Wszystkie nasze chwile. Tom 1: Obca miłość - Katarzyna Grabowska - ebook + audiobook

Wszystkie nasze chwile. Tom 1: Obca miłość ebook i audiobook

Katarzyna Grabowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Weronika wiedzie na pozór szczęśliwe życie jako jedyna spadkobierczyni fortuny Skarbierskich. Zdradzona przez narzeczonego, stara się unikać miłości, ciągle żyjąc wspomnieniami nieudanego związku. Po nagłej śmierci dziadka wspierana przez współlokatorkę, a zarazem przyjaciółkę, Milenę Bielską, wraca w rodzinne strony, jednak na miejscu okazuje się, że nic nie jest już takie samo, jak kiedyś. Weronika nagle znajduje się w samym centrum dziwnych wydarzeń, które ukazują otaczających ją ludzi w zupełnie innym świetle. Być może śmierć dziadka nie była przypadkowa. Być może starszy pan skrywał pewien sekret, który zaważy na dalszym życiu dziewczyny. Być może nie każdemu przyjacielowi można ufać. Czy poznany przypadkiem syryjski uchodźca, Jusuf, okaże się cudownym wybawcą, który ocali Weronikę i sprawi, że jej serce otworzy się na miłość? A może to on stanie się jej najgorszym koszmarem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 570

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 44 min

Lektor: Ilona Chojnowska

Oceny
4,3 (173 oceny)
95
49
20
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewunia051180

Całkiem niezła

Początek dobry a im dalej tym bardziej męcząco. Główna bohaterka działa mi na nerwy swoją głupotą choć monologi samej ze sobą dobrze napisane. Jak serial na netflix i nie wiesz czy chcesz oglądać drugi sezon .
20
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Fiba1

Nie oderwiesz się od lektury

ależ dużo emocji nutka tajemniczości polecam wszystkim
00
Kejtija

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała każda kolejna część coraz lepsza super 🥰
00
EwelinaSiwy

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Pracownia WV

Fotografia na okładce

© StockSnap| pixabay.com

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Wydanie I, Chorzów 2020

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

dystrybucja.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019

tekst © Katarzyna Grabowska

ISBN 978-83-7835-783-4

Moim córeczkom – Basi i Karolci

1.

Kiedyś, dawno temu, gdy byłam jeszcze całkiem małą dziewczynką, pojechałam z dziadkiem do miasta. Ta wycieczka była dla mnie czymś niezwykłym, istną wyprawą w nieznane, gdyż do tej pory nie opuszczałam rodzinnego Skarbiesza, a mój cały świat ograniczał się jedynie do domu i sadu dziadka oraz gospodarstwa mieszkających w pobliżu Boguszów.

Zazwyczaj, gdy dziadek musiał załatwić coś ważnego, zostawiał mnie pod opieką pani Bogusz. Rodziców praktycznie nie znałam – wyjechali za granicę, gdy miałam zaledwie kilka miesięcy, więc nie wytworzyła się między nami naturalna więź. Byli dla mnie kimś abstrakcyjnym i takimi mieli pozostać już na zawsze, gdyż zginęli w wypadku samochodowym na obczyźnie, a do kraju wróciły tylko ich prochy.

Strata rodziców nie odcisnęła na mnie jakiegoś piętna. Nie znałam ich, więc nie czułam żadnego żalu. To dziadek był moim ojcem i matką w jednym, a sąsiedzi – państwo Boguszowie – stanowili dopełnienie tej naszej małej rodziny. Zresztą my wszyscy w Skarbieszu byliśmy ze sobą bardzo zżyci, co wynikało chyba z faktu, iż żyliśmy na uboczu, tworząc swoją własną społeczność.

Dziadek bardzo starannie przygotował mnie na wyprawę do miasta. Naszykował najładniejszą, błękitną sukienkę z falbankami i szerokimi wstęgami wiązanymi z tyłu w kokardę. Zadbał o nowe, lakierowane białe buciki i cienkie rajstopki. Długo rozczesywał moje niesforne kręcone włosy, starając się je ugładzić i zebrać w koński ogon.

Zaaferowana szykującą się niezwykłą przygodą, przez całą drogę wpatrywałam się w okno granatowego volvo dziadka, podziwiając mijane widoki. Byłam taka podekscytowana! Do dziś pamiętam ten dreszcz emocji, który mi wtedy towarzyszył.

W Radomiu panował gwar. Po ulicach chodziło tylu ludzi! Światła migały, samochody trąbiły. W oszołomieniu mocno ściskałam rękę dziadka. Bałam się, aby go nie zgubić. Jakże ten świat różnił się od tego, do którego przywykłam! Wszystko było inne: duże domy, ruch na ulicach, ciągły hałas. I ogromna liczba spieszących się ludzi. Skarbiesz wydawał się przy tym odległą, wręcz nierzeczywistą osadą, zagubioną gdzieś w oddali.

Mijając jedną z wystaw sklepowych, dostrzegłam na niej śliczną lalkę, na włosach której pysznił się spleciony z kwiatków wianek, ozdobiony długimi, zwieszającymi się, różnokolorowymi wstążkami. Przystanęłam i z zachwytem przyglądałam się uśmiechniętej jasnowłosej lalce.

– Podoba ci się, Nikusiu? – Dziadek także przystanął i przykucnął koło mnie.

Bez słowa skinęłam głową. Całą sobą czułam, że ta lalka przyzywa mnie do siebie.

– To krakowianka – wyjaśnił. – Ma na sobie tradycyjny strój ludowy.

– Śliczna – wyszeptałam z przejęciem. – Dziadziuś, kup mi ją. Proszę, kup!

Dziadek roześmiał się i skinął głową na znak zgody.

– Jakże mógłbym odmówić mojej księżniczce?

Dziadek podniósł się i skierował się do wejścia. Energicznym krokiem podszedł do lady, za którą stała otyła sprzedawczyni.

– W czym mogę panu pomóc? – zapytała na powitanie.

Z napięciem obserwowałam, jak zdejmuje z wystawy lalkę i podaje ją dziadkowi.

– Proszę, oto twoja lala. – Dziadek zapłacił i zwrócił się do mnie.

Ostrożnie odebrałam od niego ten niezwykły prezent. Przycisnęłam do siebie lalkę, która była niewiele mniejsza ode mnie. Zaciągnęłam się zapachem nowości i farb, którymi barwiono jej wzorzysty strój.

– Zadowolona?

W milczeniu skinęłam głową. Byłam zbyt przejęta, aby móc sformułować jakiekolwiek słowo.

– No, to chodźmy dalej.

Wyszliśmy ze sklepu. Dziadek chciał pomóc mi nieść lalkę, ale mimo iż była spora i troszkę niewygodnie mi się ją trzymało, nie chciałam wypuścić z rąk swojego skarbu. Czułam się taka dumna, niosąc moją Krakoankę, jak ją nazwałam w myślach, i mając wrażenie, że wszyscy spoglądają na mnie z podziwem i zazdrością.

Ponieważ rączki miałam zajęte, nie mogłam wziąć za rękę dziadka. Kroczyłam jednak dzielnie obok niego, udając zupełnie dużą i ciesząc się z tej swojej samodzielności. Przecież byłam już prawie dorosła – pięć lat to bardzo dużo. Wkrótce pójdę do szkoły, tak jak Jacek – syn państwa Boguszów, który już od dwóch lat chełpił się tym, że jest uczniem i umie pisać oraz czytać.

Przypomniawszy sobie o Jacku, momentalnie zatrzymałam się na środku chodnika. Przecież obiecałam, że kupię mu jakiś prezent! Jak mogłam zapomnieć?! Musimy wrócić do sklepu i wybrać mu jakąś zabawkę! Ja mam lalkę, a on nic!

– Dziadku! Chodźmy kupić coś Jackowi.

W tej chwili z przerażeniem uzmysłowiłam sobie, że dziadek wcale nie stoi obok mnie. Pogrążony w swoich myślach, nawet nie spostrzegł, że zostałam w tyle. Chciałam podbiec do niego i żwawo ruszyłam z miejsca, ale ledwie przebyłam dwa kroki, gdy ktoś spieszący z naprzeciwka z całym impetem mnie potrącił. Lalka wypadła mi z rąk, a ja sama przewróciłam się na zakurzony chodnik.

– Dziadku! – krzyknęłam, patrząc na coraz bardziej oddalającą się sylwetkę. – Dziadku!

Przez chwilę poczułam strach. Ogromny, przytłaczający strach. Byłam w miejscu, którego nie znałam, a mój dziadek właśnie odchodził. Co się ze mną stanie? Jak znajdę drogę do domu i czy w ogóle ją znajdę?

– Nikusiu! – Dziadek zjawił się koło mnie błyskawicznie. Sam wyglądał na nie mniej przerażonego ode mnie. – Boże, Nikuś, jakże ja cię przepraszam! Boże, jak mogłem nie spojrzeć!

Chwycił mnie i podniósł z ziemi. Uważnie obejrzał zabrudzone i podarte na kolankach rajstopy i otrzepał wyjściową sukienkę.

– Boli cię coś, kochanie?

– Nic mi nie jest, dziadziu – wychlipałam, piąstkami rozmazując łzy na policzkach.

– Dobrze, dobrze, Nikusiu. O, jest i twoja lalka. – Sięgnął po leżącą nieopodal Krakoankę. – Patrz, nic jej się nie stało. Troszkę ma zakurzoną sukienkę, ale już ją otrzepuję. – Szybkimi ruchami ręki strząsnął pył z ubrania lalki. – No, nadal wygląda jak nowa – oświadczył, patrząc na nią. – Może ja poniosę lalę, co? Musi być dla ciebie za ciężka.

Wyjął z kieszeni spodni chusteczkę i dokładnie wytarł mi twarz. Potrząsnęłam przecząco głową i wyciągnęłam ręce po lalkę.

– A jak znowu się przewrócisz? Jesteś jeszcze mała. Ja ją poniosę, dobrze? Jeszcze się nią nabawisz w domu.

– Dziadziu! – Przypomniałam sobie, dlaczego o mało się nie zgubiłam. – Musimy kupić coś dla Jacka!

Przeniosłam wzrok na dziadka. Nie wyglądał na typowego starszego pana, zresztą nawet nim nie był. Bardzo młodo, bo w wieku osiemnastu lat, został ojcem. Syn poszedł w jego ślady, świętując moje przyjście na świat zaledwie kilka dni po swoich dwudziestych urodzinach. Mając czterdzieści trzy lata, dziadek nadal miał młodzieńczą, szczupłą, wysportowaną sylwetkę. Jego twarz znaczyły delikatne zmarszczki, widoczne dopiero wtedy, gdy się uśmiechał lub o czymś intensywnie myślał. Zielone oczy pełne były smutku, gdyż, trzeba to przyznać, życie go nie oszczędzało, przynosząc coraz to nowe zmartwienia. Ciemne, krótko obcięte włosy poprzetykane były wąskimi pasmami siwizny, co jednak dodawało tylko dziadkowi uroku. Pani Bogusz wielokrotnie mówiła, że dziwi się, że tak atrakcyjny i zamożny wdowiec nie szuka sobie nowej żony i woli sam wychowywać dziecko.

– Jasne! Kupimy! A jakże! Ale teraz musimy się pospieszyć. – Zerknął na zegarek. – Jestem umówiony i nie wypada, abym się spóźnił. Wracając, wejdziemy do sklepu i kupimy Jackowi, co tylko będziesz chciała. Wieczorem jesteśmy proszeni do Boguszów, pani Agata mówiła, że będzie dziś piekła ciasto. Twoje ulubione.

– Z czekoladą? – Uwielbiałam wypieki naszej sąsiadki, zwłaszcza babeczki z czekoladowymi wiórkami.

– Z czekoladą – potwierdził i wyprostował się. Nie dał mi lalki, niosąc ją pod pachą.

Szybko zapomniałam o bólu i koncentrując myśli wokół obiecanego przysmaku, podążyłam wraz z dziadkiem, ponownie trzymając go mocno za rękę, ulicą zabudowaną starymi, posępnie wyglądającymi kamienicami. Dziadek wiedział dokładnie, gdzie się kierować, gdyż bez wahania odnalazł szary, wyjątkowo ponury budynek i wszedłszy w ciemną bramę, w której pachniało wilgocią, zagłębił się w klatkę schodową. Szerokie kamienne schody zaprowadziły nas na drugie piętro, prosto przed masywne ciemnobrązowe drzwi, na których przymocowana była mosiężna tabliczka z wygrawerowanymi ozdobnymi napisami. Niestety nie potrafiłam czytać, ale bardzo podobały mi się te esy-floresy.

Dziadek nacisnął przycisk dzwonka. Raz, później drugi. Niecierpliwie, tak jakby chciał ponaglić osobę wewnątrz do szybszego otwarcia. Po chwili usłyszałam szczęk zamka i masywne drzwi uchyliły się na tyle, że zobaczyliśmy przez nie kobietę o nieprzyjemnym wyrazie twarzy i gładko zaczesanych do tyłu siwiejących włosach. Zmierzyła nas nieufnym spojrzeniem.

– Pan w jakiej sprawie?

– Jestem umówiony z panem Anatolem. Moje nazwisko Skarbierski.

Drzwi otworzyły się szerzej, więc mogliśmy wejść do środka. Ledwie przekroczyliśmy próg, gdy witająca nas kobieta natychmiast je zatrzasnęła i pieczołowicie przekręciła zamek.

– Proszę tędy. – Wskazała ręką kierunek.

W obszernym holu panował półmrok i czuć było stęchliznę. Każdą ze ścian zajmowały wysokie do sufitu półki biblioteczne, zapełnione grubymi tomiskami. Podeszliśmy do końca korytarza. Tu nasza przewodniczka otworzyła następne drzwi i wpuściła nas do kolejnego, dużo mniejszego przedsionka.

– Pan tu poczeka. Powiadomię brata – obwieściła, zupełnie ignorując moją obecność.

Zauważyłam, że ubrana była w czarną, prostą w kroju suknię, długą do połowy łydki. Czarne rajstopy i domowe pantofle tego samego koloru dopełniały stroju kobiety. Dodatkowo natura obdarzyła ją nad wyraz odpychającą fizjonomią. Wąska kreska zaciśniętych, bladych ust, obwisłe policzki, spiczasty podbródek, wysokie czoło oraz długi, garbaty nos upodabniały nieszczęsną do wiedźmy. Bałam się jej.

Przedsionek, w którym się znaleźliśmy, był zupełnie pusty, pozbawiony mebli. Na każdej z czterech ścian znajdowały się drzwi. Te za naszymi plecami wiodły do wyjścia, kolejne nie wiedziałam gdzie prowadzą. Nieprzyjemna kobieta weszła do pomieszczenia po naszej prawej stronie.

– Nie wierć się, Nikusiu. – Dziadek zniżył głos do szeptu, pochylając się nade mną i podając mi lalkę. – Stój prosto, a jak już wejdziemy do środka, nie dotykaj niczego i nie odzywaj się niepytana. Pamiętaj.

Drzwi po lewej stronie uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Odwróciłam się w ich stronę i w rozświetlonej słonecznym blaskiem szparze napotkałam zaciekawione spojrzenie ciemnowłosego chłopca. Nie zdołałam jednak dobrze mu się przyjrzeć, gdyż ledwie zauważył, że spoglądam na niego, natychmiast zamknął drzwi, pogrążając korytarz w półmroku.

– Pan wejdzie. – Kobieta w czerni ponownie stanęła przed nami. – Brat już czeka.

Dziadek mocniej ścisnął moją dłoń.

W pokoju, do którego nas wpuszczono, również panował półmrok. Na wprost wejścia znajdowało się wprawdzie ogromne okno, zajmujące prawie całą ścianę, jednak przysłonięte było do połowy grubymi kotarami. Pod oknem stało masywne biurko, za którym widać było pokaźnych rozmiarów fotel. Pozostałe ściany, tak jak w pierwszym korytarzu, zastawione były bibliotecznymi półkami, uginającymi się pod ciężarem opasłych ksiąg. Byłam ciekawa, czy ktoś w ogóle kiedykolwiek je czytał. Wyglądały na bardzo stare.

Pod jedną ze ścian ustawiono kanapę, ale nie taką, jakie znałam. Zaintrygowały mnie jej nóżki, przypominające szpony jakiegoś mitycznego stworzenia. Dziadek podprowadził mnie do tej kanapy i usadowił na niej, po czym podszedł do biurka.

– Moje nazwisko Skarbierski. Florian Skarbierski. Dzwoniłem do pana w zeszłym tygodniu.

– A tak, pamiętam. Byliśmy umówieni. Miło pana poznać. Anatol Adamczewski-Rychter. – Usłyszałam męski, lekko ochrypły głos, po czym z fotela pod oknem podniosła się jakaś zwalista postać, która uścisnęła dłoń mojego dziadka. – Proszę usiąść.

Anatol Adamczewski-Rychter usiadł na powrót w fotelu, zaś dziadek odsunął jedno z dwóch krzeseł stojących po przeciwnej stronie biurka i zajął miejsce na wprost tajemniczego mężczyzny.

– Ludzie w pana wieku nie są jeszcze tak przezorni i zostawiają te sprawy na później. Lepiej jednak dmuchać na zimne. Tym bardziej że jest pan jedynym opiekunem małoletniej. Widzę, że przyprowadził pan ze sobą wnuczkę.

– Tak, chciałem, aby była przy tym obecna. Jest jeszcze mała, ale w końcu decyduję o jej życiu.

– Rozumiem. Poproszę pana dokument tożsamości.

– Oczywiście. – Dziadek wyjął portfel z kieszeni spodni i wyłuskał z niego dowód osobisty, który niezwłocznie podał mężczyźnie.

– I jeszcze dokument potwierdzający, iż jest pan prawnym opiekunem małoletniej.

Dziadek bez słowa otworzył czarną teczkę i po chwili podał nieznajomemu kilka kartek.

– A to co? – Pan Rychter zerknął na przedstawione dokumenty.

– Akt zgonu syna i synowej.

– Rozumiem. To będzie zbędne, wystarczy decyzja sądu. Rozumiem, że mała nie ma żadnej innej rodziny?

– Jej matka wychowała się w domu dziecka – wyjaśnił dziadek.

– Ach tak… Poproszę jeszcze akt własności ziemi i spis majątku, jaki uwzględni pan w swoim testamencie.

Na biurko trafiły kolejne dokumenty z czarnej teczki. Przez dłuższą chwilę mężczyzna uważnie zapoznawał się z treścią przedstawionych pism. Od czasu do czasu notował coś na kartce. W ciszy panującej w pokoju słyszałam skrobanie pióra po papierze i ciężki oddech Rychtera.

– Tak, panie Skarbierski… – odezwał się w końcu. – Wszystko wygląda bardzo dobrze. Nie musi się pan niczym martwić. Weronika Skarbierska zostanie jedynym spadkobiercą, lecz gdyby panu coś się stało, zanim ona osiągnie pełnoletność…

– Właśnie to jest najważniejsze… To spędza mi sen z powiek. Chciałbym, aby w przypadku mojej śmierci Nikusią zajęła się rodzina Boguszów ze Skarbiesza. Jestem pewien, że otoczą ją właściwą opieką i pomogą przetrwać najtrudniejsze momenty. Jednakże, co istotne, ziemia i wszelkie dobra mają należeć wyłącznie do Weroniki i Boguszowie nie będą mieć do nich żadnych praw. Nie będą mogli zbyć jej własności. Ich zadaniem będzie jedynie sprawowanie pieczy nad Weroniką do czasu jej pełnoletności. To jedyni ludzie, jakim ufam. Gdyby kiedyś Weronika i ich syn… Byłbym szczęśliwym człowiekiem, jeśli tak by się stało.

– Zapis testamentu nie może obligować do zawarcia związku małżeńskiego z określoną osobą. To wbrew prawu – suchym tonem upomniał Rychter.

– Tak tylko mówię, że byłbym szczęśliwy, gdyby tak potoczyły się ich losy. Jeśli jednak życie napisze inny scenariusz… No cóż, na to już nie ma rady.

– Państwo Boguszowie wiedzą o pana zamiarach? Przejmą na siebie obowiązki, jakie im pan wyznaczył?

– Oczywiście. Bez ich zgody nie przyszedłbym do pana. Oto ich dokumenty i oświadczenia podpisane przez notariusza z Iłży.

– Dobrze, to wystarczy. – Prawnik odłożył pióro. – Będzie tak, jak pan chce.

– Bogu dzięki. To zdejmie mi ciężar z barków. Od pogrzebu jej rodziców martwię się przyszłością. Tylko w ten sposób mogę zapewnić Weronice bezpieczeństwo.

– Bardzo kocha pan wnuczkę.

– Jest wszystkim, co mam na świecie. – Dziadek wstał z krzesła i podszedłszy do kanapy, na której siedziałam, pociągnął mnie za rękę, abym się podniosła. – Przedstaw się panu, skarbie.

– Jestem Weronika. – Dygnęłam grzecznie, tak jak mnie uczył dziadek. – Mam pięć lat i mieszkam z Skal… w Skalbonce. A to moja lalka. – Uznałam, że dobrze będzie przedstawić również Krakoankę. – Dziadek mi ją kupił – dodałam.

Mężczyzna wybuchnął śmiechem, po czym wstał z fotela i wolnym krokiem zbliżył się do nas. Szedł, lekko utykając na lewą nogę. Gdy znalazł się bliżej, zobaczyłam, iż ma długą, gęstą brodę i wąsy. Siwe włosy opadały mu swobodnie na ramiona. Wysokie, odsłonięte czoło naznaczone było podłużnymi poziomymi zmarszczkami. Zmarszczki również otaczały jego niebieskie, nad wyraz młodzieńcze oczy. Mężczyzna był starcem, tylko to spojrzenie zdawało się nie pasować do jego wieku.

– Weronika… – Pochylił się nade mną. – Co za śliczna młoda dama. I taka rezolutna. – Wyciągnął pomarszczoną rękę i pogłaskał mnie po głowie. – Masz cudownego dziadka, który bardzo się o ciebie troszczy. A ja dopilnuję, aby to, co postanowił, zostało wypełnione.

Wizyta u tego mężczyzny najwyraźniej uspokoiła dziadka. W drodze powrotnej zabrał mnie nawet do restauracji i zamówiwszy obiad, zaprowadził do ogródka, gdzie pod wysokimi parasolami porozstawiane były stoliki i wygodne krzesła. Na jednym z nich usadziłam lalkę, a kolejne dwa zajęliśmy sami i czekaliśmy, aż kelnerka przyniesie nam zamówienie.

Czas upływał nam wyjątkowo miło. Kończyłam właśnie jeść frytki, gdy nagle do ogródka weszła kobieta w kolorowej długiej spódnicy, czerwonej koszuli i z wielobarwną chustą na głowie. Uszy kobiety zdobiły duże okrągłe złote kolczyki. Na jej rękach pobrzękiwały tuziny błyszczących bransoletek.

– Powróżyć panu? – zapytała, podchodząc do nas. – Ja wszystko widzę i wszystko wiem. Jeśli, złociutki, dasz monetę, to odsłonię rąbek tajemnicy.

– Nie trzeba. – Dziadek machnął ręką, tak jakby chciał odgonić natrętną muchę. – Żadnych wróżb nam nie trzeba!

Kobieta odeszła, szepcząc coś pod nosem.

Sięgnęłam po plastikowy kubek z kompotem truskawkowym, lecz tak niefortunnie go złapałam, że wypadł mi z rąk i rozlewając całą zawartość, potoczył się pod krzesło.

– Co za pech – westchnął dziadek. – To przez tę Cygankę.

– Dziadziu, mi się chce pić. – Pociągnęłam nosem.

Jeszcze chwila, a bym się rozpłakała. Byłam już troszkę zmęczona nadmiarem wrażeń, a przez to marudna.

– Dobrze, Nikusiu. – Dziadek obejrzał się do tyłu, szukając kelnerki, aby złożyć kolejne zamówienie, ponieważ jednak jej nie dostrzegł, postanowił wejść do środka, do baru. – Posiedź tu chwilę, zaraz przyniosę ci kompocik. Z truskawek, tak?

Skinęłam głową, a dziadek wstał i wyminąwszy stolik, wszedł do restauracji. Ja w tym czasie podeszłam do siedzącej obok lalki i wyjąwszy serwetkę, uważnie wytarłam twarz Krakoanki.

– Dobre było, prawda? – zapytałam lalkę. – Pyszne jedzonko.

– Nie bój się. – Niespodziewanie usłyszałam głos za plecami. Zaskoczona, odwróciłam się i rozpoznałam Cygankę, którą wcześniej przegonił dziadek.

– Piękną masz lalkę. – Cyganka kucnęła koło mnie i sękatym palcem odgarnęła mi kosmyk włosów za ucho. – Mała jesteś, baw się, póki możesz. Taka ładna, taka grzeczna… Oczko w głowie dziadka… I taki straszny grzech! Wiele już straciłaś, a stracisz więcej…

– A pójdziesz stąd! – Zdenerwowany dziadek szarpnął kobietę do góry i odepchnął ją energicznie. – Policję wezwę! Idź stąd precz! Dziecko straszysz!

Stanął tak, aby odgrodzić mnie od staruchy.

– Grzech i cierpienie, wszędzie cierpienie! Zapłaci pan za to, co zrobił. Zapłaci! I ona też! – Cyganka wskazała na mnie sękatym paluchem i roześmiała się gardłowo.

– Zamilcz! A pójdziesz stąd! – Dziadek zamachnął się na nią.

– Już idę, idę! – wymamrotała, widząc, że z lokalu wyszły dwie kelnerki i facet w przepoconym podkoszulku. – Idę, idę. Ale i tak nie ukryjesz tego, coś zrobił. Ona za to zapłaci! – Ruszyła do wyjścia, ale znajdując się już na zewnątrz ogródka, przystanęła i odszukała mnie wzrokiem. – Weronika, Weronika!

– Nie bój się, Nikuś. – Dziadek odwrócił się w moją stronę i przykucnął obok. Otoczył mnie ramieniem. – To zła kobieta. Szalona. Dlaczego z nią rozmawiałaś? – W jego głosie brzmiała nutka wyrzutu. – W Skarbieszu wszyscy się znamy, ale tu… Nie wolno, Nikusiu, ufać nieznajomym. Nie wolno! Tyle razy ci mówiłem, abyś nie rozmawiała z obcymi, a ty tak po prostu zdradzasz swoje imię!

– Ja przecież nic… – Patrzyłam za Cyganką, która, cały czas śmiejąc się i powtarzając moje imię, odchodziła w dal.

Skąd wiedziała, jak się nazywam? Czy była czarodziejką? Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale jako dziecko nawet nie próbowałam. Dopiero później, dużo później…

Na długie lata moja pierwsza podróż do Radomia i niezwykłe spotkanie umknęły z mojej pamięci. Ich miejsce zajęły setki innych, ważnych i mniej istotnych wydarzeń, które absorbowały umysł kilkuletniej dziewczynki, dorastającej pod troskliwym okiem kochającego dziadka, w przepięknej cichej miejscowości, oddalonej o kilkanaście kilometrów od Iłży.

Z czasem mały skarbieszowy świat, który znałam, zaczął się poszerzać. Poszłam do szkoły w Iłży, później przez kilka lat mieszkałam w bursie w Radomiu, gdzie chodziłam do liceum. Dostałam się na studia w Łodzi. Coraz rzadziej odwiedzałam rodzinne strony. Bywało tak, że czasem nie przyjeżdżałam nawet na święta. To nie było zbyt miłe z mojej strony, ale jako młoda, beztroska osoba korzystałam z uroków życia, bawiąc się wraz z przyjaciółmi. Skarbiesz wydawał mi się nieatrakcyjny, wręcz nudny. Tam nic się nie działo. Panowała stagnacja, tak jakby świat zatrzymał się w miejscu. Brak dostępu do Internetu, do telefonu, ograniczone możliwości komunikacji. Przyjeżdżając do domu, miałam wrażenie, że cofam się w czasie. Coraz gorzej się tam czułam i nie wyobrażałam sobie, abym mogła po studiach wrócić na stałe. Widziałam się w Warszawie, Łodzi, w każdym z wielkich miast tego świata. Miałam plany, piękne plany, jednak wtedy los zadrwił ze mnie. Zadrwił w sposób okrutny. Przepowiednia Cyganki, którą kiedyś napotkałam w Radomiu, zaczęła się spełniać.

2.

Siedziałam przy stoliku ogródka piwnego i słuchając słów Anki, która opowiadała o swoich ostatnich podbojach miłosnych, patrzyłam na tonącą w promieniach słonecznych ulicę Piotrkowską. Mimo iż panował skwar, cienia użyczała nam kolorowa parasolka z logo jednego z browarów.

Wreszcie zaliczyłyśmy sesję letnią i przed rozstaniem się na czas wakacji wybrałyśmy się na pożegnalne spotkanie przy kuflu piwa.

– Za kolejny rok! – Iza uniosła szklanicę. – I precz z prognozowaniem i symulacją!

– Dokładnie! Zamierzam spalić notatki z wykładów i nigdy już nie wracać pamięcią do tego koszmaru – dodała Wiktoria, odgarniając opadające na oczy czarne włosy.

– Ja też. – Anka nie wyglądała na zadowoloną, bo przerwałyśmy jej ekscytującą opowieść. – Ale pamiętajcie, że ten magister, który miał z nami ćwiczenia, uśmiechał się tak uroczo.

– Tobie tylko faceci w głowie. – Roześmiałam się.

Anka była drobną, długowłosą blondynką o zielonych oczach, ocienionych firanką gęstych rzęs. Dodatkowo potrafiła wyczyniać cuda tymi oczami. Mrużyła je, trzepotała powiekami niczym motyl, sprawiając, że żaden przedstawiciel płci brzydkiej nie pozostawał obojętny na jej wdzięki. Na studiach z każdego przedmiotu, który był prowadzony przez mężczyznę, otrzymywała piątki, oczywiście wyjąwszy prognozowanie i symulację. Pan profesor Rudnicki pozostał, o dziwo, odporny na czar rzucany przez ponętną studentkę.

– Gdybyście były mądre, też byście się za nimi rozglądały. Za rok skończymy studia i co? Myślałyście o tym?

– Pewnie. Po studiach znajdziemy dobrze płatną pracę i zrobimy zawrotną karierę.

– Taaa. – Anka parsknęła śmiechem. – Uczelnie produkują mnóstwo takich optymistów, którzy później zderzają się boleśnie z prozą życia. Dlatego ja nie będę szukać pracy, tylko zanim skończę studia, muszę znaleźć odpowiednią partię…

– Partię? Chcesz zająć się polityką? – Iza krztusiła się ze śmiechu. Wszystkie wiedziałyśmy, o co chodzi naszej koleżance, ale lubiłyśmy się z nią podroczyć.

– Faceta. Przystojnego, bogatego…

– Mądrego – dodała Wiktoria. – Na przykład magistra Szyszkę.

– On jest przystojny, ale z jego uczelnianej pensji nie mogłabym sobie pozwolić na dostatnie życie. Marek był odpowiedni, ale…

– Zerwałaś z nim, gdy spotkałaś Sebastiana – dopowiedziałam.

– Skąd jednak miałam wiedzieć, że Sebastian jest tylko szoferem? Jeździł taką fajną bryką… – Rozmarzyła się na wspomnienie samochodu.

– Może spróbuj wrócić do Marka? – zasugerowałam.

– Nie odbiera moich telefonów. – Westchnęła smutno.

– Od ciebie? Przecież to niemożliwe. Jak on może tak potraktować najbardziej uroczą dziewczynę na świecie?

– Właśnie. Też tego nie rozumiem…

Wszystkie wybuchłyśmy śmiechem.

– Dziewczyny, jeszcze po jednym piwku! – zaproponowała Wiktoria. – Jak się bawić, to się bawić. Przecież zobaczymy się dopiero w październiku.

– Ja już dziękuję. – Pokręciłam przecząco głową. – Wiecie, że nie jestem fanką alkoholu.

– Jakiego alkoholu? Przecież to prawie soczek dla dzieci. Tyle że z chmielu.

– Jasne. Dlatego pijcie, ile chcecie, ja skuszę się raczej na jakieś ciacho.

– Jedno widzę po twojej prawej stronie, na godzinie trzeciej. – Anka pochyliła głowę, tak iż włosy zupełnie zasłoniły jej twarz. – Od kilku minut stoi przy wystawie księgarni i patrzy w naszą stronę. Ej, nie odwracajcie się tak ostentacyjnie!

Jej ostrzeżenie było jednak spóźnione, gdyż jednocześnie, jak na komendę, wszystkie spojrzałyśmy we wskazanym kierunku. Dostrzegłam wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, ubranego w błękitną koszulkę polo z charakterystycznym biało-czerwonym pasem w granatowej obwódce z przodu, będącym znakiem rozpoznawczym firmy Tommy Hilfiger, i białe lniane spodnie. Ciemne włosy mężczyzny, ułożone na żel, sterczały niczym igiełki jeża. Twarzy gościa nie widziałam, gdyż przesłaniały ją duże okulary przeciwsłoneczne.

– Pewnie olśniła go twoja uroda. – Iza szturchnęła Ankę łokciem. – Wszędzie roztaczasz ten swój urok. Gościu wygląda na totalnie oczarowanego.

– Albo po prostu na kogoś czeka – dodałam. – Spójrzcie na jego fryzurę. Takie typy nie zwykły tylko stać i patrzeć. Gdyby był zainteresowany, to by podszedł. Zazwyczaj nie brakuje im odwagi.

– Pomachajmy do niego! – Wiktoria zdecydowanie przesadziła z ilością wypitego piwa, ewentualnie upał rzucił się jej na głowę. Podniosła się z krzesła i bezceremonialnie pomachała do nieznajomego.

– Głupia! – Iza pociągnęła koleżankę za ramię i zmusiła do ponownego zajęcia miejsca. – Jeszcze pomyśli, że jesteśmy łatwe.

– Nie, on chyba jest niewidomy, stąd te jego ciemne okulary. Nawet nie drgnął, gdy do niego machałam.

– Może nie jesteś w jego typie? Wiesz, nie każdy mężczyzna lubi, jak dziewczyna mu się narzuca.

– Ooo… idzie sobie. – Z piersi Anki dobył się jęk zawodu.

Wpatrywałyśmy się w nieznajomego, który tymczasem, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi, obrócił się na pięcie i odszedł.

– Przestraszyłaś go! – Anka pokręciła z niedowierzaniem głową. – Tak schrzanić taką ładną sytuację. Nie macie za grosz podejścia do mężczyzn. Specjalnie spuściłam głowę, aby wyjść na bezbronną i wstydliwą. Próbowałam go zaintrygować. Jeszcze chwila, a by do nas podszedł. Ale oczywiście wy musiałyście wszystko spieprzyć. Pewnie pomyślał, że się z niego nabijamy.

– Cóż, jego strata. Takie fajne dziewczyny jak my…

– No, wreszcie cię znalazłam!

Niespodziewanie do naszego stolika podeszła Milena, moja przyjaciółka i zarazem współlokatorka, z którą razem wynajmowałyśmy mieszkanie w jednym z bloków na łódzkim osiedlu Retkinia.

– Szukam cię od kilku godzin.

Pojawienie się Mileny przerwało wiszącą w powietrzu kłótnię.

– Ale co ty tutaj robisz? – Ze zdziwieniem popatrzyłam na współlokatorkę. – Przecież wczoraj wieczorem poszłaś na całonocną imprezę. Nie powinnaś teraz odsypiać?

– Zgadza się! – Milena chwyciła krzesło od sąsiedniego, wolnego stolika i dostawiła je do naszego. Usiadła z prawdziwą ulgą. – Powinnam! A wiesz, czemu tego nie robię?

– Nie, ale za chwilę pewnie się dowiem.

Milena westchnęła i z rezygnacją pokręciła głową, po czym sięgnęła do przewieszonej przez ramię płóciennej torby. Wyjęła z niej telefon, który położyła na blacie.

– Co to? – zaciekawiła się Anka.

– Jak widzisz, telefon – wyjaśniła uprzejmie Milena. – Tylko nigdy byś nie zgadła czyj. Że też miałyśmy taki głupi pomysł i kupiłyśmy jednakowe aparaty!

Już dotarło do mnie, co się stało. Pospiesznie wyjęłam z bocznej kieszonki mojej torebki identyczny telefon. Nawet tapetę miałyśmy tę samą. Wpisałam kod odblokowujący, jednak na ekranie pojawiła się informacja, że jest on błędny.

– Spałam sobie w najlepsze, odsypiając nocną zabawę, gdy nagle z samego rana rozdzwonił się ten przeklęty telefon. Początkowo nie reagowałam, mając nadzieję, że ten, kto śmie o tak wczesnej porze zakłócać mój spokój, wreszcie da za wygraną, ale gdzie tam! Dzwonił raz za razem. Wkurzyłam się na maksa! Obiecałam sobie, że ktokolwiek by to był, już ja mu nieźle nagadam. Wstałam, sięgnęłam po aparat i spojrzałam na wyświetlacz. Wiesz, co na nim zobaczyłam? Właśnie! Wyświetlił mi się jakiś Jacek Bogusz. Jacek Bogusz! Ktoś, kogo nawet nie mam w spisie moich kontaktów! Wtedy zrozumiałam, że pomyliłyśmy telefony.

– Jacek dzwonił?

Ten fakt bardzo mnie zainteresował. Boguszowie byli sąsiadami mojego dziadka, a ich syn, Jacek, dorastał wraz ze mną. Przyjaźniliśmy się przez wiele lat, a nasze relacje osłabły dopiero wtedy, gdy pojechałam na studia do Łodzi. Właściwie można powiedzieć, że to ja je zerwałam, gdyż mojemu wieloletniemu towarzyszowi zabaw przestała wystarczać sama przyjaźń, a ja, niestety, nie byłam zainteresowana niczym więcej. Dlaczego? No cóż… Jacek skończył tylko technikum rolnicze i, prawdę mówiąc, mieliśmy coraz mniej wspólnych tematów. Poza tym rzadko bywałam w domu i układałam sobie życie w mieście. Poznałam też faceta, który, jak myślałam, był tym jedynym. W każdym razie podczas ostatniego mojego pobytu w Skarbieszu, gdy spotkaliśmy się z Jackiem przypadkowo w sklepie pani Helenki, wymieniliśmy się numerami telefonów. Nigdy jednak nie dzwoniliśmy do siebie.

– Czego chciał? – zapytałam.

– Myślisz, że odebrałabym nie swój telefon? – Milena szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. Jej brązowe tęczówki stały się prawie czarne. Nerwowo przeczesała dłonią krótkie ciemne włosy. – Ale on dzwonił natrętnie. Chyba ze dwadzieścia razy. A później wyświetlił się jakiś nieznany numer. Też kilkanaście razy. Nie wiem, o co chodzi, ale to pewnie ważne. Dlatego zwlekłam się z łóżka i na ostatnich nogach biegam jak głupia po całej Łodzi, i szukam cię. Dobrze, że przypomniałam sobie o tej waszej ulubionej knajpce.

– Hej, przecież mogłaś po prostu zadzwonić na swój numer, a Nika by odebrała i wtedy nie musiałabyś aż tak się męczyć – Iza podsunęła rozwiązanie.

– Podejrzewasz, że jestem aż tak głupia, że tego nie zrobiłam? – Lena obdarzyła ją nieprzyjemnym spojrzeniem. – Dzwoniłam i dzwoniłam, ale oczywiście tej laluni nie wpadło do głowy, żeby chociaż raz spojrzeć na aparat, a dźwięk sama wyłączyłam, jeszcze zanim pomyliłyśmy telefony.

Nie słuchałam jej dalej. Oddałam jej telefon i pospiesznie sięgnęłam po swój aparat. Bateria była już na wyczerpaniu, ale zauważyłam kilkadziesiąt nieodebranych połączeń. Czyżby coś stało się u mnie w domu? Ale dlaczego w takim razie dzwonił Jacek, a nie dziadek?

– Kurczę, nie mam ładowarki. Bateria zaraz padnie. Może ty masz? – Spojrzałam z nadzieją na Milenę.

– Ładowarka została w domu. Leży bezpiecznie na półeczce, czyli tam, gdzie zawsze. Wybacz, ale nie pomyślałam, aby zabrać ją ze sobą.

– Dziękuję ci, że zadałaś sobie tyle trudu. Przepraszam, że coś takiego się stało.

– Przecież to nie twoja wina. Chciałyśmy jednakowe telefony, to mamy. O Boże, dziewczyny, jaka jestem spragniona! Hej, proszę pani! – Milena zawołała w stronę kelnerki, która zbierała właśnie kufle z innego stolika. – Poproszę jedno duże piwo!

Mój telefon znowu zaczął dzwonić. Nie znałam numeru wyświetlającego się na ekranie, ale to był ten, z którego dziś już wielokrotnie próbowano się ze mną skontaktować. Odebrałam połączenie.

– Halo.

– Halo, czy pani Weronika Skarbierska? – Usłyszałam obco brzmiący męski głos.

– Tak.

– Przy telefonie starszy aspirant Zbigniew Maruszko z komendy w Radomiu.

Poczułam nieprzyjemne ukłucie lęku. Policja rzadko dzwoni ot tak do spokojnych obywateli.

– Czy coś się stało? – Te słowa z trudnością przeszły przez moje ściśnięte strachem gardło.

– Bardzo mi przykro, ale zdarzył się wypadek. Pani dziadek…

Telefon wydał krótki pisk, po czym wyłączył się.

– Halo, halo! – Przez chwilę krzyczałam do aparatu, choć miałam świadomość, że połączenie zostało przerwane.

– Boże, co się stało? – Anka patrzyła na mnie z przerażeniem. – Tak bardzo zbladłaś.

– Mój dziadek… Zdarzył się jakiś wypadek! Ten pieprzony telefon! Potrzebuję ładowarki!

Ręce trzęsły mi się tak mocno, że nie potrafiłam schować aparatu do kieszonki. Umysł podsuwał mi same najkoszmarniejsze wersje wydarzeń, jednak nie chciałam wierzyć, żeby mogły być prawdziwe. Na pewno nic się nie stało! Na pewno! To jakiś niegroźny wypadek. Może dziadek złamał nogę albo rękę? Tylko dlaczego policja miałaby do mnie wtedy dzwonić? Coś musiało się wydarzyć i to coś nie było dobre! Jacek o tym wie! Dzwonił do mnie! Tak, muszę natychmiast się z nim skontaktować. Telefon! Numer mam w tym cholernym aparacie! Dlaczego nie zapisałam go na kartce albo nie zapamiętałam? Muszę na przyszłość być bardziej rozważna.

– Weź taksówkę – poradziła Anka. – Jedź do domu i podłącz telefon. Nie panikuj. Wszystko będzie dobrze.

– OK, jadę z tobą. – Milena wstała z krzesła. Rzuciła na stół banknot dziesięciozłotowy. – Wypijcie piwo za mnie, bo ja już nie zdążę.

Gdy podjechałyśmy przed nasz blok, pierwsza wyskoczyłam z samochodu, zanim jeszcze na dobre się zatrzymał. Dobrze, że Milena jechała ze mną, bo zajęła się kwestią finansową. Ja zupełnie nie miałam do tego głowy. Wbiegłam po schodach na drugie piętro. Chwilę zajęło mi trafienie kluczem do zamka. W końcu jednak opanowałam drżenie rąk.

Ładowarka leżała na półeczce pod oknem. Pospiesznie podłączyłam aparat. Sekundy, gdy telefon załączał się, wydawały mi się wiecznością. Wreszcie wyświetlił się ekran startowy. Pomyliłam się, wpisując PIN, ale na szczęście zdołałam opanować nerwy i zebrać myśli.

Milena weszła do pokoju w momencie, gdy wybierałam numer do Jacka. Stanęła w progu i patrzyła na mnie z napięciem. Jacek odebrał po drugim sygnale.

– O matko, Nika, co się z tobą dzieje? Dzwoniłem cały ranek…

– Mój dziadek… Co z nim? – przerwałam mu.

Po drugiej stronie zapanowała cisza.

– Co z nim? – powtórzyłam. Nabrałam pewności, że musiało stać się coś naprawdę okropnego.

– To był wypadek… – mówił wolno, cicho. Musiałam wsłuchiwać się w jego głos, aby zrozumieć. – Twój dziadek najprawdopodobniej chciał naprawić coś w instalacji elektrycznej w garażu i chyba zapomniał o odłączeniu zasilania… Dodatkowo ta przeklęta podłoga była mokra… Poraził go prąd. Nie wiemy, kiedy dokładnie to się stało. Nie widzieliśmy go od dwóch dni. Dziś z rana mój ojciec poszedł do was, aby zobaczyć, czy wszystko w porządku. To on go znalazł… Bardzo mi przykro, Nika. Nie miał szans…

Jacek mówił coś jeszcze, ale nic już nie słyszałam. Ręka z aparatem opadła mi wzdłuż ciała. Bezwładne palce rozsunęły się, wypuszczając telefon, który z łoskotem upadł na podłogę. Świat zawirował mi przed oczami. Mojego dziadka już nie ma? Poraził go prąd? Ja zakuwałam do egzaminu, a on… Dlaczego nie byłam lepszą wnuczką? Dlaczego nie dzwoniłam do niego częściej i nie odwiedzałam go? Dlaczego myślałam, że mam jeszcze tyle czasu?

Łzy płynęły mi po policzkach, chociaż nie zdawałam sobie z tego sprawy. Przed oczami przesuwały mi się obrazy z dzieciństwa. Milena dopadła do mnie i mocno przytuliła do siebie.

– On nie żyje! – krzyknęłam. – Ja się uczyłam, a on umierał! Nie było mnie przy nim! Rozumiesz, Lena? Nie było mnie, gdy mnie potrzebował. Uczyłam się! Marzyłam o najlepszych ocenach! Nie miałam czasu dla dziadka! A teraz już nie powiem mu…

– Płacz, kochana, płacz. – Milena pogładziła mnie po plecach. – Wyrzuć z siebie całą rozpacz. Wiem, że to boli. Jestem tu, aby ci pomóc. Będę przy tobie zawsze. Razem przez to przejdziemy. Możesz na mnie liczyć.

Rozpłakałam się na dobre. Nieludzki krzyk wydobył się z mojego gardła i zawirował w powietrzu. Wraz z nim uwolniły się całe pokłady żalu, jaki w sobie nosiłam. Szlochałam, wtulona w ramiona Leny, zdając sobie sprawę, że moje życie właśnie diametralnie się zmieniło. Już nic nie będzie takie samo jak kiedyś.

3.

Kolejnych dni prawie w ogóle nie pamiętam, a jeśli już, to tylko jakieś rozmazane, spowite mgłą obrazy, których sens i tak do mnie nie docierał. Było mi wszystko jedno. Gdyby nie Milena, pewnie nie potrafiłabym nawet wrócić do domu. Ona zajęła się wszystkim – ja nie byłam w stanie. Tkwiłam w dziwnym odrętwieniu, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się stało. Miałam wrażenie, jakby nie dotyczyło to mnie. Jakbym po prostu brała udział w jakimś przedstawieniu. Dopiero dużo później zrozumiałam, że tak działały leki, które Milena skrupulatnie mi dawkowała. Posłusznie łykałam małe pastylki, znajdując w nich ucieczkę od okropnej rzeczywistości i zatracając się w nieświadomości.

Wreszcie nadszedł dzień pogrzebu, z czego oczywiście również nie zdawałam sobie sprawy. Milena pomogła mi założyć czarną prostą sukienkę z krótkim rękawem i mimo upału namówiła na włożenie czarnych rajstop. Posłuchałam ją. Właściwie całkowicie się na nią zdałam i gdyby w tamtym momencie poradziła mi założyć czerwoną suknię w zielone grochy, bez protestu bym tak postąpiła.

Na nabożeństwie żałobnym w kaplicy zgromadziło się wielu ludzi, ale nie widziałam ich twarzy. Zlewali mi się w jedną bezkształtną plamę. Nadal nie docierało do mnie, po co Milena mnie tam przyprowadziła. Byłam nawet na nią trochę zła i marudziłam bez przerwy, że chcę wrócić do domu i się położyć. Czułam się taka zmęczona…

– To nie potrwa długo – zapewniła, podprowadzając mnie do stojącej na katafalku trumny.

Odwróciłam się do tyłu. Miałam ochotę uciec jak najdalej od tego miejsca. Bałam się. Cholernie się bałam. Tylko czego?

– Weroniczko… – Jakaś kobieta podeszła do mnie i objęła współczująco.

Zerknęłam na nią ze zdziwieniem. Otumaniona lekami, dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że to mama Jacka, pani Bogusz. Tuż za nią dostrzegłam jej męża i syna.

– Tak bardzo nam przykro. – Pani Bogusz wierzchem dłoni wytarła łzy, które szkliły się w jej oczach. – Tak dobrze się czuł, miał tyle planów… Ciągle pamiętam, jak jeszcze w niedzielę przyszedł do nas na obiad i mówił, że będziesz zdawać ostatni egzamin…

Oderwałam od niej wzrok i przeniosłam go na ogromny wieniec z białych róż, oparty o wezgłowie trumny. Przepasała go gruba szarfa z wykaligrafowanym czarnym napisem „Kochanemu dziadkowi”. Ten napis przykuł całą moją uwagę. Dlaczego ktoś tak napisał? Czyja to trumna? Czyjego dziadka? Czyżby to bliski Mileny? Tak, na pewno. Jestem tu z nią, więc… No ale skąd wzięli się Boguszowie? Coś mi nie pasowało. Otępiałe zmysły ciągle próbowały zaakceptować fakt, iż jestem tu tylko przypadkiem, ale gdzieś głęboko, w umyśle, zakiełkowała dziwna myśl. Natrętna i powodująca nasilenie nieokreślonego uczucia lęku, który dławił mnie już od dłuższej chwili.

Milena trzymała mnie pod ramię, jednak wyswobodziłam się z tego uścisku i przykucnęłam, aby rozwinąć dalszą część szarfy. „Kochanemu dziadkowi – wnuczka Weronika”. To, co odpychałam od siebie, czego nie chciałam przyjąć do wiadomości, właśnie nabrało realnych kształtów. Nagle zrozumiałam, dlaczego tu jestem i co się stało. Nie miałam sił podnieść się z kolan, na które osunęłam się w geście zupełnej bezradności. Z moich ust wydarł się rozpaczliwy krzyk, który przemienił się w opętańczy śmiech. Na przemian, jak prawdziwy szaleniec, śmiałam się i płakałam, targając sobie włosy.

Jacek natychmiast znalazł się koło mnie i pomógł mi wstać. Podprowadził do ławki i posadził na wolnym miejscu w pierwszym rzędzie. Milena również momentalnie pospieszyła z pomocą. Z torebki wyjęła małą butelkę wody mineralnej, po czym wyłuskała z blistra niewielką tabletkę.

– Połknij, kochana. – Podała mi lek. – Nie jesteś w stanie sama przez to przejść. Przecież mówiłam, ale się uparłaś.

Nie pamiętałam, na co miałam się uprzeć, ale posłusznie połknęłam otrzymaną tabletkę i popiłam ją wodą.

Jacek usiadł koło mnie. Mocno ścisnął moją dłoń, ale natychmiast ją oswobodziłam. Jego widok spowodował bolesny nawrót wspomnień. Wystarczyło, że go zobaczyłam, a w mojej głowie rozbrzmiały słowa, które powiedział wtedy przez telefon: „Bardzo mi przykro, Nika. Nie miał szans…”. Nie chciałam tego słyszeć, nie chciałam o tym pamiętać. Odrzucałam wszystko, co mogłoby sprawić, że ta tragiczna prawda dotarłaby do mojego umysłu. Łudziłam się, że dziadek jest w domu, że zajmuje się swoimi zwykłymi sprawami albo siedzi w biurze, w przetwórni, skąd niebawem wróci. Lada moment przyjdzie do mnie i zawoła po imieniu. Tak bardzo pragnęłam usłyszeć, jak wymawia moje imię. Tęskniłam do tembru głosu dziadka – zawsze stonowanego, poważnego, lekko ochrypłego. Liczyłam na cud, ale cuda nie zdarzają się w zwykłym życiu. Niestety…

– Jeśli nie masz siły, to nie musisz w tym uczestniczyć… – Pani Bogusz przysiadła obok syna i pochyliła się w moją stronę. – Ludzie zrozumieją.

– To mój dziadek? – zapytałam, wskazując głową na trumnę. – On umarł? – Nadal liczyłam, że zaprzeczą.

Pani Bogusz rozpłakała się i ukryła twarz w dłoniach.

„Wypadek! Wypadek! Wypadek!” – w uszach ciągle dźwięczały mi te słowa. „Dziadka już nie ma” – wreszcie dotarło to do mnie z całą wyrazistością.

Rozległ się dzwonek kościelny i do kaplicy wszedł ksiądz proboszcz, którego dobrze znałam. Zebrani podnieśli się z miejsc. Ja również chciałam, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Jako jedyna siedziałam, ale nikt nie miał o to do mnie pretensji. Wpatrywałam się w trumnę, na niej koncentrując całą uwagę, tak jakbym nadal łudziła się, że to koszmarna pomyłka i za chwilę dziadek odchyli wieko i zapyta zdziwiony, czemu go tu przynieśliśmy. Nic takiego jednak się nie stało.

– Stojąc tu, nad tą prostą trumną, zadajemy sobie pytanie – dlaczego? Dlaczego, Panie, tak się stało? Czy aż tak bardzo właśnie teraz potrzebowałeś tego człowieka, aby zabrać go do siebie? Aby uczynić jego jedyną wnuczkę zupełną sierotą? – Poprzez spowijającą mnie mgłę przebiły się słowa wypowiadane przez proboszcza. Jakoś tak mimochodem zaczęłam się im przysłuchiwać. – Już przed laty zabrałeś jej rodziców, a teraz upomniałeś się o ostatnią bliską jej osobę. Miałeś w tym swój plan, Panie, ale my, maluczcy, nie rozumiemy tego. Płaczemy, a nasze serca rozrywa ból. Jeszcze tak niedawno pan Florian był z nami… Sam pamiętam, jak zjawił się u mnie, aby dać na mszę za powodzenie egzaminów swojej wnuczki. Był z niej taki dumny, tak dumny, jak tylko dziadek może być. Weroniko, jesteśmy z tobą w bólu. Nie potrafimy cię pocieszyć, ale wiedz, że nasze myśli kierujemy ku tobie. Bóg też o tobie nie zapomni. Może tego jeszcze nie rozumiesz, może nie potrafisz zaakceptować, ale wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę. Tylko Bóg wie, dlaczego tak właśnie miało się stać. On ześle na ciebie ukojenie i zadba o twoje dalsze życie. Jestem pewien, że twój dziadek wraz z twoimi rodzicami wprost z nieba będą obserwować cię i wspierać w trudnych momentach. Nie mogą już być tu z tobą, ale ich wspomnienie, cząstka nich samych, pozostanie w tobie. Dziś żegnasz dziadka, odprowadzasz na miejsce wiecznego spoczynku ciał. Pamiętaj jednak, że to rozstanie nie jest ostateczne. Człowiek posiada nieśmiertelną duszę, która żyje, nawet gdy ciało ulega rozkładowi. Wszyscy podążający drogą Pana zmierzamy do lepszego świata. Kiedyś spotkamy się w wiecznej szczęśliwości, gdzie nie będzie już bólu, łez ani pożegnań.

Kondukt żałobny wyruszył z kaplicy. Na przedzie szedł kościelny, niosąc drewniany krzyż. Tuż za nim postępował proboszcz, za którym czterej dobrze zbudowani pracownicy firmy pogrzebowej nieśli trumnę dziadka. Trzymając się kurczowo ramion Jacka i Mileny, pozwoliłam prowadzić się alejką, którą przemierzałam wielokrotnie w dzień Wszystkich Świętych i przy innych okazjach, gdy szłam odwiedzać groby przodków. W pewnym momencie poczułam zawrót głowy i gdyby nie ramiona przyjaciół, na pewno bym upadła.

Przez chwilę wydało mi się, że oto znowu jestem dzieckiem i idę z dziadkiem cmentarną alejką, podążając za księdzem, za którym postępują na czarno ubrani mężczyźni niosący dwie urny. Spojrzałam na dziadka i uśmiechnęłam się do niego, jednak jego twarz zaczęła się rozmywać i oto ujrzałam Jacka, patrzącego na mnie ze smutkiem. Znowu dotarła do mnie bolesna prawda, że to nie dziadek trzyma mnie pod rękę. Nie może tego uczynić, gdyż nie ma go już wśród żywych. Zostawił mnie i odszedł. Tak jak mama i tata. Wszyscy moi bliscy mnie opuścili, odnajdując spokój wiekuisty na tym zatopionym w zadumie i ciszy cmentarzu. Dziadek też… Ten spacer zakończy się przy mogile, w której złożą trumnę niesioną na czele konduktu. Dziadek będzie tu śnił swój wieczny sen, a ja wrócę do domu, aby dalej żyć. Ale co to będzie za życie?

Mój wzrok przesunął się z Jacka na trumnę dziadka, po czym potoczył po mijanych mogiłach. Stary cmentarz w Iłży jak zwykle wyglądał monumentalnie. W promieniach czerwcowego słońca marmurowe pomniki jaśniały jakimś dziwnym blaskiem. Takim nieziemskim. Jakby oświetlonym boskim promieniem.

Kiedy grabarze zasunęli płytę nagrobną, zamykając trumnę w ciemnym dole, zrozumiałam, że ten ciężki głaz definitywnie odgradza mnie od tych, którzy byli mi najbliżsi. Już nigdy nie zobaczę uśmiechu dziadka, nie usłyszę jego głosu ani nie poczuję dotyku. Zostałam sama. Całkiem sama. Nie mam już nikogo na świecie. Żadnej rodziny. O dziwo jednak nie czułam smutku czy żalu. W tej chwili było mi to obojętne, tak jakby w ogóle mnie nie dotyczyło.

Mogiła utonęła w powodzi kwiatów. Oprócz wieńca, który widziałam w kaplicy, było jeszcze kilkanaście naprawdę okazałych wiązanek. Mój dziadek cieszył się szacunkiem nie tylko mieszkańców Skarbiesza czy też niedalekiej Iłży, ale również i kontrahentów z całej Polski, z którymi jego przetwórnia prowadziła interesy. Żałobnicy podchodzili do mnie i składali kondolencje, ale nie słyszałam ich słów ani nie widziałam twarzy. Przesuwali się przede mną niczym rzeka bezkształtnych plam. W końcu przy mogile zostałam tylko ja z Mileną, Jacek i państwo Boguszowie. Matka Jacka podeszła do mnie i czule objęła.

– Może na jakiś czas zamieszkasz u nas? Pewnie trudno ci teraz przebywać tam, gdzie… – Umilkła, jakby przerażona wypowiedzianymi przez siebie słowami.

Ja również milczałam, nie potrafiąc wydobyć z siebie głosu.

– Dziękujemy za troskę. – Z pomocą pospieszyła Milena. – To nie będzie konieczne. Weronika upoważniła mnie do zajęcia się wszystkimi sprawami. Jestem jej opiekunem w tych trudnych chwilach. Nie muszą się państwo niczym kłopotać. Zresztą wkrótce wyjedziemy. Teraz już nic tutaj Weroniki nie trzyma.

– Nic? – Ojciec Jacka chrząknął. – Jest pani tego całkowicie pewna? A ziemia? A przetwórnia? Przecież nie można tego ot tak zostawić… W dodatku ci pieprzeni uchodźcy! – Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale jego żona gwałtownie pociągnęła go za ramię.

– Daj spokój, stary. Przecież widzisz, że biedactwo… – szepnęła. – Nie teraz…

Nie zwróciłam uwagi na tę krótką wymianę zdań między nimi. Czułam, że nie dam rady zostać w domu dziadka. Tam wszystko będzie mi o nim przypominać. Każdy kamień, każde drzewo… Nie zniosę widoku garażu, gdzie… Muszę jak najprędzej stąd uciec. Milena ma rację!

Po powrocie z cmentarza Milena zaprowadziła mnie na górę, do mojego pokoju. Tak jak stałam, ubraną w czarną sukienkę, położyła do łóżka i otuliła kocem. Nie protestowałam. Naprawdę nic mnie nie interesowało. Po prostu chciałam zasnąć. Nie czuć, nie myśleć. Milena zostawiła mnie samą, jednak ja mimo ogromnego zmęczenia nadal nie zasypiałam. Moje myśli nieskładnie wirowały w głowie, zaś ciało wydawało się zupełnie bezwładne.

Co mam zrobić? Sprzedać przetwórnię, dom i ziemię? Tak, to najrozsądniejsze wyjście z sytuacji. Ucieknę stąd i nigdy nie wrócę. Uwolnię się od przeszłości i bólu, jaki ona niesie. Zapomnę o Skarbieszu. Za rok skończę studia. Znajdę pracę, ułożę sobie jakoś życie. Może nie będzie ono zbyt radosne, ale zrobię wszystko, aby było dobre. Aby mój dziadek nadal mógł być ze mnie dumny.

– Śpisz, Niko?

Do pokoju zajrzała Milena. Ostrożnie uchyliła drzwi, aby skrzypieniem nie zakłócić mi odpoczynku, zobaczywszy jednak, że leżę, wpatrując się w sufit, otworzyła je szerzej i weszła do środka.

– Przyjechali panowie policjanci z Radomia. Chcą się z tobą widzieć. Mówiłam im, że to nie najlepsza pora, że jesteś w fatalnym stanie, ale nalegają.

Nie reagowałam na jej słowa, nie przestając kontemplować sufitu.

– Nika… – Podeszła i pochyliwszy się, potrząsnęła mnie za ramię. – Przyszli funkcjonariusze z Radomia – powtórzyła. – Masz siły, aby się z nimi spotkać?

Usiadłam na łóżku. Zdziwiło mnie, że policjanci zjawili się w Skarbieszu, aby porozmawiać ze mną. O czym? O wypadku dziadka? Czyżby takie były procedury?

– Gdzie są?

– Czekają w salonie.

– Już do nich idę.

Podniosłam się i poprawiłam zmiętą sukienkę. Nie myślałam o wyglądzie, więc nawet nie zerknęłam w lustro.

– Poczekaj, może powinnaś najpierw… – Lena próbowała mnie zatrzymać, lecz wyminęłam ją i boso, potykając się na schodach, zeszłam do holu, z którego duże drzwi prowadziły do salonu.

Przy otwartym tarasowym oknie stało dwóch mężczyzn. Jeden z nich odsunął firankę i spoglądał na ogród, drugi lustrował wnętrze pokoju. Dziadek lubował się w nowoczesnych meblach, chociaż wybierał zawsze te bardziej gustowne, solidne. Jego ulubionymi kolorami były czerń i biel, dlatego też w salonie dominowały te barwy, sprawiając, iż pomieszczenie wyglądało na przestronne i laboratoryjnie czyste. Wrodzona pedanteria dziadka sprawiała, że w żadnym pokoju nie było niepotrzebnych sprzętów. Ba, brakowało nawet chociażby wazoników, ramek ze zdjęciami czy innych bibelotów mających sentymentalne znaczenie. Tylko w sypialni dziadka, nad łóżkiem, wisiał duży czarno-biały portret jego żony, która zmarła bardzo młodo, tuż po narodzinach jedynego syna.

Goście, słysząc, że nadchodzę, odwrócili się w moją stronę.

– Komisarz Artur Adamczewski – przedstawił się policjant, który wcześniej podziwiał panoramę ogrodu. – A to starszy aspirant Zbigniew Maruszko.

Komisarz był wysokim około trzydziestoletnim mężczyzną o szczupłej, wysportowanej sylwetce. Miał ciemne, krótko obcięte włosy, zielone oczy i regularne rysy twarzy. Pociągła twarz już na pierwszy rzut oka wydawała się sympatyczna – może wpływ na to miały usta Adamczewskiego, które były wykrojone tak, iż wyglądały, jakby cały czas się uśmiechał.

Aspirant Maruszko był za to jego zupełnym przeciwieństwem, nawet przez chwilę przyszło mi do głowy, że tak widocznie dobierają partnerów. Jeden musi być sympatyczny, drugi – gburowaty. Dobry i zły glina. W każdym razie Zbigniew Maruszko nie odznaczał się zbyt dużym wzrostem. Raczej można by uznać go za osobę niską – zwłaszcza przy rosłym Adamczewskim ta różnica była szczególnie widoczna. Nie miałam pojęcia, ile lat może mieć rzeczony aspirant. Wyglądał typowo – nijako i „bezwiekowo”. Pulchna twarz ze świdrującymi, nieprzyjemnymi oczami, których koloru również nie potrafiłam określić, działała na mnie wprost odpychająco. Dodatkowo czarne, przetłuszczające się włosy opadały strączkami na czoło, potęgując wrażenie niechlujstwa całej postaci.

– Weronika Skarbierska – odpowiedziałam, przypominając sobie z trudem, jak się nazywam i podchodząc do nich bliżej.

Komisarz zmrużył oczy, patrząc na mnie ze zdziwieniem. Aspirant Maruszko cofnął się o krok, po czym jęknął:

– O matko!

– Powaga! – Adamczewski uciszył kolegę. – Chcieliśmy porozmawiać z panią o pani dziadku – zwrócił się do mnie. Odchrząknął, jeszcze raz zmrużył oczy, przyglądając mi się, tak jakbym była jakimś dziwnym okazem. – Przepraszam za najście, zwłaszcza że dziś miała pani tę przykrą uroczystość, jednak…

– Proszę usiąść. – Milena wskazała im skórzaną białą kanapę, stojącą na środku pokoju, po czym podprowadziła mnie do jednego z dwóch identycznych foteli i niczym małego dzieciaka usadziła na nim. Sama stanęła za jego oparciem i położyła dłoń na moim ramieniu.

– Dziękujemy. – Zajęli wskazane miejsca, a aspirant Maruszko z rozmysłem pogładził skórę siedziska, sprawdzając chyba, czy jest oryginalna.

– Chcielibyśmy porozmawiać z panią Skarbierską sam na sam. – Komisarz Adamczewski otaksował wzrokiem Milenę.

– Panowie wybaczą, ale to chyba nie będzie jakaś wielka przeszkoda, jeśli jednak zostanę – zaoponowała. – Weronika jest w fatalnym stanie psychicznym. Nie chciałabym jej zostawiać samej.

– Proszę, niech zostanie – odezwałam się lekko drżącym głosem i uniósłszy lewą rękę, położyłam ją na dłoni Mileny, spoczywającej na moim ramieniu.

– Kim pani jest dla pani Skarbierskiej? – Aspirant Maruszko przestał gładzić kanapę, a otworzywszy duży czarny notes, który do tej pory trzymał pod pachą, położył go sobie na kolanach. Odpiął przypięty do niego automatyczny długopis.

– Milena Bielska. Jestem przyjaciółką Weroniki. Razem wynajmujemy mieszkanie w Łodzi.

Maruszko zabluźnił, gdyż długopis odmówił współpracy. Kilkakrotnie nacisnął przycisk znajdujący się na jego szczycie, po czym nerwowo pobazgrał na kartce, próbując go rozpisać. W końcu ta czynność przyniosła efekt.

– Milena Bilska? – zapytał, przekręcając nazwisko.

– Bielska – sprostowała Milena. – B jak Barbara, I jak Irena, E jak Ela, L jak Lucyna, S jak Sylwia, K jak Kasia, A jak Ania – przeliterowała.

– Pani Weroniko… – Adamczewski chrząknął i zwrócił się w moją stronę. – Kiedy ostatni raz miała pani kontakt ze swoim dziadkiem?

– Ostatni raz? – Z trudem przełknęłam ślinę. – Byłam w Skarbieszu na Wielkanoc.

– Na Wielkanoc – powtórzył komisarz, a aspirant skrzętnie zanotował ten fakt w notesie. – A poza odwiedzinami? Kiedy ostatni raz rozmawiała pani z nim przez telefon?

– Nie wiem… Chyba w zeszłym tygodniu… – Czułam się zakłopotana. Nie byłam dobrą wnuczką, teraz dopiero zdałam sobie z tego sprawę.

– Sprawdzimy w bilingach – poinformował Maruszko, tak jakby był pewien, że celowo zatajam przed nimi fakty.

– O czym państwo rozmawiali?

– O czym rozmawialiśmy? – powtórzyłam, próbując przypomnieć sobie tamten moment. – To była zwykła rozmowa. Dziadek pytał, jak mi idzie nauka i ile zostało mi do egzaminów…

– Czy podczas tej rozmowy coś się wydarzyło?

– Wydarzyło? Nie rozumiem, o co pan pyta… – Z trudem zbierałam myśli, walcząc z otępieniem.

– Może dziadek coś dziwnego powiedział? Może był czymś zaniepokojony? A może zdenerwowany? – zasugerował.

– Na nic takiego nie zwróciłam uwagi… – wyszeptałam.

– Czemu ma służyć to przesłuchanie? Bo to jest przesłuchanie, prawda? – wtrąciła się Lena.

– Raczej zbieranie informacji. – Adamczewski spojrzał na nią i uśmiechnął się uspokajająco. – Zwykła rozmowa.

– Tylko po co to panom? – nie ustępowała Lena.

– Mamy taką pracę. – Komisarz wzruszył ramionami. – Musimy wyjaśnić wszystkie niejasności związane z tą sprawą.

Niejasności? Ze sprawą? Zacisnęłam palce na dłoni Mileny.

– Czy uważają panowie, że to nie był… nie był wypadek? – wydusiłam z trudem. Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógłby celowo zrobić krzywdę mojemu dziadkowi.

– Musimy wziąć pod uwagę każdą możliwość.

– Czyli…

– Pani Weroniko, proszę przypomnieć sobie, czy był ktoś, kto mógł żywić jakieś urazy do pani dziadka?

– Nie! Na pewno nie! – Gwałtownie podniosłam się z fotela. – To niemożliwe! Mój dziadek był dobrym człowiekiem. Każdy w Skarbieszu panom o tym powie.

– Tak, naturalnie… – Adamczewski przeczesał dłonią włosy i rozejrzał się po pokoju. – Jednak jego powodzenie w interesach mogło budzić pewną zazdrość…

Również wstał z kanapy i podszedł bliżej. Teraz dzieliło nas może z pół metra. Wyraźnie wyczuwałam zapach dobrych perfum, jakich używał.

– Czy na pewno pani dziadek nie miał żadnych wrogów? Może ktoś z przetwórni? Chodzą słuchy, że ludzie z okolicy nie byli zachwyceni zatrudnieniem Syryjczyków…

– Syryjczyków? O czym pan mówi? Ja o niczym nie wiem. – Opuściły mnie wszystkie siły. – Naprawdę nie wiem. Tak rzadko bywałam w domu… – Rozpłakałam się.

Lena natychmiast dopadła do mnie i przytuliła do siebie. Z ufnością, niczym dziecko, ukryłam twarz w jej ramionach.

– Panowie, czy to naprawdę konieczne? Nika jest w bardzo złym stanie psychicznym. Dopiero pochowała dziadka… Funkcjonuje tylko dzięki silnym środkom uspokajającym. Proszę mieć trochę serca.

– Dobrze, pani Weroniko, nie będziemy już dziś więcej pani męczyć. Proszę jednak nie być zaskoczoną, jeśli wkrótce znowu się tu pojawimy.

– Czyli jednak istnieje cień wątpliwości, jeśli chodzi o wypadek dziadka? – Głos lekko mi drżał, gdy wymawiałam te słowa. Wyswobodziłam się z objęć Leny i obróciłam w stronę Adamczewskiego.

– W końcu to wątpliwości są motorem napędzającym ten świat… – Nie odpowiedział na moje pytanie. – Do widzenia, pani Weroniko. Będziemy w kontakcie. Jeśli coś sobie pani przypomni albo coś panią zaniepokoi, to proszę o telefon. – Wyciągnął do mnie dłoń, w której trzymał wizytówkę.

Z wahaniem odebrałam ją od niego.

Komisarz skinął na aspiranta Maruszkę i razem ruszyli w kierunku drzwi. Lena spojrzała na mnie z troską.

– Poczekaj chwilkę, tylko ich odprowadzę – szepnęła, po czym udała się za gośćmi.

Obracałam w dłoniach biały karteluszek z nadrukowanymi danymi teleadresowymi komisarza Adamczewskiego, jednak nie miałam sił, aby je przeczytać. W końcu zupełnie bezmyślnie schowałam go do bocznej kieszonki sukienki.

Śmierć mojego dziadka mogła nie być zwykłym wypadkiem? Ktoś mógł mu „pomóc” zakończyć życie? Ale dlaczego? O czym mówił ten policjant? Jacy Syryjczycy? Nie zdążyłam jednak dłużej się nad tym zastanowić, gdyż wróciła Milena.

– Chodź na górę. – Objęła mnie i poprowadziła w kierunku schodów. – Musisz odpocząć. Tyle dziś przeszłaś… Że też policja nie ma za grosz wyczucia! Przychodzą w takiej chwili… Zupełnie bezmózgie i bezduszne istoty!

– Słyszałaś, o co oni pytali?

– Tak, ale to rutynowe pytania. Nie powinnaś brać ich sobie do serca. Zdarzył się wypadek, a policja musi wyjaśnić, jakie były tego okoliczności. Rozumiesz? Muszą wykluczyć udział osób trzecich.

– A jeśli oni mieli rację?

– Że co? – Na moment przystanęła.

– Jeśli to nie był wypadek?

– Był – stwierdziła twardo, ruszając dalej. – Tragiczny, okropny wypadek.

Nie odpowiedziałam nic. Pozwoliłam zaprowadzić się do łazienki, znajdującej się przy moim pokoju.

– Nieźle wystraszyłaś swym wyglądem tego małego policjanta. – Roześmiała się, ale momentalnie powstrzymała się, pojmując, że to trochę niestosowne. – Gdybyś tak szybko nie wyszła z sypialni, powiedziałabym ci, żebyś się trochę ogarnęła. Umyj twarz.

Zerknęłam na lustro wiszące nad umywalką. Z gładkiej tafli patrzyła na mnie nienaturalnie blada dziewczyna z sińcami pod oczami. Resztki rozmazanego na policzkach tuszu tworzyły malownicze zacieki, upodabniając twarz do upiornej maski na Halloween. Kasztanowych, kręconych, sięgających do ramion włosów, które żyjąc swoim własnym życiem, tworzyły iście artystyczny nieład, nie powstydziłaby się prawdziwa wiedźma tudzież inna, równie czarująca Baba Jaga. Do tego czarna sukienka i podarte na kolanie czarne rajstopy dopełniały obrazu boleści i rozpaczy, jaki sobą prezentowałam. Zrozumiałam dziwne spojrzenia policjantów i cichy jęk aspiranta Maruszki.

„A jeśli to nie był wypadek?” – pomyślałam, nabierając wody w dłonie i przykładając je do twarzy, aby zmyć resztki makijażu. Poczułam chwilowe orzeźwienie, a pobudzone zimnem zmysły zaczęły lepiej pracować. Faktycznie, jak dziadek, który był z wykształcenia elektrykiem, mógł popełnić tak głupi błąd? Czy zawiodła go pewność siebie i rutyna? A może jednak nie był odpowiedzialny za to, co się stało? Czy ktoś mógł to zaplanować? Tylko kto? I dlaczego? Zanim zdążyłam głębiej się nad tym zastanowić, Lena podsunęła mi szklankę i małą białą pastylkę.

– Musisz odpocząć. Za dużo miałaś dziś wrażeń.

– Co to? – zapytałam, wycierając twarz ręcznikiem.

– Tabletki. Nie pamiętasz? Gdy zemdlałaś wtedy, po tamtym telefonie od Jacka, wezwałam pogotowie. Lekarz przepisał ci tabletki na uspokojenie.

– Nie potrzebuję ich – zaprotestowałam.

Nie pamiętałam momentu omdlenia ani tym bardziej przyjazdu karetki, jednak naprawdę niewiele kojarzyłam z tamtego okresu. Lena wiedziała lepiej, w końcu była przy mnie przez cały czas.

– Teraz tak ci się wydaje, ale jesteś w błędzie. To dla twojego dobra, Nika.

Odebrałam od niej szklankę i tabletkę. Przez chwilę wpatrywałam się w małą pastylkę leżącą na dłoni.

– To naprawdę ci pomoże. Uspokoi, wyciszy. Przeżyłaś traumę i potrzebujesz czasu, aby zacząć funkcjonować normalnie.

Nie miałam powodów, aby jej nie wierzyć. Lena bardzo mnie wspierała i była przy mnie w najtrudniejszym momencie życia. Posłusznie połknęłam tabletkę, popijając zimną wodą.

Muszę szybko dojść do siebie i poznać prawdę o wypadku dziadka. Jeśli to był wypadek… Zaczynałam mieć wątpliwości, nim jednak zdołały na dobre się rozwinąć, dobroczynne działanie leku sprawiło, że kolejny raz osunęłam się w niebyt, który był ratunkiem dla mojej zbolałej duszy.

4.

Obudziłam się rano, czując, iż zbiera mi się na mdłości. Uniosłam powieki i przez moment leżałam, wpatrując się w sufit. Miałam wrażenie, że jestem pogrążona w dziwnym letargu, na granicy jawy i snu. W głowie mi szumiało, a przed oczami wirowały czarne punkciki. Dopiero po dłuższej chwili udało mi się pozbyć tego okropnego uczucia. Z niemałym trudem zwlekłam się z łóżka. Ostrożnie stawiając stopy na drewnianej podłodze, przeszłam chwiejnym krokiem kilka metrów, zbliżając się do uchylonego, zasuniętego żaluzjami okna. Odsłoniłam je i otworzyłam na oścież, pozwalając, aby owionął mnie powiew świeżego powietrza. Promienie porannego słońca zalały pokój. Musiało być jeszcze bardzo wcześnie, ale upał panujący na dworze zapowiadał kolejny gorący czerwcowy dzień.

Gdzie jestem? Znałam to miejsce, lecz musiałam się zastanowić, aby zrozumieć, że znajduję się we własnym pokoju w domu dziadka. Co ja tu robię? Byłam przecież na egzaminie, później poszłam z koleżankami na piwo, aby uczcić zaliczenie roku. Bawiłyśmy się w najlepsze, gdy nagle pojawiła się Milena…

Mój umysł w pełni nie funkcjonował, walcząc z ogarniającym go otępieniem. Fragmenty wspomnień mieszały się ze sobą, tworząc istny kogel-mogel. Oparłam ręce o parapet i kilka razy zaczerpnęłam głębiej powietrza. Z wirującej, nieskładnej plątaniny myśli wyłoniły się wyraźniejsze, chociaż urywkowe wspomnienia minionych dni… Mój dziadek nie żyje, wczoraj był pogrzeb. Zjawiła się policja, która zadawała dziwne pytania, sugerujące, iż śmierć dziadka może wcale nie była tragicznym wypadkiem. Czy to naprawdę się wydarzyło, czy to majaki mojego skołowanego umysłu? Powoli docierało do mnie, że te nieskładne obrazy, pojawiające się w mojej głowie, są prawdziwymi wspomnieniami. Ale dlaczego tak trudno mi przypomnieć sobie to, co się wydarzyło? Dlaczego mam taki mętlik? Dlaczego jest mi tak niedobrze?

Przycisnęłam dłoń do ust, czując, jak fala mdłości podchodzi mi do gardła. Przytrzymując się jedną ręką ściany, gdyż nadal dokuczały mi zawroty głowy, stawiając ostrożnie kroki, dostałam się do toalety. Pochyliłam się nad sedesem i zwymiotowałam. Torsje targały mną przez dłuższy czas, ale przyniosły ulgę. Poczułam się troszkę lepiej.

Podeszłam do umywalki i odkręciwszy kran, nabrałam wody w dłonie. Zanurzyłam w niej twarz. Och, co za wspaniałe orzeźwienie! Umyłam zęby i wypłukałam usta, po czym wyprostowałam się i spojrzałam w taflę powieszonego nad umywalką lustra. Wyglądałam fatalnie! Blada jak przysłowiowa ściana, z podkrążonymi oczami i potarganymi, splątanymi niemiłosiernie włosami. W dodatku ta okropna żałobna sukienka! Wzdrygnęłam się ze wstrętem.

Wróciłam do pokoju. W głowie jeszcze troszkę mi się kręciło, ale na szczęście nudności minęły. Poczułam za to ssanie w żołądku, świadczące o tym, że jestem głodna. Pospiesznie ściągnęłam z siebie pomiętą sukienkę i ze wstrętem odrzuciłam w kąt. Podarte rajstopy podzieliły jej los. W samej bieliźnie podeszłam do szafy, aby przejrzeć jej zawartość. W mojej garderobie przeważały same jasne, kolorowe ciuchy. Nigdy nie lubiłam czerni, więc raczej nie kupowałam takich rzeczy. Teraz jednak, zważywszy na okoliczności, nie wypadało mi założyć niczego w pogodnych barwach. Dopiero na samym dnie szafy odnalazłam długą, zwiewną letnią sukienkę na ramiączkach. Czerń stroju łamały malowane maki, zdobiące dół sukni, ale nie miałam niczego bardziej odpowiedniego.

Wyjęłam sukienkę z szafy i trzymając ją przewieszoną przez ramię, na powrót udałam się do łazienki. Z prawdziwą przyjemnością wzięłam prysznic i umyłam włosy. Odświeżona, założyłam czystą bieliznę i ubrałam się w przygotowany strój. Włosów nie suszyłam. Rozczesałam je i pozwoliłam, aby swobodnie wyschły. Tylko w ten sposób mogłam liczyć, że ładnie się skręcą. Jeśli użyłabym suszarki, moja fryzura przypominałaby kopę siana, ewentualnie gniazdo ptaka.

Na boso, przytrzymując dół sukni, zeszłam po schodach do holu, a następnie udałam się do kuchni. Dom zdawał się pogrążony we śnie. Jeszcze nigdy nie było tu tak cicho. Dziadek zazwyczaj, gdy tylko wstawał, włączał radio i przygotowując coś w kuchni, nucił do wtóru piosenek. Zatęskniłam za tym. Gdy zdałam sobie sprawę, że już nigdy nie usłyszę jego głosu…

Kuchnia wyglądała na nieużywaną od dawna. W pojemniku na chleb nie znalazłam ani jednej kromki, w lodówce za to natrafiłam tylko na dwa opakowania twarożku granulowanego i sześciopak jogurtów o smaku truskawkowym. Ponieważ głód mocno mi doskwierał, pochłonęłam jeden z twarożków oraz dwa jogurty, zagryzając wszystko jabłkiem.

– Widzę, że już wstałaś i masz się całkiem dobrze. Bardzo mnie to cieszy.

Lena ubrana była w granatową tunikę bez rękawów i białe lniane rybaczki. Na nogi założyła granatowe płócienne sandałki, ozdobione malutkimi muszelkami. Krótkie włosy przewiązała granatowo-białą apaszką, której końce opadały na lewe ramię.