Wspaniałe Orinoko. Część druga - Juliusz Verne - ebook

Wspaniałe Orinoko. Część druga ebook

Juliusz Verne

0,0

Opis

Rok 1893. Dwaj Francuzi, młody chłopiec Jean de Kermor i sierżant Martial, płyną w górę rzeki Orinoko. Celem ich podróży jest odnalezienie pułkownika de Kermor, ojca Jeana, od czternastu lat tajemniczo zaginionego w Wenezueli. Po drodze spotykają rodaków wysłanych w misji w te rejony: badacza Jacques’a Hellocha i botanika, Germaina Paterne'a. Od tej chwili będą podążać razem. Żegluga po Orinoko nie należy do łatwych, gdyż liczne bystrzyny i katarakty zmuszają przewoźników do uciążliwych holowań łodzi, a jednocześnie trzeba odpierać ataki Indian.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie już 24 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona tytułowa

Juliusz Verne

 

 

Wspaniałe Orinoko

Część II

 

 

Przełożył i przypisami opatrzył Andrzej Zydorczak

Strona redakcyjna

Dwudziesta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Tytuły oryginału francuskiego: La Superbe Orénoque

 

© Copyright for the Polish translation by Andrzej Zydorczak, 2015

 

73 ilustracje, w tym 12 kolorowych i mapka: George Roux

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego)

 

Redakcja i korekta: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

 

Skład: Andrzej Zydorczak

 

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

Patron serii „Biblioteka Andrzeja”:

Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2015

 

ISBN 978-83-64701-37-5 (całość)

ISBN 978-83-64701-39-9 (cz. 2)

Część druga

 

 

Rozdział I

Kilka słów o przeszłości

 

Rankiem drugiego października około ósmej pirogi „Gallinetta” i „Moriche” przedostały się przez odnogę płynącą na prawo od półwyspu Atabapo i wzięły kurs ku górnemu Orinoko, korzystając z pomyślnego północno-zachodniego wiatru.

Poprzedniego dnia, po rozmowie sierżanta Martiala z Jacques’em Hellochem, ten pierwszy nie mógł już dłużej odmawiać, by ten drugi towarzyszył „jemu i jego bratankowi” aż do misji Santa Juana. W obecnej chwili sekret Jeanne de Kermor był znany temu, który ją uratował, i wkrótce – co do tego nie było żadnej wątpliwości – miał być znany także Germainowi Paterne’owi. Trzeba przyznać, że trudno byłoby zachować w tajemnicy takie odkrycie, i nawet byłoby lepiej, żeby została ujawniona, mając na uwadze okoliczności, w jakich miała przebiegać druga część podróży. Miejmy nadzieję, że sekretu, aż do tej pory tak dokładnie strzeżonego, dwaj młodzi ludzie potrafią dochować przed panami Miguelem, Felipe’em, Varinasem, Mirabalem i gubernatorem prowincji. W drodze powrotnej, jeśli poszukiwania się powiodą, pułkownik de Kermor osobiście będzie miał przyjemność przedstawić swą córkę.

Byłoby także wskazane, by ani Valdez, ani Parchal, ani żaden z marynarzy z piróg nic nie wiedzieli o ostatnich zdarzeniach. Ogólnie rzecz biorąc, można było tylko zaaprobować pomysł sierżanta Martiala, by przemienić Jeanne w swego bratanka Jeana w nadziei zapobieżenia trudnościom wyprawy. Teraz lepiej było trzymać się nadal tego ostrożnego postępowania.

Niełatwo opisać osłupienie, przygnębienie, a potem gniew starego żołnierza, gdy Jacques Helloch powiadomił go o swym odkryciu, że Jean de Kermor to naprawdę Jeanne de Kermor.

Podobnie nie ma żadnej potrzeby zwracania szczególnej uwagi na naturalne skrępowanie, jakie odczuła dziewczyna, kiedy znalazła się w obecności Jacques’a Hellocha i Germaina Paterne’a. Obaj oczywiście zapewniali ją o swym szacunku, oddaniu i dyskrecji. Zresztą jej zdecydowany charakter górujący nad nieśmiałością przynależną jej płci szybko wziął górę.

– Dla panów jestem Jeanem, zawsze Jeanem – powiedziała, podając rękę dwom swoim rodakom.

– Zawsze… mademoiselle1 – odrzekł Germain Paterne, kłaniając się.

– Tak… Jeanie… mój drogi Jeanie – odpowiedział Jacques Helloch. – I tak będzie aż do dnia, gdy przekażemy mademoiselle Jeanne de Kermor w objęcia jej ojca.

Rozumie się samo przez się, że Germain Paterne nie czuł się zmuszony wypowiedzieć jakiejkolwiek uwagi na temat wyprawy, która teraz przedłużyłaby się aż do źródeł Orinoko, a być może jeszcze dalej.

Taki rozwój sytuacji nawet mu odpowiadał, gdyż z pewnością miał mu dostarczyć niejednej okazji do wzbogacenia kolekcji roślin o okazy zebrane w górnym biegu rzeki. Pozwoliłoby mu to pomyślnie wypełnić misję przyrodnika i niewątpliwie minister edukacji publicznej nie postąpiłby tak źle, by zganić go za to, że wyprawa tak się przedłużyła.

Jeśli chodzi o Jeanne de Kermor, to była głęboko wzruszona na myśl, że dwaj młodzi ludzie zechcieli dołączyć swe wysiłki do jej starań, towarzyszyć jej do misji Santa Juana, stawiać czoła przeciwnościom wyprawy, powiększając w ten sposób szanse na pomyślne zakończenie. Także serce jej przepełniała wdzięczność dla tego, który wyrwał ją śmierci i który chciał być u jej boku w czasie całej podróży.

– Mój przyjacielu – powiedziała do sierżanta Martiala – niech się dzieje wola Boga…! Bóg wie, co czyni…

– Zanim mu podziękuję, poczekam na zakończenie! – Do takich słów ograniczył się stary żołnierz, nie przestając mruczeć w swym kącie, zawstydzony jak stryj, który stracił bratanka.

Można sobie wyobrazić, co opowiedział wcześniej Jacques Helloch Germainowi Paterne:

– Rozumiesz więc dobrze, że nie możemy opuścić mademoiselle de Kermor.

– Rozumiem wszystko, mój drogi Jacques’u – odparł Germain Paterne – nawet to, czego jak ci się zdaje, nie wiem…! Sądziłeś, że ratujesz młodego chłopca, a uratowałeś dziewczynę. Takie są fakty i jest zupełnie oczywiste, że nie możemy opuścić tak interesującej osóbki…

– Nie zrobiłbym tego również, gdyby to był Jean de Kermor! – stwierdził Jacques Helloch. – Nie…! Nie mógłbym narażać go na tyle niebezpieczeństw, nie chcąc ich dzielić…! To mój obowiązek, to obowiązek nas obu, Germain, by aż do końca służyć mu pomocą.

– Do licha! – zawołał najpoważniej na świecie Germain Paterne.

A oto co opowiedziała w zwięzły sposób mademoiselle de Kermor swoim dwóm rodakom.

Pułkownik de Kermor, urodzony w 1829 roku, obecnie mający sześćdziesiąt trzy lata, poślubił w 1859 roku pewną Kreolkę z Martyniki2. Dwoje pierwszych dzieci z tego małżeństwa umarło w niemowlęctwie. Jeanne ich nie znała, a państwo de Kermor byli niepocieszeni po tej stracie.

Monsieur de Kermor, znakomity oficer, dzięki swej odwadze, inteligencji i innym specjalnym zaletom awansował błyskotliwe i szybko. W wieku czterdziestu jeden lat został już pułkownikiem. Sierżant Martial, najpierw szeregowy, potem kapral, poświęcił się całkowicie temu oficerowi, któremu miał okazję uratować życie na polu walki pod Solferino3. Obaj odbyli następnie zgubną i bohaterską kampanię przeciwko armiom pruskim. Na dwa lub trzy tygodnie przed rozpoczęciem tej wojny w 1870 roku sprawy rodzinne zmusiły panią de Kermor do wyjazdu na Martynikę. Tam urodziła się Jeanne. Choć obarczony ciężkimi zmartwieniami, pułkownik z ogromną radością przyjął narodziny tego dziecka. Jeśli tylko obowiązki mu na to pozwolą, miał zamiar połączyć się z żoną i córką na Antylach, a następnie przewieźć je do Francji.

W takiej sytuacji pani de Kermor nie chciała czekać na koniec wojny, co pozwoliłoby jej mężowi na przyjazd do niej. Pragnęła jak najszybciej znaleźć się przy mężu i w maju 1871 roku wsiadła w Saint-Pierre na Martynice4 na angielski statek pasażerski „Norton”, zdążający do Liverpoolu.

Madame de Kermor towarzyszyła kreolska kobieta, mamka jej kilkumiesięcznej zaledwie córeczki. Zamiarem pani de Kermor było zatrzymać tę kobietę na służbie, gdy wróci do Bretanii, do Nantes, gdzie mieszkała przed swoim wyjazdem na Antyle.

W nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziestego czwartego maja na pełnym Atlantyku w czasie gęstej mgły „Norton” został staranowany przez hiszpański steamer „Vigo” z Santanderu5. W następstwie tej kolizji „Norton” prawie natychmiast poszedł prosto na dno, zabierając z sobą pasażerów z wyjątkiem pięciu i załogę z wyjątkiem dwóch ludzi, zanim winny zderzenia statek mógł im przyjść z pomocą.

Pani de Kermor nie miała czasu opuścić kajuty znajdującej się od strony, na którą nastąpiło uderzenie. Mamka zginęła również, mimo że udało się jej wyjść z dzieckiem na pokład. Chyba jedynie cudem dziecko nie podzieliło losu pozostałych ofiar – dzięki poświęceniu jednego z dwóch marynarzy z „Nortona”, którym udało się dopłynąć do „Vigo”.

Po zatonięciu „Nortona”, hiszpański statek z uszkodzonym przodem, ale którego maszyny nie ucierpiały w czasie kolizji, pozostał na miejscu katastrofy i spuścił szalupy na wodę. Długie poszukiwania nie dały żadnego rezultatu i musiał się skierować do najbliższego miejsca na Antylach, gdzie dotarł osiem dni później. Stąd dokonał się powrót do ojczyzny tych kilku osób, które znalazły schronienie na pokładzie „Vigo”.

Wśród pasażerów tego statku byli państwo Eredia, bogaci osadnicy pochodzący z Hawany, którzy chcieli się zatroszczyć o małą Jeanne. Czy dziecko nie miało teraz żadnej rodziny? Tego nie udało się ustalić. Jeden z dwóch uratowanych marynarzy potwierdził stanowczo, że matka dziewczynki, Francuzka, była pasażerką „Nortona”, lecz nie znał jej nazwiska, a jak można było znać nazwisko, skoro nie zostało zapisane w biurze obsługującym angielski statek parowy jeszcze przed wejściem pasażerów na pokład…? Tak faktycznie było i zostało to ustalone w czasie śledztwa dotyczącego zderzenia obu statków.

Jeanne, adoptowana przez państwo Eredia, popłynęła z nimi do Hawany. Tam też ją wychowali i wykształcili. Próby odnalezienia rodziny dziewczynki nie dały żadnych rezultatów. Otrzymała imię Juana. Bardzo inteligentna, dobrze wykorzystała otrzymaną edukację i mówiła tak samo dobrze po francusku, jak po hiszpańsku. Znała również swą historię, nie ukrywano przed nią niczego. Dlatego też bez przerwy kierowała swe myśli ku temu krajowi, Francji, gdzie być może żył ojciec, który ją opłakiwał i zapewne nie miał nadziei, że ją kiedykolwiek zobaczy.

Co do pułkownika de Kermora, to można sobie wyobrazić jego ból, gdy dosięgła go podwójna tragedia, gdy otrzymał dwa ciosy – śmierć żony i dziecka, którego nawet nie widział. W zamieszaniu wojennym 1871 roku nie zdołał się dowiedzieć, że pani de Kermor zdecydowała się opuścić Saint-Pierre na Martynice, by ponownie połączyć się z mężem. Nie wiedział więc, że udała się w podróż na pokładzie „Nortona”. Dotarło to do niego dopiero wraz z wiadomością o tej nieszczęśliwej morskiej tragedii. Na próżno prowadził wszelkiego rodzaju poszukiwania. Nie przyniosły one żadnego rezultatu jak jedynie pewność, że żona i córka zginęły wraz z większością pasażerów i załogi pasażerskiego statku.

Udręka pułkownika de Kermora była ogromna. Stracił jednocześnie uwielbianą żonę i córeczkę, której nie miał okazji nawet ucałować. Skutek tego podwójnego nieszczęścia był taki, że zaczęto się obawiać o jego rozum. Popadł w tak ciężką chorobę, że bez ustawicznej opieki swego wiernego żołnierza, sierżanta Martiala, ród de Kermorów wygasłby pewnie na osobie jego głównego przedstawiciela.

Pułkownik wyzdrowiał jednak, choć jego rekonwalescencja trwała długo. W każdym razie postanowił porzucić zawód, który był dumą jego całego życia, który rokował mu wspaniałą przyszłość, i w 1873 roku złożył dymisję. Miał wówczas zaledwie czterdzieści cztery lata i był w pełni sił witalnych.

Od tego czasu pułkownik de Kermor żył, stroniąc od ludzi, w skromnym wiejskim domu w Chantenay-sur-Loire, w pobliżu Nantes. Nie przyjmował już żadnego z przyjaciół, za towarzysza miał jedynie sierżanta Martiala, który wystąpił ze służby w tym samym czasie co on. Nie był nikim innym jak tylko nieszczęśnikiem wyrzuconym na puste wybrzeże po rozbiciu się statku – katastrofie jego ziemskich sympatii i miłości.

Wreszcie dwa lata później pułkownik de Kermor zniknął. Opuścił Nantes pod pretekstem podróży, a sierżant Martial na próżno czekał na jego powrót. Połowę swego majątku – jakieś dziesięć tysięcy franków w obligacjach – zostawił swemu oddanemu towarzyszowi broni, który otrzymał je od notariusza prowadzącego interesy rodziny. Natomiast drugą połowę obligacji pułkownik de Kermor spieniężył, a potem wywiózł… ale dokąd? Pozostało to nieprzeniknioną tajemnicą.

Aktowi darowizny na korzyść sierżanta Martiala towarzyszył zapis zredagowany w ten sposób:

 

Żegnam mego dzielnego żołnierza, z którym chcę się podzielić mym majątkiem. Niech nie próbuje mnie odnaleźć, gdyż będzie to bezowocne. Umarłem dla niego, dla mych przyjaciół, dla tego świata tak, jak są martwe istoty, które kochałem najbardziej na świecie.

 

I nic więcej.

Sierżant Martial nie chciał się pogodzić z myślą, że nie ujrzy nigdy swego pułkownika. Poczynił wszelkie możliwe kroki dla ustalenia, do jakiego kraju się udał, by pogrzebać beznadziejną egzystencję daleko od wszystkich tych, którzy go znali, a których pożegnał na wieczność…

Tymczasem dziewczynka rosła w otoczeniu swej przybranej rodziny. Upłynęło dwanaście lat, zanim państwu Eredia udało się zdobyć pewne informacje dotyczące rodziny dziecka. W końcu ustalono, że matką Juany, pasażerką na pokładzie „Nortona”, była madame de Kermor i że jej mąż, pułkownik o tym nazwisku, żyje jeszcze.

Dziecko było teraz dwunastoletnią panienką z widokami na czarującą dziewczynę. Dobrze ułożona, poważna, przeniknięta głębokim poczuciem obowiązku, posiadała energię rzadko spotykaną w jej wieku i u jej płci.

Państwo Eredia byli przekonani, że nie mają prawa ukrywać przed nią otrzymanych wiadomości, i począwszy od tego dnia, wydawało się, że umysł dziewczynki został ogarnięty nieustanną gorączką. Uwierzyła, że została powołana do odnalezienia swego ojca. To przekonanie nie opuszczało jej ani na chwilę, stało się rodzajem obsesji, która wpłynęła na bardzo widoczną przemianę jej stanu intelektualnego i moralnego. Chociaż była szczęśliwa w tym domu, gdzie traktowano ją jak córkę i gdzie spędziła dzieciństwo, teraz żyła tylko myślą, by się połączyć z pułkownikiem de Kermorem… Wiedziano, że wrócił do Bretanii, niedaleko Nantes, swego rodzinnego miasta… Napisano, by się dowiedzieć, czy tam jeszcze przebywa… Jakaż to była przygnębiająca wiadomość, gdy dziewczynka za całą odpowiedź otrzymała informację, że jej ojciec zniknął przed wielu laty.

Wówczas Juana de Kermor ubłagała swych przybranych rodziców, by pozwolili jej wyjechać do Europy… Uda się do Francji, do Nantes. Postara się odszukać ślady, o których jej powiedziano, że są stracone. Gdzie nie udało się obcym, córce, wiedzionej swoistym instynktem, może się udać…

Krótko mówiąc, państwo Eredia zgodzili się na jej wyjazd, choć bez większych nadziei. Mademoiselle de Kermor opuściła więc Hawanę, następnie, po szczęśliwej podróży morskiej, dotarła do Nantes, gdzie znalazła jedynie sierżanta Martiala, który nadal nie wiedział, co się stało z jego pułkownikiem.

 

Można sobie wyobrazić wzruszenie starego żołnierza, gdy to dziecko, o którym sądzono, że zginęło w katastrofie „Nortona”, przekroczyło próg domu w Chantenay. Nie mógł uwierzyć, a jednak zmuszony był wierzyć. Twarz Jeanne przypominała mu jej ojca – jego oczy, jego fizjonomia, całe podobieństwo fizyczne i duchowe, które można przekazać tylko z krwią. Stary sierżant uznał dziewczynę za anioła zesłanego mu z niebios przez pułkownika. Ale w tym czasie stracił już całą nadzieję na odnalezienie kraju, w którym pułkownik de Kermor postanowił pogrzebać swój smutny żywot.

Tymczasem Jeanne powzięła decyzję, że nie opuści już rodzinnego domu. Majątek, który otrzymał sierżant Martial i który teraz chciał jej zwrócić, oboje mieli przeznaczyć na rozpoczęcie i kontynuację nowych poszukiwań.

Na próżno rodzina Eredia nalegała, by panienka de Kermor wróciła do nich. Trzeba się było pogodzić z rozstaniem z adoptowaną córką. Jeanne podziękowała swym dobroczyńcom za wszystko, co dla niej zrobili. Jej serce przepełniała wdzięczność dla nich, choć pewnie nie ujrzy ich przez dłuższy czas… ale dla niej pułkownik de Kermor ciągle żył i były podstawy, aby tak myśleć, gdyż wiadomość o jego śmierci nie dotarła ani do sierżanta Martiala, ani do żadnego z przyjaciół, których pozostawił w Bretanii… Ona będzie go szukać, ona go odnajdzie… Na miłość ojcowską odpowie miłością córki, mimo że ani ojciec, ani córka nigdy się nie widzieli… Istniała między nimi więź, która ich łączyła, więź tak mocna, że nic nie może jej przerwać!

Dziewczyna została więc w Chantenay z sierżantem Martialem. Nowemu opiekunowi udało się dowiedzieć, że na chrzcie, w kilka dni po urodzeniu w Saint Pierre na Martynice, otrzymała imię Jeanne, i to imię zostało jej przywrócone zamiast tego, jakie nosiła, gdy była razem z rodziną Eredia. Jeanne żyła razem z nim, uporczywie próbując uzyskać najmniejsze wskazówki, które mogłyby ją naprowadzić na ślad pułkownika de Kermora.

Ale do kogo miała się zwrócić, by otrzymać informacje o nieobecnym ojcu…? Czy sierżant Martial nie spróbował wszelkich środków, zupełnie bez powodzenia, by zdobyć wieści na jego temat…? I pomyśleć, że pułkownik de Kermor opuścił ojczyznę jedynie dlatego, ponieważ sądził, że został sam na świecie…! Ach, gdyby wiedział, że córka, uratowana z katastrofy statku, oczekuje go w jego domu…!

Upłynęło kilka lat. Żaden promyk nie rozjaśnił ciemności. I bez wątpienia najbardziej nieprzenikniona tajemnica otaczała pułkownika de Kermora aż do czasu, gdy zupełnie nieoczekiwanie pojawiła się pierwsza wiadomość, a stało się to w następujących okolicznościach.

Jak zapewne pamiętamy, do Nantes w 1879 roku przyszedł list napisany przez pułkownika. List ten przybył z San Fernando de Atabapo, Wenezuela, Ameryka Południowa. Adresowany był do notariusza rodziny de Kermor, a dotyczył sprawy całkowicie osobistej, którą należało załatwić. Ale jednocześnie dodano w nim kategoryczne zalecenie, aby istnienie tego listu zachować w absolutnej tajemnicy. Notariusz zmarł jeszcze wtedy, gdy Jeanne de Kermor przebywała na Martynice i nikt nie wiedział, że była córką pułkownika.

Dopiero siedem lat później list ten został odnaleziony w papierach zmarłego – miał więc trzynaście lat. W tym czasie spadkobiercy notariusza, którzy znali historię Jeanne de Kermor, fakt, że mieszkała z sierżantem Martialem i że starała się zdobyć jakiekolwiek dokumenty związane z jej ojcem, pośpieszyli powiadomić ją o tym liście.

Jeanne de Kermor była już dorosła. Odkąd żyła pod „matczynymi skrzydłami” – jeśli można się tak wyrazić – starego towarzysza broni ojca, uzupełniła swoją edukację, jaką otrzymała w rodzinie Eredia, wiedzą solidną i poważną, którą zapewnia nowoczesna pedagogika.

Można sobie wyobrazić, jakie targały nią emocje, jakie nieodparte ogarnęło ją pragnienie, gdy ten dokument dotarł do jej rąk! Teraz było już pewne, że pułkownik de Kermor znajdował się w 1879 roku w San Fernando. I jeśli nawet nie wiedziano, co się z nim działo od tego czasu, to jednak istniał ślad – ślad tak upragniony, który pozwalał zrobić pierwsze kroki na drodze poszukiwań. Pisano do gubernatora San Fernando, pisano wiele razy… Odpowiedzi były ciągle te same… Nikt nie znał pułkownika de Kermora… nikt sobie nie przypominał, czy przybył do miasteczka… A przecież list był faktem.

Czy w tej sytuacji nie lepiej udać się bezpośrednio do San Fernando…? Oczywiście. Dlatego dziewczyna postanowiła pojechać do regionu górnego Orinoko.

Jeanne de Kermor utrzymywała regularną korespondencję z rodziną Eredia. Powiadomiła też przybranych rodziców o swej determinacji udania się tam, gdzie można było odnaleźć ostatni ślad pozostawiony przez jej ojca. Państwo Eredia zachęcali ją, by wytrwała w swym postanowieniu, pomimo wielu trudności związanych z taką wyprawą.

Ale gdy Jeanne de Kermor podjęła ten zamiar o niesłychanej, trzeba przyznać, doniosłości – czy sierżant Martial będzie podobnego zdania i zechce na niego przystać…? Czy nie odmówi swej zgody…? Czy nie przeciwstawi się temu, co Jeanne uważała za swój obowiązek…? Nie będzie się sprzeciwiał z obawy przed niebezpieczeństwami i trudami, jakie napotka w odległych rejonach Wenezueli…? Do pokonania było kilka tysięcy kilometrów…! A tu młoda dziewczyna ruszająca w tak ryzykancką podróż… ze starym żołnierzem jako przewodnikiem… bo gdyby wybrała się w drogę, on nie pozwoliłby odejść jej samej…

– Ale w końcu mój dobry Martial musiał się na to zgodzić – powiedziała Jeanne, kończąc swą opowieść, która odkryła przed dwoma młodymi ludźmi tajemnicę jej przeszłości. – Tak…! Zgodził się, bo tak trzeba było, nieprawdaż, mój stary przyjacielu…?

– Mam wiele powodów, by tego żałować – odparł sierżant Martial – skoro, mimo takiej ostrożności…

– Nasz sekret został odkryty! – dodała dziewczyna ze śmiechem. – Tak więc nie jestem już twym bratankiem… a ty nie jesteś już moim stryjem…! Ale panowie Helloch i Paterne nie powiedzą o tym nikomu. Zgadza się, panie Helloch…?

– Nikomu, panienko!

– Nie ma panny, panie Helloch – pośpiesznie zaprotestowała Jeanne de Kermor – i nie może pan się przyzwyczajać, by tak mnie nazywać… Może się pan zdradzić… Niech zostanie Jean, tylko Jean.

– Tak… po prostu… Jean lub nasz kochany Jean, żeby trochę urozmaicić… – powiedział Germain Paterne.

 

– A teraz, panie Helloch, proszę sobie wyobrazić, co wymógł na mnie mój dobry Martial. Został moim stryjem, a ja jego bratankiem… Przywdziałam chłopięcy strój, ścięłam włosy i tak przemieniona wsiadłam w Saint-Nazaire na statek płynący do Caracas. Po hiszpańsku mówię tak, jak językiem ojczystym – co mogło być bardzo użyteczne w tej podróży – i oto jestem w tej mieścinie San Fernando…! Potem, gdy odnajdę ojca, wrócimy do Europy przez Hawanę. Jestem pewna, że i on chętnie złoży wizytę szlachetnej rodzinie, która mi go zastąpiła… i której oboje tyle zawdzięczamy!

Oczy Jeanne de Kermor zwilżyło kilka łez, lecz opanowała się i dodała:

– Nie, mój stryju, nie trzeba się martwić, że nasza tajemnica została odkryta… Bóg tak chciał, tak samo jak chciał, abyśmy spotkali na naszej drodze dwóch rodaków, dwóch oddanych przyjaciół… W imieniu mego ojca, panowie, dziękuję wam z całego serca, dziękuję wam z całej duszy za to, co już uczyniliście… i za to, co postanowiliście jeszcze zrobić!

Powiedziawszy to, wyciągnęła rękę do Jacques’a Hellocha i Germaina Paterne’a, którzy ją serdecznie uściskali.

Nazajutrz dwaj młodzi ludzie, sierżant Martial i Jean – imię to zostanie zachowane tak długo, jak okoliczności będą tego wymagały – pożegnali panów Miguela, Felipe’a i Varinasa, przygotowujących się do badań dopływów Guaviare i Atabapo. Trzej koledzy z głębokim niepokojem oceniali podróż chłopca ku górnemu łożysku Orinoko, nawet mimo udziału jego rodaków. Życząc mu sukcesów w podróży, pan Miguel powiedział:

– Może po swoim powrocie znajdziesz nas jeszcze tutaj, drogie dziecko, jeśli moi towarzysze i ja nie będziemy mogli dojść do zgody…

Wreszcie, pożegnawszy gubernatora, który dał im listy do komisarzy główniejszych miasteczek leżących w górnym biegu rzeki, uściskawszy pana Mirabala, który przycisnął Jeana do serca, Jacques Helloch i Germain Paterne oraz Jean i sierżant Martial wsiedli do swych piróg.

Ludność San Fernando asystowała przy odjeździe. Wiwaty żegnały dwie falcas odbijające od lewego brzegu rzeki. Po opłynięciu skał wznoszących się w miejscu, gdzie mieszają się wody Atabapo i Guaviare, osiągnęły główny nurt Orinoko i zniknęły, płynąc w górę rzeki, na wschód.

 

 

1Mademoiselle (fr.) – panna.

2Kreol – mieszkaniec Ameryki Łacińskiej pochodzenia hiszpańskiego, francuskiego lub portugalskiego, charakteryzujący się odrębnością kulturową, posługujący się dialektem angielsko-hiszpańsko-francusko-niemieckim; Martynika (fr. Martinique) – wyspa w Ameryce Środkowej, w grupie Wysp Zawietrznych (Małe Antyle), między Morzem Karaibskim a otwartym Oceanem Atlantyckim, departament zamorski Francji.

3Solferino – miasto w północnych Włoszech, w regionie Lombardia, na północny zachód od Mantui; 24 VI 1859 roku miejsce zwycięskiej bitwy połączonych wojsk francusko-sardyńskich pod dowództwem Napoleona III z armią austriacką; jej krwawy przebieg (17 tys. poległych po stronie francuskiej i 22 tys. po stronie austriackiej) stał się inspiracją do przyjęcia humanitarnych reguł prowadzenia wojny.

4Saint-Pierre – nadmorskie miasto na Martynice, położone w północno-zachodniej części wyspy, u podnóża wulkanu Mont Pelée, doszczętnie zniszczone w 1902 roku w wyniku wybuchu wulkanu; obecnie ważny ośrodek ruchu turystycznego.

5Santander – miasto w północnej Hiszpanii, nad zatoką Santander (odnoga Zatoki Biskajskiej); stolica regionu Kantabria i ośrodek administracyjny prowincji Santader.

Rozdział II

Pierwszy etap

 

„Gallinetta” i „Moriche” były nadal dowodzone – jak to miało miejsce od wypłynięcia z Caicary – przez szyprów Parchala i Valdeza. Jacques Helloch i Germain Paterne nie mieli żadnych trudności z Parchalem w sprawie przedłużenia podróży. Wynajęty na tę wyprawę na czas nieokreślony, mało dbał o to, czy ci odważni ludzie będą się zajmować badaniem Orinoko aż do samych źródeł, czy też każdego innego dopływu tej rzeki, byle tylko był pewny dobrej zapłaty.

Jeśli natomiast chodziło o Valdeza, koniecznie należało ustalić nowe warunki i nową zapłatę. Indianin miał doprowadzić sierżanta Martiala i jego bratanka jedynie do San Fernando. Nie mogli się inaczej umawiać, gdyż wszystko zależało od informacji, jakie mieli nadzieję uzyskać w miasteczku. Valdez, jak wiadomo, pochodził z San Fernando, gdzie zazwyczaj zamieszkiwał, więc liczył na to, że po pożegnaniu z sierżantem Martialem zdobędzie nowych pasażerów, kupców lub podróżników, których powiezie w dół rzeki.

Sierżant Martial i Jean byli nadzwyczaj usatysfakcjonowani sprawnością i gorliwością Valdeza i z wielkim żalem straciliby jego usługi w drugiej części wyprawy, być może jeszcze trudniejszej niż poprzednia. Dlatego też zadeklarowali, że chcieliby pozostać na pokładzie „Gallinetty” i zaproponowali mu dalszą podróż do górnego Orinoko.

Valdez chętnie się zgodził. Jednakże z dziewięciu swoich ludzi mógł liczyć jedynie na pięciu, gdyż czterech już wcześniej zatrudniło się przy zbiorze kauczuku, zapewniającym im większe zarobki. Na szczęście szyper znalazł na ich miejsce zastępców, angażując trzech Mariquitaresów oraz jednego Hiszpana i ten sposób uzupełnił załogę „Gallinetty”.

Mariquitaresowie, jak wielu innych członków ich plemienia, żyjącego na wschodnich terenach, byli doskonałymi przewoźnikami, świetnie znającymi dorzecze Orinoko na kilka setek kilometrów od San Fernando.

 

Co do Hiszpana, który nazywał się Jorrès i przybył do miasteczka przed dwoma tygodniami, to szukał on okazji, by dostać się do Santa Juany, gdzie, jak mówiono, ojciec Esperante nie odmówiłby mu przyjęcia do pracy w misji. Dowiedziawszy się, że syn pułkownika de Kermora postanowił udać się do Santa Juany i tym celu zorganizował wyprawę, szybko zaoferował swoje usługi przewoźnika. Valdez, któremu brakowało ludzi, przyjął jego ofertę. Hiszpan ten wydawał się obdarzony inteligencją, choć twardość rysów i ponure spojrzenie nie przemawiały zbytnio na jego korzyść. Poza tym był milczący i nieskory do zwierzeń.

Warto w tym miejscu dodać, że szyprowie Valdez i Parchal pływali już w górę rzeki aż do rio Mavaca, jednego z lewych dopływów, około trzystu pięćdziesięciu kilometrów w dół od masywu Parima, skąd wypływają pierwsze wody wielkiej rzeki.

Należy także zauważyć, że pirogi pływające po górnym Orinoko są zwykle lżejszej konstrukcji niż te pływające w jego środkowym biegu. Jednak „Gallinetta” i „Moriche”, łodzie o niewielkich wymiarach, wydawały się odpowiednie do tego rodzaju żeglugi. Sprawdzono je troskliwie, naprawiono kadłuby, doprowadzono do pełnej sprawności. W październiku pora sucha nie obniżyła jeszcze stanu wody w rzece do najniższego poziomu. Jej głębokość powinna wystarczyć do uniesienia dwóch falcas. Poza tym lepiej było nie zamieniać tych łodzi na inne, skoro pasażerowie byli już do nich przyzwyczajeni, przebywając na nich przez dwa miesiące.

W okresie gdy Chaffanjon odbywał swą wspaniałą podróż, właściwie nie było żadnych map Orinoko, oprócz mapy Codazziego6, generalnie mało dokładnej, na której francuski podróżnik musiał prostować niejedną pomyłkę. W konsekwencji należało więc podczas drugiej części wyprawy korzystać z mapy Chaffanjona.

Wiatr był pomyślny, wiała dość silna bryza. Obie pirogi z całkowicie rozwiniętymi żaglami płynęły szybko mniej więcej w tej samej linii. Ludzie z załogi, zebrani na przedzie łodzi, nie musieli używać ramion. Panowała piękna pogoda, niebo było pokryte niewielkimi chmurkami nadpływającymi z zachodu.

W San Fernando zaopatrzono się w suszone mięso, jarzyny, mąkę kassawa, konserwy, tytoń, tafię i arguardiente, dalej przedmioty na wymianę z tubylcami, czyli siekierki, paciorki, lusterka, materiały, jak również odzież, koce i amunicję. Było to rozważne działanie, gdyż dalej trudno byłoby zdobyć niezbędne rzeczy, wyjąwszy sprawę żywności. Zresztą jeśli chodziło o nakarmienie pasażerów i załóg, to hammerless Jacques’a Hellocha i karabin sierżanta Martiala mogły być bardzo pomocne. Dużo żywności mogły także dostarczyć obfite połowy ryb, od których aż się roiło przy ujściach licznych rios zasilających wody Orinoko w jej górnym biegu.

Po południu, gdzieś około piątej, dwie pirogi, solidnie wspomagane silnym wiatrem, zacumowały przy najbardziej wysuniętym krańcu wyspy Mina, prawie naprzeciw Mawy. Ustrzelono parę kapibar, więc nie potrzebowano naruszać zapasów żywności ani dla pasażerów, ani dla załóg.

Następnego dnia, czwartego października, wyruszono w identycznych warunkach. Po przepłynięciu w prostej linii dwudziestu kilometrów tej części Orinoko, której Indianie nadali nazwę Cañón Nube7, „Moriche” i „Gallinetta” zawinęły na postój u podnóża dziwacznych skał Piedra Pintada.

Był to „Malowany Kamień”, na powierzchni którego, w części niepokrytej przez wodę, Germain Paterne na próżno usiłował odszyfrować istniejące napisy. Faktycznie, przybór wód w czasie deszczowej pory roku utrzymywał stan wód w rzece powyżej normalnego o tym czasie niskiego poziomu. Przy tym poza ujściem Cassiquiare znajduje się inna Piedra Pintada, z takimi samymi hieroglificznymi znakami – autentycznymi podpisami indiańskich plemion, które czas oszczędził.

Zazwyczaj podróżnicy poruszający się po Alto8 Orinoko wolą przed nocą schodzić na ląd. Gdy tylko założą obozowisko, zwykle pod drzewami, zaraz rozwieszają między niższymi gałęziami hamaki i śpią pod gołym niebem, podziwiając zawsze piękne gwiazdy wenezuelskiego nieba, jeśli oczywiście nie są przysłonięte chmurami. Prawdą było, że do tej pory pasażerowie zadowalali się schronieniem w rufówkach piróg i nawet nie myśleli, żeby je opuszczać.

Bo też oprócz ryzyka, że zostaną zaskoczeni przez nagłe i gwałtowne ulewy, dość powszechne w tych okolicach, śpiącym ludziom mogły grozić różne inne nieprzyjemności, nie mniej drażniące.

Na to właśnie zwrócili tego wieczora uwagę dwaj szyprowie, Valdez i Parchal.

– Gdyby broniło nas to przed moskitami – wyjaśniał pierwszy – lepiej byłoby założyć obóz. Jednak moskity są tak samo złośliwe na brzegu, jak na wodzie…

– Ponadto – dorzucił Parchal – będziemy wystawieni na ataki mrówek, których ukłucia mogą wywołać wielogodzinną gorączkę.

– Czy nie jest to gorączka, którą nazywa się „veinte y cuatro”9? – spytał Jean, dobrze poinformowany na skutek ustawicznej lektury swego przewodnika.

– Istotnie – potwierdził Valdez – już nie licząc chipitas, małych zwierzątek, prawie niewidocznych, które mogą was zeżreć od stóp do głów, czy też termitów, tak natarczywych, że Indianie zmuszeni są uciekać ze swoich chat…

– Nie wspominając o chiques – dodał Parchal – oraz o wampirach, które wyssą z was krew aż do ostatniej kropelki…

– Nie mówiąc o wężach – rozszerzył listę Germain Paterne – o tych culebra manapare10 i o innych, mających ponad sześć metrów długości… Już wolę moskity…

– A ja nie znoszę ani jednych, ani drugich! – oświadczył Jacques Helloch.

Wszyscy zgodzili się z jego opinią i dlatego mieli spać na pokładach falcas tak długo, dopóki jakaś burza czy na przykład uderzenie chubasco nie zmusi pasażerów do szukania schronienia na brzegach rzeki.

Pod wieczór udało się dotrzeć do ujścia rio