Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę - Lawrence Wright - ebook

Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę ebook

Wright Lawrence

4,6

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy w 1979 roku wojska radzieckie najechały Afganistan, w obronie kraju stanęły wspierane przez Stany Zjednoczone grupy miejscowych partyzantów zwanych mudżahedinami. W wojnę zaangażował się także saudyjski milioner Osama bin Laden ze swoją grupą słabo wyszkolonych i źle zorganizowanych idealistycznych bojowników. Lawrence Wright na podstawie setek relacji, dokumentów i przeprowadzonych osobiście wywiadów opowiada, jak chaotyczna początkowa organizacja Bin Ladena z czasem przekształciła się w najskuteczniejszą grupę terrorystyczną w historii. Rysuje równocześnie szeroki kontekst historyczny, wyjaśnia, jak rozwijał się islamski fundamentalizm, i przedstawia jego ideologów. Podąża też śladem Johna O’Neilla – agenta FBI zajmującego się walką z terroryzmem – który jako jeden z pierwszych zdał sobie sprawę z rosnącego zagrożenia, jakim stała się Al-Kaida w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, i usiłował temu niebezpieczeństwu zapobiec. Książka Wrighta to wyczerpująca relacja na temat długiego ciągu zdarzeń, które doprowadziły do zamachów z 11 września.

„Wyniosłe wieże” otrzymały Nagrodę Pulitzera, Nagrodę Dziennikarską im. Helen Bernstein, Nagrodę im. Lionela Gelbera oraz Nagrodę Literacką „Los Angeles Times”. Weszły również do finału Nagrody Literackiej im. Arthura Rossa i były wymieniane wśród najlepszych książek roku w rankingach takich pism, jak „Time”, „Newsweek”, „The Washington Post”, „Chicago Tribune”, „The New York Times Book Review”, „San Francisco Chronicle”, „The New York Sun”, „The Economist”, „Newsday”, „Salon”, „New York”, „Los Angeles Times” i „Houston Chronicle”.

„Przyczyny ataku Al-Kaidy na USA – najważniejszego ze względu na globalne konsekwencje wydarzenia XXI wieku – są wciąż mało znane i obrosły w mity. „Wyniosłe wieże” wypełniają tę lukę. Solidnie udokumentowany i wartko napisany reportaż Lawrence’a Wrighta to studim islamskiego radykalizmu oraz żenujących błędów popełnionych przez służby wywiadowcze, które miały z nim walczyć.” Robert Stefanicki

„Wyczerpująca i pasjonująca relacja, która przez wiele lat będzie stanowić najpełniejszą wersję historii Al-Kaidy. [...] Niezwykłe dzieło.” „Associated Press”

„„Wyniosłe wieże” Wrighta to nie tylko popis niezrównanego warsztatu pisarskiego i reporterskiego, ale też bezcenna analiza sposobu myślenia grupy nieprzystosowanych społecznie i wiecznie niezadowolonych fanatyków uparcie dążących do zniszczenia Stanów Zjednoczonych oraz grupy nieprzystosowanych społecznie i wiecznie niezadowolonych przedstawicieli amerykańskich struktur państwowych, którzy próbują ich powstrzymać.” „The Kansas City Star”

„Zbiór książek na temat Al-Kaidy jest już dość obszerny, żadnej z nich jednak nie udało się tak dobrze przybliżyć niesłychanej historii ani uchwycić tajemniczego charakteru organizacji. [...] Doskonale skonstruowana opowieść Wrighta bije wszystkie inne na głowę.” „New Statesman”

„Genialna! [...] To nie tylko fascynująca opowieść o losach jednostek, ale też opis zjawiska charakteryzującego część muzułmanów, którzy w wyniku przedziwnych akrobacji intelektu potrafią wykorzystywać świętą księgę (potępiającą przecież samobójstwa i zabijanie niewinnych osób) do usprawiedliwiania terroryzmu o katastrofalnych skutkach.” „Financial Times”

„Wright doskonale objaśnia niepokoje, urazy, aspiracje oraz ideały napędzające i definiujące radykalny islamizm.” „Los Angeles Times”

„Precyzyjna, trzymająca w napięciu relacja o współpracy pomiędzy terrorystami oraz rywalizacji pomiędzy agentami CIA i FBI.” „The New York Review of Books”

„Mistrzowska analiza Wrighta jest zarazem niepokojąca i fascynująca. [...] „Wyniosłe wieże” są niczym kubeł zimnej wody, pozwalający „wielkiemu szatanowi”, za jakiego uchodzi Ameryka, zorientować się, jak niewiele wciąż wie o kulturze radykalnego islamizmu, która stworzyła kogoś takiego jak Osama bin Laden wraz z jego globalną siatką terrorystyczną o nazwie Al-Kaida Al-Dżihad.” „Texas Monthly”

„Reportaż, od którego nie sposób się oderwać [...], obejmujący kwestie religijne, polityczne, ekonomiczne i wiele innych. Jeśli chcecie lepiej zrozumieć ciąg zdarzeń, który doprowadził do ataku na World Trade Center, może się okazać, że Wright napisał książkę, na jaką czekaliście.” „San Francisco Chronicle”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 905

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (77 ocen)
49
24
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marsto1

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
maniu1982

Dobrze spędzony czas

Wiele wyjaśnia i obala teorie spiskowe.
00
rpodolak

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja
00
BeataLozada

Nie oderwiesz się od lektury

Super napisany reportaż pełne wiedzy. Bardzo polecam!
00

Popularność




SERIA AMERYKAŃSKA

Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę

David McCullough Bracia Wright

Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)

Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)

Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię

Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła

Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę

Patti Smith Rok Małpy

Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności

David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie

amerykańskich plemion

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA (wyd. 2)

Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)

Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem

Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka

Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą

Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka

Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)

Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej

Jon Krakauer Wszystko za życie

Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)

Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)

Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych

Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)

Robert Kolker W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii

Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago (wyd. 2)

Charlie LeDuff Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków

Piotr Jagielski Święta tradycja, własny głos. Opowieści o amerykańskim jazzie

Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side (wyd. 2)

Woody Guthrie To jest wasz kraj, to jest mój kraj

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Looming Tower: Al-Qaeda and the Road to 9/11

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Fotografia na okładce © by Spencer Platt / Staff / Getty Images

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © 2006, 2011, 2021 by Lawrence Wright

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2018

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Wilga, 2018, 2021

Copyright © for the map by Mapping Specialists, Ltd.

Redakcja Tomasz Zając

Konsultacja arabska Hanna Jankowska

Korekta Agata Czerwińska, Jadwiga Makowiec

Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-440-6

Książkę tę dedykuję mojej rodzinie:

Robercie, Caroline, Gordonowi i Karen

Wstęp do nowego wydania (2021)

Relację z 11 września zacząłem pisać od razu, tego samego ranka. Telefony na Manhattanie nie działały, wysłałem więc e-mail do Davida Remnicka, redaktora naczelnego „New Yorkera”, że biorę się do roboty i może na mnie liczyć. Po południu, gdy przywrócono połączenia telefoniczne, Remnick odbył telekonferencję z kilkunastoma z nas – dziennikarzami rozrzuconymi po całym kraju, przydzielonymi do całkiem innych zadań. Prosił, żebyśmy zbierali historie ludzi, których życie zmieniło się po tych atakach diametralnie. On sam zamierzał później połączyć te opowieści w jedną całość.

Skontaktowałem się z Kirkiem Kjeldsenem, młodym dziennikarzem pisma „Waters”, który 11 września miał uczestniczyć w konferencji zorganizowanej przez grupę wydawniczą Risk Waters Group w World Trade Center. Po drodze zasnął w metrze i przegapił swoją stację, był więc już spóźniony, gdy pędził po ruchomych schodach prowadzących z podziemi do głównego lobby. Powiedziano mu, że musi skorzystać z szybkiej windy, która zabierze go na siedemdziesiąte ósme piętro, a tam się przesiądzie do drugiej, jadącej prosto do restauracji Windows on the World na sto szóstym piętrze – czyli na samym szczycie budynku, który przez pewien czas pozostawał najwyższy na świecie.

Była godzina ósma czterdzieści cztery. Kirk Kjeldsen niecierpliwił się, bo operator windy czekał jeszcze na kobietę i mężczyznę, którzy również zmierzali na tę samą konferencję. Gdyby drzwi się zamknęły i winda ruszyła w górę, Kjeldsen bez wątpienia by zginął, tak samo jak co najmniej dwieście innych osób uwięzionych w stu dziewięćdziesięciu ośmiu windach w dwóch wieżach World Trade Center. Część pasażerów spłonęła, gdy szyby zalało paliwo z rozbitych samolotów, część zginęła wskutek upadku, gdy urwały się liny podtrzymujące kabiny. Kirk Kjeldsen jednak ocalał – dzięki temu, że musiał zaczekać na parę idącą przez lobby. Gdy kobieta wchodziła do środka, zauważył różę wytatuowaną na jej kostce. W następnej chwili budynkiem zatrzęsło.

– Winda zaczęła podskakiwać w górę i w dół jak jojo – opowiadał. – Nikt nie krzyczał ani nie panikował. Drzwi zatrzymały się w trakcie zamykania, pozostawiając tak gdzieś trzy czwarte otwartego przejścia. Operator powiedział tylko: „O cholera, co to było?”. Myślałem, że w budynku wybuchła bomba.

Kjeldsen wyszedł z powrotem do lobby. Atrium wypełniało się już dymem. Widział na podłodze odłamki betonu.

– Najpierw dostrzegłem kawałek wielkości budzika, a potem się obróciłem i zobaczyłem inny, wielkości biurka.

Zauważył jakieś drzwi; myślał, że to wyjście, ale okazało się, że prowadzą na taras widokowy. Leżały tam porozrzucane bezładnie dziesiątki butów – szpilek, mokasynów i oksfordów – a także torebki i teczki oraz, jak sobie po chwili zdał sprawę, ludzkie szczątki.

– Ludzie skakali z okien […], machali rękami w powietrzu. Na filmach pewnie z milion razy widziałem spadających ludzi, ale to zawsze była jakby choreografia. Tym razem wyglądało to naprawdę okropnie. Ludzie zachowywali się jak lemingi: ustawiali się rzędem i rzucali w dół, zbyt wiele osób naraz. Nagle coś spadło tuż przy mnie i schowałem się znów do budynku.

W środku też widział umierających ludzi.

– Jeden człowiek nie miał skóry, pokrywał go biały pył. Wyglądał jak zjawa. Gdy go pospiesznie mijałem, wziął dwa krótkie wdechy, jakby mówił: „Ha, ha”, a potem zamarł, tak jak cały gruz wokół niego.

Kjeldsen ruszył za tłumem w kierunku pasażu prowadzącego na zewnątrz. Gdy znalazł się poza budynkiem, spojrzał w górę i dostrzegł drugi samolot.

– Wyglądało to tak, jakby wieżowiec przecięła świetlista strzała.

Artykuł w „New Yorkerze” zakończył się refleksjami Kjeldsena po powrocie z World Trade Center do mieszkania w Queens, a jego doświadczenia posłużyły mi za bazę przy części opisów i odczuć przytoczonych w książce Wyniosłe wieże. Uświadomiły mi też, że będę musiał poświęcić sporą część życia na próbę zrozumienia, dlaczego do tego wszystkiego doszło.

Wciąż trudno mi wyrazić emocje z tamtego okresu. Przez dwa dni, gdy przeprowadzałem wywiad z Kjeldsenem, roniłem łzy, spisując jego relację, a przepełniony gniewem chwilami drętwiałem z rozpaczy. Towarzyszyło mi też jednak inne uczucie, dzielone przez wielu przedstawicieli mojego pokolenia: że nasz kraj znów musi stanąć w obronie swoich wartości. Wcześniej jakoś nam się udawało o tym nie myśleć, bo od zakończenia zimnej wojny nie mieliśmy poważniejszych wyzwań. Na nasze doświadczenie nie składało się to, co stanowi tkankę historii – światowe wojny, kryzysy gospodarcze, epidemie i rewolucje. Teraz jednak nas zaatakowano i nadeszła nasza kolej, żeby raz jeszcze udowodnić, że Stany Zjednoczone Ameryki reprezentują siłę broniącą dobro przed złem.

To poczucie szybko się rozwiało. Nasz kraj pogrążył się w chaosie, rozpoczęliśmy niepotrzebną wojnę i dopuściliśmy się torturowania podejrzanych w tajnych więzieniach. Świat po 11 września naznaczyły nieprzemyślane ruchy zranionego narodu.

Po rozmowie z naczelnym zacząłem przeglądać nekrologi pojawiające się w sieci i szukać postaci, której życiorys mógłby stanowić osnowę dla tekstu. Na stronie internetowej gazety „Washington Post” trafiłem na wzmiankę o Johnie O’Neillu – byłym dyrektorze departamentu do walki z terroryzmem w nowojorskim biurze FBI, gdzie zajmowano się ściganiem Osamy Bin Ladena i rozpracowywaniem Al-Kaidy. Jego pozycja zawodowa osłabła w wyniku afery związanej z wyniesieniem przez niego z biura poufnych informacji, w końcu więc przyjął posadę dyrektora do spraw bezpieczeństwa w World Trade Center. Zamiast dopaść Bin Ladena, stał się jedną z jego ofiar. Wiedziałem, że opowieść o Johnie O’Neillu może ukazać tajne królestwo amerykańskich służb wywiadowczych i ujawnić, dlaczego Amerykanom nie udało się powstrzymać planowanych zamachów.

Mojemu zagłębianiu się w tę historię towarzyszyło niepokojące doświadczenie osobiste. W 1998 roku, trzy lata przed atakami z 11 września, do kin wszedł film Stan oblężenia, którego byłem współtwórcą. Podczas pracy nad scenariuszem zadawałem sobie pytanie: co by było, gdyby terroryści postanowili zaatakować Amerykę? Al-Kaida zdążyła już w sierpniu tego samego roku dokonać zamachów bombowych na dwie amerykańskie ambasady we wschodniej Afryce. Zginęły w nich dwieście dwadzieścia cztery osoby. Kolejny atak nastąpił dwa tygodnie później, 25 sierpnia, w restauracji Planet Hollywood w Kapsztadzie w RPA. Dwóch mężczyzn zginęło, a pewna mała Brytyjka straciła stopę. Do zamachu przyznała się organizacja radykalnych islamistów, która twierdziła, że czerpała inspirację ze zwiastunów Stanu oblężenia. Na cel ataku wybrała restaurację Planet Hollywood, ponieważ do udziałowców całej sieci należał grający w filmie Bruce Willis. Gdy w listopadzie tego samego roku film wszedł na ekrany, protestowały przeciwko niemu grupy muzułmanów uważających, że zostali przez hollywoodzkich twórców przedstawieni stereotypowo. Finansowo film okazał się klapą. Po atakach z 11 września stał się najczęściej wypożyczanym tytułem w Ameryce.

Fabuła eksponuje wyraźny antagonizm między FBI a CIA. W owym czasie obie instytucje rywalizowały ze sobą, pragnąc sprawować kontrolę nad problemem terroryzmu na terenie Stanów Zjednoczonych. Denzel Washington gra w filmie człowieka pełniącego funkcję, którą w rzeczywistości sprawował John O’Neill. Centralną Agencję Wywiadowczą reprezentuje natomiast Annette Bening. W filmie agenci uczą się ze sobą współpracować, żeby powstrzymać zamachy. Myślę, że to właśnie przyczyna, dla której ludzie tak chętnie ten film później wypożyczali – jego zakończenie daje nadzieję. W prawdziwym życiu ta nadzieja się jednak nie spełniła. Do dziś uważam, że ataki z 11 września można było powstrzymać, gdyby tylko FBI i CIA ze sobą współpracowały.

W lutym 2002 roku podpisywałem umowę na stworzenie książki będącej „szeroko zakrojoną opowieścią o wydarzeniach z 11 września”. Połowę tekstu miałem pierwotnie oddać w lutym kolejnego roku. Wymazałem ten miesiąc z umowy i wstawiłem w jego miejsce marzec. Obrazuje to, jak bardzo nie mieliśmy pojęcia – ja i wydawca – w co się pakujemy. Skończoną książkę oddałem pięć lat później.

Były to najbardziej samotne, ale też najbardziej ekscytujące lata mojego życia. Najpierw udałem się do Egiptu, żeby napisać rozdział o Ajmanie az-Zawahirim – postaci w owym czasie na Zachodzie niemal całkiem nieznanej, a przez krewnych i współpracowników opisywanej jako „mózg” stojący za działaniami Bin Ladena. Trzy dekady wcześniej uczyłem angielskiego na Uniwersytecie Amerykańskim w Kairze. Cztery lata młodszy ode mnie Zawahiri był mniej więcej w wieku moich studentów i studiował w owym czasie medycynę na Uniwersytecie Kairskim. Jego życie stanowi obraz zaangażowania naszych przeciwników. Zawahiri już jako piętnastolatek założył podziemną komórkę mającą na celu obalenie egipskiego rządu.

Musiałem też napisać o Osamie Bin Ladenie, ale Saudyjczycy nie chcieli mnie do siebie wpuścić w charakterze reportera. W końcu udało mi się znaleźć posadę mentora młodych dziennikarzy w anglojęzycznej gazecie wydawanej w Dżuddzie, rodzinnym mieście Bin Ladena. Miałem dzięki temu znacznie więcej wolności, niż gdybym tam wjechał jako reporter. Moi podopieczni stanowili zaś dla mnie bezcenne źródło informacji na temat tamtejszego neurotycznego i uciśnionego społeczeństwa.

Dżamal Chalifa był szwagrem i najlepszym przyjacielem Osamy Bin Ladena aż do ataków z 11 września, które ich poróżniły. Stał się też moim przyjacielem, a więc w pewnym sensie łącznikiem między mną a przywódcą terrorystów. Był źródłem entuzjastycznym i bardzo wnikliwym, wyświadczył mi też wielką przysługę, przeprowadzając wywiad z jedną ze swoich czterech żon – ulubioną siostrą Bin Ladena. Został zamordowany w roku 2007 na Madagaskarze, gdzie posiadał kopalnię kamieni szlachetnych. Zabójcy zabrali tylko dysk twardy z jego komputera, nie połakomili się zaś na pieniądze ani klejnoty, co skłoniło rodzinę do przypuszczeń, że działali z ramienia amerykańskich sił specjalnych. Innym moim przyjacielem i cennym źródłem informacji był dziennikarz Dżamal Chaszukdżi, który relacjonował poczynania Bin Ladena w Afganistanie i publicznie go potępił po atakach z 11 września. W roku 2018 zginął z rąk Saudyjczyków, prawdopodobnie z rozkazu księcia Salmana. Zarówno Dżamal Chalifa, jak i Dżamal Chaszukdżi przekazali mi mnóstwo cennych informacji na temat Osamy Bin Ladena i jego kręgów, w tym wiele szczegółów dotyczących jego życia prywatnego.

Rzadko kiedy czułem się zagrożony, choć gdy podpisywałem umowę na przygotowanie książki, dziennikarz „Wall Street Journal” Daniel Pearl został w Pakistanie porwany, a następnie ścięty. Najprawdopodobniej dokonał tego Chalid Szajch Muhammad, członek Al-Kaidy odpowiedzialny za przygotowanie ataków z 11 września. Wciąż jednak żywiłem naiwne przekonanie, że reporterzy cieszą się nietykalnością – od tamtej pory całkiem się ono rozwiało, bo życie straciło już wielu moich dzielnych kolegów z międzynarodowej społeczności dziennikarzy usiłujących zrozumieć ów nowy rodzaj barbarzyństwa charakteryzujący naszą epokę.

Praca ta pociągnęła jednak za sobą pewne koszty zdrowotne. Nabawiłem się urazu kręgosłupa, a wskutek niekończących się podróży lotniczych na Bliski Wschód i do Azji Południowej ból się nasilał. Zacząłem więc wozić ze sobą wielką dmuchaną piłkę do siedzenia. Gdy po raz pierwszy wybrałem się do Chartumu, dokąd Bin Laden przeniósł bazę Al-Kaidy w latach 1992–1996, miałem tę piłkę ze sobą. Przydała mi się, kiedy pewnego dnia zapukał do mnie pomocny sudański agent wywiadu. Przyprowadził mi człowieka, którego opisał jako członka Al-Kaidy. Zaproponowałem mu swoje jedyne krzesło. Agent położył się na łóżku i natychmiast zasnął. Ja sam usiadłem więc na piłce.

Był to mój pierwszy wywiad z przedstawicielem Al-Kaidy, przebiegł jednak zupełnie inaczej, niż mogłem się spodziewać. Mój rozmówca okazał się jowialnym facetem, który lubił trzaskać dłonią o kolano, gdy opowiadał coś zabawnego – na przykład o tym, jak Bin Laden po raz pierwszy wyjawił mu zamiar stworzenia organizacji terrorystycznej walczącej na całym świecie o sprawę islamu. „A ja mu na to: »A jak zamierzasz przewozić jej członków? Samolotami Air France?«”. Trzask w kolano.

Nie zdradzał swojego nazwiska, lecz zdawał się wiedzieć o Bin Ladenie wszystko. Po powrocie do Stanów udało mi się ustalić, że to Muhammad Lu’ajj Bajazid, o pseudonimie bojowym Abu Rida as-Suri. Był doradcą biznesowym Bin Ladena w Chartumie i sekretarzem podczas spotkania założycielskiego Al-Kaidy w Peszawarze 20 sierpnia 1988 roku. Och, gdybym był wiedział! Pospiesznie udałem się znów do Sudanu, ale nie był zainteresowany kontaktem. W końcu przy moim trzecim tam pobycie zgodził się na spotkanie i wówczas podał mi cenne informacje z pierwszej ręki, o jakich każdy reporter marzy.

– Dlaczego poprzednim razem nie chciałeś się ze mną widzieć? – spytałem, wciąż rozmasowując bolące plecy. – Podróż do Chartumu to nie taka łatwa sprawa.

– Nie wiedziałem, czy można cię traktować poważnie – odparł. – Podczas pierwszego spotkania siedziałeś na jakimś balonie.

Do organizacji, która zaatakowała Amerykę w 2001 roku, należało około trzystu–czterystu mężczyzn – podobna liczba bojowników Al-Kaidy zapewne przebywa obecnie w Afganistanie. Szacuje się, że większa sieć obejmuje od trzydziestu do czterdziestu tysięcy ludzi należących do organizacji pokrewnych, rozsianych od Maroka po Indie. Niemające nic wspólnego z islamem grupy terrorystyczne takie jak neonaziści czy biali suprematyści otwarcie wzorują się na modelu stworzonym przez Bin Ladena. W 2021 roku dyrektor FBI Christopher Wray mówił o swoistym „barze sałatkowym” ideologii: potencjalni terroryści występują pod rozmaitymi sztandarami i wypróbowują różne ruchy mające usprawiedliwić przemoc, która sama w sobie najbardziej ich pociąga.

Następca Bin Ladena Ajman az-Zawahiri zauważył kiedyś, że „Al-Kaida to przede wszystkim przesłanie, a dopiero potem organizacja”. To przesłanie wszyscy już dobrze znamy. Dzisiejszy świat, po części stworzony przez Al-Kaidę, zalewają liczne ideologie przyciągające zarówno ludzi zepchniętych na margines i zdesperowanych, jak i tych oczarowanych przemocą oraz pragnących odcisnąć krwawy ślad na kartach historii.

Lawrence Wright

maj 2021

Prolog

17 marca 1996 roku, w Dzień Świętego Patryka, Daniel Coleman – agent nowojorskiego oddziału Federalnego Biura Śledczego (FBI) zajmującego się wywiadem zagranicznym – udał się w okolice Waszyngtonu, do miejscowości Tysons Corner, gdzie miał objąć nową posadę. Na chodnikach wciąż zalegały szare zaspy pozostawione przez śnieżycę sprzed kilku tygodni. Coleman wszedł do niepozornego biurowca zajmowanego przez agencje rządowe i wjechał windą na czwarte piętro, gdzie mieściła się nowo utworzona jednostka o nazwie Alec Station.

Stacje Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA) przeważnie znajdują się w krajach, w których prowadzi się operacje. Alec Station była pierwszą stacją „wirtualną”, położoną ledwie kilka kilometrów od kwatery głównej CIA w Langley. Ten pododdział Centrum Antyterrorystycznego CIA w schemacie organizacyjnym agencji figurował pod nazwą „Powiązania finansowe terrorystów”, ale w rzeczywistości skupiał się na tropieniu działań jednego człowieka – Osamy Bin Ladena – którego uznano za czołowego sponsora międzynarodowego terroryzmu. Daniel Coleman usłyszał o nim po raz pierwszy w 1993 roku, gdy pewne zagraniczne źródło wspomniało o „saudyjskim księciu” wspierającym komórkę radykalnych islamistów zamierzających wysadzić w powietrze kilka ważnych miejsc w Nowym Jorku, między innymi siedzibę główną Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ), tunele Lincolna i Hollanda, a nawet zajmowany przez FBI biurowiec przy Federal Plaza 26, gdzie pracował Coleman. Teraz, trzy lata później, w końcu wysłano go do Tysons, żeby przyjrzał się zebranym tam informacjom i sprawdził, czy stanowią one podstawę do wszczęcia dochodzenia.

W Alec Station zgromadzono już trzydzieści pięć tomów akt na temat Bin Ladena – w tym głównie zapisy rozmów telefonicznych zarejestrowanych przez urządzenia podsłuchowe Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA). Colemanowi wydały się one mało urozmaicone i nieprowadzące do konkretnych wniosków. Mimo to na wszelki wypadek nadał sprawie bieg, w razie gdyby się okazało, że ów „sponsor” jest kimś więcej, niż się z pozoru zdaje.

Podobnie jak wielu innych agentów Daniel Coleman został przeszkolony do działań podejmowanych w czasie zimnej wojny. Do FBI wstąpił w 1973 roku i początkowo wykonywał prace biurowe. Jego dociekliwość i zacięcie badawcze w naturalny sposób pokierowały go w stronę kontrwywiadu. W latach osiemdziesiątych koncentrował się na rekrutowaniu szpiegów spośród licznego grona komunistycznych dyplomatów poruszających się w kręgach ONZ – jego szczególnym osiągnięciem było zwerbowanie pewnego wschodnioniemieckiego attaché. W 1990 roku, zaraz po zakończeniu zimnej wojny, został przydzielony do zespołu zajmującego się problemem terroryzmu na Bliskim Wschodzie. Te doświadczenia nie przygotowały go zbyt dobrze na nowy zwrot akcji – to samo dotyczyło zresztą całego zespołu FBI, który uważał terroryzm za pewną uciążliwość, ale raczej nie poważne zagrożenie. Podczas pogodnych dni po upadku muru berlińskiego nikomu nie chciało się wierzyć, że Ameryka w ogóle może jeszcze mieć jakichś wrogów.

Wówczas jednak, w sierpniu 1996 roku, Osama Bin Laden ukryty w jaskini w Afganistanie wypowiedział Stanom Zjednoczonym wojnę, jako powód podając obecność amerykańskich sił zbrojnych w Arabii Saudyjskiej pięć lat po zakończeniu wojny w Zatoce Perskiej. „Terroryzowanie was, którzy na naszych ziemiach nosicie broń, jest naszym prawem oraz moralnym obowiązkiem” – twierdził, wypowiadając się rzekomo w imieniu wszystkich muzułmanów. Fragment swojej długiej fatwy skierował bezpośrednio do Williama Perry’ego, amerykańskiego sekretarza obrony: „Ci młodzieńcy kochają śmierć tak samo, jak wy kochacie życie. […] Nie będą was prosić o wyjaśnienia. Ich pieśń wam powie, że między nami nie ma nic, co wymagałoby wyjaśnień – tylko zabijanie i uderzanie mieczem po szyi”1.

Poza Danielem Colemanem mało kto w Ameryce – nawet w samym FBI – wiedział cokolwiek o tym saudyjskim dysydencie. Trzydzieści pięć tomów akt zebranych w Alec Station ukazywało obraz mesjanistycznego miliardera pochodzącego z bardzo licznej i wpływowej rodziny blisko powiązanej z władcami Królestwa Arabii Saudyjskiej. Nazwisko wyrobił sobie podczas świętej wojny przeciwko sowieckim okupantom w Afganistanie. Coleman na tyle orientował się w historii, żeby rozpoznać w jego zawołaniach wojennych odniesienia do epoki krucjat i dawnych walk islamu. Czytając deklarację wojny Bin Ladena, miało się wrażenie powrotu do świata sprzed tysiąca lat, jakby czas się zatrzymał, jakby między tamtym okresem a współczesnością nie wydarzyło się nic nowego i wciąż odbywały się wyprawy krzyżowe. Coleman nie mógł zrozumieć, skąd bierze się tak wielki gniew po tamtej stronie. „Co myśmy mu takiego zrobili?” – zastanawiał się.

Daniel Coleman pokazał fatwę Bin Ladena prawnikom z prokuratury federalnej Południowego Okręgu Nowego Jorku. Treść dokumentu była z pewnością dziwaczna i niecodzienna, ale czy stanowiła przestępstwo? Prokuratorzy głowili się nad użytym w nim językiem, aż w końcu wyszperali rzadko przywoływaną ustawę z czasów wojny secesyjnej, mówiącą o „spiskowej działalności wywrotowej” i zabraniającą podżegania do przemocy oraz podejmowania prób obalenia amerykańskich władz. Stosowanie jej do pozbawionego obywatelstwa Saudyjczyka przesiadującego w jakiejś jaskini w afgańskich górach wydawało się naciągane, jednak na podstawie tych nikłych przesłanek Coleman – który wciąż pracował w pojedynkę – założył sprawę kryminalną przeciwko człowiekowi mającemu wkrótce stać się najbardziej poszukiwaną jednostką w historii FBI.

Kilka miesięcy później, w listopadzie 1996 roku, Daniel Coleman udał się do amerykańskiej bazy wojskowej w Niemczech w towarzystwie dwóch prokuratorów federalnych: Kennetha Karasa i Patricka Fitzgeralda. W odpowiednio zaaranżowanej kryjówce czekał tam na nich roztrzęsiony sudański informator Dżamal al-Fadl, który twierdził, że pracował dla Osamy Bin Ladena w Chartumie. Coleman miał ze sobą zestaw zdjęć zidentyfikowanych współpracowników Bin Ladena – większość z nich Fadl natychmiast rozpoznał. Przedstawiał oczywiście swoją wersję zdarzeń, ale najwyraźniej znał rozgrywających. Tyle że ewidentnie okłamywał śledczych i wyraźnie ubarwiał swoją opowieść, przedstawiając samego siebie jako bohatera zawsze idącego słuszną drogą.

– Dlaczego więc pan uciekł? – dopytywali prokuratorzy.

Fadl odparł, że kocha Amerykę. Mieszkał wcześniej na Brooklynie i znał angielski. Potem zeznał, że uciekł, żeby napisać bestseller. Wyraźnie się denerwował i nie potrafił spokojnie usiedzieć w miejscu. Nietrudno było poznać, że ma coś więcej do powiedzenia. Dopiero po kilku długich dniach udało się go nakłonić, żeby przestał zmyślać, i wtedy przyznał, że uciekł, zabierając ze sobą ponad sto tysięcy dolarów należących do Osamy Bin Ladena. Po tych słowach zaniósł się szlochem i nie mógł się uspokoić. Był to punkt zwrotny w całym śledztwie. Fadl zgodził się zostać świadkiem koronnym, w razie gdyby doszło do procesu, co na razie wydawało się mało prawdopodobne, zważywszy na wątłe podstawy aktu oskarżenia brane pod uwagę przez prokuratorów federalnych.

Wówczas jednak Fadl z własnej woli zaczął mówić o organizacji zwanej Al-Kaidą. Przesłuchujący go Amerykanie po raz pierwszy usłyszeli tę nazwę. Fadl opisywał obozy szkoleniowe i uśpione komórki. Opowiadał, że Osama Bin Laden interesuje się pozyskaniem broni nuklearnej i chemicznej. Twierdził, że to właśnie Al-Kaida odpowiada za zamach bombowy w Jemenie w 1992 roku i za szkolenie bojowników, którzy potem zestrzelili amerykański helikopter w Somalii. Podawał nazwiska i rozrysowywał schematy organizacji. Śledczy słuchali tego wszystkiego zdumieni. Przez dwa tygodnie przez sześć lub siedem godzin dziennie wielokrotnie pytali go o te same szczegóły, żeby sprawdzić, czy jego zeznania pozostaną spójne. Nie stwierdzili w nich rozbieżności.

Gdy Daniel Coleman wrócił do swojego biura, nikt się tymi rewelacjami szczególnie nie zainteresował. Wszyscy zgadzali się, że zeznania Dżamala al-Fadla mrożą krew w żyłach, ale czy można polegać na słowach złodzieja i notorycznego kłamcy? FBI zajmowało się poza tym innymi ważnymi śledztwami.

Coleman przez półtora roku samotnie prowadził dochodzenie w sprawie Osamy Bin Ladena. Ponieważ pracował w Alec Station, w siedzibie FBI prawie o nim zapomniano. Dzięki podsłuchom założonym w firmach Bin Ladena udało mu się rozrysować mapę siatki powiązań Al-Kaidy, obejmującą Bliski Wschód, Afrykę, Europę i Azję Centralną. Z przerażeniem stwierdził, że wielu współpracowników Al-Kaidy ma powiązania ze Stanami Zjednoczonymi. Doszedł do wniosku, że jest to ogólnoświatowa organizacja terrorystyczna dążąca do zniszczenia Ameryki – nie potrafił jednak skłonić swoich przełożonych choćby do tego, żeby odpowiadali na jego telefony w tej sprawie.

Pozostawało mu samotne głowienie się nad kwestiami, które później miały zafrapować wszystkich: Skąd wziął się cały ten ruch? Dlaczego na cel ataków wybrał właśnie Amerykę? Co można zrobić, żeby go powstrzymać? Daniel Coleman działał niczym laborant oglądający pod mikroskopem nieznany wcześniej wirus. Śmiercionośne właściwości Al-Kaidy zaczynały pomału się uwidaczniać. Organizacja była niewielka – w owym czasie liczyła ledwie dziewięćdziesięciu trzech członków – ale stanowiła część większego ruchu radykałów, który w całym świecie islamskim rósł w siłę, zwłaszcza w krajach arabskich. Zaraza mogła rozprzestrzenić się błyskawicznie. Członkowie grupy byli doskonale wyszkoleni i zaprawieni w bojach. Najwyraźniej nie brakowało im też środków. Co więcej, pozostawali fanatycznie oddani sprawie i nabrali przekonania, że zwyciężą. Łączyła ich idea tak dla nich istotna, że byli gotowi z pełnym entuzjazmem oddać za nią życie, przy okazji zabijając możliwie jak najwięcej ludzi.

Najbardziej przerażające było jednak to, że prawie nikt tego zagrożenia nie traktował poważnie. Zdawało się ono zbyt dziwaczne, zbyt prymitywne i egzotyczne. Przeciwstawiało się amerykańskiemu przekonaniu, że nowoczesność wraz ze zdobyczami technologii i demokratycznymi wartościami to wystarczające zabezpieczenie przed groźnymi zakrętami historii. Z tej perspektywy aroganckie gesty Bin Ladena i jego wyznawców wydawały się absurdalne i całkiem żałosne. Tymczasem Al-Kaida wcale nie stanowiła reliktu przeszłości. Umiała się posługiwać nowoczesną technologią i współczesnymi ideami, co właściwie nie powinno nikogo dziwić, ponieważ historia tej organizacji miała swój początek właśnie w Ameryce, i to wcale nie tak dawno temu.

1Męczennik

Podróżując statkiem z egipskiej Aleksandrii do Nowego Jorku w prywatnej kabinie pierwszej klasy, Sajjid Kutb2 – wątłego zdrowia pisarz i nauczyciel w średnim wieku – przeżywał kryzys wiary. „Czy powinienem udać się do Ameryki tak jak każdy zwykły stypendysta, który skupia się na jedzeniu i spaniu, czy raczej powinienem być wyjątkowy? – zastanawiał się. – Czy w obliczu tak wielu grzesznych pokus powinienem trzymać się nakazów islamu, czy raczej pozwolić sobie korzystać z tego, co mnie otacza?”3 Był listopad 1948 roku. Na horyzoncie majaczył już Nowy Świat – zwycięski, bogaty i wolny. W tyle pozostawał Egipt, cały w łachmanach i skąpany we łzach. Podróżny nigdy dotąd nie opuszczał swojej ojczyzny. Teraz zresztą też uczynił to nie z własnej woli.

Ten poważny, samotny, drobny mężczyzna o śniadej cerze, ciemnych włosach, wysokim czole i oczach zdradzających naturę dość władczą i skorą do urazy wyglądał zawsze dostojnie, miał cienki wąsik pod nosem i nawet w prażącym egipskim słońcu najchętniej nosił trzyczęściowe garnitury. Czterdziestodwulatkowi tak ogromnie dbającemu o zachowanie godności perspektywa powrotu do roli studenta mogła się zdawać poniżająca. Kutb, pochodzący z wioski o murach z błotnej cegły w Górnym Egipcie, dawno już bowiem przekroczył swoje skromne aspiracje zostania powszechnie szanowanym członkiem administracji państwowej. Dzieła literackie oraz krytyczne uczyniły go jednym z najpopularniejszych egipskich pisarzy – ale też ściągnęły na niego gniew rozpustnego króla Faruka I, który wydał nakaz jego aresztowania. Wpływowi przyjaciele Sajjida pospiesznie załatwili mu wyjazd z kraju4.

Sajjid Kutb zajmował w owym czasie wygodną posadę inspektora w Ministerstwie Edukacji. Jeśli chodzi o poglądy, był żarliwym egipskim nacjonalistą i antykomunistą – co pozostawało dość typowe dla ówczesnych przedstawicieli rozległej klasy średniej sprawującej funkcje urzędnicze. Koncepcje, z których miał się zrodzić islamski fundamentalizm, nie zdążyły się u niego jeszcze w pełni wyklarować; sam później zresztą mówił, że zanim wsiadł na statek do Ameryki, nie był nawet człowiekiem szczególnie religijnym5 – choć już jako dziesięciolatek nauczył się Koranu na pamięć6, a jego pisma zaczynały pomału nabierać bardziej konserwatywnego charakteru. Podobnie jak u wielu innych Egipcjan, do wzrostu jego radykalizmu przyczyniły się okupacja brytyjska oraz pogarda dla konformizmu zblazowanego króla Faruka I. Przez cały Egipt przetaczały się protesty antybrytyjskie, zawiązywały się też rozmaite wywrotowe frakcje polityczne mające na celu wypędzenie z kraju zagranicznych wojsk, a przy dobrych wiatrach także samego króla. Ten skromny urzędnik państwowy średniego szczebla wydawał się szczególnie groźny, ponieważ w swoich pismach komentował sytuację w sposób bezpośredni i bardzo sugestywny. Choć nie udało mu się wejść do literackiej czołówki arabskich twórców (co zresztą przez całe życie napełniało go goryczą), to z punktu widzenia władz był coraz bardziej irytującym wrogiem.

Miał w sobie wiele z człowieka Zachodu – ubiór, umiłowanie muzyki klasycznej i hollywoodzkiego kina. Czytał przekłady dzieł Darwina i Einsteina, poezje Byrona i Shelleya, uwielbiał literaturę francuską, zwłaszcza dzieła Wiktora Hugo7. Tymczasem już przed podróżą do Ameryki martwił się postępującym wpływem wszechobecnej cywilizacji zachodniej. Pomimo całej swojej erudycji postrzegał Zachód jako monolit kulturowy. Różnice między kapitalizmem i marksizmem, chrześcijaństwem i judaizmem, faszyzmem i demokracją zdawały mu się nieznaczące w porównaniu z istniejącym w jego głowie wielkim podziałem: z jednej strony islam i cały Wschód, z drugiej – chrześcijański Zachód.

Ameryka nie była jednak uwikłana w kolonialną przygodę, która naznaczała relacje między Europą a światem arabskim. Pod koniec II wojny światowej stała jakby ponad głębokim politycznym podziałem na kolonizatorów i kolonizowanych. Trudno było nie ulec pokusie, żeby wyobrażać ją sobie jako idealne przeciwieństwo zapędów kolonialnych: naród, który uwolnił się spod jarzma tyranów i nad nimi zatriumfował. Siła tego kraju zdawała się leżeć w jego ideałach – a nie w europejskim pojęciu wyższości kulturowej czy uprzywilejowania klasowego i rasowego. Ponieważ zaś Ameryka chętnie przedstawiała się jako naród imigrantów, odnajdywali w niej swoje miejsce ludzie z całego świata. Arabowie również, podobnie jak inni, tworzyli w niej własne kolonie, a więzy pokrewieństwa zbliżały ich do wartości, które ten kraj miał wypisane na sztandarach.

Sajjid Kutb, podobnie jak wielu innych, poczuł się więc zszokowany i zdradzony na wieść o powojennym wsparciu amerykańskiego rządu dla syjonistów. W chwili gdy jego statek wypływał z portu w Aleksandrii, armia egipska wraz z wojskami pięciu innych krajów arabskich staczała właśnie ostatnie bitwy, przegrywając wojnę z Izraelem broniącym niepodległości żydowskiego państwa ustanowionego w świecie arabskim, którego przedstawicieli zdumiewały nie tylko determinacja i umiejętności izraelskich żołnierzy, ale też niekompetencja ich własnych wojsk oraz katastrofalne w skutkach decyzje podejmowane przez ich przywódców. Poniesiona klęska napawała ich wstydem, który miał ukształtować arabski pejzaż intelektualny bardziej znacząco niż jakiekolwiek inne wydarzenie w historii współczesnej. „Nienawidzę tych ludzi Zachodu i gardzę nimi! – pisał Kutb, gdy prezydent Harry Truman zatwierdził przeniesienie do Palestyny stu tysięcy żydowskich uchodźców. – Wszystkich bez wyjątku: Anglików, Francuzów, Holendrów i wreszcie Amerykanów, którym tak wielu z nas ufało”8.

Pasażer prywatnej kabiny pierwszej klasy zdążył już poznać smak romantycznej miłości, ale głównie związanego z nią cierpienia. Słabo zamaskowany opis nieudanego związku zawarł w jednej ze swoich powieści, po czym całkiem odwrócił się od instytucji małżeństwa. Twierdził, że nie udało mu się znaleźć odpowiedniej kandydatki pośród „niegodnych” kobiet bezwstydnie pokazujących się w przestrzeni publicznej9; wskutek zajęcia takiego stanowiska był teraz, w wieku średnim, mężczyzną samotnym i niepocieszonym. Wciąż lubił towarzystwo kobiet – utrzymywał bliskie stosunki ze swoimi trzema siostrami – ale seksualność jawiła mu się jako zagrożenie, w związku z czym schował się w kokonie dezaprobaty, postrzegając seks jako przeszkodę na drodze do zbawienia.

Największa zażyłość łączyła go z matką10. Fatima była pobożną analfabetką, która posłała wybitnie uzdolnionego syna na nauki w Kairze. Ojca stracił w 1933 roku, gdy miał dwadzieścia siedem lat. Przez kolejne trzy lata Sajjid pracował jako nauczyciel w różnych miejscach na prowincji, aż w końcu przeniesiono go do Heluanu – bogatego miasta w pobliżu Kairu. Sprowadził tam całą swoją rodzinę. Jego niezwykle konserwatywna matka nigdy do końca się tam nie zadomowiła; stale miała się na baczności przed postępującymi zagranicznymi wpływami, które w Heluanie widać było znacznie wyraźniej niż w jej rodzinnej wiosce. Na pewno dostrzegała je również w swoim uczonym synu.

Modląc się w swojej kabinie, Sajjid Kutb wciąż nie mógł zdecydować, jak się właściwie określić. Czy powinien być „normalny”, czy raczej „wyjątkowy”? Opierać się pokusom czy sobie folgować? Trzymać się ściśle nakazów islamu czy je odrzucić i zaakceptować wartości grzesznego, materialistycznego Zachodu? Jak wszyscy pielgrzymi odbywał jednocześnie dwie wędrówki: jedną prowadzącą na zewnątrz, ku szerokiemu światu, i drugą zagłębiającą się do wnętrza jego własnej duszy. „Postanowiłem stać się prawdziwym muzułmaninem!” – pisał. Zaraz potem jednak podawał swoje własne zamiary w wątpliwość. „Czy to szczera deklaracja, czy ledwie chwilowy kaprys?”11

Te rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi. Przed jego kabiną stała młoda dziewczyna, którą opisał jako chudą, wysoką i „półnagą”12. Spytała go po angielsku:

– Czy mogę być dziś w nocy pana gościem?

Kutb odpowiedział, że w jego kabinie jest tylko jedno łóżko.

– W pojedynczym łóżku zmieszczą się dwie osoby – odparła.

Zbulwersowany uczony zamknął jej drzwi przed nosem. „Słyszałem jeszcze, jak się przewraca na drewnianą podłogę korytarza, i zrozumiałem, że jest pijana – pisał później. – Natychmiast podziękowałem Bogu za to, że pomógł mi pokonać pokusę i trzymać się nakazów moralnych”.

Ten oto samotny człowiek – dumny, przyzwoity, udręczony i przekonany o słuszności własnych przekonań – miał mocą swoich pism wywołać zamęt w świecie islamu, zagrozić reżimom w całym muzułmańskim świecie i pociągnąć za sobą całe pokolenie pozbawionych korzeni młodych Arabów, którzy sens i cel życia odnaleźli wreszcie w idei dżihadu.

Kutb dotarł do nowojorskiego portu w okresie świątecznym i w czasie największej prosperity w historii USA13. Powojenny boom gospodarczy sprawiał, że wszystkim się powodziło: zarówno bankierom z Wall Street, jak i producentom samochodów z Detroit czy farmerom uprawiającym ziemniaki w Idaho. Nagły wzrost zamożności przyczynił się do wzrostu zadowolenia z kapitalistycznego modelu państwa, który przecież wystawiono na tak ciężką próbę w nie tak znowu odległym okresie wielkiego kryzysu. Bezrobocie zdawało się teraz zjawiskiem Ameryce całkiem obcym; oficjalnie podawano, że wynosi ono poniżej czterech procent. Praktycznie rzecz biorąc, każdy, kto chciał pracować, mógł się gdzieś załapać. Połowa światowych zasobów finansowych znajdowała się teraz w amerykańskich rękach14.

Chodząc po oświetlonych świątecznie nowojorskich ulicach, Kutb musiał szczególnie dotkliwie odczuwać kontrast z ubogim Kairem. Witryny luksusowych sklepów nęciły urządzeniami, o których wcześniej uczony tylko słyszał: telewizorami, pralkami i innymi oszałamiającymi cudami technologii, wypełniającymi po brzegi liczne domy towarowe. W każde wolne poletko między Empire State Building a Chrysler Building wciskały się nowe wieżowce biurowe i mieszkalne, szczelnie wypełniając manhattański krajobraz. Zarówno w centrum miasta, jak i w jego dalszych dzielnicach budowano wielkie osiedla mające pomieścić ogromne masy imigrantów.

Nic dziwnego, że w tak dynamicznym i prężnym środowisku, pośród niespotykanej nigdy dotąd mieszanki kultur, wznoszono właśnie potężny symbol zmieniającego się świata: usytuowany na brzegu East River kompleks budynków mający zostać kwaterą główną ONZ – organizacji stanowiącej odzwierciedlenie silnych tendencji internacjonalistycznych obecnych w powojennym świecie. Jednak już samo miasto urzeczywistniało ideę uniwersalnej harmonii bardziej dobitnie niż jakakolwiek pojedyncza koncepcja czy instytucja. Wszyscy ciągnęli do Nowego Jorku, ponieważ to właśnie tu były pieniądze, władza i energia kulturowa zdolna przeobrażać świat. W mieście mieszkało już prawie milion Rosjan, pół miliona Irlandczyków i tyle samo Niemców, nie mówiąc o Portorykańczykach, Dominikańczykach, Polakach oraz niezliczonych, często nielegalnie przebywających w USA Chińczykach stanowiących tanią siłę roboczą – oni również znaleźli schronienie w tym miejscu otwartym dla wszystkich. W ciągu zaledwie ośmiu lat społeczność czarnoskórych powiększyła się o pięćdziesiąt procent (do siedmiuset tysięcy) – oni też znaleźli tam schronienie, uciekając przed rasizmem amerykańskiego Południa. Równo jedną czwartą ośmiomilionowej populacji Nowego Jorku stanowili Żydzi15 – wielu z nich przybyło tu z Europy, gdzie tak niedawno groziła im zagłada. W dzielnicy Lower East Side na szyldach sklepów i fabryk widniały hebrajskie litery, na ulicach wciąż słyszało się rozmowy w jidysz. Musiało to być spore wyzwanie dla Egipcjanina w średnim wieku, który Żydów nienawidził, choć przed opuszczeniem ojczyzny żadnego nigdy nie spotkał16. Dla wielu, a może nawet dla większości nowojorczyków polityczne i ekonomiczne wykluczenie stanowiło część dziedzictwa, które zostawili za sobą. Nowy Jork udzielił im schronienia, pozwolił zarobić na życie, utrzymać rodzinę, zacząć wszystko od nowa. Z tego względu emocją napędzającą to tętniące życiem miasto była przede wszystkim nadzieja, podczas gdy Kair należał do czołówki światowych stolic rozpaczy.

Nie brakowało tu jednak obrazów bardziej ponurych – w przeludnionym mieście królowały wygórowane ambicje, frustracja i lekkomyślność. Zewsząd wyzierały tablice „Brak wolnych miejsc”, przejścia blokowali chrapiący alkoholicy, na placach w centrum miasta w upiornym świetle neonów nęcących do klubów burleski krążyli sutenerzy i kieszonkowcy. Podrzędne noclegownie w dzielnicy Bowery oferowały prycze po dwadzieścia centów za noc. W poprzek ponurych bocznych uliczek przeciągano linki, na których wieszano pranie. W ciemnych zaułkach panoszyły się gangi młodocianych przestępców przypominające sfory bezpańskich psów. Na człowieka znającego angielski tylko w stopniu podstawowym17 czyhało tu wiele nowych zagrożeń – a z powodu wrodzonej powściągliwości Sajjid miał tym większe kłopoty z komunikacją. Rozpaczliwie tęsknił za domem. „Tu, w tym obcym miejscu, tej ogromnej hali produkcyjnej zwanej Nowym Światem, czuję się tak, jakby moje myśli, mój duch i całe ciało były osamotnione” – pisał do przyjaciela w Kairze. „Najbardziej mi tu brakuje kogoś, z kim mógłbym porozmawiać o czymś innym niż dolary, gwiazdy filmowe czy marki samochodów – żalił się w innym liście. – Odbyć prawdziwą rozmowę na tematy filozoficzne, dotyczące człowieka i jego duszy”18.

Dwa dni po przyjeździe do Ameryki Kutb wraz z pewnym egipskim znajomym zameldował się w hotelu. „Czarny windziarz okazywał nam sympatię, ponieważ mieliśmy podobny do niego kolor skóry” – pisał potem. Człowiek ten zaoferował podróżnym, że znajdzie dla nich „rozrywkę”. „Podał nam przykłady takich »rozrywek«, obejmujących najróżniejsze perwersje. Powiedział nam też, co się dzieje w niektórych pokojach, gdzie czasem lądują pary dziewcząt lub chłopców. Proszą go, żeby im przyniósł colę w butelkach, i nawet nie zmieniają pozycji, kiedy on wchodzi do pokoju! »Ale nie wstydzą się?« – spytaliśmy. Zdziwił się. »A czego mieliby się wstydzić? – odpowiedział. – Po prostu dobrze się bawią, spełniają swoje pragnienia«”19.

To doświadczenie, pośród wielu innych, utwierdziło Kutba w przekonaniu, że mieszanie się płci nieuchronnie prowadzi do perwersji. Krajem zresztą właśnie wstrząsnęła obszerna praca naukowa zatytułowana Sexual Behavior in the Human Male [Zachowania seksualne mężczyzn], napisana przez Alfreda Kinseya wraz z zespołem badawczym Uniwersytetu Indiany. Ich ośmiusetstronicowe dzieło, pełne zdumiewających statystyk i dość szczególnych komentarzy, roztrzaskało resztki wiktoriańskiej pruderyjności Amerykanów niczym cegła wrzucona przez kruchą szybę. Kinsey donosił, że trzydzieści siedem procent zbadanych przez niego amerykańskich mężczyzn miało doświadczenia homoseksualne prowadzące do orgazmu, niemal połowa angażowała się w seks pozamałżeński, a sześćdziesiąt dziewięć procent korzystało z usług prostytutek. Kinsey ukazał Stany Zjednoczone jako kraj ludzi ogarniętych rozpaczliwą żądzą, ale też zagubionych, zawstydzonych, nieudolnych i przeraźliwie niedouczonych. Pomimo dowodów świadczących o różnorodnej i bogatej aktywności seksualnej tematu seksu w owym czasie w Ameryce w ogóle nie poruszano, nawet w środowisku lekarskim. Jeden z członków zespołu Kinseya przeprowadził wywiady z tysiącem bezdzietnych par, które nie miały pojęcia, dlaczego nie mogą doczekać się potomstwa, chociaż żony w tych związkach pozostawały dziewicami20.

Kutb zapoznał się z raportem Kinseya i wspominał o nim w późniejszych pismach21, czyniąc z niego ilustrację swojej tezy o Amerykanach jako istotach niewiele różniących się od zwierząt: „nieopamiętane, żyjące ułudą stado nieznające nic oprócz żądzy i pieniędzy”22. Jego zdaniem w takim społeczeństwie należało się spodziewać wysokich wskaźników rozwodów, ponieważ „za każdym razem, gdy mąż lub żona zauważy jakąś nową nęcącą osobę, rzuca się na nią, jakby to był najnowszy krzyk mody w świecie żądz”. W diatrybie Kutba można wyczuć wzburzone tony jego własnych wewnętrznych zmagań: „Patrzy na ciebie dziewczyna wyglądająca niczym urocza nimfa lub zbiegła syrena, kiedy jednak się zbliża, wyczuwasz w niej tylko siłę instynktu, aż zamiast perfum niemal bije od niej zapach rozpalonych zmysłów, płonącego ciała. Nie ma w niej nic oprócz ciała – niewątpliwie apetycznego, ale jednak tylko ciała”23.

Zakończenie II wojny światowej przyniosło Amerykanom zwycięstwo, ale nie zapewniło im poczucia bezpieczeństwa. Wielu odnosiło wrażenie, że pokonali jednego totalitarnego wroga, żeby zaraz się zmierzyć z kolejnym – znacznie potężniejszym i bardziej podstępnym od europejskiego faszyzmu. „Komunizm zakrada się nieubłaganie na te ubogie ziemie – ostrzegał młody ewangelista Billy Graham – wdziera się do zniszczonych wojną Chin i targanej niepokojami Ameryki Południowej. Jeśli religia chrześcijańska nie uchroni tych krajów przed szponami niewierzących, Ameryka zostanie osamotniona i odizolowana od reszty świata”24.

Walka z komunizmem toczyła się też w samych Stanach Zjednoczonych. J. Edgar Hoover, makiaweliczny dyrektor FBI, twierdził, że na 1814 obywateli USA przypada jeden komunista25. Pod jego nadzorem Federalne Biuro Śledcze skupiło się niemal wyłącznie na tropieniu dowodów działalności wywrotowej. W czasie gdy Kutb przybył do Nowego Jorku, przed działającą przy Izbie Reprezentantów Komisją do spraw Działalności Antyamerykańskiej (House Un-American Activities Committee, HUAC) zeznawał właśnie Whittaker Chambers, starszy redaktor pisma „Time”. Przyznał, że należał wcześniej do grupy komunistów, której przewodził Alger Hiss – do niedawna pracownik administracji państwowej, współtwórca ONZ oraz prezes Fundacji Carnegiego na rzecz Międzynarodowego Pokoju (Carnegie Endowment for International Peace). Cały kraj z uwagą śledził zeznania Chambersa, w których materializowały się lęki, że komunistyczni agenci kryją się w każdym mieście i na przedmieściach, choć na razie pozostają uśpieni. „Są wszędzie – twierdził prokurator generalny USA Tom C. Clark – w fabrykach, biurach, firmach prywatnych, zakładach mięsnych, na rogach ulic, każdy zaś grozi naszemu społeczeństwu śmiertelną zarazą”26. Ameryka obawiała się, że może utracić nie tylko swój ustrój polityczny, ale też dziedzictwo religijne. „Bezbożność” uchodziła za kwintesencję komunistycznego zagrożenia, cały kraj zaś instynktownie sprzeciwiał się wizji ataku na chrześcijaństwo. Jak pisał kilka lat później Billy Graham, „albo komunizm zginie, albo zginąć musi chrześcijaństwo, ponieważ bitwa rozgrywa się tak naprawdę między Chrystusem i Antychrystem”27. Tego rodzaju odczucia dominowały wówczas wśród chrześcijańskiej części Amerykanów.

Kutb zwrócił uwagę na to obsesyjne poczucie zagrożenia komunizmem, które zaczynało nadawać ton polityce USA. Sam z podobnych powodów był zagorzałym antykomunistą – zresztą komuniści wykazywali znacznie większą aktywność i mieli dużo większe wpływy w Egipcie niż w Ameryce. „Albo będziemy kroczyć ścieżką islamu, albo komunizmu”28 – pisał w roku poprzedzającym jego podróż do Nowego Jorku, ubiegając tym ponurym stwierdzeniem podobną konstatację Billy’ego Grahama. Jednocześnie jednak w partii Lenina widział pewien wzór29 nadający się do stworzenia podwalin przyszłej islamskiej polityki – którą miał dopiero wypracować.

Według Kutba nie było wielkiej różnicy między systemem komunistycznym a kapitalistycznym – żywił gorące przekonanie, że oba skupiają się na materialnych potrzebach ludzkości, całkowicie ignorując kwestie duchowe. Podejrzewał, że gdy przeciętny robotnik pożegna się z nadzieją, że kiedykolwiek stanie się bogaty, Ameryka nieuchronnie zwróci się w stronę komunizmu. Chrześcijaństwo nie będzie w stanie przeciwstawić się tej tendencji, ponieważ istnieje ono tylko w sferze duchowej, „niczym wizja w świecie czystych idei”30. Islam tymczasem stanowi „pełen system”31 – ma własne prawa, kody kulturowe, reguły gospodarcze oraz sposoby sprawowania rządów. Tylko dzięki islamowi może powstać sprawiedliwe, pobożne społeczeństwo. Prawdziwa walka miała więc się toczyć nie między kapitalizmem a komunizmem, lecz między islamem a materializmem. Kutb nie wątpił, że z walki tej islam wyjdzie zwycięsko.

W okresie przed Bożym Narodzeniem 1948 roku raczej mało który nowojorczyk zaprzątał sobie głowę ewentualnym zderzeniem świata islamu z Zachodem. Jednak pomimo ogromnej obfitości dóbr napływających do miasta, pomimo pewności siebie, jaką obywatelom USA w naturalny sposób zapewniało wojenne zwycięstwo, powszechne było poczucie ogólnego niepokoju dotyczącego przyszłości. „Po raz pierwszy w swojej długiej historii to miasto jest narażone na zniszczenie – przepowiadał kilka miesięcy później eseista E. B. White. – Pojedynczy nalot kilku samolotów przypominający klucz gęsi na niebie może szybko położyć kres fantasmagorii tej wyspy, spalić jej wieżowce, skruszyć mosty, zamienić tunele w komory śmierci, skremować miliony mieszkańców”. White pisał u zarania epoki nuklearnej, kiedy to poczucie kruchości istnienia było jeszcze dość nowe. Jego zdaniem: „jeśli jakiś oszalały wizjoner jest zdolny spuścić na świat zagładę, Nowy Jork musi mu się jawić jako miejsce wyjątkowo, nieodparcie kuszące”32.

Wkrótce po nadejściu nowego roku Kutb przeniósł się do Waszyngtonu33, gdzie studiował angielski na uczelni o nazwie Wilson Teachers College[1]. „W Waszyngtonie żyje mi się dobrze – przyznawał w jednym z listów – zwłaszcza że mieszkam niedaleko biblioteki i w bliskim sąsiedztwie przyjaciół”. Utrzymywał się ze szczodrego stypendium egipskiego rządu. „Przeciętny student wydaje na całkiem przyzwoite życie 180 dolarów na miesiąc – pisał. – Ja jednak miesięcznie wydaję jakieś 250–280 dolarów”34.

Choć Kutb pochodził z niewielkiej wioski w Górnym Egipcie, to w Ameryce odnalazł „prymitywizm cofający nas do czasów dżungli i jaskiń”35. Na spotkaniach towarzyskich gawędziło się o sprawach błahych. Ludzie gromadzili się wprawdzie w muzeach i filharmoniach, ale nie po to, żeby tam cokolwiek zobaczyć czy usłyszeć, tylko raczej z nieokiełznanej narcystycznej potrzeby bycia widzianym i słyszanym. Kutb doszedł do wniosku, że Amerykanów cechuje zbyt duży luz. „Jestem w restauracji – pisał do przyjaciela w Kairze – i na wprost mnie siedzi młody Amerykanin. Na koszuli zamiast krawata ma obrazek z pomarańczową hieną, a na jego plecach, które powinna okrywać kamizelka, widnieje grafitowy rysunek przedstawiający słonia. Oto tutejszy gust i dobór kolorów. A muzyka?! Zostawmy to na później”. Skarżył się również, że jedzenie „jest dziwaczne”. Opisywał zdarzenie na uczelnianej stołówce, gdzie dostrzegł Amerykankę posypującą melona solą. Powiedział jej przebiegle, że Egipcjanie wolą melony z pieprzem. „Spróbowała i stwierdziła, że to pyszne! – pisał. – Następnego dnia powiedziałem jej, że Egipcjanie jednak częściej jedzą melony z cukrem, co również uznała za smaczne”36. Narzekał nawet na amerykańskie fryzury. „Ilekroć pójdę do fryzjera, zawsze po powrocie do domu muszę na nowo sam sobie wszystko poprawiać”37.

W lutym 1949 roku Kutba przyjęto do Szpitala imienia George’a Waszyngtona na zabieg usunięcia migdałków. Ogromnie go zbulwersowało zachowanie jednej z pielęgniarek, wymieniała ona bowiem cechy, które powinny charakteryzować jej kochanka. Kutb miał się już zresztą na baczności, jeśli chodzi o śmiałe zachowanie miejscowych kobiet. Typową amerykańską dziewczynę opisywał następująco: „[…] jest w pełni świadoma piękna swojego ciała: twarzy, fascynujących oczu, pełnych ust, krągłych piersi i pośladków oraz gładkich nóg. Ubiera się w jaskrawe kolory pobudzające prymitywne seksualne żądze. Niczego nie ukrywa, za to wygląd swój okrasza perlistym śmiechem i śmiałym spojrzeniem”38. Można sobie wyobrazić, na jak wielkie seksualne pokusy musiał być stale wystawiany.

Do Ameryki nadeszła wiadomość, że 12 lutego w Kairze został zamordowany Hasan al-Banna, najwyższy przewodnik Stowarzyszenia Braci Muzułmanów. Kutb opisywał później, że na ulicy pod jego szpitalnym oknem wybuchła nagła wrzawa. Zaczął dopytywać o powód tego poruszenia. Zebrani na ulicy lekarze mieli mu odpowiedzieć: „Zabito dziś na Wschodzie jednego z wrogów chrześcijaństwa. Hasan al-Banna został zamordowany!”39. Dość trudno uwierzyć, że Amerykanie w 1949 roku na tyle orientowali się w egipskiej polityce, żeby cieszyć się ze śmierci Banny – chociaż „New York Times” faktycznie donosił o tym zabójstwie. „Wyznawcy Banny byli mu fanatycznie oddani, wielu z nich twierdziło, że on jeden jest w stanie uratować świat arabski i muzułmański” – pisano w gazecie40. Jednak Kutba, leżącego w szpitalnym łóżku w obcym, dalekim kraju, wiadomość ta głęboko zszokowała41. Choć nigdy się z Banną nie spotkał, obaj wiedzieli o swoim istnieniu i znali nawzajem swoje dokonania42. Narodzili się w odstępstwie kilku dni, w październiku 1906 roku, i chodzili do tej samej szkoły: kolegium nauczycielskiego Dar al-Ulum w Kairze – choć nie w tym samym czasie. Podobnie jak Kutb, Hasan al-Banna był wybitnie uzdolniony i charyzmatyczny, ale pozostawał też człowiekiem czynu. W 1928 roku założył Stowarzyszenie Braci Muzułmanów mające na celu przeobrażenie Egiptu w państwo islamskie. Stowarzyszenie szybko rozszerzyło swoją działalność na cały kraj, a następnie na cały świat arabski, w którym przygotowywało grunt pod przyszłą rebelię.

Hasan al-Banna został na zawsze uciszony w przededniu wydania książki Kutba zatytułowanej Al-Adala al-idżtima’ijja fi-l-islam [Sprawiedliwość społeczna w islamie], która miała ugruntować jego pozycję znaczącego islamskiego myśliciela. Do tej pory Kutb wręcz ostentacyjnie trzymał się z dala od organizacji stworzonej przez Bannę, choć jego poglądy na kwestię zastosowania islamu w polityce całkiem do niej pasowały. Śmierć jego rówieśnika oraz intelektualnego rywala otworzyła mu drogę do wstąpienia w szeregi Braci Muzułmanów. Był to punkt zwrotny zarówno w jego życiu, jak i w dziejach organizacji. Ale teraz, w tej wielce znaczącej chwili, Kutb – który wkrótce miał przejąć po zamordowanym rywalu pozycję przywódcy islamskiego odrodzenia – wciąż przebywał z dala od ojczyzny, samotny, chory i niedoceniany.

Tak się jednak złożyło, że jego obecność w Waszyngtonie nie została całkowicie zignorowana. Wkrótce zaprosił go do swojego domu James Heyworth-Dunne, brytyjski orientalista, który przeszedł na islam. Rozmawiał z nim o zagrożeniu, jakie stanowią Bracia Muzułmanie; twierdził, że blokują oni modernizację islamskiego świata. „Gdyby udało im się dojść do władzy, Egipt nie miałby już żadnych szans na postęp i stałby się przeszkodą dla rozwoju cywilizacji”43 – miał powiedzieć Kutbowi. Zaoferował też, że przetłumaczy jego nową książkę na angielski i wypłaci mu za nią honorarium w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów44, co stanowiło sumę niebotyczną jak na tak niszowe dzieło. Kutb odmówił. Później zastanawiał się, czy Heyworth-Dunne nie próbował przypadkiem zrekrutować go do pracy dla CIA. Zapisał w każdym razie: „Postanowiłem wstąpić do Bractwa, jeszcze zanim wyszedłem z jego domu”45.

Latem 1949 powracający do zdrowia Sajjid Kutb udał się do miasta Greeley w stanie Kolorado – położonego na terenach rolniczych na północ od Denver kwitnącego ośrodka, gdzie miał uczęszczać na wykłady w Colorado State College of Education[2]. Uczelnia ta uchodziła wówczas za jedną z najbardziej postępowych w Ameryce. Na podyplomowe kursy letnie zjeżdżali się tu nauczyciele z całego kraju46, którzy mogli nie tylko zdobyć dodatkowe kwalifikacje, lecz także nacieszyć się fantastycznym widokiem pobliskich gór i nieco odpocząć od upałów. Wieczorami odbywały się pogadanki, koncerty, różnego rodzaju występy oraz przedstawienia teatralne wystawiane pod chmurką na zielonych terenach kampusu. Uczelnia postawiła kilka namiotów cyrkowych, żeby zaoferować dodatkowe miejsca dla słuchaczy bardzo popularnych wykładów.

Kutb przebywał w Greeley przez sześć miesięcy – co stanowiło najdłuższy okres, jaki spędził w którymkolwiek z miejsc w Ameryce. Pobyt ten niezwykle kontrastował z jego nieprzyjemnymi doświadczeniami z Nowego Jorku i Waszyngtonu, gdzie tempo życia było naprawdę szalone. Trudno chyba znaleźć miejsce w Ameryce, które by mogło bardziej odpowiadać wrażliwości moralnej Kutba niż właśnie Greeley. Początki miasta sięgają 1870 roku, gdy Nathan Meeker – redaktor działu rolniczego w gazecie „New York Tribune” – założył tu utopijną społeczność składającą się z ochotników spełniających „wysokie standardy moralne”. Meeker mieszkał wcześniej w pobliżu miasta Cairo na południu stanu Illinois, gdzie rzeka Ohio wpada do rzeki Missisipi. Okolice te nazywane są Małym Egiptem. Uważając, że wielkie cywilizacje zawsze powstają w dolinach rzek47, Meeker założył swoją nową kolonię na żyznych terenach, gdzie rzeka Poudre wpada do Platte Południowej. Marzył o przeobrażeniu „wielkiej amerykańskiej pustyni” w rolniczy raj, co zamierzał osiągnąć dzięki irygacji, znanej już u zarania dziejów w starożytnym Egipcie. Pomysł ten cieszył się wielkim poparciem Horace’a Greeleya, naczelnego „New York Tribune”, którego nazwisko dało nowej osadzie nazwę. Wkrótce o Greeley mówiło się w całym kraju, podając je za przykład planowego zagospodarowania przestrzeni48.

Pierwsi mieszkańcy miasta nie byli wcale młodymi pionierami, lecz raczej ludźmi w średnim wieku pochodzącymi z klasy średniej. Przyjechali tu nie wozami czy dyliżansami, lecz pociągiem – i przywieźli ze sobą swoje przekonania i ideały. Zamierzali stworzyć wspólnotę mogącą stanowić wzór dla miast przyszłości. Jej podstawę miały stanowić określone cnoty, których wymagano od osadników: pracowitość, prawość i wstrzemięźliwość – w tym również abstynencja49. Założyciele miasta żywili przekonanie, że na tak zdrowym fundamencie musi wyrosnąć szlachetna i kwitnąca cywilizacja. I rzeczywiście, zanim na tutejszą stację kolejową dotarł Sajjid Kutb, Greeley było już najważniejszym miastem między Denver (stolicą stanu Kolorado) a Cheyenne (stolicą pobliskiego Wyoming).

Dla tutejszej społeczności najbardziej liczyło się życie rodzinne. Nie widziało się barów ani sklepów monopolowych, na każdym rogu stał zaś jakiś kościół. Tutejsza uczelnia chwaliła się jednym z najwspanialszych wydziałów muzycznych w całym kraju i często organizowała koncerty, w których zapewne chętnie uczestniczył kochający muzykę Kutb. Wieczorami w auli uniwersyteckiej można było posłuchać wspaniałych mówców. Na macierzystą uczelnię (studiował tu i wykładał w latach 1936–1941) powrócił właśnie pisarz James Michener, który niedawno otrzymał Nagrodę Pulitzera za powieść Tales of the South Pacific [Opowieści południowego Pacyfiku], a teraz miał prowadzić zajęcia z kompozycji tekstu50. Sajjid Kutb wreszcie natrafił na zbiorowość ceniącą te same dziedziny co on: edukację, muzykę, sztukę, literaturę i religię. „Mieszkam teraz w miasteczku Greeley, które jest śliczne, wprost śliczne – pisał niedługo po przyjeździe. – Domy wyglądają tu niczym kwiaty, a ulice są jak ścieżki w ogrodzie. Można zaobserwować, jak mieszkańcy w wolnych chwilach pracują, podlewając i pielęgnując swoje ogródki. Zdają się nic innego nie robić”51. Szalone tempo nowojorskiego życia, które budziło w Kutbie głęboki sprzeciw, było teraz czymś całkiem odległym (gazeta „Greeley Tribune” donosiła tego lata w artykule na pierwszej stronie, że jedną z ulic w centrum miasta szczęśliwie przekroczył pewien żółw).

A jednak nawet tam pod powierzchnią codziennego ładu dawało się dostrzec niepokojące prądy, na które Kutb wkrótce zwrócił uwagę. Około kilometra na południe od kampusu znajdowało się miasteczko Garden City – niewielkie skupisko barów i sklepów monopolowych wymykające się obowiązującym w Greeley surowym nakazom abstynencji. Swoją nazwę zyskało w okresie prohibicji, gdy miejscowi przemytnicy ukrywali butelki z alkoholem w arbuzach sprzedawanych studentom52. Przed każdą imprezą młodzież udawała się do „ogrodu”, żeby poczynić odpowiednie zapasy. Kutba z pewnością musiał uderzyć wielki kontrast między trzeźwym obliczem Greeley a tamtejszym półświatkiem. Porażka amerykańskiego ruchu trzeźwości budziła w istocie jego pogardę, uważał bowiem, że mieszkańcy Stanów Zjednoczonych nie potrafią oddać się całym sercem jego nakazom. Jedynie tak całościowy system jak islam mógł, jego zdaniem, tego dokonać.

Dopiero w Ameryce Kutb wyraźnie zdał sobie sprawę, że jest „kolorowy”. W jednym z odwiedzonych miast (nie podaje jego nazwy) był świadkiem, jak czarnoskórego człowieka bije na ulicy grupa białych: „Kopali go butami, aż na drogę publiczną spływała krew z jego poranionego ciała”53. Można sobie tylko wyobrazić, jak bardzo Kutb czuł się zagrożony jako podróżny o ciemnej karnacji. Nawet wielce tolerancyjna społeczność Greeley nie była wolna od skażenia rasizmem. W mieście mieszkało niewielu czarnoskórych. Większość Indian z plemienia Jutów została wypędzona z Kolorado po ataku przeprowadzonym przez nich na osadników, w wyniku którego zginęli sam Nathan Meeker, jego dziesięciu pracowników oraz czternastu spośród przybyłych na pomoc żołnierzy54. W latach dwudziestych do pracy w polu i w rzeźniach sprowadzano Meksykanów; choć zdjęto już napisy zabraniające im przebywania na ulicach po zmroku, to miejscowy kościół katolicki wciąż miał oddzielne wejście dla „kolorowych”, dla których przeznaczono miejsca na galerii. W eleganckim parku za budynkiem sądu biali mieszkańcy skupiali się w części południowej, a Latynosi – w północnej.

W tej wyraźnie wyczuwalnej atmosferze rasowego napięcia szczególne miejsce zajmowała barwna społeczność studencka. Trzon Klubu Międzynarodowego, do którego należał również Kutb, stanowiły osoby pochodzące z Afryki, Ameryki Łacińskiej i Azji, a także Hawajczycy. Na uczelni istniała też niewielka społeczność osób pochodzących z krajów arabskich – w tym powojenni uchodźcy z Palestyny oraz kilkoro członków irackiej rodziny królewskiej55. Mieszkańcy Greeley zazwyczaj odnosili się do przyjezdnych przyjaźnie i często zapraszali ich do swoich domów na kolacje i wspólnie obchodzone święta. Pewnego razu Kutba oraz grupy jego znajomych nie chciano wpuścić do kina, ponieważ jego właściciel uznał ich za „czarnych”. Gdy jeden z nich wyjaśnił, że są Egipcjanami, właściciel przeprosił za swoją początkową nieufność i zaprosił ich na seans – Kutb jednak odmówił, oburzony faktem, że ciemnoskórzy Egipcjanie mają prawo wejść do środka, ale ciemnoskórzy Amerykanie już nie56.

Mimo że w mieście istniało pewne napięcie w kwestiach rasowych, na uczelni panowała bardzo postępowa atmosfera. Choć na kursy wakacyjne zjeżdżało się bardzo wielu studentów z położonych na Południu kolegiów nauczycielskich dla Afroamerykanów, to w ciągu roku akademickiego uczyło się tu tylko dwóch czarnoskórych. Jednym z nich był Jaime McClendon, gwiazda uczelnianej drużyny futbolu amerykańskiego, a zarazem członek Klubu Międzynarodowego, zajmujący pokój razem z pewnym Palestyńczykiem. Ponieważ fryzjerzy w Greeley nie chcieli go obsługiwać, co miesiąc jeździł do Denver, żeby się ostrzyc. W końcu grupka arabskich studentów poszła z nim do jednego z miejscowych salonów i oświadczyła, że nie opuści lokalu, dopóki McClendon nie zostanie obsłużony57. Kutb miał później napisać, że „z powodu rasizmu Ameryka stoczyła się ze szczytu na samo dno – i pociągnęła za sobą resztę ludzkości”58.

Sezon futbolu amerykańskiego na Colorado State College of Education w roku 1949 przebiegał wprost fatalnie. Kontuzjowany McClendon nie brał udziału w meczach, przez co jego drużyna za każdym razem przegrywała (wliczając w to historyczną klęskę, gdy przegrała z drużyną Uniwersytetu Wyoming 103 : 1). Oglądanie tych sportowych widowisk tylko umocniło Kutba w przekonaniu o prymitywizmie amerykańskiej kultury. „W tej grze nogi nie odgrywają żadnej roli – pisał. – Każdy z graczy próbuje złapać piłkę rękami, uciec z nią lub rzucić nią do bramki, podczas gdy zawodnicy drużyny przeciwnej usiłują go wszelkimi sposobami powstrzymać, na przykład kopiąc go w brzuch albo z całej siły wyłamując mu ręce lub nogi. […] Kibice zaś pokrzykują w tym czasie: »Ukręć mu kark! Rozbij mu łeb!«”59.

Jednak to kobiety stanowiły realne zagrożenie dla tego samotnego Egipcjanina. W odróżnieniu od wielu innych miejscowości na amerykańskim Zachodzie w Greeley na każdym kroku czuło się „kobiecą rękę”. Miasta nie założyli wszak górnicy, traperzy ani kolejarze żyjący w świecie właściwie pozbawionym kobiet. Greeley od samego początku zasiedlały dobrze wykształcone rodziny. Wpływ kobiecej obecności wyczuwało się w przytulnych domach z obszernymi werandami z przodu, dogodnie położonych i doskonale zaopatrzonych sklepach, okazałych szkołach publicznych, niskiej architekturze oraz dość liberalnym podejściu do wielu spraw, co najdobitniej przejawiało się właśnie na uczelni. Spośród 2135 studiujących w semestrze jesiennym 42 procent stanowiły kobiety – podczas gdy średnia krajowa wynosiła wówczas około 30 procent. Nie było tu wydziałów kształcących inżynierów czy przyszłych biznesmenów, prym wiodły natomiast trzy akademie: pedagogiczna, muzyczna i teatralna. Miastowe panienki z Denver czy Phoenix oraz wiejskie dziewczyny z farm i rancz położonych na okolicznych równinach ściągały tutaj, nęcone nie tylko ogólnokrajową reputacją uczelni, ale też panującą na kampusie atmosferą dającą kobietom poczucie, że należy im się coś więcej. To właśnie tu, pośród budynków z żółtej cegły otaczających rozległe tereny zielone, dziewczęta z amerykańskiego Zachodu mogły posmakować swobód, na które ich krajanki miały czekać jeszcze przez kilka dekad.

W tym prowincjonalnym miasteczku Sajjid Kutb poznał styl życia wyprzedzający ówczesną epokę. Miał do czynienia z kobietami, których wizja ich samych i ich roli w społeczeństwie znacząco się różniła od wizji dominującej w całym kraju. Wizja ta obejmowała również stosunki z mężczyznami. Jak wyjaśniała Kutbowi jedna z koleżanek: „Pożycie seksualne jest sprawą czysto biologiczną. Wy, ludzie Wschodu, niepotrzebnie komplikujecie tę prostą kwestię, wprowadzając do niej elementy moralne. Ogier i klacz, byk i krowa, baran i owca, kogut i kura – żadne z nich nie zastanawia się podczas zbliżenia nad jego moralnymi konsekwencjami. I dlatego życie toczy się dalej: łatwe, proste i beztroskie”60. Zdaniem Kutba grozę tego stwierdzenia potęgował fakt, że osoba wypowiadająca te słowa była nauczycielką, miała więc zatruwać swoją amoralną filozofią całe pokolenia młodych ludzi.

Kutb rozpoczął studia latem – uczęszczał jako wolny słuchacz na kurs podstaw pisania po angielsku. Jesienią czuł się już językowo na tyle pewnie, że zapisał się na trzy zaawansowane kursy pedagogiczne i zajęcia z dykcji. Przepełniała go determinacja, żeby nauczyć się porządnie języka, ponieważ jego skrytym celem było napisanie książki po angielsku. O poziomie jego osiągnięć może świadczyć dość dziwny i mocno niepokojący esej zatytułowany The World is an Undutiful Boy! [Świat jest krnąbrnym chłopakiem], który ukazał się w studenckim piśmie literackim „Fulcrum” jesienią 1949 roku, czyli ledwie w rok po przybyciu Kutba do Ameryki. Kutb pisał: „Jest w Egipcie taka stara legenda. Gdy bóg mądrości i wiedzy stwarzał Historię, dał jej ogromną pustą księgę oraz wielkie pióro i powiedział: »Będziesz chodzić po tej ziemi i zapisywać wszystko, co zobaczysz albo usłyszysz«”. Historia zrobiła, jak kazał bóg. I napotkała mądrą i piękną kobietę, która łagodnie nauczała małego chłopca.

Historia spojrzała na nią wielce zadziwiona i unosząc wzrok ku niebu, zawołała:

– Kto to jest?

– Ona to Egipt – odparł bóg. – Ta kobieta to Egipt, a ten chłopiec to świat…

Dlaczego starożytni Egipcjanie w to wierzyli? Ponieważ w porównaniu z resztą świata byli bardzo zaawansowani i rozwinęli cywilizację szybciej niż jakikolwiek inny kraj. Egipt był już cywilizowanym krajem, gdy inne ludy mieszkały jeszcze w lasach. To od Egiptu uczyła się wszystkiego Grecja, a od niej – Europa.

Co się stało, gdy chłopiec dorósł?

Gdy dorósł, wyrzucił swą opiekunkę, swą dobrą i miłą nauczycielkę. Uderzył ją, próbował ją zabić. Przykro mi, to nie metafora, tylko fakt. Tak właśnie się stało.

Gdy znaleźliśmy się tutaj [prawdopodobnie chodzi o ONZ], żeby upomnieć się o nasze prawa zawłaszczone przez Anglię, świat pomógł Anglii, nie zważając na sprawiedliwość. Gdy znaleźliśmy się tutaj, żeby upomnieć się o nasze prawa zawłaszczone przez Żydów, świat pomógł Żydom, nie zważając na sprawiedliwość. W czasie wojny arabsko-żydowskiej świat znów pomagał Żydom.

Och! Co za krnąbrny świat! Co za krnąbrny chłopiec!

Kutb był sporo starszy od większości pozostałych studentów, siłą rzeczy trzymał się więc nieco z boku. W biuletynie uczelni można znaleźć zdjęcie, na którym pokazuje on egzemplarz jednej ze swoich książek Williamowi Rossowi pełniącemu funkcję rektora. Kutb podpisany jest jako „sławny egipski pisarz” oraz „znany pedagog”, co pozwala sądzić, że koledzy na wydziale zapewne darzyli go pewnym szacunkiem – ale wolny czas spędzał raczej w towarzystwie innych obcokrajowców. Pewnego razu jeden z arabskich studentów zorganizował „wieczór międzynarodowy”, podczas którego Kutb odgrywał rolę gospodarza i objaśniał, co zawiera każda z potraw61. Przeważnie wolne chwile spędzał jednak w swoim pokoju, słuchając muzyki klasycznej z gramofonu62.

Kilka razy w tygodniu w mieście odbywały się zabawy taneczne, na których tańczono głównie polki i tańce na cztery pary, uczelnia sprowadzała też znane zespoły jazzowe. Do najpopularniejszych przebojów tego sezonu należały piosenki Some Enchanted Evening i Bali Hai z musicalu South Pacific, opartego na powieści Michenera – można podejrzewać, że również w Greeley często je grano. Kończyła się właśnie era big-bandów, a na horyzoncie majaczyły już zaczątki rock and rolla. „Jazz to typowo amerykańska muzyka, stworzona przez Murzynów, żeby zaspokoić ich prymitywne instynkty – zamiłowanie do jazgotu i pobudzony seksualny apetyt – pisał Kutb, wykazując tym samym, że jemu samemu również nie były obce uprzedzenia rasowe. – Amerykanom nie wystarcza sama muzyka jazzowa, jeśli nie towarzyszy jej hałaśliwy śpiew. Gdy robi się tak głośno, że aż bolą uszy, ekscytacja tłumu rośnie – ludzie zaczynają krzyczeć i klaskać w dłonie, aż w końcu nic już nie można dosłyszeć”63.

W niedziele uniwersytecka stołówka była zamknięta i studenci musieli radzić sobie sami. Wielu obcokrajowców – w tym również muzułmanie tacy jak Kutb – odwiedzało wtedy wieczorami któryś z ponad pięćdziesięciu miejscowych kościołów, gdzie po nabożeństwie serwowano składkową kolację, a czasem organizowano też potańcówki. „Salę do tańca przystrojono żółtymi, czerwonymi i niebieskimi lampkami – wspominał później Kutb. – Cała przestrzeń aż drżała od gorączkowych dźwięków muzyki płynącej z gramofonu. Na parkiecie roiło się od pląsających nagich nóg, kołysały się oplecione ramionami talie, piersi muskały o piersi, usta o usta, wszędzie unosiła się atmosfera miłości”. Duchowny patrzył na to wszystko z aprobatą, a nawet przygasił światła, żeby stworzyć bardziej romantyczną atmosferę. Później zaś włączył piosenkę Baby, it’s Cold Outside – przewrotny dialog muzyczny z popularnego tego lata musicalu Córka Neptuna. „Duchowny stał i patrzył, jak jego młode owieczki kołyszą się do rytmu tej uwodzicielskiej piosenki, a potem sobie poszedł, aby mogły spokojnie się nacieszyć tym miłym, niewinnym wieczorem” – pisał z przekąsem Kutb64.

W grudniu 1949 roku w jego listach do przyjaciół pojawił się nowy ton. Kutb zaczął się skarżyć na dojmujące poczucie „wyobcowania”65 dotyczące jego ciała i duszy. Do tego czasu zdążył już zrezygnować z udziału we wszystkich zajęciach na uniwersytecie.

Sajjid Kutb spędził w Stanach Zjednoczonych jeszcze osiem miesięcy, głównie w Kalifornii.

Jego percepcja amerykańskiej kultury znacząco się różniła od tego, jak postrzegali ją sami Amerykanie. W literaturze, filmie, a także w nowym medium, jakim była telewizja, przedstawiali oni samych siebie jako zaciekawionych sprawami seksu, ale mało doświadczonych, podczas gdy w oczach Kutba ich mentalność odpowiadała raczej obrazowi przedstawionemu w raporcie Kinseya. Mimo że wiara w Boga była w owym czasie w USA dość powszechna, Kutb widział wokół siebie duchową pustynię. Twierdził, że łatwo można dać się zwieść ogromnej liczbie kościołów, książek na tematy religijne i rozmaitych świątecznych obrządków – bezsprzeczny pozostaje jednak fakt, że prawdziwym bogiem jest tu materializm. „Dusza nie ma dla Amerykanów żadnej wartości – pisał w liście do jednego z przyjaciół. – Napisano tu doktorat na temat tego, jak najlepiej zmywać naczynia, które to zagadnienie wydaje im się bardziej istotne od Biblii czy religii”66. Wielu Amerykanów dochodziło zresztą do podobnych wniosków. Pośród powojennej euforii zaczynały się pomału pojawiać motywy alienacji. W wielu aspektach surowa analiza Kutba miała tylko jedną wadę: była odrobinę przedwczesna.

Podróż do USA z pewnością nie przyniosła rezultatów oczekiwanych przez egipskich przyjaciół Kutba. W zderzeniu z liberalną kulturą jego poglądy nie tylko nie złagodniały, ale wręcz się zradykalizowały. Co więcej, jego cierpkie obserwacje, gdy ukazały się drukiem, trwale ukształtowały arabski i muzułmański ogląd Nowego Świata w okresie, gdy na Bliskim Wschodzie poważanie dla Ameryki i reprezentowanych przez nią wartości wciąż jeszcze było dość znaczne.

Wyprawa ta dała mu też nowe i całkiem trwałe źródło gniewu wywołanego rasizmem. „Biały człowiek w Europie czy Ameryce jest naszym wrogiem numer jeden – pisał. – Biały człowiek miażdży nas obcasem, podczas gdy my uczymy nasze dzieci o zdobyczach jego cywilizacji, o głoszonych przez niego uniwersalnych wartościach oraz szlachetnych ambicjach. […] Każemy naszym dzieciom szanować i podziwiać panów, którzy depczą naszą godność i czynią z nas niewolników. Powinniśmy więc raczej siać w tych dziecięcych duszach ziarna nienawiści, obrzydzenia i zemsty. Uczmy nasze dzieci już od kołyski, że biały człowiek jest wrogiem ludzkości i że powinny go zniszczyć przy pierwszej okazji, jaka im się nadarzy”67.

Co ciekawe, ludzie, którzy mieli z nim do czynienia w Ameryce, twierdzili, że kraj chyba całkiem mu się podobał. Wspominali go jako człowieka uprzejmego i dość nieśmiałego, o zdecydowanych poglądach politycznych, ale nie afiszującego się ze swoją religijnością. Gdy kogoś mu przedstawiano, zawsze zapamiętywał imię rozmówcy i rzadko wyrażał jakąkolwiek otwartą krytykę kraju, w którym gościł. Być może zachowywał swoje miażdżące uwagi dla siebie, czekając, aż będzie mógł znaleźć dla nich bezpieczne ujście po powrocie do ojczyzny.