Za frontem - Władysław Stanisław Reymont - ebook

Opis

Za frontem„ to zbiór opowiadań Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

W skład tego zbioru wchodzi 9 opowiadań, w tym między innymi:

Na Niemca!, Wołanie, Za frontem czy Skazaniec.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-329-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

NA NIEMCA!

— Jakaś czwórka wali — zauważył Franek Kulesza, obcierając kosę.  — Kobierzycki dziedzic skręca do Charlupi — dorzuciła kobieta i, odłożywszy sierp, poszła, rozpinając stanik, do dziecka kwilącego pod krzakiem.  Franek zaostrzył kosę i, powlókłszy oczyma za powozem, ledwie widnym z kurzawy, zawołał niecierpliwie:  — Maryś, do wieczora niedaleko, a tyla jeszcze roboty! — I splunąwszy w garść, wparł się mocno w ziemię, przygiął i puścił kosę w zwartą, wyrośniętą ścianę pszenicy. Ciął zamaszyście, półkolistym, rozkolebanym ruchem, że zboże padało mu do nóg z sypkim chrzęstem złota. Kobieta szła w jego tropy i, podbierając sierpem nacięte garście, kładła je grubą warstwą wpoprzek zagonu. Pracowali pośpiesznie, ze wszystkich sił i w nabożnem prawie skupieniu. Słońce doskwierało niemiłosiernie. zasię od zbóż i ziemi buchało jakoby z rozpalonego pieca. Najmniejszy powiew nie chłodził, pola lały w żarze ognistym, spiekota zapierała dech. Odpoczywali jednak z rzadka, tyle jeno, by grzbiet sprostować, kosę naostrzyć i jakieś słowo przemówić. W którejś chwili Franek, wykruszywszy kłos, odezwał się radośnie:  — Pszenica będzie sypała.  — Żydy się już o nią przewiadują. Judka powiedał, jako płaci po siedem.  — Oszukaniec, nie powącha mojego ziarna. Antoni daje po pół ósma.  — Da i po ośm za korzec, czysta kiej złoto, lepsza od dworskiej. Ale, wiesz to, że Stacho molestował dziedzica o te morgi na ogrodach?  — Nadarmo, boć mnie przedać obiecał. Jużem się ugodził. Właśnie za pszenicę pieniądze pójdą na zadatek.  — I po całe trzysta rubli — westchnęła. — Laboga, czy aby poredzim! Już na nas wisi Józkowe tysiąc rubli, i Magdzina spłata, i w kasie dług...  — Da Pan Jezus zdrowie, uredzim wszystkiemu. Na dziesięciu morgach łacniej się wyrobić. Te dziedzicowe morgi wziąłbym pod buraki, sam mnie do tego namawia. Fabryka daje pożyczki na spłatę burakami.  — Wydolim to sami robocie?  — Dziewkę ci przynajmę — ozwał się łaskawie.  — Co lepsze, poleciało na Saksy. Ani chcą słuchać o służbie.  — Juści. każden szuka większego profitu. Ale może się jaka znajdzie.  — Wiem nawet o jednej w Rakowicach — podjęła żywo.  Nie słuchał. Żelazo świstało monotonnie i ciężko padały podcięte kłosy.  — Wybrany czas na żniwa — szepnęła znowu po krótkiej przerwie.  Franek przykładał się do roboty coraz zapalczywiej, kosa zjadliwą błyskawicą migotała nad ziemią, pokładając równe, jakby mierzone garście.  — Na Kłockiem już prawie same ścierniska — zaczęła. — Nawiezą latoś do stodół, nawiezą. Od lat nie było takich urodzajów...  Nie odrzekł, ogarnąwszy jeno oczyma świat pełen zbóż, ludzi, stad, wozów, ciągnących z pól i kop, poustawianych na zagonach — kosił niestrudzenie. Mokra koszula przywierała mu do pleców, pot ściekał z pod słomianego kapelusza i grzbiet dziwnie pękł z wysiłku, lecz ramiona, niby żelazne wahadła, nie folgowały w pracy ani na chwilę. Pola wznosiły się na wzgórze, do miedzy szerokiej, nasadzonej kopcami, obrośniętymi tarniną; wyboista dróżka wiła się tam podwójną nicią kolein. Więc ile razy jej sięgał; prostował gnaty, ostrzył kosę, nabierał tchu i, zawróciwszy, nowy zagon zaczynał.  — Jęczmionom też pora, miejscami już się na pniu sypią.  — A nasz gąski niezgorzej przemłóciły — mruknął z przekąsem.  — Ino kawalątko za stodołą — tłómaczyła wystrachana. — Znarowiły się, że nie sposób upilnować. Wypierzą się, to sprzedam, spory grosz kapnie.  Wzruszył pogardliwie ramionami, a i nie czas było na swary, gdyż słońce kłoniło się coraz niżej. Dzień się już miał ku zachodowi, ziemie głośniały, jak zwyczajnie na żniwnem odwieczerzu. Pola, pokryte ludzkiem mrowiem, zaczynały wrzeć przeróżnymi głosami. Żary biły jeszcze od spieczonej ziemi, od zbóż źrałych i ciężarnych pełnymi kłosami, ale już wesołe śpiewki podnosiły się rozgłośniej nad zagonami, wybuchały jazgotliwe pokrzyki dzieci. W ścierniskach zagrały brzękliwe kapele koników polnych; suche dźwięki nakowywanych kos przeszywały jakby nożami, turkotały wozy, toczące się ciężko do stodół, a nizko, nad ziemią rozgłaszał się warkot żniwiarek dworskich, których ramiona wybłyskiwały raz po raz zębatemi śmigami. Nad omdlałemi w upale drogami snuły się kłęby złotawej kurzawy. Tu i owdzie wzorzyste, przyodziewy kobiet wykwitały ze złotych łanów pszenicy. Stada wróblej hołoty nosiły się z wrzaskiem po ściętych garściach. Gdzie wystraszony zając rwał z pod nóg żniwiarzy, wśród krzyków i naszczekiwania psów. Gęsi odzywały się z nad strumieni, co srebrzystemi nićmi wlokły się wskroś zielonych łąk i pastwisk zrudziałych. Niebo wisiało bez chmur. błękitne, czyste i wysokie: świegotały szalejące jaskółki, a od przywiędłego zapachu zbóż i traw aż dech zapierało z lubości. Oczy niosły się daleko, po ziemiach wzgórzystych i rodnych, po wsiach prawie niewidnych w zielonych groblach sadów, z których jeno gdzieniegdzie wyrywały się czerwone dachy, bielały ściany, a złote krzyże kościołów polśniewały żywymi płomieniami. Jakiś dwór, pański na wzgórzu, pod strażą drzew niebotycznych, grał w słońcu oknami. Niekiedy głucho dudniała ziemia, leciał przeszywający świst i pociąg długi, niby wąż, prześlizgiwał się między wzgórzami, pozostawiając za sobą warkocz białawych dymów.  Kraj był cudny, rozległy, owiany tchnieniem głębokiego spokoju i uroczystej pracy żniw oddany. Jakoby bowiem msza odprawowała się na tych nieobjętych polach od rana do wieczora, przydzwaniały jej kosy, celebrowało słońce, a służył wszystek naród w znojnym, radosnym trudzie. Rok był wyjątkowo urodzajny i pogody sprzyjały żniwom. Przednówek się skończył, troski odeszły na bory i lasy, naród radośnie podnosił uciemiężone głowy, radość promieniała w oczach i serca rozpierało poczucie dosytu i szczęsnego spokoju. Więc nadchodzący wieczór po ciężkiej pracy witano dziękczynieniem. Juz przygasało słońce, blade mgiełki jęły zaciągać się nad polami, docinano ostatnich pokosów, ostatnie snopy ustawiano na zagonach i ostatnie wozy ładowano, gdy na dróżce, biegnącej miedzą po wzgórzu, zaturkotała jakaś bryka.  — Wójt jedzie — szepnęła Frankowa, prostując utrudzony grzbiet.  — A niechta jedzie — odparł, nie podnosząc oczu od kosy.  Przycichnął naraz turkot i wójt zawołał:  — Kulesza, chodźcie-no, pilna sprawa.  Wziął kosę na ramię i podszedł nieco zaniepokojony.  — Ino świt, musicie stawić się do powiatu. Sołtys wa .powiezie.  — Na manewra wołają, czy co?  — Wojna! Zapasowych z czterech lat biorą. Co tylko papier dostałem.  — Jezus, Marya, Józefie święty! — jęknęła kobieta, chwytając się za głowę.  — Wojna — powtórzył głucho — wojna! — Serce mu znagła przestało bić.  — Z Niemcem. A nie spóźnij się, bo sztraf — upominał, podcinając konie. Pojechał dalej, przystając co kilkanaście zagonów, i nadbiegającym ludziom rzucał tę wieść straszliwą. Jakoby gromem roznosiła się po polach. Ludzie kamienieli w zgrozie, stawali bezradni, niemi, bez tchu. Musiał powtarzać, nim zrozumieli nowinę. Płacze wybuchały. Omroczyły się nagle serca i trwoga chwyciła za gardła. Zgniłe tchnienie nieszczęścia zwarzyło bujne, radosne przed chwilą życie. Przed wylękłemi oczami rozwarły się naraz przepaście i groby. Śmierć szla ku nim twardym, nieubłaganym krokiem. Słońce już zachodziło, pół nieba stanęło w łunach i zrumieniło świat, wszystkie wody zdały się płonąć żywą krwią człowieczą.  Wracali do wsi podobni zmartwiałym bryłom, ciężko i powolnie.  Ucichły gwary, pogasły śpiewki, w bolesną zadumę spowiły się dusze, lęk wyzierał z oczów i w sercach rosła niewypowiedziana straszność.  — Wojna! — szeptały pobladłe wargi. — Wojna! — powtórzyły trwożne echa — wojna!  Franek powracał z drugimi. Kobieta, przytulając dziecko, zanosiła się coraz boleśniejszym płaczem. Męża jej brali! Ojca dzieci, gospodarza!  — O Jezu miłosierny! O Jezu litościwy! — lamentowała żałośliwie.  — Cicho! płakaniem nie poradzi! — rzucał gniewnie i choć głowę podnosił hardo, dygotał w sobie, zmagały go troski żrące i złe przeczucia.  Wieś przepełniła się po wręby. Krwawe zorze zachodu dogasały; nadchodziła krótka lipcowa noc, upalna i przejęta zapachami pożętych zbóż. Ziemie oblekły się mrokiem i cichością odpoczywania. Po jasnem, wysokiem niebie przelatywały spadające gwiazdy, niby głuche pioruny. Wieś zapadała w ciemnych chmurach sadów i niepokojącem milczeniu, że ptak nie zaćwierkał, nawet psy nie naszczekiwały a ludzie w posępnem oniemieniu snuli się po drodze, podobni znikomym, szarym cieniom. Z domów poukrywanych w gąszczach sączyły się światełka, jak zgorączkowane spojrzenia, niekiedy wydzierały się krótkie lamenty lub żałosne płacze. Wszyscy bowiem czuli się jak struci, ani komu smakowało jadło, ni szła robota, zasię udręka coraz srożej trapiła. Rzucali więc wszystko i szli do sołtysa, gdzie na ganku, przy widnej lampie ktoś głośno odczytywał mobilizacyjne wezwanie. Wzdychali ciężko, przestępując z nogi na nogę, aż Franek Kulesza pierwszy rzekł:  — Niema co, zwołują. nas na wojnę! — Powiódł oczyma po towarzyszach. Stali pobok w kupie, siedmiu ich było: chłopy młode, dorodne, o żołnierskich postawach, jasnych oczach i suchych twarzach. Wszystko już na swojem, na dorobku, żeniate i ojce dzieciom. Trzymali się hardo, nie dając poznać, co się tam w nich wyrabia. Cała wieś patrzyła na nich. Jakieś kobiety, zanosiły się cięiżkim szlochem. Grobowe milczenie przerwał Józek Bednarek:  — Potrzeba iść, to pójdziemy. Przysięgalim! — Rozlożył ręce.  — Raz kozie śmierć! — wyrwał się drugi. — Każą bić, to będziemy prali.  — Nim go dosięgniesz, to ci pierw flaki wypruje — szepnął ktoś złowróżbnie.  — A ze wsi kamienia na kamieniu nie zostawi.  — Na polski naród zawzięty, jak nikt drugi na świecie.  — Cóżby ta szczególniejszego upatrzył sobie do nas? — wątpił któryś ze starszych.  — Nie wiecie, co wyrabiają z naszemi w Prusach? — zawarczał groźnie Kulesza. — Chałupy ci nie dadzą postawić na swoim własnym gruncie, pacierza nie, pozwolą po polsku i, jak się im spodoba, z ostatniego zagona cię wywłaszczą. A chcesz w sądach dochodzić sprawiedliwości, kryminał wygrasz co najwyżej. Wojnę teraz robią z naszym, bo na ziemię łakomi, ciasno im u siebie i nie ma kto na nich robić. Radziby darmo żywić się naszą krwawicą. Niech jeno przyjdą, zobaczycie, co tu będą wyrabiali. Dziedzic, ksiądz czy chłop zarówno im jeden, bo jeśli tylko Polak i katolik, za psa go nie uważają. Tyle lat chodziłem na Saksy, to ich spenetrowałem.  — Naszą krzywdą stoją, ostatnie siły z narodu wyciągają.  — Żeby nie nasza robota, żrećby nie mieli co.  — I spanoszyli się na naszej pracy. A jak to nas uważają! Co słowo, to cię taki od polskich świń przezywa: upomnisz się o swoje, ziandarma woła do kozy wsadza i ciężko zarobionego grosza nie odda! Wilki zapowietrzone, wilki!  — Ludzie, pora spać — zabrał głos sołtys. — O świcie musimy ruszyć do Sieradza.  Rozeszli się do domów. jeno poborowi radzili czas jakiś pod chałupą Kuleszy, wspominając krzywdy wycierpiane i upokorzenia, że w sercach rosła zawziętość i głuche pragnienie pomsty. Rozdrażniali się aż do dygotliwego wrzenia i wściekłości. A teraz spada znowu na nich ta wojna. Żniwa w pełni, tyle roboty i trzeba rzucać wszystko i iść! Dlaczego? Że tym zbójom chce się cudzego! Niedoczekanie wasze! Zaciskały się pięście, płonęły groźnie oczy i serca rozpierało pragnienie walki. — Trzeba ich tak zbić, żeby się nie było po co schylać — mruknął Bednarek.  — Człowiek nie doje, nie dośpi, haruje jak wól i jak może ogania się przed biedą, a tu przyjdzie wróg i gotów wszystko stratować i spalić...  — I na nic twoja praca, na nic zabiegi, na nic wszystko...  — Czemuż to tak, mój Jezu, czemu? — padały jękliwe słowa skarg.  Strach przejmował nie to przed śmiercią i ranami, a jeno przed jakąś nieubłaganą dolą, jaka się na nich zwalała...  Noc była późna, gwiazdy obficie zrosiły niebo, kożuchy mgieł bieliły się nad łąkami. a pierwsze koguty zaczęły piać, gdy Kulesza, wskazując na lecącą gwiazdę, szepnął ze ściśniętem sercem:  — Może to spada moja gwiazda...  — Bogu jednemu wiadomo, któren z nas powróci... — jęknął któryś trwożnie.  Rozeszli się zaraz. Franek usnął natychmiast, żona, po drugiej stronie domu, popłakując i modląc się na przemiany, szykowała mu na drogę węzełki. Na świtaniu, na turkot zajeżdżającej podwody, Kulesza zerwał się z łóżka i poszedł, jak zwyczajnie, obrządzać inwentarze. Nie szło mu jednak, robota leciała z rąk, kręcił się, nie wiedząc do czego się prędzej brać.  Skończyło się na tem, że pogłaskał kobyłę, aż zarżała, chwytając go pieszczotliwie wargami za ramię, poklepał wypasione boki krowom, zajrzał do maciory, nawet gęsiom, siedzącym w sadzie, rzucił dobre spojrzenie i wyszedł w pole za stodołę. Stary Kruczek wlókł się za nim krok w krok. Wcześnie jeszcze było, przed słońcem, świt dopiero bielił ziemie, pokryte ciężką rosą. Jęczmiona miał tuż przed sobą, obok zielone pole kartofli, niedojrzałe owsy polśniewały orosiałemi kiściami, zagony prosa, kawał nasiennej koniczyny, wyrośniętej jak bór, żytnie ścierniska, a za niemi het pod wzgórze rudziały pokosy pszenicy, wczoraj pociętej... Brał w siebie ten luby obraz, jakby konającemi oczyma, na wieki. Przecież ten szmat ziemi był mu wszystkiem: chlebem i pacierzem, kołyską i całym żywotem. Z każdą grudką tej ziemi czuł się zrośniętym tysiącznymi korzeniami. A wojna wyrywa go z matczynego łona i żenie precz, na zatracenie. Oczy mu zamgliły, ledwie powstrzymał krzyk bólu, jakby mu szarpano wnętrzności.  — Psiekrwie! Zbóje zapowietrzone! — Złość go oślepiła, był, by pazurami rwał na sztuki pierwszego spotkanego wroga. żona stanęła przy nim. — Maryś — podjął, siląc się na spokój — przynajmij a pośpieszaj ze żniwami. Florka zgódź do służby, przyda się w chałupie. A co tylko zbierzesz zapasu w ziarnie czy pieniądzach, zakop głęboko w ziemię. Te niemieckie wilki gotowe wydrzeć ostatni kawałek chleba. Mój Boże — westchnął żałośnie — wczoraj człowiek układał sobie na życie, a jutro może już gryźć ziemię.  — Franek, laboga! Franek! — buchnęła płaczem, rzucając mu się na piersi.  — Nie becz! Zapłacimy ścierwom za wszystko, zapłacimy! — obiecywał zapamiętale, lecz do śniadania usiadł chmurny. Kobieta chlipała z cicha, dzieci kwiliły po kątach, w chałupie zrobiło się strasznie, jakby kto umierał. A kiedy sołtys zawołał, że czas, sądny dzień się zrobił. Nie było końca szlochom i krzykom.  — Pilnuj mi tu dzieci i gospodarstwa, zdaję wszystko na twoją głowę — powiedział na pożegnanie, wsiadając na wóz. Towarzysze już czekali. Cała wieś zebrała się przy nich. Wozy ruszyły zwolna, bo jeszcze każdy miał jakieś słowo ostatnie do rzucenia. Płacz ich przeprowadzał, kobiety ryczały w niebogłosy, niektóremu nawet ze starych łzy kapały z oczu. Jeno poborowi nadrabiali minami, hardo i z góry spoglądając, zasię Józek Bednarek, żeby zagłuszyć babie lamenty a może i własne udręki, urznął wściekłego obertasa i przyśpiewywał.  Za wsią pod krzyżem, gdzie droga skręcała do miasta i trzeba się było pożegnać, uczynił się taki lament i krzyk, że sołtys kazał prędzej ruszać. Kulesza wstrzymał wóz i jeszcze zdążył zawołać do żony:  — A dół na ziemniaki wybierz za stodołą. Tam górka, woda nie podciągnie.  Konie ruszyły z kopyta i nie upłynęło Zdrowaś, wozy przepadły w tumanach kurzawy, słychać było jeno harmonijkę Bednarka i jego śpiewania.  Właśnie i słońce wschodziło promienne i całe w szkarłatach, rumieniły się rosy, zaszemrały zboża, zagrały z pod mgieł strumienie, ozwały się ptaki, a wszystkim światem powiał radosny głos dnia. Zasię w tych różanych jasnościach poranku, drogami od wschodu i zachodu, od południa i północy, turkotały wozy, płynęła nieskończona fala ludu, a wraz z ziemi podnosił się i grzmiał coraz potężniej ogromny głos:  — Na wroga! Na wroga! 17 grudnia 1914 r.

PĘKNIĘTY DZWON

Hen, gdzieś, w jakimś kraju dalekim, za siedmioma morzami, na górze straszliwie dzikiej i nieba sięgającej, na wieży, co, niby skamieniała pięść, groziła przelatującym chmurom, wisiał dzwon pęknięty na trzy części i z sercem wydarłem.  Wisiał dzwon pęknięty, dusza zabitego narodu.  Jak trup żałosny, wisiał w niemocie i opuszczeniu.  Przed wiekami to było, przed prawiekami, gdzieś, za ludzką pamięcią. Wiedziały jeno o nim podania, pieśń o nim szła z, pokolenia w pokolenie, roiły sny młodzieńcze i starców trwożne szeptania przedzgonne.  I wiedział królewski ptak, siwy orzeł, prawieczny strażnik pomarłych wieków.  Góra wynosiła się samotnie, niby wyspa na morzu wiecznych mgieł, milczenia i mroków. Nigdy nie wschodziło nad nią słońce, stała jak grób umarły. Nie biły w nią pioruny, nie huczały nad nią wichry, omijali ją nawet ptakowie. A miasto traw i kwiatów, pokrywały zbielałe kości jakichś niepamiętnych wojów i rdzawe strugi krwi zakrzepłej.  I wieczne, trupie milczenie, pękniętego dzwonu posępne milczenie...  Zasię niekiedy, raz na sto lat, zrywał się królewski ptak i cichym lotem płynął w niziny, za mgieł granice, w słoneczne żary, w życiowy gwar.  Od sinych gór aż po bursztynem dzwoniące fale morza leżały ziemie ogromne, gdzie nigdy nie obsychały łzy, gdzie niema rozpacz siedziała na progach chat, gdzie na rozstajach Chrystusy ociekały żywą krwią męczeństwa i jęk był codziennym pacierzem żywota...  Drzewiej tu było inaczej, inaczej. Kiedyś, przed dawnemi laty ziemie te miodem płynęły i mlekiem. Miały grody wspaniałe i zamki strzeliste. Rycerzy miały walecznych i piękne królewny. Z litego złota gonty i srebra kowane. I ryby w rzekach, i zwierza w kniejach, i skarbów wszelakich pełne komory.  Od sinych gór po bursztynem dzwoniące fale szczęście mieszkało człowiecze.  Pieśni nie milkły, nie ustawało wesele. Nie wiedziano co strach i niedola. I łez nie znano. Fałsz się nie plenił, ni zdrada. Święty dzwon co dnia bił wieść słoneczną, Boga dobrego głosił wspaniałość i wszystkim stworom szczęście zwiastował. On złe przemagał swym świętym dźwiękiem, duszą był żywą narodu, modlitwą jego, żywota nieśmiertelnym głosem.  Aż uderzyła przeznaczeń straszna godzina. Złe moce wojnę wydały.  Nieszczęścia ślepy cios się zwalił. Zadrżały serca od zgrozy. Wróg wdarł się w otwarte granice, mieczem pobił niewinne i ogniem się srożył.  Uderzył święty dzwon na trwogę. Królewski ptak zakrzyczał na bój.  Jak jeden stanęły wojów kohorty. Kurzawa krwi przysłoniła słońce. Szczęk mieczów zgłuszył pioruny. Huf serc żelaznych i ramion zwarł się dokoła góry samotnej. Dzwonu, swej duszy, bronili mocą rozpaczy. Plugawym siłom dawali krwawą odprawę. Z nawałą szatanów walczyli.  Z północy hordy płynęły rzekami, ze wschodu Tatar uderzał okrutny; z zachodu sąsiad nikczemny; z południa zwierzów zwścieklonych zastępy.  I niby fale spiętrzone runęły. I niby orkan piorunów uderzał. Czerwona, krwawa hostya słońca zagasła w odmęcie. Padły obrońce! Przemogły szatańskie moce. Sądny dzień nastał. Pociętych wojów krukom rzucono na żer. Zburzono grody wyniosłe i chramy, w pęta lud mnogi pobrano.  Święty dzwon zamilkł na wieki. wydarto mu serce, rozbito.  Nieszczęście siadło królować na smętarzyskach, trupom i mogiłom. O dolo człowiecza, dolo żałosna, dolo nieprzebłagana! Ni pieśń wyśpiewa okrutność twoją, ni rozum pojmie, ni serce zdzierży twe ciosy srogie.  Od sinych gór po bursztynem dzwoniące fale noc się żałobna zasłała, milczenie mogił, opary płaczów i bólów żrące rany.  Umarła radość, umarło szczęście, umarła wielkość i chwała.  Przechodził czas. Płynęły wieki jak chmury z obcych, dalekich stron, co echem ech przynoszą wieść umarłą, praojców głos nieznany i niepojęty... Na sto lat raz królewski ptak uderzał krzykiem — surmy bojowej krzykiem ogromnym:  »Kto jeno żyw, niech wstanie, podniesie miecz, na czyn się waży.  »Pęknięty dzwon zahuczał! Zmartwychpowstania ziści się cud!«  Na odzew jeno brzęk kajdan z nizin zagadał, skarga bezsilna i pogrzebowe lamenty. Bez echa leciał orłowy krzyk, w pustce się głosił. Ktoś jeno oczy podnosił zdumione za cieniem skrzydeł olbrzymich, ktoś żegnał się trwożnie przed marą, ktoś rzucał kamieniem...  Nie drgnęły już serca niewolą zatrute. Umiłowali kazamat ciemnice, straszne im były słoneczne blaski, niezrozumiałą pieśń bojów. Odlatywał ptak na górę samotną, na niemym dzwonie przysiadał i dumał dumy posępne. I czekał kresu przeznaczeń strażnik niezłomny.  Zarosły groby, bluszcze zwieńczyły ruiny, wyschły źródła gorzkich łez, przeszłość odeszła w dał siną. Nawykli kajdan. Rycerzów syny odrodne przed wrogiem biły pokłony. Za ochłap życia stój obcy wzięli i wiarę, nowym się panom stali opoką, lud w uległości ćwiczyli. Brzęk złota pieśnią stał się nowego żywota. Jarmarcznym swarem karmiły się rzesze. Mędrce cielątek pisali herbarze, Bogiem głosili zyski plugawe, miasto ołtarzów kramy wznosili. Uczeni w piśmie nad rozkopaną mogiłą zasiedli, a jadem grobów zatruci, mówili: umarła! oplwali trupa, królewskie szaty zeń zwlekli, nożem rozumów i pychy krajali. Nawet imienia się zrzekli, nawet już pieśni o zmarłej wzbraniali: umarła na wieki! — uczyli.  O, nie umarła! W sercach maluczkich taiła żywot swój wieczny. Pod nizką strzechą miała świątynię i wiernych. Czciły jej imię zgłodniałe rzesze, wydziedziczonych była pacierzem nadziei, dusz zrozpaczonych wiarą jedyną i mocą. W tajonych pieśniach głos jej przemawiał potężny. Przez wieki ciemne i straszne jako pochodnia jaśniała bezdomnym. Pokoleń łańcuch niósł ją pokoleniom. Głosiły o niej puszcz dzikich ostępy, zapadłe groby, nieczytelne runy. Śpiewała ziemia, okuta w niewolę... Śpiewały wody spleśniałe. Wichry wiosenne wieść o niej nosiły. Stygmaty kładła na czoła wybrane. I żyła wielka, nieśmiertelna, święta!  Aż przeznaczenia przyszedł kres, nowe się lata zaczęły, znowu królewski ptak zakrzyczał, surmy bojowej krzykiem ogromnym:  »Kto jeno żyw, niech wstanie, podniesie miecz, na czyn się waży.  »Pęknięty dzwon zahuczy, zmartwychwstania mści się cud!«  Od sinych gór po bursztynem dzwoniące fale zadrgały serca.  Z przyziemnych siedzib porwał się bojów huf, a przodem leciał królewski ptak na krwawych zorzach rozpięty.  Uderzyć w dzwon! Uderzyć w dzwon! Cud zmartwychwstania się ziści!  Runęli w bój i śmierć, poszli kupić zwycięstwo!  Na trupie trup się piętrzy, krew potokami się leje, huragan bojów się miota. Obca im trwoga, nie straszna śmierć, ni wraże zastępy.  Jako lwy walczą.. Cóż, że ich garść, wiara im daje nadludzką moc. Nadzieja żywi zwycięstwa. Przeparli rabów kohorty, przemogli szatańskie moce, po wałach trupów drą się na górę, pod wieżę...  Uderzyć w dzwon! Uderzyć w dzwon! Cud zmartwychwstania się ziści!  Dosięgli skarbu, już rąk tysiące targnęło śpiż, już krzyk zwycięstwa uderzył w niebo, już wrogów serca upadły.  Dzwon nie zahuczał, serce miał wydarte, był na trzy części pęknięty! Jakoby w otchłań, w dzwon się rzucili; w spękany kielich śpiżowy rozpacznym miotem serc zadzwonili, ciał swoich mocą, szałem uniesień i krwi ofiarnej potokiem wrzącym.  Zagadał grucho, jakby z za grobów echem nadziei.  Za tysiącami poszły tysiące, a każdy śmiercią własną uderzał w spękane, nieme śpiże. Cały się naród uwiesił dzwonu. Cały się naród zwarł przy tym znaku. Cały się naród przemienił w ciosy. Zaś ptak królewski wciąż wołał — surmy bojowej głosem ogromnym:  Uderzyć w dzwon! Uderzyć w dzwon! Cud zmartwychwstania się ziści!«  Za tysiącami poszły tysiące na krwawą pracę zbawienia. Po trupach ojców syny się parły złym mocom wydrzeć zwycięstwo. Ilu tam padło, Bóg jeden wie i matki dzieci rodzące.  Ale przemogli! Rzeki ofiarnie wylanej krwi stopiły śpiże spękane, ziścił się cud, głosem zwycięstwa zahuczał dzwon!  Opadły więzy, opadły mroki, rozbłysło słońce wolności. Od sinych gór po bursztynem dzwoniące fale bił dzwonu głos nieśmiertelny, zmartwychpowstania zwiastował cud. Na nowy żywot zwoływał. 2 października 1914 r.

ORKA

W imię Ojca, i Syna, i Ducha świętego! Wyrzekł uroczyście, chłop i przeżegnawszy się z namaszczeniem, ujął za pług — Wio! Powoluśko a krzepko! Smagnął batem z przyzwyczajenia. Pług zaprzężony w krowę i troje ludzi, werżnął się w ziemię i odwalał czarną, lśniącą skibę. Grunt był ciężki, stare koniczynisko wytarte do ostatniego ździebła i ubite niby klepisko, że chociaż pług szedł płytko, skiba kładła się ostro, nastroszona.  Starucha ledwie kształtem dająca pozór człowieczy rozbijała motyczką twarde grudy, kilka wron podskakiwało za nią, wybierając z brózdy pędraki.  Orka szła niezmiernie ciężko i powoli, pług był stary, na kółkach i zaprzęg lichy: w pierwszą parę ciągnęła kobieta z krową złączona wspólnem, drewnianem jarzmem, zaś na przedzie, zaprzężeni w rodzaj szorów, mozoliła się rosła dziewczyna z chłopakiem. Krowa była jeno szkieletem, obciągniętym poszerszeniałą skórą, a ludzie zaledwie cieniami. Długi uparty głód jednako wyzierał im z oczów; okryci w łachmany, wynędzniali, bosi ciągnęli jednak zgodnie bez skarg i wyrzekań, przyginając się w strasznym wysiłku do ziemi, a z taką mocą, że trzeszczały orczyki i postronki.