Ebook dostępny w abonamencie bez dopłat od 02.09.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
ZBRODNIA JESZCZE NIGDY NIE BYŁA TAK ODPRĘŻAJĄCA
W Nałęczowie życie toczy się leniwie jak woda w tężniach. Do czasu, aż pojawia się… trup. A razem z nim śledztwo Gabrieli.
Była policjantka po przejściach i ze złamanym sercem miała spędzić miesiąc w rodzinnym pensjonacie „Jaśminowy Dwór”. Maksymalnie miesiąc. Bez trupów, bez zagadek, bez śledztw. Miał być detoks psychiczny i herbatki z melisy. Ale jak odpocząć, gdy w sanatorium obok ktoś postanawia zaliczyć check-out w wyjątkowo dramatycznych okolicznościach?
Gabi nie chce wracać do kryminalnego świata. Jednak tajemnicza śmierć nie daje jej spokoju, a kiedy jej rodzina i mieszkańcy miasteczka zamieniają się w nieoficjalną siatkę wywiadowczą… nie ma wyboru. Śledztwo rusza, a z nim pojawia się coś jeszcze: iskra życia, którą ostatnio gdzieś zgubiła.
Zabawna i pełna temperamentu opowieść o tym, że nawet w sielskim uzdrowisku może czaić się zbrodnia – i czasem wystarczy tylko jeden trup, żeby odzyskać pełnię życia.
Dla fanów "Czwartkowego Klubu Zbrodni" Richarda Osmana – pozycja obowiązkowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 419
Rok wydania: 2025
Redakcja: Zosia Lisiewicz, Paweł Sajewicz
Korekta: Jolanta Gomółka
Projekt okładki: Eliza Luty
Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka
Producent: Agora Książka i Muzyka sp. z o.o.
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
Copyright © by Agora SA, 2025
Copyright © by Katarzyna Gacek, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Niniejsza publikacja jest chroniona prawem autorskim. Publikacja może być zwielokrotniona i wykorzystywana wyłączenie w zakresie dozwolonym przez prawo lub umowę zawartą z Wydawcą. Zwielokrotnianie i wykorzystywanie treści publikacji w jakiejkolwiek formie do eksploracji tekstów i danych (text and data mining) lub do trenowania modeli sztucznej inteligencji, bez uprzedniej, wyraźnej zgody Wydawcy jest zabronione.
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-8380-306-7
Wydanie pierwsze
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Pamięci M.S.
Kłamstwo tym lepsze, im bliższe prawdy, a sama prawda, gdy możesz jej użyć, jest najlepszym kłamstwem.
— Isaac Asimov —
Jesteśmy tym, kogo udajemy, więc musimy uważać, kogo udajemy.
— Kurt Vonnegut —
Pokój numer czternaście był najładniejszym pokojem w całym pensjonacie, ale co z tego, skoro swoim gościom przynosił pecha?
To w czternastce pewna osiemdziesięciolatka przewróciła się i złamała biodro. To w czternastce mąż nakrył żonę z kochankiem, w efekcie czego musiała interweniować policja. To w pokoju numer czternaście pewna kobieta miała się spotkać z oficerem amerykańskich sił specjalnych, którego poznała przez internet i na którego konto zdążyła przelać oszczędności życia. Oficer się nie pojawił, a do kobiety trzeba było wzywać pogotowie...
Ale wybierając pokój dla Marii Sieradzkiej, trzydziestopięciolatki z Krakowa, która pojawiła się w recepcji w piątkowy letni wieczór, Gabriela nie miała o tym wszystkim pojęcia. Pracowała w pensjonacie zaledwie od wczoraj i jedyne, czego się przez ten czas zdążyła nauczyć, to kod do drzwi wejściowych. Dlatego, choć większość pokoi stała pusta, ulokowała Sieradzką właśnie w czternastce.
– Witamy w „Jaśminowym Dworze”! – oświadczyła, oddając kobiecie dowód osobisty, z którego dane wpisała przed chwilą starannie do książki meldunkowej.
Za każdym razem, kiedy wymawiała nazwę pensjonatu, dopadało ją żenujące poczucie abstrakcji. „Jaśminowy Dwór” miał co prawda kolumny przy wejściu, ale na tym jego podobieństwo do dworu się kończyło. Gdyby użyć porównania motoryzacyjnego, budynek swoimi dziwnymi proporcjami przypominał fiata multiplę, a Gabriela nienawidziła multipli. Kochała za to jaśmin i specjalnie obeszła cały teren w poszukiwaniu choćby krzaczka. Nie znalazła ani jednego.
– Pokój numer czternaście, na pierwszym piętrze. – Gabriela położyła przed kobietą klucz przyczepiony do masywnej drewnianej zawieszki w kształcie gruszki. Drewno upiornie zagrzechotało o blat, tak jakby antycypowało nadchodzące wydarzenia. – Klatka schodowa po prawej stronie. Niestety nie dysponujemy windą. Pomóc pani z bagażem?
Gabriela obrzuciła szybkim spojrzeniem skromną zieloną kabinówkę Sieradzkiej. Identyczne widziała kiedyś w Action za pieniądze, za które w normalnym sklepie można było kupić co najwyżej portfel. Uświadomiła też sobie, że walizka idealnie pasuje do swojej właścicielki – szczupłej zmęczonej kobiety o szarej cerze i nerwowych dłoniach, które od dawna nie zaznały manicure’u.
– Nie, skąd, poradzę sobie... – Sieradzka potrząsnęła energicznie głową, a jej krótkie włosy w kolorze mysiej sierści uniosły się i opadły, układając znowu w tę samą, niezbyt modną fryzurę. – Ale mam pytanie. Umówiłam się z siostrą, że jutro przyjdzie tutaj na śniadanie. To nie będzie problem?
– Skądże znowu. – Gabriela wygięła usta w niewyraźnym uśmiechu. – Dopiszemy kwotę do pani rachunku.
Kobieta się zawahała.
– A czy siostra mogłaby po prostu zapłacić za siebie? W sensie, czy mają tu państwo terminal płatniczy?
Gabriela, choć nie była pewna odpowiedzi, rzuciła lekko:
– Nie powinno być problemu.
W tym momencie gdzieś na parterze trzasnęły drzwi i w holu pojawił się gość z pokoju numer osiem, Adam Gajda. Jego imię i nazwisko Gabi zapamiętała, ponieważ słyszała je od rana kilkadziesiąt razy, wypowiadane przy akompaniamencie westchnień przez cały żeński personel pensjonatu.
Gajda był czerstwym, opalonym i faktycznie dość przystojnym pięćdziesięciolatkiem, który zrobił błyskawiczną karierę w show-biznesie, choć kiedy grywał trzecioplanowe role w telenowelach, nic tego nie zapowiadało. Musiał dopiero zwyciężyć w castingu na prowadzenie nowego formatu teleturnieju, żeby jego kariera ruszyła z kopyta. Zaczął się pojawiać na okładkach kolorowych magazynów, w telewizjach śniadaniowych i w reklamach, a chcąc wykorzystać falę wznoszącą, napisał nawet książkę. Jej tytuł, Wiem, czego nie wiem, był jednocześnie tytułem teleturnieju, i to dzięki tej właśnie książce Gajda został zaproszony na spotkanie autorskie do biblioteki w Nałęczowie.
Mężczyzna minął Sieradzką, jakby była niewidzialna, i oparł się całym ciałem o recepcję.
– Wychodzę, wrócę późno. – Uśmiechnął się do Gabrieli porozumiewawczo. – Tu będzie otwarte?
Gabi bez słowa sięgnęła po kartki z nadrukiem „Jaśminowy Dwór”, leżące na ladzie, napisała na jednej z nich czterocyfrowy kod i podała Gajdzie.
– Zamki są dwa, przy furtce i przy drzwiach. Ten sam kod w obu.
Mężczyzna włożył kartkę do kieszeni koszuli, puścił oko do Gabi i już go nie było.
– Czy... czy ja też mogę prosić? – odezwała się nieśmiało Sieradzka.
– Chodzi pani o kod do drzwi? – spytała zaskoczona Gabi. Nowa gościni nie wyglądała na osobę, która prowadziłaby nocne życie.
– Tak, tak – potwierdziła skwapliwie. I dodała tonem usprawiedliwienia: – Lubię wieczorem pooddychać świeżym powietrzem.
Więc Gabriela napisała kod również dla niej. Kobieta wzięła kartkę i schowała do kieszeni niemodnego żakietu.
– Czy to czasem nie był ten aktor... – Sieradzka lekko się spłoszyła. – Ten od tego teleturnieju?
– Ten sam.
– Aha...
Wydawało się, że Sieradzka chce jeszcze coś powiedzieć, ale w końcu się rozmyśliła. Chwyciła rączkę walizki i ruszyła w kierunku schodów.
Gabriela patrzyła, jak kobieta oddala się korytarzem, a kiedy terkot kółek ucichł na piętrze, z ulgą wyłączyła komputer, zamknęła książkę meldunkową i wycofała się do służbowego pomieszczenia na tyłach recepcji, gdzie na niezbyt wygodnej, ikeowskiej kanapie nocni portierzy przeczekiwali do rana.
Kamera zamontowana pod sufitem powitała ją delikatnym pulsowaniem diody. Gabi miała ochotę wysunąć w jej kierunku środkowy palec. Zamiast tego odwróciła się do kamery plecami, sięgnęła po torebkę, wyjęła z niej dwie małpki żołądkowej gorzkiej i opadła ciężko na kanapę. Od miesiąca nie potrafiła zasnąć bez alkoholu. Żaden powód do dumy, ale do wstydu też nie, biorąc pod uwagę to, co przeżyła. Odkręciła pierwszą buteleczkę, uniosła do kamery w geście toastu i upiła łyczek, bo na porządny łyk ta pojemność nie pozwalała. Potem drugi, trzeci, i pusta buteleczka wylądowała w koszu. Już miała sięgnąć po następną, kiedy ze zdziwieniem stwierdziła, że jej powieki stają się ciężkie w ten przyjemny sposób, który oznaczał, że za chwilę nadejdzie sen i druga buteleczka w ogóle nie będzie jej potrzebna.
Przesuwając po omacku dłonią, natrafiła na podstawkę lampki i wyłączyła światło. Ciemność nie była bezpieczna, ale pierwszy raz od miesiąca razem z nią nie pojawiły się wspomnienia. Zmęczenie zrobiło swoje.
Co za ulga.
W tym czasie matka Gabrieli, Irena, leżąc u siebie w łóżku, wpatrywała się w ekran laptopa wypełniony obrazem służbowego pomieszczenia na tyłach recepcji. Firma montująca kamery w pensjonacie namówiła ją na droższy system, taki z promiennikiem podczerwieni, umożliwiającym monitoring również w nocy. Irena martwiła się wtedy, że to wyrzucone pieniądze, ale dzisiaj, obserwując skuloną na kanapie Gabrielę, błogosławiła tamtą decyzję.
– Dobranoc, córeczko – szepnęła i zamknęła komputer.
– Już się bałem, że spędzisz kolejną noc przy ekranie – rzucił Stanisław, jej mąż, odkładając na szafkę nocną najnowszego Siembiedę.
Stanisław czytał głównie kryminały. Miał teorię, że kiedy człowiekowi jest w życiu dobrze i bezpiecznie, powinien sobie co jakiś czas przypominać, że świat wcale taki dobry i bezpieczny nie jest.
– Nie rozumiem, dlaczego nie chce mieszkać w domu... – Irena zaczęła energicznie uklepywać poduszkę.
– Bo ma czterdzieści cztery lata – wyjaśnił Stanisław. – Nie może jak gdyby nigdy nic wprowadzić się do pokoju, w którym mieszkała jako nastolatka.
– Ale mielibyśmy ją bliżej...
– I właśnie dlatego woli nocować w pensjonacie. Żeby tu na nowo nie zapuścić korzeni.
– To by jej akurat bardzo dobrze zrobiło. Zapuszczenie korzeni.
– Może tak, może nie. Pamiętaj, co powiedziała: „przyjeżdżam na miesiąc, ani dnia dłużej”. Musimy to uszanować.
Irena odwróciła się do męża plecami i zgasiła lampkę po swojej stronie łóżka.
– Czyli mamy miesiąc, żeby ją przekonać do zmiany decyzji.
– Mówisz, jakbyś jej nie znała.
– A ty mówisz, jakbyś nie znał mnie.
Maria Sieradzka siedziała na łóżku z pilotem w ręku, wpatrując się bezmyślnie w ekran telewizora. Jakiś kryminał. Cyk. Film przyrodniczy. Cyk. Odcinek koreańskiego serialu. Cyk... Zmieniała kanały, licząc, że w końcu trafi na coś, co ją zainteresuje, wciągnie, pozwoli przestać się martwić, ale nic nie potrafiło na dłużej przykuć jej uwagi.
Zrezygnowana odłożyła pilota i sięgnęła do torebki po komórkę. „Dopiero niedawno dojechałam, pociąg miał opóźnienie. Ale pensjonat sympatyczny, miła obsługa. Uprzedziłam, że będziesz jutro na śniadaniu. O której się Ciebie spodziewać?”, napisała, po czym skasowała tekst i wystukała na nowo. „Cześć. Przyjechałam. O której się widzimy?”. Kliknęła „wyślij”.
Odpowiedź przyszła prawie natychmiast. „Dziewiąta”. To wszystko. Żadnego „cześć, siostrzyczko”, żadnego „do zobaczenia”, żadnego „pocałuj mnie w dupę”.
Maria natychmiast poczuła się zlekceważona, olana, nieważna. Jak zwykle w relacji z siostrą, która była mistrzynią w doprowadzaniu jej do takiego stanu. Traktowała ją bezwzględnie. Właściwie wszystkich traktowała bezwzględnie. Zawsze musiała być w centrum uwagi, a żeby to osiągnąć, na wszelki wypadek wycinała konkurencję. W bardziej lub mniej wysublimowany sposób. Z Marią nie bawiła się w subtelności. Wpędziła młodszą siostrę w kompleksy, wyśmiewając ją, że jest za gruba, za pryszczata, za brzydka, i stworzyła z niej dla siebie tło, na którym mogła błyszczeć jeszcze jaśniej. Dorastanie w takiej atmosferze odcisnęło tak silne piętno na życiu Marii, że do dzisiaj na samo wspomnienie czuła chłód w sercu i ucisk w żołądku, symptomy zbliżającego się ataku paniki.
Wstała z łóżka, chwyciła walizkę i położyła ją na kołdrze. W środku miała tylko majtki na zmianę, stary T-shirt do spania, kosmetyczkę i żółtą bawełnianą sukienkę. Sukienka była nowa, jeszcze z metką. Kupiła ją w H&M specjalnie na to spotkanie. Bardzo jej zależało, żeby dobrze wypaść. Podobała się jej jeszcze inna, fioletowa, ale była z wiskozy, a wiskoza strasznie się gniecie. Gdyby w pensjonacie nie mieli żelazka, Maria spaliłaby się ze wstydu. Wzięła więc tę żółtą, choć kosztowała o prawie pięćdziesiąt złotych więcej.
Powiesiła sukienkę w szafie, podeszła do drzwi balkonowych i otworzyła je na oścież. Noc była ciepła i wilgotna. W ciągu dnia w Nałęczowie padało i teraz ziemia szczodrze oddawała to, co otrzymała kilka godzin wcześniej. Maria wciągnęła powietrze głęboko w płuca i poczuła, że jej ciało powoli się uspokaja.
Wyszła na balkon, oparła się o barierkę i spojrzała w dół. Pokój numer czternaście znajdował się ledwie na pierwszym piętrze, ale mimo to zakręciło jej się w głowie. Za dużo emocji. Gdyby to od niej zależało, nie przyjeżdżałaby tutaj, nie spotykałaby się z siostrą. Jednak po śmierci ojca sytuacja się skomplikowała.
Maria zacisnęła palce na barierce śliskiej od nocnej rosy i spojrzała w niebo. Było rozgwieżdżone, piękne i obojętne. Jeden ze świetlnych punktów zaczął się nagle poruszać. Samolot czy spadająca gwiazda? Nie umiała zdecydować, ale i tak pomyślała życzenie. A potem wypowiedziała je szeptem, odrobinę zawstydzona własną odwagą.
– Chciałabym, żeby moja siostra zniknęła. Żeby jej nie było.
Esemes od Marii przyszedł, akurat kiedy Sandra grzebała w szafie, szukając jakiejś sukienki na jutrzejsze śniadanie. Specjalnie umówiła się z siostrą u niej w pensjonacie, bo nie chciała zdradzić, jak sama mieszka. Planowała rozmawiać z nią o pieniądzach, a to, że „Sanatorium Olimp” było miejscem luksusowym, z pewnością utrudniłoby negocjacje. Co z tego, że za pobyt Sandry płacił mąż?
Tak, zdecydowanie nie chciała problemów.
„Cześć. Przyjechałam. O której się widzimy?”, przeczytała w telefonie. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej, pomyślała, i szybko odpisała: „Dziewiąta”.
Sandra zawsze lubiła pieniądze, ale teraz były jej zwyczajnie potrzebne, bo przez tę całą idiotyczną aferę z Bartkiem będzie się prawdopodobnie musiała wynieść z Lublina. Co prawda miała tam dom, a jej mąż – świetnie prosperującą praktykę lekarską, ale jeżeli wszyscy nadal będą ją sobie pokazywać palcami, wyprowadzi się. Gdziekolwiek. Sama. Jakub na pewno to zrozumie.
Im dłużej o tym myślała, tym bardziej jej się ten pomysł podobał. W Osterwie na pewno pójdą jej na rękę z kontraktem, a ona znajdzie sobie nowy angaż, może nawet na lepszych warunkach niż tutaj? Bo w Lublinie zarobki nie były powalające. Za to atmosfera zrobiła się naprawdę gęsta. Zrozumiała to, kiedy zobaczyła napisy na budynku teatru: HERMAN SPIERDALAJ. Zrobiło jej się przykro, naprawdę. W każdy spektakl, który tu grała, włożyła serce, a oni tak jej odpłacają?
No dobra, może faktycznie trochę przesadziła z tym romansem. Ale ostatnie miesiące były takie nudne, sukcesy tak przewidywalne, a Jakub tak pochłonięty pracą, że zapragnęła zrobić coś spektakularnego. Poza tym zaciągnięcie do łóżka superprzystojnego i zakochanego w swojej żonie chłopaka było nie lada wyzwaniem. A wyzwania Sandra uwielbiała.
Zwłaszcza te związane z mężczyznami...
Wyjęła z szafy granatową szmizjerkę z kołnierzykiem i zielonym paskiem. Co prawda to była Patrizia Pepe i kosztowała swoje, ale wyglądała wystarczająco skromnie, żeby nie kłuć siostry w oczy. A firmy Maria raczej nie rozpozna. Jedyne marki odzieżowe, na których się znała, to C&A i H&M.
Sandra stanęła przed lustrem i przyłożyła sukienkę do siebie. Skromność skromnością, ale w granacie zawsze wyglądała świetnie. Uśmiechnęła się do swojego odbicia i pomyślała, że to był dobry dzień. Choć jeszcze w południe nic tego nie zapowiadało. Ba, w pewnym momencie nad Sandrą zawisły potężne czarne chmury, które w każdej chwili mogły zacząć walić piorunami gdzie popadnie. Ale jakimś cudem udało jej się te chmury rozproszyć, no i najważniejsze – cała ta groźna historia prawdopodobnie skończy się dla niej przypływem konkretnej gotówki. Ależ ja jestem sprytna, pomyślała. I skuteczna!
Pukanie do drzwi w połączeniu z natychmiastowym ujadaniem Charliego o mało nie przyprawiło jej o zawał. Szybko odwiesiła sukienkę, poprawiła włosy i wybiegła do przedpokoju.
– Cicho! – Tupnęła na psa, ale nie przyniosło to żadnego efektu.
Pukanie powtórzyło się, a pies o mało nie wypluł z wściekłości wątłych płucek.
– Dosyć tego! – Chwyciła zwierzaka pod pachę i nie zważając na jego protesty, wepchnęła do ściennej szafy w sypialni.
Zdezorientowany pies szczeknął jeszcze kilka razy, po czym zamilkł.
– Już, już! – krzyknęła w stronę przedpokoju. – Już idę!
Podeszła do drzwi i otworzyła je szeroko.
– To ty? Nie spodziewałam się ciebie tak szybko – powiedziała zaskoczona. – Zapraszam!
Nie miała pojęcia, że właśnie wpuszcza do środka śmierć.
W co ja się, do kurwy nędzy, wpakowałam? To pytanie Gabriela zadała sobie po raz trzeci czy czwarty tego dnia, a nie minęła jeszcze ósma.
Przyjechała do Nałęczowa na prośbę rodziców, którzy kupili „Jaśminowy Dwór” zaledwie miesiąc temu i oddali w ręce Wiktora, młodszego brata Gabrieli. Gabi od początku wiedziała, że Wiktor jako zarządzający pensjonatem to pomysł z gatunku karkołomnych. Był inteligentnym, otwartym, pogodnym człowiekiem, ale kompletnie nie nadawał się do robienia biznesu. Fakt, nie opinia – dwa zdążył wcześniej spektakularnie położyć. A teraz dostał szansę na spapranie trzeciego.
I najwyraźniej postanowił ją wykorzystać.
Gabi wiele razy sugerowała bratu, żeby zajął się tym, na czym się zna – w końcu przez kilka lat uczył geografii w szkołach w Nałęczowie i młodzież za nim przepadała. Niestety jedną z tych szkół było liceum plastyczne. Wiktor poznał tam Aldonę, nauczycielkę tkactwa o wybujałej urodzie i jeszcze bardziej wybujałych artystycznych ambicjach, które po ślubie musiał zaspokajać. W efekcie rzucił bezpieczną (i satysfakcjonującą) pracę na etacie i zajął się zarabianiem pieniędzy – sztuka Aldony potrzebowała sponsora, między innymi dlatego, że nikt oprócz męża nie zamierzał w nią inwestować.
Najpierw pod wpływem impulsu otworzył salę zabaw dla dzieci, potem, kiedy z powodu braku odpowiednich atestów została zamknięta, do spółki z kolegą zaczął sprowadzać rękodzieło z Indonezji. Przez kilka lat szło im całkiem nieźle, dopóki tenże kolega nie ulotnił się z całą firmową gotówką, zostawiając Wiktorowi na otarcie łez trochę indonezyjskich mebli, dwa pudła kolorowych drewnianych jaszczurek i torbę naszyjników, splątanych w jeden kompletnie bezwartościowy kłąb.
W tej sytuacji „Jaśminowy Dwór” spadł bratu Gabrieli jak z nieba. Po pierwsze, miał się czym zająć, po drugie, upchnął w pensjonacie większość pozostałych po indonezyjskim biznesie mebli i wrzucił je w koszta.
Coś jednak musiało pójść nie tak, skoro przed tygodniem rodzice pojawili się w Lublinie, w mieszkaniu Gabrieli, i zaczęli ją błagać, żeby pomogła uratować pensjonat, bo sytuacja zrobiła się dramatyczna. „Jaśminowy Dwór”, choć pod poprzednimi właścicielami funkcjonował całkiem nieźle, zaczął podobno nagle tracić klientów, a finanse przestały się spinać. Wiktor nie daje sobie rady, tłumaczyli jej. Ktoś musi mu pomóc. A kto się lepiej do tego nadaje niż Gabi?
Rodzice byli tak przejęci, tak poruszeni, że się zgodziła. Postawiła tylko jeden warunek: miesiąc. Przyjedzie do Nałęczowa na miesiąc. Ani godziny dłużej. Wtedy wydawało jej się to rozsądnym rozwiązaniem. Dziś natomiast nie była już pewna, czy da radę wytrzymać tutaj te trzydzieści dni. Już dwa pierwsze dały jej nieźle w kość, a trzeci zapowiadał się lepiej tylko przez chwilę.
Ta chwila nadeszła koło ósmej rano, kiedy Gabriela zajrzała do jadalni, żeby sprawdzić, jak obsługa radzi sobie ze śniadaniem, i z ulgą odkryła, że wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Na gości czekały koszyki ze świeżym pieczywem, półmiski z wędlinami, sery, sałata, pokrojone warzywa, twarożek ze szczypiorkiem, dwa rodzaje dżemu, miód, nutella, dzbanki z sokiem pomarańczowym i jabłkowym, a w lśniących podgrzewaczach – jajecznica oraz parówki. Wyglądało to wszystko i pachniało wyjątkowo apetycznie, więc Gabriela, uspokojona, nalała sobie z termosu świeżo zaparzonej kawy i wyszła na taras. Rattanowe meble pokrywała rosa, dlatego Gabi oparła się łokciami o balustradę i stała tak, pijąc kawę i próbując nie tęsknić, kiedy nagle usłyszała zdenerwowany męski głos:
– Prosiłem o polędwicę wołową, a co to jest? Ligawa! Jak ja mam zrobić tatara z ligawy?
Głos dochodził od strony kuchni i należał do Oliwiera, nowego kucharza.
Gabi rozmawiała z nim do tej pory tylko raz i nie zrobił na niej dobrego wrażenia. Wcześniej matka opowiadała o nim w zachwycie, że to genialny artysta, że pracował w restauracji z gwiazdką Michelina, że ściągnięcie go do pracy w Nałęczowie to cud, więc Gabriela spodziewała się jakiejś ciekawej, charyzmatycznej postaci. Niestety, Oliwier okazał się naburmuszonym czterdziestokilkulatkiem o mimice Jasia Fasoli, okazującym wszystkim dookoła swoją wyższość i oczekującym uwielbienia. Gabi po dwóch minutach spędzonych w jego towarzystwie już wiedziała, że na pewno go nie polubi oraz że praca z nim nie będzie łatwa. A upewniła ją w tym przekonaniu informacja, że za sprowadzenie kucharza do pensjonatu była odpowiedzialna Aldona. Tak, tego antypatycznego, przewrażliwionego na swoim punkcie gościa mogła wyhaczyć tylko jej bratowa. Ciągnie swój do swego.
Ciekawe, na kim on się tak teraz wyżywa? – pomyślała Gabriela i choć szkoda jej było porannego słońca i kawy, poczuła się w obowiązku to sprawdzić.
W kuchni zastała rozsierdzonego kucharza, wymachującego krwistym kawałkiem mięsa przed nosem Wiktora. Jej brat, dorosły mężczyzna i ojciec rodziny, wyglądał jak przyłapany na gorącym uczynku ośmiolatek.
– Ale podobno ligawa jest bardzo dobra na tatara – tłumaczył się płaczliwie. – Prawie tak dobra jak polędwica. Sprawdziłem w internecie...
Wzburzony Oliwier poczerwieniał na twarzy jeszcze bardziej. Wyglądał teraz tak, jakby z całej siły powstrzymywał się, żeby nie udusić Wiktora gołymi rękami.
– No właśnie! Prawie tak dobra! Żadne „prawie”! Ja nie uznaję tego słowa! Wszystko w mojej kuchni musi być idealne. Tym – podniósł w górę widelec, na który było nabite mięso – może pan nakarmić psy, bo ja z tego tatara na pewno nie zrobię!
Oliwier z obrzydzeniem wrzucił do zlewu mięso razem z widelcem i wyszedł, zapewne żałując, że wahadłowymi drzwiami nie da się trzasnąć.
– Boże, co to było? – jęknęła Gabriela, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Jest trochę... impulsywny, to prawda – przyznał Wiktor. – Ale Aldona twierdzi, że to geniusz i trzeba mu wybaczyć.
– Często się tak awanturuje?
– Bo ja wiem? – Wiktor podrapał się po niedogolonym policzku. – Dwa dni temu wyrzucił do śmieci dwie łubianki truskawek, bo były za mało dojrzałe... I raz pieczywo przywiozłem nie takie, jak trzeba. – Westchnął. – Dobra, pojadę poszukać tej polędwicy. Trzymaj się, siostra.
Pocałował ją w czoło i wyszedł.
Jeszcze tylko dwadzieścia osiem dni, pomyślała Gabriela. Dam radę. Muszę dać radę!
Zbliżała się dziesiąta i z jadalni wychodzili ostatni goście. Od stolika przy oknie podniosły się właśnie dwie starsze panie, tylko w rogu została jeszcze ta kobieta, która przyjechała poprzedniego dnia wieczorem. Maria Sieradzka. Z niewyraźną miną grzebała widelcem w jajecznicy, co chwila z nadzieją przenosząc wzrok z ekranu komórki, leżącej obok talerza, na drzwi wejściowe.
Do dziesiątej zostało pięć minut. Personel za chwilę powinien zabrać się do sprzątania, ale dopóki choć jeden gość siedział przy stoliku, nie mogli zacząć.
Gabriela ruszyła w kierunku Sieradzkiej, zastanawiając się, jak grzecznie wyprosić ją z jadalni, jednak zanim zdążyła to zrobić, kobieta uśmiechnęła się przepraszająco.
– Wiem, wiem, zaraz koniec śniadania – powiedziała. – Siostra miała być o dziewiątej. Ona się lubi spóźniać, to w jej stylu, ale żeby aż godzinę? Nie mam pojęcia, co się dzieje, bo nie odbiera telefonu.
Wyglądała na naprawdę zatroskaną.
– A wie pani, gdzie się zatrzymała? Zadzwonimy tam i może uda nam się czegoś dowiedzieć.
– Oczywiście. Że też nie pomyślałam wcześniej... – Sieradzka sięgnęła po telefon i zaczęła przeglądać wymienione z siostrą esemesy. – Mam! „Sanatorium Olimp!”
Gabriela odszukała w Google’ach stronę „Olimpu”, wybrała numer i przełączyła komórkę na tryb głośnomówiący.
– Dzień dobry, dzwonię z „Jaśminowego Dworu” – zaczęła oficjalnie.
Wiedziała, że recepcjonistki mają zakaz udzielania informacji na temat swoich gości, więc chciała stworzyć wrażenie, że jadą na tym samym wózku.
– Mam tu klientkę, której siostra zatrzymała się u państwa. Były umówione u nas o godzinie dziewiątej... Niestety siostra nie odbiera komórki. Może mogłaby nas pani przełączyć na stacjonarny w jej pokoju?
– Nazwisko poproszę ...
Gabi podsunęła telefon Sieradzkiej.
– W dokumentach ma chyba podwójne nazwisko. Sieradzka-Herman.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– O Boże... – powiedziała po chwili recepcjonistka zmienionym głosem. – Tak mi przykro.
Gabriela znała ten ton, znała bardzo dobrze. W swojej pracy, tej poprzedniej pracy, miała z nim często do czynienia. Niestety, nie wróżył nic dobrego.
– Co się stało? – spytała dla porządku.
– Ta pani... ta pani nie żyje!
Gabi od początku wiedziała, że przyjazd tutaj to był kiepski pomysł. Głównie dlatego, że nie czuła się jeszcze gotowa na kontakt z ludźmi, a nie da się zarządzać pensjonatem bez użerania się z pracownikami i uśmiechania do gości. Ale do tego ewentualnie mogła się zmusić. Natomiast uczestniczenie w czyjejś stracie ją przerastało.
Dlatego kiedy tylko recepcjonistka z „Olimpu” wydusiła z siebie informację o śmierci kobiety, Gabi uciekła. Co prawda tylko na drugi koniec jadalni, jednak w tej sytuacji nawet te kilka metrów to było coś. Zabunkrowała się za barem, i tam, względnie bezpieczna, zajęła się nalewaniem wody do szklanki. Oczywiście nie dla siebie – sama dużo chętniej napiłaby się alkoholu. Ale Sieradzkiej kilka łyków wody dobrze zrobi. W ten sposób Gabi zyskała chwilę, żeby się przygotować na to, co nieuniknione.
Pomysł, żeby do wody dodać lodu, przyszedł jej do głowy spontanicznie i powitała go z wdzięcznością. Bo żeby dodać lód, trzeba go było przynieść z kuchni. Więc, nie spiesząc się, przyniosła. A potem dodawała powoli, po kostce, dopóki woda w szklance nie zrobiła się tak zimna, że Gabi poczuła mrowienie w palcach. Przez chwilę patrzyła, jak przeźroczyste sześciany obijają się o siebie, grzechocząc nerwowo, choć zamiast tego powinna wrócić do stolika Sieradzkiej i łagodnym głosem wypowiedzieć uspokajającą wiązankę banałów. A może nawet – o zgrozo – ją przytulić? Choć przecież z własnego doświadczenia wiedziała, że takie pocieszanie nic nie daje. Informacja o stracie wyrywa dziurę w sercu, nie da się jej zalepić żadnym „tak mi przykro” ani „współczuję”.
W końcu przełożyła szklankę z lewej dłoni do prawej i ruszyła w stronę kobiety, która właśnie się dowiedziała, że jej siostra nie żyje. Przyglądała się jej uważnie, odruchowo analizując każdy gest i grymas – zboczenie zawodowe, z którym nie zamierzała walczyć. A to, co zobaczyła, wpasowało się idealnie w obraz, który od wczoraj zdążyła sobie wyrobić.
Sieradzka była zdenerwowana, zagubiona i zaskoczona, ale na pewno nie zrozpaczona – Gabi na rozpaczy znała się jak mało kto. Pierwszy wniosek, jaki się jej w związku z tym nasunął, to że relacja sióstr musiała być skomplikowana. I bardzo możliwe, że jednym z powodów tego skomplikowania były pieniądze. Sieradzka ze swoją tanią walizką, niemodną fryzurą i nerwową reakcją na sugestię, że koszt śniadania siostry zostanie dopisany do jej rachunku, nie wyglądała na osobę zamożną. Za to jej siostra, jeżeli zatrzymała się w „Olimpie”, raczej się z pieniędzmi nie liczyła.
Musiała być też osobą dominującą, skoro Sieradzka czekała na nią bez szemrania przez godzinę – Gabi na jej miejscu dawno wstałaby i wyszła.
A zatem jedna z nich to księżniczka, a druga szara myszka. Lekceważenie i uwielbienie, obojętność i zazdrość. Czy to dlatego w postawie kobiety Gabi, oprócz zdenerwowania, dostrzegła również... ulgę?
– Powinnam tam pojechać, prawda? – spytała Sieradzka niepewnie.
Gabriela skinęła głową.
– Tak, oczywiście.
– Może mi pani wezwać taksówkę?
Gabi zawahała się, po czym podjęła decyzję.
– „Olimp” jest dwa kroki stąd. Zaprowadzę panią.
Przede wszystkim „Sanatorium Olimp” nie było żadnym sanatorium, tylko ogromnym, nowoczesnym, czterogwiazdkowym hotelem. Ale kto, jadąc do uzdrowiska, chciałby mieszkać w hotelu?
Zresztą kamuflaż dotyczył nie tylko nazwy. Gości już od drzwi witały reklamy kąpieli leczniczych, hydromasaży czy krioterapii, i tylko wprawne oko było w stanie wyłapać informacje podane na plakatach małym druczkiem, że zabiegi wcale nie odbywają się na miejscu, tylko w tak zwanych „zakładach leczniczych”, rozrzuconych po całym Nałęczowie.
Główny hol nawiązywał stylistyką do późnego PRL-u. Charakterystyczne dla lat osiemdziesiątych fotele obite flauszem, gięte krzesła, błyszczące lakierowane stoliki, a nawet palmy ustawione wzdłuż ścian sprawiały wrażenie, jakby czas się tutaj zatrzymał. Ale wystarczyło rozejrzeć się uważniej, żeby dostrzec w recepcji eleganckie nowoczesne monitory, współczesne grafiki wiszące na ścianach, subtelną, stonowaną kolorystykę i świetnej jakości materiały użyte do wykończenia. To miejsce nie było archaiczną pozostałością dawnych czasów, tylko rozmyślnie zaprojektowanym wnętrzem, w które włożono ogromne pieniądze – autentyczne meble sprzed pół wieku zostały perfekcyjnie odnowione, grafiki sprawiały wrażenie oryginalnych, a roślinność była tak wybujała, jakby ktoś na użytek „Olimpu” wybebeszył sporą palmiarnię.
Gabi właściwie w ogóle nie zamierzała wchodzić do środka. Chciała tylko pokazać Sieradzkiej drogę. Skrótem przez wzgórze Prusa, nazywane przez miejscowych Jabłuszkiem, szło się od nich do „Olimpu” niecałe dziesięć minut. Ale kiedy wyszły spomiędzy drzew i zobaczyły wysoki, kanciasty, szary budynek, a przed nim zaparkowany policyjny radiowóz, Sieradzka zatrzymała się gwałtownie, a Gabi dostrzegła w jej oczach paniczną chęć ucieczki. I nagle, choć była przecież zupełnie obcą osobą, zrobiło jej się tej kobiety strasznie żal. Chwyciła ją więc delikatnie pod łokieć i pociągnęła w kierunku hotelu, a kiedy dotarły do drzwi, weszła z nią, żeby jej dodać otuchy.
Ruszyły w kierunku recepcji. Z windy właśnie wysiadł jakiś mężczyzna w policyjnej koszuli. Gabi obrzuciła go nieuważnym spojrzeniem: zarejestrowała jedynie, że jest bardzo młody, bardzo wysoki, a w krótkich rękawach ledwie mieszczą się bicepsy, których raczej nie wypracował za biurkiem. Zauważyła również, że na pagonie ma zaledwie jedną belkę. Sprawa chyba nie może być poważna, skoro zajmuje się nią starszy posterunkowy, pomyślała uspokojona.
Sieradzka na widok policjanta wyraźnie się spłoszyła.
– Czy... czy ja będę musiała z nimi rozmawiać?
Gabi uznała, że na głupie pytania nie warto odpowiadać, zwłaszcza że policjant właśnie się przy nich zatrzymał. Ale zamiast zwrócić się do Sieradzkiej, stał i patrzył prosto na Gabi, a jego oczy stawały się coraz większe i większe. Aż w końcu wykrztusił z niedowierzaniem:
– Ciocia Gabriela?
Teraz to ona się zdziwiła.
– Przepraszam?
Policjant wyprostował się gwałtownie i wypiął pierś.
– Mateusz Flis. Cioci, to znaczy, pani chrzestny syn!
Najlepiej pamiętała Mateusza z dnia chrztu, kiedy występował w formie ryczącego tobołka. Cały czerwony, darł się tak, że było mu widać migdałki, a Gabi, patrząc na niego, myślała, że dzieci są jednak przereklamowane.
No ale miała wtedy tylko dziewiętnaście lat, zaś Małgosia, jej najlepsza przyjaciółka i mama Mateusza, niecałe dwadzieścia. Urodziła dziecko jako pierwsza z ich klasy, kiedy sama właściwie była jeszcze dzieckiem. Bo ani matura, ani ślub ze starszym zaledwie o rok chłopakiem nie świadczyły o dorosłości.
Chociaż przez całe liceum były z Gośką nierozłączne, Gabriela wcale nie chciała zostać matką chrzestną jej syna. Już wtedy nie było jej po drodze z Kościołem, poza tym czuła przez skórę, że nie bardzo się do tej roli nadaje. Co niestety okazało się prawdą. Studia w Lublinie były absorbujące, więc do domu przyjeżdżała rzadko i kontakt z przyjaciółką, a co za tym idzie – z chrześniakiem, stopniowo się rozluźniał. Kiedy zaś poszła do pracy, urwał się prawie zupełnie. W efekcie ostatni raz widziała Mateusza jakieś dziesięć lat temu. Był wówczas przeciętnym, lekko pryszczatym i dość wycofanym nastolatkiem, z którym zamieniła zaledwie parę słów.
No cóż, trzeba przyznać, że od tamtej pory trochę się zmienił...
– Mateusz! Świetnie się składa! – ucieszyła się, bo rzeczywiście to był dla niej bardzo wygodny zbieg okoliczności. – Mógłbyś się panią zająć? – Wskazała ruchem głowy Sieradzką. – Wyjaśnić wszystkie okoliczności i tak dalej...
A ponieważ Mateusz wyglądał na zdezorientowanego, wyjaśniła:
– To jest pani Maria Sieradzka. Siostra zmarłej.
– Jasne! – ożywił się. – Zaraz poproszę komendanta! Jest z prokuratorem na tarasie. To tam znaleziono ciało.
Gabi poczuła, jak jej mięśnie odruchowo się napinają. Prokurator, ciało... Te słowa kiedyś uruchamiały ją do działania. I chociaż dzisiaj mogła sobie pozwolić na to, żeby je zlekceważyć, mimo wszystko ją zaniepokoiły.
Zaniepokoiły też Sieradzką.
– Nie rozumiem... Co tu się stało? Jak zmarła Sandra?
Mateusz przełknął ślinę.
– Myślałem, że pani już wie. Pani siostra wypadła z balkonu. Z piątego piętra. Na betonowy taras. Śmierć na miejscu.
Gabi w ostatniej chwili powstrzymała się, żeby nie skarcić chłopaka. Prawdopodobnie w jej obecności chciał się wykazać, ale odrobina wyczucia by się przydała! Mógł sobie darować ten opis.
– To był wypadek? – spytała zamiast tego.
– Wypadek? – zdziwił się Mateusz. – Nie sądzę. Podejrzewamy, że popełniła samobójstwo.
To się nazywa wpaść z deszczu pod rynnę. Jeszcze pół godziny temu Gabi była wściekła, że znowu musi się konfrontować ze stratą. A przecież przyjechała do Nałęczowa w dokładnie odwrotnym celu. Żeby zapomnieć.
Od dnia wypadku czy raczej – od dnia powrotu ze szpitala próbowała wykasować ze swojego życia wszystko, co miało jakikolwiek związek z bólem. Odeszła z pracy, przeprowadziła się do wynajętego mieszkania, ze swojego zabrała tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy, a żeby nie siedzieć bezczynnie, patrząc w obcy sufit, zajęła się tym, co do tej pory było tylko jej hobby – renowacją mebli. Cyryl, właściciel pracowni, pod którego okiem uczyła się wcześniej tej sztuki, zatrudnił ją oficjalnie na ćwierć etatu, ale i tak spędzała u niego całe dnie.
Jednego nie przewidziała. Kiedyś powolne, dokładne ruchy, konieczność skupienia się na detalu i cisza, przerywana co najwyżej odgłosem szlifierki, uspokajały ją i pozwalały zapomnieć o skondensowanej złej energii, z którą miała do czynienia na co dzień. Teraz ta sama cisza i ten sam spokój oznaczały przestrzeń dla myśli, a myśli nieuchronnie prowadziły ją nad czarną, mroczną otchłań, na której dnie czaiły się wyrzuty sumienia. Więc żeby na to cholerne myślenie nie mieć czasu, zgodziła się na propozycję rodziców i przyjechała do Nałęczowa. Tylko dlatego.
Wiedziała, że będzie ciężko. Że dawno wyrosła z tego miasteczka i jego dusznej atmosfery. Wyrosła też z roli córki, a przecież właśnie takie dekoracje i kostiumy na nią czekały. Ale uznała, że musi zaryzykować, bo polerując kredensy, sklejając oparcia i przykręcając zawiasy, prędzej czy później zwariuje.
Skąd mogła wiedzieć, że raptem drugiego dnia wyzwania pod tytułem „powrót na stare śmieci” dopadnie ją kolejna śmierć? A wszystko wskazywało na to, że nie uda jej się ominąć tej historii wystarczająco szerokim łukiem, żeby się nią nie poranić.
Przez chwilę miała nadzieję, że Mateusz ją odciąży. Że przejmie Sieradzką i problem z głowy. Ale w momencie, w którym powiedział o samobójstwie, wszystko się skomplikowało. Sieradzka wpadła w taką panikę, że zostawienie jej samej z chłopakiem nie wchodziło w grę. Więc Gabriela, przeklinając moment, w którym kobieta zarezerwowała pokój w „Jaśminowym Dworze”, zajęła się nią. Posadziła na najbliższym fotelu, podała wyciągniętą z kieszeni dżinsów i lekko sfatygowaną paczkę chusteczek higienicznych, a Mateusza wysłała po komendanta. Lepiej, żeby się tu pojawił, zanim Sieradzka kompletnie się rozsypie.
Starszy aspirant Mariusz Jaskuła był niskim, krępym, nijakim mężczyzną po czterdziestce, który braki w prezencji nadrabiał ostentacyjną pewnością siebie. Kiedy szedł w ich stronę przez hol, wciągnął brzuch i wypiął klatę, tak że wydawał się dużo lepiej zbudowany niż w rzeczywistości. Gabi zauważyła też, że nosi buty na grubej podeszwie, która dodawała mu kilka centymetrów. To wszystko razem oznaczało kompleksy, a Gabi nie znosiła facetów z kompleksami. Nieraz napsuli jej krwi.
– Pani jest siostrą denatki? – zwrócił się do niej. W głosie mężczyzny pulsowała irytacja.
Zanim Gabriela zdążyła sprostować, Sieradzka gwałtownie podniosła się z fotela. Nóżki mebla przesunęły się po podłodze, wydając przejmujący pisk.
– Ja jestem siostrą. I chciałabym wiedzieć, co się stało. Ten funkcjonariusz – pokazała na stojącego za Jaskułą Mateusza – twierdzi, że to było samobójstwo. Czy to prawda?
W oczekiwaniu na odpowiedź nabrała powietrza, jakby liczyła na to, że uniesie się jak balonik nad ziemią i odleci, pozostawiając wszystkie kłopoty za sobą.
– Nic na razie nie wiemy – odpowiedział Jaskóła niechętnym tonem. – Jest za wcześnie, żeby wykluczyć udział osób trzecich.
– Co to znaczy? – Sieradzka chyba nie zrozumiała.
– Musimy ustalić, czy skoczyła sama, czy ktoś jej pomógł. – Gabi dałaby sobie rękę uciąć, że mówiąc to, policjant przewrócił oczami. – Czy siostra chorowała na depresję? Miała problemy finansowe? Leczyła się psychiatrycznie?
Choć Gabriela obiecywała sobie, że będzie się od tej sprawy trzymać z daleka, nie wytrzymała.
– Nie uważa pan, aspirancie, że to nie jest odpowiednie miejsce do zadawania tego rodzaju pytań? – spytała lodowatym tonem. – Taką rozmowę powinno się przeprowadzić w odosobnieniu, zapewniając rozmówcy odpowiedni komfort.
Komendant zacisnął szczęki tak mocno, że aż chrupnęły.
– Pani to kto? – warknął.
W ostatniej chwili powstrzymała się, żeby się nie przedstawić. Jej imię i nazwisko mogło wywołać zamieszanie.
– Ta pani zatrzymała się u nas w pensjonacie – wyjaśniła więc tylko. – O śmierci siostry dowiedziała się pół godziny temu. Byłoby miło, gdyby uszanował pan jej uczucia.
Jaskuła wyglądał tak, jakby miał za chwilę eksplodować. Widziała, że szuka w głowie jakiejś ciętej riposty, ale zdaje się, że nic odpowiedniego nie znalazł. Więc postanowił pogrozić.
– Czy chce pani odpowiadać za utrudnianie śledztwa? – wycedził.
Nie miała nic przeciwko kontynuowaniu kłótni, nie miała również nic przeciw temu, żeby eskalowała. Niestety stojący za komendantem Mateusz nachylił się do swojego zwierzchnika i powiedział mu coś na ucho, pokazując ruchem głowy na Gabrielę.
Jaskuła twarz miał pospolitą i przeciętną, za to mimikę – bogatą. Zmarszczył brwi, przyglądając się Gabrieli podejrzliwie, a kiedy wreszcie do niego dotarło, kogo ma przed sobą, wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu.
– No proszę... Słynna inspektor Cybulska na gościnnych występach w Nałęczowie! – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Ale dlaczego mnie nie poinformowano?
Gabi kątem oka zauważyła, że Sieradzka przygląda się jej równie zdziwiona co komendant.
– Jestem tu prywatnie – wyjaśniła. – Poza tym odeszłam z policji.
Jaskuła, który najwyraźniej nie mógł się zdecydować, czy lepiej być dla Gabrieli miłym, czy wręcz przeciwnie, jednak wybrał tę drugą opcję.
– W takim razie wolałbym, żeby pani nie ingerowała w czynności – oświadczył twardo. – Chodzi o procedury, rozumie pani.
Pewnie, że byś wolał, pomyślała Gabi, a głośno powiedziała:
– Dokładnie, o procedury. Czyli o przestrzeganie standardów. Tego typu pytania...
– Ale ja chętnie odpowiem – odezwała się nagle Sieradzka.
Odwrócili się do niej, zaskoczeni. Kobieta przełknęła ślinę.
– Jestem pewna, że to było samobójstwo. Moja siostra została zaszczuta.
Gabi zanotowała w pamięci rozbiegane oczy kobiety i dłonie zaciskające się na materiale sukienki.
– Co pani ma na myśli? – spytał Jaskuła.
– Ten cały hejt, który się na nią wylewał. Ta nagonka w internecie, w mediach społecznościowych, ale nie tylko... W realu również. Bałam się, że ona tego nie wytrzyma. I miałam rację.
– Jaki hejt? – dopytywał policjant. – O czym pani mówi?
Sieradzka opadła na fotel i sięgnęła po chusteczkę, żeby wytrzeć napływające do oczu łzy.
– Moja siostra... Ona się tutaj zameldowała jako Sieradzka-Herman, tak ma w dokumentach, ale w pracy używała tylko nazwiska po mężu – wyznała cicho. – Uważała, że to nazwisko lepiej pasuje do jej imienia. I zawodu. Sandra Herman.
– Sandra Herman? – powtórzył komendant. – Zaraz... Ta aktorka?
A Gabi poczuła, że cała krew odpływa jej z twarzy.
Sieradzka skinęła potakująco głową.
– No to wszystko jasne – w głosie Jaskuły zabrzmiała ulga. – Znam tę historię. Samobójstwo jak nic.
Za to Gabi musiała przytrzymać się oparcia fotela, żeby nie zemdleć.
– To ja już panią zostawię – zwróciła się do Sieradzkiej, starając się opanować drżenie głosu. – Gdyby były jakieś problemy, proszę dzwonić na numer pensjonatu.
Potrzebowała samotności. Potrzebowała tlenu.
Pięć sekund później wielkie połacie szklanych drzwi rozsunęły się przed nią i wreszcie mogła nabrać w płuca świeżego powietrza. Odetchnęła kilka razy głęboko i ruszyła w kierunku skrótu przez porośnięte lasem wzgórze.
Sandra Herman. Kobieta, która popełniła samobójstwo z powodu hejtu w internecie.
Kolejna ofiara Gabrieli.
To było zaledwie dwa tygodnie po wypadku. Kolejne trudne popołudnie. Tym trudniejsze, że poprzedniego dnia podpisała umowę najmu mieszkania, do którego zamierzała się przeprowadzić, i właśnie zaczęła się pakować. Na podłodze stały dwa kartony po czipsach, które przyniosła z sąsiedniej Żabki. Postanowiła, że weźmie tylko tyle rzeczy, ile w nich zmieści. Dobra decyzja, bo bardzo szybko się okazało, że jedyne, co nie przywołuje bolesnych wspomnień, to jej ubrania. Wszystko inne – pościel, ręczniki, naczynia kuchenne, nawet książki – kojarzyło jej się z Tomaszem. Dlatego musiało zostać tutaj. Najchętniej, odchodząc, polałaby wnętrze mieszkania benzyną i podpaliła, jak w serialu, który zaczęli oglądać wspólnie i do którego z pewnością już nigdy nie wróci.
I właśnie kiedy zdejmowała z wieszaka swoje koszule, starając się nie dotykać jego koszul, zadzwonił telefon.
Kiedy pracowała, jej komórka dzwoniła prawie non stop. Przez cały dzień, do późnej nocy, a zdarzało się, że i nad ranem. Taka specyfika zawodu. Ale po wypadku telefony prawie ustały. Dzwonili do niej jedynie rodzice i czasami ktoś z przyjaciół, których zresztą nie miała zbyt wielu. A ponieważ rzadko decydowała się odebrać, stopniowo tych prób kontaktu robiło się coraz mniej.
Numeru, który wyświetlił się teraz, nie znała. Powinna odrzucić rozmowę. A jednak – pechowe zrządzenie losu – nie odrzuciła.
– Halo, dzień dobry – usłyszała w słuchawce niski kobiecy głos. – Nazywam się Sandra Herman. Dostałam pani numer od znajomego. Możemy porozmawiać?
Natychmiast skojarzyła nazwisko z głosem. Herman była aktorką, grywała pierwszoplanowe role w serialach i drugoplanowe – w fabułach, ale największą, choć raczej lokalną popularność przyniosły jej role teatralne. Od kilku lat była niekwestionowaną gwiazdą lubelskiej sceny, Gabi widziała ją nawet raz czy dwa w jakimś spektaklu. Czego ta kobieta może od niej chcieć?
I znowu – powinna odpowiedzieć, że nie będzie rozmawiać. Jednak zwyciężyła ciekawość.
– Mam pięć minut – zaasekurowała się, choć przecież czasu miała pod dostatkiem.
– W takim razie będę się streszczać. Od kilku dni w mediach społecznościowych zalewa mnie hejt. Głównie pod moimi postami, ale dostaję też wiadomości prywatne, mejle. Ludzie mi piszą straszne rzeczy. Dostaję groźby. Całkiem konkretne groźby.
Gabi nie mogła się oprzeć i nie zapytać:
– Z jakiego powodu?
– Chodzi o moje życie prywatne. Ale czy to istotne? Hejt to hejt. A ja nie zamierzam na to pozwalać. Jeden z moich znajomych poradził, żebym się z tym zwróciła do pani.
Oj, coraz mniej podobał się Gabi ten pewny siebie, roszczeniowy tembr.
– Proszę to zgłosić na policję – powiedziała oschle.
– Zgłosiłam! I nic się nie dzieje! Kompletnie nic! – W głosie aktorki pojawiło się oburzenie. – Jeżeli ktoś tego na miejscu nie dopilnuje...
– Niestety, nie mogę pani pomóc – przerwała jej Gabriela tonem, który według niej powinien zakończyć rozmowę.
Ale nie według Herman.
– Może źle się wyraziłam z tym pilnowaniem. Chodzi mi o to, żeby pani trzymała rękę na pulsie. Bardzo mi zależy, żeby ktoś coś wreszcie z tym zrobił. Szambo, które się na mnie wylewa... To jest nie do wytrzymania. No i uderza we mnie zawodowo. Może sobie pani wyobrazić, że ktoś założył na Facebooku stronę „Nie chodzę na Herman”? Oddają bilety na moje spektakle, komentują wszędzie, gdzie się da, że jestem fatalną aktorką. Dłużej tego nie zniosę! Musi mi pani pomóc!
Gabi, nawet w kiepskiej formie, na emocjonalny szantaż reagowała zawsze tak samo.
– Nie, proszę pani. Nie muszę. Tydzień temu odeszłam ze służby. Do widzenia.
Rozłączyła się.
A potem skończyła się pakować, chwyciła pudła i wyszła z mieszkania, zatrzaskując za sobą drzwi i wyrzucając z pamięci to wszystko, co potrafiła. Nie było tego dużo, ale o jednym udało jej się zapomnieć natychmiast – o telefonie od Sandry Herman.
[...]