Wszystkiemu winni są faceci - Danuta Noszczyńska - ebook + audiobook + książka

Wszystkiemu winni są faceci ebook i audiobook

Danuta Noszczyńska

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nic tak nie poprawia nastroju, jak obarczanie innych winą za swoje porażki.

Sylwia z powodzeniem spełnia się zawodowo jako nauczycielka, prywatnie zaś jako żona i matka. Czas zajmuje jej dbanie o dom, o męża i córkę, o swoich podopiecznych, najmniej uwagi poświęca sobie. Jest perfekcjonistką, nic i nikt nie ma prawa wymknąć się spod jej pełnej czułości kontroli. Do czasu. Andrzej, zaniepokojony przepracowaniem żony, namawia ją na wykorzystanie rocznego urlopu i zrobienie czegoś dla siebie. Wprowadza w życie rodziny zdrowy model odżywiania, systematyczne dbanie o kondycję fizyczną, organizuje rozrywki kulturalne. A wtedy… wszystko nabiera innej perspektywy. Czy to możliwe, żeby mąż ni stąd, ni zowąd porzucił dla kochanki tak wspaniałą kobietę, a ich jedyna córka nagle postanowiła wyjechać do oddalonej od domu o kilkaset kilometrów szkoły z internatem? Co takiego się stało? Przyjaciółki Sylwii, wspierające ją nieustannie na duchu, mają całkiem oczywiste wytłumaczenie zaistniałej sytuacji: "Wszystkiemu winni są faceci”.

Powieść utrzymana jest w ironicznym tonie, bohaterka nie od razu budzi sympatię, ale jej komiczne perypetie mogą wywołać u czytelnika wiele uśmiechu i być może pozwolą spojrzeć z dystansu… na samego siebie?

Książka jest piątą powieścią z serii "Siedem grzechów głównych", poprzednie to "Zła miłość" – pycha, "Futra, perły i łzy jak piołun gorzkie" – chciwość, "Nieświęta rodzina" – rozwiązłość, "Jesteś tylko dla mnie" – zazdrość. Teraz czas na grzech piąty: nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu.

Danuta Noszczyńska – plastyczka, reżyserka, twórczyni amatorskich teatrów Azet i Amarant, absolwentka krakowskiego liceum plastycznego oraz Wydziału Filozoficznego UJ. Opublikowała książki: "Historia nie Magdaleny", "Blondynka moralnego niepokoju", "Hormon nieszczęścia", "Mogło być gorzej", "Kufer babki Alicji", "Luizę pilnie sprzedam", "Pod dwiema kosami, czyli przedśmiertne zapiski Żywotnego Mariana", "Wszystkie życia Heleny P.", "Harpia" (trzy ostatnie nagrodzone na Festiwalu Literatury Kobiet "Pióro i Pazur"), "Farbowana blondynka", "Zła miłość", "Futra, perły i łzy jak piołun gorzkie" i "Nieświęta rodzina".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 29 min

Lektor: Danuta Noszczynska

Oceny
4,1 (133 oceny)
62
38
23
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiga57

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00
gzielinska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura na relaks. Polecam. napisana z poczuciem humoru, autorka kolejny raz mnie nie zawiodła.
00

Popularność




 

Copyright © Danuta Noszczyńska, 2018

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcie na okładce

© Evelina Kremsdorf/Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Jan Fręś

Korekta

Mirosława Kostrzyńska

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8169-508-4

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

 

ROZDZIAŁ I

I za co to wszystko?

Życie jednak potrafi zaskoczyć. Stary to slogan, ale w moim wypadku brzmi jak nowo odkryta prawda. Bo moje życie, od lat takie samo, i choć nie mogłabym powiedzieć, że nudne – nie zaskakiwało. Wszystko było w nim doskonale poukładane i tak przewidywalne, że nie musiałam nawet uruchamiać wyobraźni, by zobaczyć się w nim za rok, dwa, dziesięć, na zasłużonej emeryturze. Oczywiście u boku starzejącego się razem ze mną Andrzeja, z naszą córką Gabrysią i – rzecz jasna – jej rodziną, którą założy, gdy będzie już całkiem dorosła.

Nie miałam potrzeby zastanawiania się nad przyszłością, moja bezpieczna codzienność nie stawiała przede mną takich zadań. Żyliśmy sobie spokojnie, nie brakowało nam pieniędzy, córka nigdy nie sprawiała żadnych kłopotów, a opiekuńczy, zawsze pogodny i ugodowy mąż był filarem tego spokoju. Problemy, jakie czasem nas dotykały, rozgrywały się zazwyczaj w pracy, mojej lub jego, ale cóż to za problemy, skoro nie miały wstępu w nasz bezpieczny, rodzinny świat? Wiadomo: wszędzie, gdzie przyjdzie nam się stykać z przypadkowo postawionymi na naszej drodze ludźmi, może dojść do różnych antagonizmów, ale, jak to się mówi, c’est la vie. To akurat miałam wpisane w koszta życia zawodowego, ale nie prywatnego. Tu nic nie mogło się zmienić i nawet w tak zwanych najczarniejszych snach nie przyszłoby mi na myśl, że ten filar któregoś dnia runie, grzebiąc wszystko w gruzach i obłokach pyłu.

Gdybym się uparła, by znaleźć dodatkowych winowajców takiego stanu rzeczy, oczywiście oprócz Andrzeja, który był głównym sprawcą mojego dramatu, a dziś bez zmrużenia okiem powiem: egoistą, chamem i ostatnią świnią – obarczyłabym pewną odpowiedzialnością także Gabrysię i siebie. Pierwszym sygnałem zbliżających się kłopotów była bowiem nagła decyzja naszej córki, że zamiast pójść do miejscowego liceum, jak było wcześniej ustalone, będzie się kształciła na konserwatora zabytków w technikum oddalonym od naszego miasta o trzysta kilometrów i że od września zamieszka w internacie. Drugim była moja własna decyzja o wzięciu rocznego urlopu. Nosiłam się z tym zamiarem już wcześniej, od dwóch lat, lecz odkładałam go z roku na rok, ale teraz, gdy lada chwila mogło się okazać, że nie będzie już takiej możliwości – w końcu wprowadziłam go w czyn. Praca nauczyciela nie jest tak łatwa i przyjemna, jak się większości ludzi wydaje: trudne dzieci, jeszcze trudniejsi rodzice, wciąż wzrastająca ilość obowiązków przynoszonych do domu przyczyniają się do sukcesywnego wypalenia zawodowego, ale ja lubiłam swoją pracę, uznałam więc, że jeśli przez rok odpocznę, wrócę do niej z porównywalnym zapałem, jaki miałam zaraz po studiach. Andrzej gorąco popierał mój zamysł i dopingował mnie do jego wykonania.

– To idealna sytuacja – powiedział któregoś wieczoru, tuląc mnie do siebie. – I okazja…

– Do czego? – spytałam, jeszcze nie całkiem przekonana.

– Żebyśmy wreszcie mogli zrobić coś dla siebie. Pożyć. Odbudować wszystko to, co zabrała nam rutyna i przyzwyczajenia. Pamiętasz jeszcze, jacy byliśmy kiedyś, Sylwio?

– Owszem. Młodsi – odparłam z przekąsem.

– Nadal jesteśmy młodzi. Skoro po czterdziestce zaczyna się druga młodość, a nam do niej trochę brakuje, to znaczy, że łapiemy się jeszcze na tę pierwszą.

– Jedno na pewno się nie zmieniło, twoje poczucie humoru.

– I bardzo dobrze. – Andrzej uszczypnął mnie w policzek. – A co z twoim?

– Na razie rzecz wymaga zastanowienia, a to ma niewiele wspólnego z poczuciem humoru – odparłam, bo mój mąż zawsze znajdował sobie okazje do żartów, nawet gdy zupełnie nie było ku temu podstaw.

– Ale nad czym tu się zastanawiać? Złożysz odpowiednie papiery w odpowiednim miejscu i masz cały rok laby. Pomyśl tylko: zrelaksujesz się, zadbasz o siebie, wreszcie będziemy mieli czas na kino, teatr czy po prostu wspólne wyjście na miasto.

– Bo co, ty też weźmiesz sobie urlop? – spytałam zaczepnie.

Mój mąż był dentystą, miał prywatny gabinet, z którego najczęściej wracał do domu dopiero wieczorem.

– Nie, ale dam sobie większy luz. Zmienię godziny pracy, nie będę przyjmował pacjentów w piątki, więc w weekendy możemy robić sobie na przykład wypady w góry. Kiedyś lubiliśmy się włóczyć po górskich szlakach…

– W weekendy będzie przyjeżdżała do domu Gabrysia – zauważyłam rzeczowo.

– No więc tylko w te, w które nie będzie przyjeżdżała. We dwójkę, czy w trójkę, najważniejsze, że będzie inaczej. Ty nie będziesz ślęczała nad kartkówkami, Gabrysia nie będzie tkwiła przy komputerze, a ja nie będę bez sensu przerzucał kanałów w telewizorze. Jest jeszcze działka, na której możemy latem wylegiwać się w słońcu z braku lepszych pomysłów…

I tym mnie Andrzej ostatecznie przekonał. Uwielbiałam naszą działkę, ale nigdy nie miałam czasu, żeby się nią porządnie zająć na tyle, ile bym chciała. – Dobrze, wezmę ten urlop. – Uśmiechnęłam się nie tyle do męża, ile do własnych myśli.

– Wspaniale – ucieszył się Andrzej. – I zabierzesz się do tego od razu od poniedziałku.

– I zabiorę się do tego od poniedziałku – obiecałam.

Cztery lata temu postawiliśmy na działce drewniany domek z gotowych elementów, w miejsce wcześniejszej, prowizorycznej, zbudowanej przez Andrzeja budy z listew i płyt paździerzowych. Teraz, z otaczającymi go drzewkami owocowymi i ozdobnymi krzewami, na tyle już dużymi, że dawały w upalne dni odpowiednią ilość cienia, nasz mały, ale własny skrawek świata za miastem stał się dla nas namiastką domu z ogrodem.

Ten domek był swego rodzaju kompromisem między mną i Andrzejem, który od jakiegoś czasu zaczął namawiać mnie na budowę prawdziwego domu. Przekonywał, że bez problemu spłacilibyśmy zaciągnięty na ten cel kredyt. Fakt: ja, jako nauczyciel dyplomowany nie zarabiałam mało, on zaś, wzięty stomatolog – o wiele więcej. Ale nie chciałam nawet o tym słuchać. Nie lubiłam zmian, zawsze uważałam, że nie ma powodu, by zmieniać to, co na pewno dobre, na niepewne lepsze. Nasze własnościowe, duże, czteropokojowe mieszkanie w „wielkiej płycie”, urządzone funkcjonalnie i ze smakiem, mieściło się w centrum miasta i było oddalone o dwa przystanki autobusowe od mojej szkoły. Tu miałam pod ręką wszystko, co dla osoby nieprowadzącej samochodu było naprawdę dużym plusem: supermarket dosłownie pod nosem, ciut dalej dwa małe osiedlowe sklepiki, piekarnia i warzywniak, biblioteka i zakład fryzjerski, blisko była pocz­ta i apte­ka. W sąsiednim bloku mieszkały moje przyjaciółki ­Bożenka i Marylka. Moim zdaniem to wystarczająca ilość zalet, by nie zaprzątać sobie głowy całym tym ambarasem związanym z urządzaniem się od nowa w nowym miejscu. Tu znałam wszystko i wszystkich. Ostatecznie ustaliliśmy, że skoro Andrzejowi zachciewa się pakować pieniądze w nieruchomość, kupimy działkę rekreacyjną, a ponadto będziemy odkładać oszczędności na zakup mieszkania dla Gabrysi, bo ona i tak pewnie prędzej czy później się od nas wyprowadzi i wówczas te cztery pokoje dla nas dwojga to aż za wiele. Andrzej przystał na taką propozycję i temat budowy domu na tym się zakończył.

Dziś jednak się zastanawiam, czy gdybym zgodziła się na ten dom, Andrzej by nie odszedł? Może byłby dla niego lepszym powodem niż ja i nasza córka do pozostania z rodziną?

– Na pewno nie – powiedziała z przekonaniem Marylka, gdy się któregoś razu zwierzyłam dzielnie wspierającym mnie przyjaciółkom ze swojej najnowszej wątpliwości. – Faceci już tak mają. Oni mają po prostu zdradę we krwi.

Mimo wszystko nie chciałam myśleć w ten sposób o Andrzeju, ale niestety takie były fakty. Mój mąż wdał się w romans, a następnie porzucił mnie dla kobiety, z którą to zrobił. Poza tym Marylka była swego rodzaju ekspertką w temacie, Tadeusz zdradzał nagminnie, by w końcu odejść do znacznie młodszej partnerki.

– No wiesz – powiedziała Marylka z pewną satysfakcją, wiedząc, w jakim wieku jest moja rywalka. – W zasadzie ja miałam sobie do zarzucenia tylko wiek, ale jeśli chodzi o ciebie… czy ja wiem?

Doktor Anna Borowa, z którą związał się Andrzej, była ode mnie o cztery lata starsza i właściwie kompletnie nie wiedziałam, czy ten fakt przemawia na moją korzyść, czy przeciwnie.

– No właśnie – ciągnęła swoje rozważania. – Bo jeśli wziąć pod uwagę, że kobieta przestaje pociągać mężczyznę tylko dlatego, że się starzeje, nie ma w tym absolutnie jej winy. Ale jeśli… nie dlatego?

– Co ty mi tu insynuujesz?

– Ależ nic – wycofała się skwapliwie.

– Sęk w tym, że ilekolwiek byś miała lat, zawsze znajdzie się jakieś młodsze ciało. – Bożenka westchnęła.

– Ale Andrzej poleciał na starsze! – jęknęłam cicho, bo w gardle wzbierał mi szloch.

– Wobec tego co ona ma, czego nie masz ty?

– Nie wiem. I to jest chyba, cholera jasna, najgorsze…

– Kasę! – olśniło ją nagle. – Bo jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że o kasę.

– A po cholerę mu jej kasa? Ma dosyć własnej. Andrzej nigdy nie był pazerny na pieniądze.

– Dom? – spytała niepewnie Marylka. – Mówiłaś, że marzył mu się dom z ogródkiem.

– A ty mówiłaś przed chwilą, że dom tu nie ma nic do rzeczy – zauważyłam cierpko.

– Może ona imponuje mu zawodowo? – rozważała Bożenka. – Lekarka, laryngolog, w dodatku z własną praktyką może w dentyście wzbudzać większy podziw niż nauczycielka języka polskiego… Może ty po prostu byłaś dla niego… zbyt nudna?

– Nudna?! – wybuchnęłam w końcu niepohamowanym szlochem. – Jak to, nudna?

– No… może, jak się to mówi, przestałaś być dla niego wyzwaniem?

Mój płacz w jednej sekundzie przemienił się w ryk.

– Wy-zwa-niem? Jakim znowu, kurwa, wyzwaniem?!

Zazwyczaj nie przeklinałam, ale konkluzja mojej przyjaciółki wyprowadziła mnie z równowagi. Bożenka nie miała małżeńskiego doświadczenia, ba, wciąż jeszcze była panną i żaden z kolejnych gachów nie trzymał się jej dłużej niż rok. Jej ostatnia, niezwykle namiętna fascynacja, niejaki Patryś, o mało co nie zrujnował doszczętnie całego jej życia, że już o przyjaźni z Marylką i ze mną nie wspomnę… Niestety, nie mogłam jej go wypomnieć, bo dla dobra naszych stosunków koleżeńskich oznaczyłyśmy go w pewnym krytycznym momencie jako ścisłe tabu. I co ona mogła wiedzieć o wyzwaniach, cokolwiek to miałoby oznaczać?

– Dajcie spokój, dziewczyny – wtrąciła uspokajająco Marylka. – Nie ma o co drzeć szat, jak się to mówi. Diagnoza jest prosta i w każdym podobnym przypadku taka sama: faceci to świnie i tyle. Prymitywy niezdolne do trwalszych uczuć i choć po niektórych przez jakiś czas tego zupełnie nie widać, kiedyś w końcu ich prawdziwa natura dojdzie do głosu. I świnia ze świni wylezie, co nie?

Takie i im podobne rozmowy z przyjaciółkami miały miejsce przy naszym każdym spotkaniu, bo od odejścia Andrzeja nie byłam w stanie rozmawiać na żaden inny temat, a ponieważ i one miały w przeszłości niewesołe doświadczenia z facetami, rozumiały mnie jak nikt inny. Razem ze mną wytrwale starały się dociec, jak to się stało, że przykładny do tej pory mąż i ojciec nagle, niemal z dnia na dzień, bez chwili wahania podjął decyzję o wyprowadzce do innej kobiety…

ROZDZIAŁ II

Facet z domu, problem w dom

Andrzej wyprowadził się z domu tydzień temu. Spakował swoje rzeczy do walizki kupionej raptem kilka dni wcześniej na nasz wspólny wakacyjny wyjazd do Chorwacji, wsiadł w rodzinny samochód i odjechał. Nie płakałam wtedy, siedziałam bez ruchu na brzegu kanapy i beznamiętnie patrzyłam na jego przygotowania do obrócenia wniwecz siedemnastu lat naszego życia: razem spędzonych chwil, radości i smutków, namiętności, wspólnego pokonywania przeciwności losu, mozolnego budowania godnej, spokojnej przyszłości.

Sprawy potoczyły się bardzo szybko. Od momentu, gdy się zorientowałam, że mój mąż kogoś ma, do chwili, gdy przekonałam się o tym z całą pewnością, upłynęły raptem dwa dni. Jeszcze tego samego wieczoru doszło między nami do kluczowej rozmowy, w trakcie której Andrzej doszedł do wniosku, że jedynym racjonalnym wyjściem z sytuacji będzie jego wyprowadzka. Zamiar ten wprowadził w czyn kolejnego dnia rano. Nie zatrzymywałam go, o nic nie prosiłam. Przede wszystkim nie pozwoliłby mi na to honor, a poza tym, nawet gdybym chciała i on by chciał, nie potrafiłabym żyć z wiarołomnym. Rozkleiłam się dopiero po jego wyjściu.

Gdy przyszło mi spędzić pierwszą samotną niedzielę, zaczęłam sobie uświadamiać, że każda kolejne też taka będzie… Złapałam za telefon i zadzwoniłam do Marylki.

– Nie becz – zgromiła mnie łagodnym głosem. – Trzymaj pion, a gdy już zaczniesz myśleć racjonalnie, sama dojdziesz do wniosku, że to było jedyne wyjście.

– Już teraz wiem, że jedyne. Ale przecież nie o to chodzi, rzecz w tym, że on mnie zdradzał, perfidnie, z zimną krwią…

Przyjaciółki były dla mnie ogromnym wsparciem, zawsze gotowe wpaść, pocieszyć, a co najważniejsze, bez znudzenia, w koło Macieju wałkować ze mną temat zdrady Andrzeja, bo chwilowo żaden inny dla mnie nie istniał.

– Dla nich zdrada to żaden problem, bo faceci są po prostu podli.

Filozofia Marylki na temat pożycia damsko-męskie­go nie była mi obca i w wielu tezach się z nią zgadzałam, tylko dotychczas uważałam, że żadne z nich nie odnoszą się do mojego Andrzeja i nigdy bym nie przypuszczała, że potwierdzą się tak dokładnie w moim własnym małżeństwie.

– Hej, jesteś tam? – usłyszałam w słuchawce zaniepokojony moim chwilowym milczeniem głos przyjaciółki.

– Jestem.

– Chcesz, żebyśmy do ciebie wpadły wieczorem? – spytała, na co, szczerze mówiąc, bardzo liczyłam.

Sama nie wyszłam z tą propozycją, nie byłam pewna, czy dziewczyny wciąż jeszcze mają ochotę na wysłuchiwanie moich nieustających gorzkich żali.

– Jeśli jeszcze nie macie mnie dosyć…

– No co ty? – oburzyła się Marylka. – Nawet nie próbuj myśleć w ten sposób!

Dla zabicia czasu i zajęcia czymś rąk i myśli postanowiłam zagospodarować miejsca, gdzie jeszcze kilka dni temu znajdowały się rzeczy Andrzeja, czymkolwiek innym – żeby przestały mi się tak boleśnie rzucać w oczy. Część swoich ubrań przełożyłam do jego szafy, na miejscu jego komputera postawiłam filodendron w doniczce, a w łazience, gdzie trzymał swoje kosmetyki, poustawiałam drobne bibeloty. Trochę ni w pięść, ni w oko, ale zanim zapełnię je swoimi – mój mąż używał ich znacznie więcej niż ja – tak będzie musiało zostać.

Spojrzałam za okno. Padał deszcz, ale to dobrze, bo pierwsza połowa kwietnia była zdecydowanie zbyt sucha dla posadzonych przeze mnie na działce roślin. Na myśl o działce przeszedł mnie dreszcz niepokoju. Jeszcze o tym nie myślałam, ale wszystkie te czekające mnie sprawy, rozwód i co za tym idzie podział majątku, mogły sprawić, że stracę nie tylko męża. Nie byłam w tym momencie pewna, czy Andrzej byłby na tyle wielkoduszny, aby zostawić mi działkę bez roszczeń do swojej połowy… Ale przecież jego kochanica miała wielką piętrową willę z ogrodem, więc działka do niczego nie byłaby mu potrzebna…

Odruchowo zajrzałam do lodówki. Już tak miałam, że w przypływie stresu najchętniej zajmowałam się pichceniem, to mnie wyciszało i uspokajało. Na szczęście dziś miałam jeszcze dla kogo, bo zapowiedziały się z wizytą koleżanki, ale co będzie jutro? Pojutrze? Moje myśli zaczęły zataczać coraz szersze kręgi, powoli uświadamiałam sobie, że odejście Andrzeja pociąga za sobą mnóstwo innych, nieprzewidzianych zmian w moim życiu, w wypracowanym przez lata grafiku zajęć, przyzwyczajeniach, celach, motywacjach…

Postanowiłam upiec karpatkę. Ciasto było na tyle skomplikowane i pracochłonne, że miałam zapewnione zajęcie do samego wieczora. Pieczenie i gotowanie było moim antidotum na wszystko; im miałam większy dołek, tym więcej serca wkładałam w kolejne czynności, by w końcu, widząc męża i córkę delektujących się efektem moich starań, niemal zupełnie zapomnieć o trapiących mnie smutkach. Rodzina była dla mnie najważniejsza w świecie, a uczestnictwo we wspólnych posiłkach stanowiło coś na kształt codziennego misterium. Nigdy nie pozwoliłabym na zabieranie jedzenia do swoich pokoi, jak bywa to dziś w większości domów, a kolacja przy wspólnym stole była najważniejszym rytuałem naszego każdego dnia. Gdy któreś z nas miało wieczorem jakieś pilne zajęcie poza domem, czekało się na niego z nakryciem do stołu do skutku. Pory śniadań i obiadów były w dni powszednie z konieczności dostosowane do indywidualnych rozkładów dnia, ale zawsze były to pożywne domowe posiłki, przygotowywane przeze mnie wcześniej i gotowe do odgrzania o dogodnej dla każdego porze. W soboty, niedziele i inne wolne od pracy dni zasiadaliśmy do stołu trzy razy dziennie o stałych godzinach, wtedy przywiązywałam szczególną wagę nie tylko, że tak powiem, do „treści”, ale i do formy posiłków. Do śniadania nikt nie zasiadał w piżamie, przy jedzeniu nie było mowy o pośpiechu ani rozmowach o byle czym. To był czas dla rodziny i poświęcaliśmy go wyłącznie rodzinnym sprawom, relacjom z minionego tygodnia, dzieleniem się planami na kolejny.

Nie wiedziałam jeszcze, nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, jak odnajdę się w nowej dla mnie rzeczywistości. Może gdybym się uparła i nie pozwoliła córce na naukę w tak odległym mieście, we dwie jakoś prędzej byśmy się uporały z poukładaniem wszystkiego na nowo? Któż jednak mógł przewidzieć, że tak się to wszystko potoczy… Teraz w ogóle nie mogłam liczyć na Gabrysię, do domu przyjeżdżała coraz rzadziej. O ile na początku wpadała do domu w każdy weekend, teraz zdarzało mi się nie widywać jej nawet przez miesiąc. Tłumaczyła się dużą ilością nauki, nie mogłam więc mieć do niej o to pretensji…

Moje przyjaciółki jak zwykle wykazały się dużym wyczuciem. Dzwonek do drzwi rozległ się w momencie, gdy moja karpatka była całkiem gotowa, ładnie pokrojona i ułożona na talerzu, stół nakryty jak lubię, starannie i estetycznie.

– Wchodźcie. – Otworzyłam im szeroko drzwi, bo dziewczyny miały zajęte ręce licznymi pakunkami.

– Ojej, to pani jest w domu? – spytała na mój widok sąsiadka, która w tym momencie pojawiła się na klatce.

– No, jestem. Czemu by mnie miało nie być? – spytałam zdziwiona.

– Myślałam, że wyjechała pani razem z mężem, spotkałam go niedawno w windzie z taką duża walizą…

– Nie wyjechałam – odparłam, poganiając gestem koleżanki, by móc jak najszybciej zamknąć drzwi.

– A gdzież to się pan Andrzej wybrał, jeśli można spytać?

Niestety, nie zdążyłam ich upchnąć w mieszkaniu, zanim padło to nieuchronne pytanie.

– Na szkolenie – odparłam. – Taki wymóg zawodowy, żeby być zawsze na bieżąco w branży.

Słysząc moją odpowiedź Marylka zrobiła nagły w tył zwrot.

– Nie, proszę pani, Andrzej nie wyjechał na żadne szkolenie – powiedziała, stając wyzywająco naprzeciw sąsiadki. – Znalazł sobie kochankę i się wyprowadził.

Pomyślałam, że zaraz zemdleję, ale przytomna jak zwykle Bożenka wciągnęła nas jedną po drugiej do mieszkania i zatrzasnęła z hukiem drzwi.

– Oszalałaś? – zgromiła bardzo dumną z siebie Marylkę. – Czego chlapiesz ozorem, gdy cię nikt o to nie prosi?

– Po pierwsze, należy stawić czoło sytuacji – wygłosiła Marylka, unosząc w górę wskazujący palec. – Nie okłamywać siebie, nie udawać, że nic się nie stało, nie robić z tego tajemnicy. Bo tylko się narazisz na śmieszność, ludzie i tak bardzo szybko dowiedzą się prawdy.

– No dobrze, ale to Sylwia powinna zdecydować, czy i kiedy odtrąbić światu, że ją facet puścił kantem dla innej. Nie sądzisz?

– Nie, bo ona by tego nigdy nie zrobiła. Ktoś musiał jej w tym pomóc. Dawaj to, zaniesiemy do środka. – Wyrwała Bożence z rąk siatkę, pozbierała z podłogi własne tobołki i pognała z nimi do kuchni.

Chciało mi się wybuchnąć płaczem, ale jakoś z wielkim trudem się powstrzymałam. Zostawiłam to sobie na później.

– Ja kupiłam wytrawne wino, a ona słodkie – oznajmiła Marylka, wypakowując przyniesione produkty. – Mamy też pączki, chipsy i orzeszki.

– Nie lubię wina, i wy świetnie o tym wiecie…

– I dlatego wzięłyśmy dwa rodzaje, będziesz się mog­ła zdecydować, którego nie lubisz bardziej.

– Ale to jest mój dzień, egoistki!

– Nie masz czegoś innego w barku? – spytała Bożenka, amatorka wytrawnego wina. Marylka pijała wyłącznie słodkie.

– Mam, advocata własnej roboty. I nim się będę właśnie raczyła. Sama.

Dziewczynom nieco zrzedły miny, bo obie uwielbiały mój domowy likier jajeczny, ale komentarza nie było. Koleżanki sprawnie uwinęły się z ustawieniem na stole wszystkiego, co ze sobą przyniosły, by jak najszybciej przejść do istoty naszego spotkania, ja w tym czasie zrobiłam kawę i doniosłam kieliszki.

– Kurde, trochę się u ciebie zmieniło od czasu, gdy wywaliłaś mężula z domu. – Marylka od razu zauważyła zmiany w mieszkaniu.

– Nie wywaliłam go, mówiłam ci o tym wiele razy. Sam poszedł.

– Trzeba go więc było wywalić, zanim sam się zdecydował odejść, też ci to wiele razy mówiłam.

– A co to za różnica? – spytała jak zwykle racjonalna Bożenka.

– To by jej dobrze zrobiło na poczucie wartości. Bo poczucie wartości jest dla niej teraz najważniejsze. Na pewno jej znacznie opadło.

– Opadło ci? – spytała Bożenka, napełniając już po raz drugi winem lampki. – A ty sama sobie polewaj swój likier. – Wycelowała we mnie palcem.

– Oczywiście, że będę – odparłam z godnością. – Nie wiem, czy mi opadło, jeszcze się całkiem nie rozeznałam w swoim samopoczuciu. Na razie jestem po prostu nieszczęśliwa, do elementów składowych tego stanu pewnie dojdę z czasem.

– Wobec tego jest szansa, żeby dmuchać na zimne – ucieszyła się Marylka. – Musisz jak najszybciej zacząć coś dla siebie robić. Weź przykład ze mnie, należę do uniwersytetu trzeciego wieku, chóru parafialnego, klubu czytelniczego oraz koła emerytów i rencistów. To mi pozwala nie mieć czasu na użalanie się nad sobą.

– Jeśli chodzi o pierwsze i ostatnie, to na pewno nie są zajęcia dla Sylwii. Daleko jej do trzeciego wieku, że już o emeryturze nie wspomnę. – Bożenka spojrzała na nią potępiająco.

Moje przyjaciółki były od siebie bardzo różne pod każdym względem: od wieku przez wykształcenie po temperament oraz tak zwane warunki zewnętrzne. Bożenka nie miała jeszcze pełnej trzydziestki i była księgową w miejscowym przedszkolu, Marylce zaś „właśnie stuknęła pięćdziesiątka”, szczerze mówiąc, nie wiadomo jak dawno temu, bo gdy ktokolwiek zapytał ją o wiek, zawsze w ten sposób odpowiadała. Była fryzjerką w stanie spoczynku, ponieważ wskutek choroby zwanej „zespołem cieśni nadgarstków” straciła zdolność wykonywania zawodu i przeszła na rentę. Tak w każdym razie twierdziła, Marylce jednak nigdy nie należało wierzyć bez zastrzeżeń.

Gdyby oczekiwać, że ich charaktery i temperamenty będą adekwatne do ich wieku, można by się srogo pomylić. Bożenka była chłodną racjonalistką, świetnie zorganizowaną, we wszystkim do bólu konsekwentną, natomiast prawie dwa razy starsza od niej Marylka sprawiała wrażenie, jakby nigdy nie wyrosła z okresu nastoletniego buntu i właściwej temu wiekowi niefrasobliwości. Żeby było jeszcze ciekawiej, Bożenka była nieduża i dość „puszysta”, ja również nie grzeszyłam wzrostem, Marylka zaś była wysoka i chuda, wskutek czego garbiła się nieestetycznie. Twierdziła przy tym, że to wina ewolucji oraz nasza, ponieważ organizm ludzki zawsze stara się dostosować do otaczających go warunków przyrody, czyli w jej konkretnym wypadku do Bożenki i do mnie.

– Ej. – Trąciła mnie łokciem Marylka. – Ocknij się może, tu się ważą twoje losy!

Spojrzałam na nią nie rozumiejąc, o czym mówi.

– Szukamy ci jakiegoś zajęcia – przypomniała dla objaśnienia.

– Nie trzeba mi żadnego zajęcia. Wolny czas będę zabijać czytaniem książek i oglądaniem dobrych filmów. Do tej pory nie mogłam sobie na to zbyt często pozwolić.

– Musisz mieć coś do roboty poza tymi czterema ścianami. My też jesteśmy samotne, ale Bożenka codziennie chodzi do pracy, a ja się udzielam wszechstronnie.

– Ja też idę do pracy od września – zauważyłam. – To tylko cztery miesiące.

– To szmat czasu. Weź pod uwagę, że produkt niewłaściwie przechowywany może znacznie stracić na terminie przydatności do użycia. Jak sobie tak będziesz leżała w ciepełku przez wiele tygodni, we wrześniu będziesz już do niczego. Zobaczysz.

– Powiedz jej coś! – zażądałam od Bożenki natychmiastowej pomocy. – Ona mnie dołuje zamiast wspierać!

– Jesteś zbyt obcesowa, Marylko – skrytykowała ją przyjaciółka. – Oczywiście rozumiem twoje intencje, ale może używaj swoich sugestii trochę delikatniej.

– A co tu owijać w bawełnę? Ze mną się nikt nie cac­kał, gdy wywaliłam z domu Tadeusza i być może dzięki temu dziś tak świetnie funkcjonuję. Od razu rzuciłam się na głęboką falę.

– Zawsze mówiłaś, że to on cię zostawił – zauważyła Bożenka.

– Bo mnie zostawił, ale zanim to zrobił, wyrzuciłam go w sposób bezwzględnie nieodwracalny. Nie czepiaj się mnie, dziś Sylwia jest królową balu!

Przyzwyczajona do specyficznego, w jej zaś mniemaniu „elokwentnego” sposobu wypowiedzi, od dawna już nie próbowałam prostować jej słownych lapsusów, choć jako nauczycielce języka polskiego nie przychodziło mi to łatwo.

Po raz kolejny napełniłam sobie kieliszek likierem i delektowałam się jego aksamitną słodyczą, przynoszącą chwilowe, choć złudne ukojenie ciała i duszy. Przyjaciółki dyskutowały gorliwie na tematy coraz bardziej odbiegające od sedna sprawy, a ja zmagałam się w duchu z wciąż powracającym pytaniem: jak on mógł?

– Ale jak on, do cholery, mógł? – w końcu powiedziałam to na głos.

– Kto? Tadeusz? – spytała zdezorientowana Marylka.

– Nie, Andrzej.

– Mówiłam ci przecież nie raz, że faceci…

– O nie, tym razem żadnych ogólników – przerwałam jej w połowie tysiące razy słyszane już zdanie. – Ja chcę wiedzieć, jak ON mógł!

– Bez ogólników się nie da – oznajmiła Marylka. – Ogólna konstrukcja faceta jako podgatunku ludzkiego jest tu istotna…

– Zlituj się – jęknęłam. – Ja chcę pogadać o moim problemie. I moim facecie.

– No właśnie – podjęła temat niezawodna Bożenka. – Mnie też to zastanawia. To wszystko stało się tak nagle… Nie widziałaś wcześniej żadnych symptomów z jego strony, że może mieć kogoś na boku? No wiesz, może zaczął nagle bardziej o siebie dbać?

– Andrzej zawsze dbał o siebie – odparłam zgodnie z prawdą.

– To znaczy, że zawsze cię zra… zdradzał – skonkludowała Marylka, nieco już bełkotliwie. – Żaden chłop nie dba o siebie bez powodu.

– Andrzej dbał! – wrzasnęłam, bo moja przyjaciółka, na ogół wkurzająca już na trzeźwo, pod wpływem alkoholu robiła się wkurzająca jeszcze bardziej.

– Mogę likierku? Wino mi się skończyło – wskazała na pustą butelkę, i zanim odpowiedziałam, napełniła sobie po brzegi lampkę, w której na dnie było jeszcze trochę wina. – Ale nie będę zakąszała tego ulepku karpatką ani pączkiem. Nie masz śledzia?

– Nie mam śledzia… – chlipnęłam cicho, bo zaczynałam już tracić resztki panowania nad sobą.

– No dobra, nie płacz, jakoś to przeżyję – oznajmiła wielkodusznie.

– Wiesz, ja myślę, że ta doktor musiała zagiąć na niego solidny parol – powiedziała Bożenka po namyśle. – Andrzej faktycznie nie wyglądał na takiego, który by szukał pozamałżeńskich przygód. Ale moim zdaniem, żaden mężczyzna nie jest zbyt trudny do zdobycia, jak się jakaś lalunia na niego uprze…

I to było pierwsze rozsądne zdanie, jakie tego wieczoru usłyszałam. Szczerze mówiąc, czegoś takiego właśnie oczekiwałam.

– Myślisz? – rzuciłam, by skłonić Bożenkę do dalszych refleksji w tym kierunku.

– No jasne. Spójrz, doktorka ma absolutnie wszystko, czego dusza zapragnie: ogromną willę, drogie auto, prywatny gabinet, forsy, ile dusza zapragnie, tylko chłopa nie ma. Czas leci, a ona jest zbyt zajęta, żeby się gdzieś dalej rozejrzeć, więc co robi? Złazi piętro niżej, gdzie ma gabinet twój mąż, i zarzuca sidła.

– Ja też tak to widzę – przyznałam. – Ale nie przypuszczałabym nigdy, że mój Andrzej mógłby ot tak polecieć na umizgi innej kobiety.

– I tu ssssię myliszszsz – wtrąciła się z wielkim już trudem Marylka. – Fassset to urządzenie bardzo nieskop… nieposkliko… wane. Ma tylko jedną wajchę i żadnej isrunkcji obsugi do niego nie czeba.

– Uspokój się wreszcie – skarciła ją Bożenka. – Nie zabieraj głosu, jak nie masz nic mądrego do powiedzenia. Chociaż… może ona ma trochę racji?

– To znaczy? – spytałam, nie rozumiejąc, co ma na myśli.

– Może każdy mężczyzna jest w miarę łatwym łupem, jakby tak odpowiednio do niego podejść?

– Żonaty mężczyzna? – doprecyzowałam.

– Ja myślę, że żonaty zwłaszcza. Wiesz, po kilkunastu latach małżeństwa wkrada się w życie rutyna, przyzwyczajenie, już tak nie iskrzy jak na początku. Ale gdy nadarzy się okazja, żeby jeszcze raz poczuć te motyle, jak to się mawia, chyba mało który sobie odmówi. Tak sądzę.

– A przywiązanie, szacunek, lojalność? To wszystko nagle przestało mieć dla niego znaczenie? A… nasza córka?

– Nie wiem – westchnęła Bożenka. – Pewnie nie przestało, tylko… chwilowo zeszło na drugi plan.

– Chwilowo?

– Chwilowo. Nie sądzę, żeby Andrzej planował, że cię dla niej zostawi, ale sprawa się wydała i został postawiony pod ścianą. Widocznie uznał takie wyjście za najbardziej honorowe.

– Honoru to ty akurat do tego nie mieszaj – sarknęłam.

– No tak, niezręcznie się wyraziłam…

W momencie, gdy rozmowa zaczęła się toczyć w sposób, którego od dzisiejszego wieczoru oczekiwałam, Bożenka, dostrzegłszy charakterystyczny rodzaj osłupienia naszej przyjaciółki, oznajmiła, że na nie już pora. Wszystkie trzy miałyśmy już trochę w czubie, ale dla mnie i dla Bożenki nie stanowiło to szczególnych utrudnień w sposobie myślenia, mówienia i poruszania się, ale chuda jak patyczak Marylka na pewnym etapie biesiadowania traciła wszystkie te zdolności. Dlatego teraz był dosłownie ostatni i zarazem najbardziej dogodny moment, by wsparta na opiekuńczym ramieniu Bożenki mogła grzecznie i bez protestów wrócić do domu.

– Zdzwonimy się, kochana – rzuciła pośpiesznie Bożenka, ucałowała mnie w policzek i ujmując pod łokieć Marylkę postawiła ją do pionu. Ta jak w letargu pozwoliła się doprowadzić do drzwi, a następnie drobnym, niepewnym, ale w miarę równym krokiem, podążyła za przyjaciółką.

Po ich wyjściu usiadłam jeszcze na chwilę samotnie przy stole i dziękując w duchu losowi za to, że mam obok siebie dwie tak lojalne i wspierające przyjaciółki, zjadłam ostatni kawałek karpatki, dopiłam pozostały w butelce likier i nieśpiesznie zabrałam się do sprzątania.

Podczas wieczornej toalety przyjrzałam się sobie uważnie w lustrze. Nadal miałam długie, gęste, złociste włosy i błękitne oczy w naturalnie ciemnej oprawie, które – jak twierdził Andrzej – tak bardzo go urzekły podczas naszego pierwszego spotkania. Moja twarz była gładka, bez śladu zmarszczek, nawet mimicznych, cera prawie doskonała. Oczywiście nie wyglądałam już jak dziewiętnastolatka, w której zadurzył się kiedyś mój późniejszy mąż. Byłam trochę, jak to się teraz mówi, „większa”, ale miałam już jakkolwiek by było trzydzieści siedem lat! Nawet jeśli czas wywarł na moim wyglądzie jakieś nieznaczne piętno, to przecież nie był żaden powód, by odejść od żony po siedemnastu latach zgodnego, udanego małżeństwa! A za takie je uważałam, bo nie było żadnych symptomów, bym mogła sądzić, że jest inaczej. Nigdy się z Andrzejem nie kłóciliśmy, łatwo dochodziliśmy do kompromisów przy rzeczowej, kulturalnej rozmowie, on zaś nigdy nie sprawiał wrażenia, że czegoś mu we mnie brakuje.

– Co więc takiego się stało? – zapytałam swojego odbicia, pochylając się maksymalnie w stronę lustra.

Po moich policzkach, jedna za drugą zaczęły spływać wielkie jak grochy łzy. Przede mną rysowała się wizja kolejnej bezsennej nocy, wypełnionej poszukiwaniem w chaosie myśli odpowiedzi na pytanie, czym sobie na to wszystko zasłużyłam?

Najgorsze jednak było jeszcze przede mną. Powoli zbliżały się wakacje, do domu miała przyjechać Gabrysia, a po wakacjach miałam wrócić do pracy. A to oznaczało, że będę musiała zacząć znosić moje upokorzenie publicznie. Każdego dnia, od rana do wieczora.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

ROZDZIAŁ I. I za co to wszystko?

ROZDZIAŁ II. Facet z domu, problem w dom

ROZDZIAŁ III. Koniec szkoły, początek zmian

ROZDZIAŁ IV. Jeść mi się chce!

ROZDZIAŁ V. Ścieżka zdrowia

ROZDZIAŁ VI. Amoroso

ROZDZIAŁ VII. Z perspektywy czasu

ROZDZIAŁ VIII. Czuły mąż to mąż podejrzany

ROZDZIAŁ IX. Piwko z soczkiem

ROZDZIAŁ X. Gabrysia

ROZDZIAŁ XI. Miła rodzinna kolacja

ROZDZIAŁ XII. I za co to wszystko?

ROZDZIAŁ XIII. A nie mówiłam?

ROZDZIAŁ XIV. Ja kontra reszta świata

ROZDZIAŁ XV. Jak grom z jasnego nieba

ROZDZIAŁ XVI. Antonina

ROZDZIAŁ XVII. Ja kontra ja

ROZDZIAŁ XVIII. Na dobrej drodze

ROZDZIAŁ XIX. Eksperyment

ROZDZIAŁ XX. Ironia losu