ona stanowiła punkt centralny tej opowieści. To jej gratulowano pięknej córeczki i to jej składano publiczne hołdy. Moja matka właśnie taka była: jej ego górowało nad wierzchołkiem, w którym zbiegają się inne ega!

A jednak, mimo tego potopu miłości, mimo gwałtownego wzmożenia okołoporodowego, dumy neonatologicznej i całej reszty, jestem pewna, że byłam córką niechcianą, a przynajmniej żywię w tym względzie poważne wątpliwości. Do takich myśli skłania mnie całe mnóstwo okoliczności, co prawda nieprzesądzających definitywnie o niczym, ale budzących podejrzenia. Na początek: wiek osób składających się na moją rodzinę. Siostry były już odchowane w chwili moich narodzin. Po dziesięciu latach stabilnej konfiguracji niewielu małżonków wpada na pomysł, aby powiększyć grono rodzinne o nowych członków. Co do moich rodziców, matka dobiegała czterdziestki, gdy mnie rodziła, a ojciec miał czterdzieści cztery lata. Rodzice dojrzali, nieomal starzy. Ale jest więcej powodów podsycających moją nieufność. Na przykład argumenty ekonomiczne. Nie byliśmy bogaci. W domu nigdy nie brakowało pieniędzy, ale też nigdy nam się nie przelewało. Ojciec był nauczycielem, a matka nie pracowała, pobierała jedynie niewielką rentę od odziedziczonego kapitału. Kto w latach pięćdziesiątych odważał się planować trójkę dzieci, mając w perspektywie konieczność opłacania wielu lat ich nauki? Nie, jestem pewna, że jestem dziełem przypadku, wynikiem utraty kontroli nad późnym przebłyskiem namiętności. Najprawdopodobniej po odkryciu ciąży rodzice zareagowali przerażeniem, może nawet rozpaczą, choć na koniec pogodzili się z przeznaczeniem i z tego przymierza z losem narodziłam się ja.

Jak już powiedziałam, za początkową miłość, której obiektem się stałam, za tę prawdziwą powódź miłości, musiałam wypłacać się przez całe lata. Dla mnie, maleńkiego, nowo narodzonego dzieciątka, to, że mnie kochano, było czymś naturalnym. Skądże bym mogła wiedzieć, że moje narodziny wiązały się dla rodziny – a zwłaszcza dla matki – z koniecznością rezygnacji, niewygodami, bólem i ważnymi życiowymi przetasowaniami? Nie, przez długi czas sądziłam, że jestem kochana „dzięki temu, że...”, aż do chwili gdy zrozumiałam, że uczuciem jestem obdarzana „pomimo iż...”. Otrzymywana miłość zamieniła się w potężny oręż w ręku mojej matki, oręż, którym często posługiwała się przeciwko mnie. „Twoje narodziny to było coś potwornego” – to jedno z jej zdań, które do dziś rozbrzmiewa mi w pamięci. „Poród wykończył mnie fizycznie. Zaczęłam tyć i przedwcześnie się starzeć”. Z uwagą wysłuchiwałam jej wyjaśnień, które niczego nie wyjaśniały, były po prostu stwierdzeniami, określeniami, których nie umiałam do niczego przypisać, a jednak pozostawiały po sobie wrażenie, że musiałam mieć coś wspólnego z matczynymi cierpieniami. Przesłanie, które mi usiłowała przekazać: „Pomimo tych umartwień jesteś nieskończenie kochana”, zamiast mnie uspokajać, sprawiało, że rodziło się we mnie silne poczucie winy. Oczywiście, w mym wczesnym dzieciństwie nie miałam najmniejszego pojęcia, że istnieje coś takiego jak poczucie winy, ten abstrakcyjny koncept, którego niuanse opanowałam potem do perfekcji.

Tak czy owak, w moim umyśle wytworzyło się pojęcie miłości jako czegoś, na co nie zasługujesz, ale i tak otrzymujesz, a otrzymujesz dlatego, że dawca podpisał sam ze sobą ważne zobowiązanie, które obejmuje ciebie, czy życzysz sobie tego, czy nie. Inaczej mówiąc, bycie obdarzanym miłością jest czymś, o co się nie ubiegałaś, ale co musisz przyjąć, jakby przywaliła cię spadająca z góry ogromna skała, a ty, unieruchomiona i rozpłaszczona na ziemi, musisz uznać za dobro ten nawał, a nawet wznosić pod niebiosa pieśń Deo gratias lub inną dowolną modlitwę wdzięczności. Na tym podłożu wkrótce ujawnił się u mnie następujący objaw: fakt, że ktoś mnie kocha naprawdę, szczerą miłością, o którą się nie prosiłam, wywołuje u mnie ból brzucha, powoduje prawdziwe przerażenie. W tym samym czasie – a jeśli jestem w czymś naprawdę dobra, to w sprzecznościach – wydaje mi się całkiem naturalne otrzymywanie od wszystkich miłości, jakby to było czymś nieodłącznym od mojego sposobu istnienia na świecie.

Wina jest tysiącletnim wynalazkiem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie w krajach katolickich. Szczęściem, jako że nie mam dzieci, w moim przypadku ta straszliwa nieprawidłowość zakończy się na mnie. Zawsze podpisywałam się pod tezą, że to my, kobiety, jesteśmy przekazicielkami poczucia winy, podobnie jak samice komara widliszka przekazują zarodźca malarii.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki