Wojna i pokój. Tom 7 - Lew Tołstoj - ebook

Wojna i pokój. Tom 7 ebook

Lew Tołstoj

5,0

Opis

"Wojna i pokój" to 9-tomowa klasyka uznana za rosyjską epopeje narodową. Niezwykła opowieść o Rosji z czasów wojen napoleońskich. Zawiera szczegółowy obraz społeczeństwa tamtych lat, wyższe sfery i ich majątki, tradycyjny model rodziny oraz przedstawienie motywu wojny i pokoju oraz miłości i cierpienia, wszystko to w doskonale wyważonych proporcjach. Dla zainteresowanych historią i kulturą Rosji powinna to być pozycja obowiązkowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lew Tołstoj
Wojna i pokój

Tom VII

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Lew Tołstoj„Wojna i pokój”

Copyright © by Lew Tołstoj, 1894

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: J. Czaiński

Wydawnictwo: J. Czaiński

Gródek, 1894

ISBN: 978-83-8119-431-0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I.

 Przy końcu roku 1811, monarchowie Europy zachodniej, wypełniali luki w szeregach swoich armji, zbroili na gwałt żołnierzy, koncentrując ich nieopodal od granic państwa. W roku 1812, te masy nagromadzone, liczyły miljony ludzi, dorzuciwszy do liczby żołnierzy, tych, którzy mieli nimi dowodzić, jakoteż lud wiejski, mający ich przewozić z miejsca na miejsce, i dostarczać żywności dla ludzi, a furażu dla koni. Cały ten tłum posuwał się zwolna ku granicom Rosji, która nawzajem szła naprzeciw najeźdźców z całą swoją armią. W dniu 12 czerwca, armja Europy zachodniej, weszła na terytorjum rosyjskie i wojna wybuchła. To jest, że w tej chwili zaszedł wypadek kłócący się ze zdrowym rozsądkiem. Był on w dodatku w rażącej niezgodzie ze wszystkiemi prawami Boskiemi i ludzkiemi.

 Te miljony istot, stworzonych na wzór i podobieństwo Boga, obdarzonych duszą nieśmiertelną, popełniały nawzajem zbrodnie najohydniejsze: Morderstwa, rabunki, defraudacje, szpiegostwa, zdrady, złodziejstwa, podpalania, tworzenia fałszywych banknotów. Wszystkie te czyny najszkaradniejsze, oburzające były wówczas na porządku dziennym. Dopuszczano się tych zbrodni, w tak straszliwej ilości, że roczniki sądowe jak świat długi i szeroki, nie dostarczyłby tylu spraw kryminalnych, przez ciąg całych stuleci. A jednak, co w tem było najciekawszego i godnego zastanowienia, to że ci, którzy te zbrodnie popełniali, uważali się za bohaterów, a nie za kryminalistów.

 Gdzież mamy szukać powodów do tych faktów, o tyle dziwnych, o ile były potwornemi? Historycy ówcześni, zapewniają nas z całą naiwnością, że odkryli powód nader ważny, w zniewadze wyrządzonej księciu Oldenburgskiemu, w bezprawiach, których się dopuszczano w sprawie blokusu kontynentalnego, zaprowadzonego przez Napoleona; w tegoż dumie i ambicji niczem nie nasyconej, w mężnym oporze, stawianym przez cara Aleksandra, w błędach rażących ówczesnej dyplomacji... i tak dalej, i tem podobnie.

 Gdybyśmy zatem uwierzyli na słowo panom historykom, wystarczyłoby było do zażegnania i unicestwienia wojny straszliwej, żeby Metternich, Rumianzow, lub Talleyrand, byli wystosowali notę dyplomatyczną zręcznie i dowcipnie zredagowaną, pomiędzy galowym obiadem a jakim wspaniałym balem dworskim, albo też, gdyby Napoleon był napisał liścik do cara, w tych słowach mniej więcej:

 „Panie Bracie, przystaję na oddanie księstwa Oldenburgskiego“...

 Łatwo zrozumieć, że ówcześni, tak, a nieinaczej zapatrywali się na ten wypadek niesłychany w dziejach świata. Odpowiedzialność spychali jedni na drugich. Napoleon jeszcze w swoich pamiętnikach, pisanych na wyspie św. Heleny, przypisywał wyłącznie ową wojnę, intrygom Anglji. Członkowie angielskiego parlamentu, rzucali całą odpowiedzialność na dumę szaloną Napoleona, książę Oldenburgski, na zniewagę jemu wyrządzoną; kupcy na zamknięcie handlu z Anglją, co niszczyło Europę kontynentalną i legitymiści powoływali się na świętość ich zasad i wierność zaprzysiężoną, prawym władcom, monarchom z Bożej łaski, sromotnie wypędzonych z Francji przez uzurpatora; dyplomaci uważali za główną przyczynę przymierze austryjacko-rosyjskie, którego nie dało się ukryć przed Tuillerami. My stanowiący potomność, patrzymy z innego stanowiska, na ten fakt olbrzymiej doniosłości. Wszystkie owe powody wyżej przytoczone, wydają nam się nie dość ważnemi i nadto drobiazgowemi. Nie pojmujemy co prawda, żeby miljony istot ludzkich, miały się zarzynać i mordować nawzajem, z tego powodu jedynie, że Napoleon był nadto ambitnym, Aleksander upierającym się i strzegącym zawzięcie praw swoich, że Anglja była zawsze chytrą i podstępną, a książę Oldenburgski czuł się znieważonym i pokrzywdzonym.

 Musimy zatem przypuścić fatalizm w historji, który tłumaczy jedynie, wypadki najnielogiczniejsze. Tak nam przynajmniej wydaje się obecnie fakt dokonany, wojny z roku 1812, gdy staramy się zdać sobie z tego sprawę dokładną.

 Każdy człowiek żyje dla siebie i używa wolnej woli niezbędnej, aby dojść do celu wytkniętego. Czuje w sobie i posiada możność zrobienia, lub nie zrobienia czynu tego lub owego. Skoro jednak raz go spełni, czyn przestaje być jego własnością i odtąd należy do historji. Tam zaś znajduje ocenę i miejsce stosowne, wyznaczone z góry, bez uwzględnienia trafu, który czyn po części sprowadził.

 Życie człowieka jest podwójne. Jednem jest życie wewnętrzne, osobiste, tem bardziej nie zależne od spraw zewnętrznych, im ich cel będzie wyższym i szlachetniejszym. Drugiem jest życie ogólne, wmięszane mimowolnie w to olbrzymie mrowisko, nazywające się społeczeństwem. Tu traci człowiek wolność działania, pociągnięty w wir wypadków, kołem rozpędowem praw i obowiązków, którym oprzeć się nie jest w jego możności.

 Choćby jak silnie był przekonany o istnieniu w nim wolnej woli, człowiek jednak staje się częstokroć narzędziem bezmyślnie, nieświadomie rządzącego nim fatalizmu. Im wyżej stoi na szczeblach drabiny społecznej, im rządzi większą ilością istot ludzkich, im potężniejszą na pozór jest jego władza, tem bardziej uderzają i tem są wybitniejszemi: przeznaczenie i konieczność w górze zapisana, zmuszające tego potentata, do pewnych czynów i aktów, po za jego własną wolą:

 SERCA MONARCHÓW SĄ W RĘKACH OPATRZNOŚCI!

 MONARCHOWIE SĄ NIEWOLNIKAMI HISTORJI.

 Historja, czyli życie zbiorowe całej ludzkości, całego społeczeństwa, korzysta z każdej chwili w życiu monarchów, używając tychże do swego celu wyłącznego.

 Chociaż Napoleon był przekonany bardziej niż kiedykolwiek indziej, w roku pańskim 1812, że wyłącznie od jego woli zawisło, wylewać lub nie wylewać potoków krwi jego poddanych; więcej niż kiedykolwiek podlegał on owej sile tajemniczej, owemu dziejowemu fatalizmowi, popychającemu go naprzód! wiecznie naprzód! Zostawiał on mu jednocześnie ułudę, że działa z własnej woli i z własnego popędu.

 Tak więc idąc na rzeź nieuniknioną, te miljony istot myślących i czujących, ani przypuszczały, ani się domyślały, że pcha ich na Wschód fatalizm dziejowy...

 Czemu spada jabłko dojrzałe z jabłoni? Czy pociągnięte własnym ciężarem? Czy że korzonek usechł od słońca promieni, który trzymał się głównej gałęzi? Czy spadło dla tego po prostu, że stoi dzieciak pod drzewem, ginący z chęci namiętnej schrupania pięknego, czerwonego jabłuszka?

 Biorąc pojedynczo każdą z tych przyczyn, każda może wydać się dobrą i właściwą, lub złą i niewłaściwą. Botanik przypisujący spadnięcie jabłka wyschnięciu tkaniny komórkowej, będzie miał tak samo słuszność za sobą, jak i ów dzieciak, który widzi w tym wypadku li traf szczęśliwy, spowodowany jego żądzą zjedzenia jabłka z największym smakiem.

 Tak samo miałby słuszność, i myliłby się jednocześnie ten, któryby utrzymywał, że Napoleon wkroczył do Moskwy, bo tak był postanowił, i że znalazł tam swoją zgubę, bo taką była wola cara Aleksandra. W tym samym stosunku, będzie i słusznem i fałszywem jednocześnie zdanie inżyniera dajmy na to, któryby zaręczał, że góra ważąca kilka miljonów cetnarów, wywróciła się li z powodu ostatniego uderzenia motyką, wykonanego przez ostatniego robotnika, który ją podkopywał wraz z innymi.

 Tak nazwani wielcy ludzie, są po prostu etykietami Historji. Dają oni swoje nazwiska pewnym wypadkom, nie mając nawet na wzór etykiet na flaszkach z winem przylepianych, najmniejszej styczności częstokroć z faktami dokonanemi.

 Żaden z czynów spełniony przez nich, na pozór dobrowolnie i z całem samopoznaniem, nie był właściwie od nich zależnym. Był on związany à priori z biegiem historji i społeczeństwa, a miejsce jego w dziejach świata, było oznaczone od wieków dłonią wszechwładną Opatrzności.

II.

 Napoleon opuścił Drezno czwartego czerwca. Spędził on tam trzy tygodnie, wśród dworu złożonego z samych książąt udzielnych, królów, a nawet jednego cesarza. Uprzejmy z takimi książętami i królami, którzy byli mu się dobrze zasłużyli, nie szczędził ostrej nagany tym, z których nie był zupełnie zadowolonym. Cesarzowej austrjackiej ofiarował perły i djamenty zabrane z innych skarbców koronnych, i wycałowywał publicznie Marję-Ludwikę, która uważała się za jego prawowitą małżonkę. A jednak pod Paryżem mieszkała jego pierwsza żona, nie mogąca ile się zdaje utulić w żalu ciężkim, z powodu krzywdy jej wyrządzonej i rozłączenia z mężem. Udawał się z Drezna prosto, aby stanąć na czele armji, pomimo rozmaitych not dyplomatycznych, które łudziły się ciągle możnością utrzymania pokoju, i które w tym celu jedynie wysyłano; i pomimo listu jego własnoręcznego do cara Aleksandra. Zaczynał on się od słów sakramentalnych:

 — „Mój Panie Bracie!“... — zawierał dalej — „zapewnienie najszczersze, że co do niego, wcale sobie wojny nie życzy“ — kończył się zaś mnóstwem czułych wylań i słówkami miodowemi. Na każdym popasie jednak nakazywał on pospiech jak największy w posuwaniu się wojsk sprzymierzonych z Zachodu na Wschód. Sam jechał w poszóstnej, zamkniętej karecie, otoczony paziami, adjutantami i liczną świtą dworską. Drogę miał wyznaczoną na Poznań, Toruń, Gdańsk i Królewiec. W każdem z tych miast tłumy wychodziły naprzeciw niego, witając z zapałem, ale i z trwogą tajemną.

 Jadąc w tym samym kierunku, co jego wojska, nocował dziesiątego czerwca w domu pewnego magnata polskiego, który uprzedzony, zgotował mu iście cesarskie przyjęcie. Następnie zrównał się i wyprzedził armię, dotarł nazajutrz do brzegów Niemna, a przywdziawszy mundur wojsk polskich, wysiadł z karety podróżnej, aby przypatrzeć się dokładniej miejscowości przeznaczonej do przekroczenia granicy.

 Na widok kozaków uwijających się na koniach po stronie przeciwległej i stepów, ciągnących się, jak okiem zasięgnął, aż do bram Moskwy, tego miasta poczytywanego za świętość w całem państwie rossyjskiem, które swoim ogromem przypominało mu zdobycze Aleksandra Wielkiego, rozkazał maszerować zaraz nazajutrz naprzód, wbrew wszelkim przewidywaniom dyplomacyi, i wszelkim prawom strategicznym... Wojska jego przeszły rzeczywiście przez Niemen w dniu na to przeznaczonym!

 Dwudziestego czwartego czerwca wyszedł z pod namiotu, ustawionego na lewym brzegu rzeki, aby patrzeć przez lunetę, z dość stromego pagórka, na ruchy wojska maszerującego. I tu toczyły się niby rwące fale, ale złożone z ciał ludzkich. Wojsko przeprawiało się przez Niemen na drugą stronę po trzech mostach pontonowych, zbudowanych na prędce. Żołnierze wiedzieli, że cesarz jest tam. Wszyscy patrzali ku niemu, jak kwiat słonecznika zwraca się ku ożywczym słońca promieniom. Spostrzegli go w historycznym surducie szarym, i w małym stosowanym kapeluszu na głowie. Odbijał on od reszty otoczenia, błyszczącego od złota. Wtedy tłum cały zaczął krzyczeć: — „Niech żyje cesarz!“ — i wyrzucać w górę, co kto miał na głowie. Tak płynęły i płynęły żywe fale, wynurzając się zwolna z gąszczu leśnego, a następnie przechodząc po pontonach na brzeg przeciwny.

 — No tym razem coś sobie mil upalimy! — gwarzyli żołnierze między sobą. — Oh! jak on sam się gdzie pojawi, tam się robi djabelnie gorąco... Do kroćset djabłów!... Jest tam!... tam!... na wzgórzu, nasz cesarz!... Phi! to są zatem owe sławne stepy azjatyckie?... Co prawda wielkie szkaradztwo!... Szkoda oczów, żeby na to patrzeć... Do widzenia kochany Bauchet, zarezerwuję dla ciebie najpiękniejszy pałac w Moskwie, i najładniejszą dziewczynę, jaka mi wpadnie pod rękę! Do widzenia! i daj ci Boże szczęście! widziałeś naszego cesarza?... To ci dopiero człowiek! co?... Jeżeli mnie zamianuje gubernatorem w Indjach, to ja zrobię ciebie Gierardzie ministrem w Kochinchinie!... Rzecz skończona!... jakbyś już miał nominację w kieszeni!... Niech żyje cesarz! niech żyje!... Widziałem go dwa razy, małego kaprala, ot tak blisko, jak ciebie mam teraz przy sobie... Widziałem jak przypinał order własnoręcznie, jednemu z naszych starych wiarusów. Niech żyje cesarz!... — I tysiące innych podobnych tym frazesów urywanych, krzyżowało się w powietrzu, pomiędzy „starymi“, a nowo zaciężnymi rekrutami. — Patrzaj no, patrzaj — jeden wykrzyknął rozweselony, wskazując na sotnię kozaków. — A to ci zmykają hultaje!... To ci dopiero tałatajstwo!...

 Na wszystkich tych twarzach ciemnych, ogorzałych od słońca i wiatru, promieniała radość najwyższa, jak to zwykle bywa przy rozpoczęciu kampanji, tak niecierpliwie oczekiwanej. Ów mały człowiek, w surducie szarym na wzgórku stojący, rozpłomieniał wszystkie serca miłością do szału dochodzącą. Każdy w tym tłumie, gotów był oddać życie na skinienie swojego cesarza ubóstwionego.

 Dnia dwudziestego piątego czerwca, Napoleon dosiadł wierzchowca, arabczyka czystej krwi i puścił się galopem ku jednemu z trzech mostów. Spotkały go znowu wiwaty ogłuszające, gdziekolwiek się ukazał. Tolerował je, raz że nie był w stanie przeszkodzić tym objawom czci i przywiązania, a zresztą pochlebiało to jego dumie i wygórowanej próżności. Było jednak widocznem, że go w końcu nużyły te wrzaski, odwracając uwagę od pochłaniających go całkowicie planów strategicznych, które naprzód w głowie układał. Przejechał jak wicher po moście uginającym się pod końskiemi kopytami, i popędził dalej w kierunku Kowna. Przed nim maszerowali strzelcy gwardyjscy, torując drogę cesarzowi pomiędzy zbitym tłumem wojska. Dojechawszy aż do brzegów Niemna, który w tem miejscu rozlewał się szeroko, zatrzymał się przed pułkiem polskich ułanów:

 — Niech żyje cesarz! — krzyknęli żołnierze jak jeden mąż, z zapałem dorównywającym zupełnie Francuzom. Zaczęli występywać z szeregów, byle mu się z bliska przypatrzeć.

 Napoleon zeskoczył z konia, usiadł na kłodzie drzewa nad brzegiem rzeki. Skinął ręką, a jeden z paziów, szczęściem promieniejący i dumny jak król z tego odznaczenia, podał mu lunetę. Napoleon oparł ją jednym końcem o ramię młodziutkiego pazia, aby zbadać dokładnie brzeg przeciwny. Następnie zaczął studjować mapę rozłożoną przed nim na drugiej kłodzie drzewa. Bąknął słów kilka jednemu z adjutantów, nie odrywając wzroku od mapy, i dwaj adjutanci pomknęli jak strzała ku polskim ułanom:

 — Co rozkazał? Co powiedział? — zaszemrali żołnierze w szeregach, podczas gdy ich dowódzca, dostawał rozkaz poszukania brodu, i przejechania z ludźmi swoimi na drugi brzeg.

 Pułkownik, człowiek niemłody, postawy atoli dziarskiej jeszcze, z twarzą nader sympatyczną i z wyrazem wyższej inteligencji, spytał adjutanta, rumieniąc się, i zająkując z nadmiaru wzruszenia, czy mu będzie wolno zamiast szukać brodu, przepłynąć Niemen wpław, na czele swego pułku? Można było domyśleć się z łatwością, że odpowiedź odmowna, byłaby go zmartwiła i dotknęła do żywego. Adjutant pospieszył więc z zapewnieniem, że cesarz nie mógłby wziąć za złe, takiego zbytku gorliwości, w spełnieniu jego rozkazu. Na te słowa, stary wiarus, z wzrokiem radością rozpłomienionym, wywinął w górę pałaszem krzycząc „wiwat“ — zakomenderował na podkomendnych: „Za mną! naprzód!“ — i puścił się galopem, spiąwszy konia ostrogą. Koń przed rzeką stanął dęba, nie mając ochoty skąpać się w jej nurtach. Pułkownik rozgniewany uderzył z całej siły biedne zwierzę, i rzucił się w prąd bystry. Wszyscy ułani poszli za wodza przykładem. Jedni, pospadawszy z siodeł, czepiali się bądź grzywy końskiej, bądź tych, którzy płynęli siedząc na koniach. Kilka koni utonęło i kilkudziesięciu ludzi. Reszta jeźdźców płynęła, unoszona wartkiemi falami, ile możności w linji prostej, trzymając się kurczowo siodła, lub grzywy końskiej. Tymczasem o pół wiorsty od tego miejsca, był bród zupełnie płytki, i jak najbezpieczniejszy. Oni jednak byli niesłychanie dumni z tego, że mogą tak płynąć, a choćby i umrzeć w danym razie, w oczach tego tam człowieka, siedzącego na pagórku, i który nie raczył nawet spojrzeć na nich!

 Gdy adjutant powrócił i ośmielił się zwrócić uwagę cesarza, na poświęcenie Polaków dla jego osoby, mały człowiek w szarym surducie wstał, przywołał Berthier’go, i zaczął się z nim przechadzać nad brzegiem rzeki, wydając mu rozmaite polecenia. Kiedy niekiedy spozierał niechętnie i z brwiami gniewnie ściągniętemi, na tonących żołnierzy, którzy odrywali myśl jego najniepotrzebniej w świecie, od tak ważnych planów i zajęcia. Czyż to było dla niego czemś nowem? Czyż on nie wiedział z góry, że od puszcz piasczystych Afryki, aż do step moskiewskich, obecność jego wystarczała, aby wprawić w szał żołnierzy do tego stopnia, że byli gotowi bez zawahania, bez namysłu, poświęcić wszystko, nawet życie własne dla niego. Wsiadł nazad na konia i wrócił do obozu.

 Czterdzieści ułanów utonęło, mimo że wysłano po nich łodzie ratunkowe. Prawie cały pułk, woda popchnęła wstecz do tego samego brzegu, który opuścili. Jedynie pułkownik z kilku oficerami dostali się szczęśliwie na drugą stronę, i wyszli z wody obmokli jak kaczki. Zaledwie znaleźli się na stałym gruncie wykrzyknęli na nowo: „Niech żyje!“ — szukając oczami Napoleona na wzgórzu. Wprawdzie jego tam już nie było, oni jednak czuli się i bez tego najszczęśliwszymi!

 Tego samego wieczora, Napoleon wydawszy rozkaz, żeby przyspieszono ile możności wysyłkę fałszywych banknotów, przeznaczonych dla Rosji, po rozstrzelaniu jakiegoś Saksończyka, przy którym znaleziono papiery objaśniające położenie, ilość i tem podobnie... wojsk fraucuzkich; przypiął krzyż oficerski Legji Honorowej, pułkownikowi ułanów. I za co? Że bez żadnej potrzeby, rzucił się w nurty rzeki, w miejscu, w którem była najgłębszą!... Quos vult perdere, Jupiter dementat!

III.

 Car Aleksander mieszkał w Wilnie przeszło od miesiąca. Spędzał czas na rewjach i manewrach. Nic dotąd nie było do wojny gotowem, mimo że spodziewano się jej od dawna. Chcąc wszystko przyspieszyć, car opuścił Petersburg. Nie istniał dotąd żaden plan ogólny. Co się tyczy wyboru wodza naczelnego, wahanie co do tej kwestji palącej, wzmagało się w miarę jak się przedłużał pobyt w głównym sztabie samego monarchy. Każda z trzech armji posiadała swego wodza oddzielnego, nie było jednak generalissimusa, car zaś sam nie chciał brać na siebie tak wielkiej odpowiedzialności. Im dłużej bawił car w Wilnie, tem bardziej przeciągały się w nieskończoność wszelkie przygotowywania. Zdawać się mogło, że całe carskie otoczenie, na to wysila się jedynie, ten ma tylko cel przed sobą, aby dać zapomnieć o wojnie młodemu monarsze, aby uprzyjemnić mu ile możności pobyt w stołecznem mieście Litwy.

 Po całym szeregu uczt wspaniałych, wyprawianych na cześć cara, przez polskich magnatów, i przez najwyższych dworskich dostojników, a w końcu i przez samego monarchę; na podziękowanie, powziął myśl jeden z polskich adjutantów cara, żeby urządzić bal na cześć jego, w imieniu wszystkich kolegów wojskowych. Ta propozycja przyjęta z najwyższym zapałem, otrzymała cara przyzwolenie. Zebrano w drodze składki dobrowolnej potrzebne pieniądze, upraszając na gospodynię balu, damę, dla której car czuł największą sympatję. Wyznaczono na ów bal dzień 25 czerwca. Objad, przejażdżkę po wodzie i ognie sztuczne, urządzano nie opodal od Wilna, w majątku hrabiego Benigsena, który swój pałac z przyległościami, oddał najchętniej do rozporządzania nim dowolnego, tym, którzy układali cały program przyjęcia.

 W dniu zatem, w którym Napoleon wydał rozkaz wojskom swoim, a właściwie swojej awangardzie, aby wkroczyła na terytorjum rosyjskie, rozpędzając na cztery wiatry kozaków pogranicznych, car znajdował się na balu wyprawianym na jego cześć, przez adjutantów i resztę oficerów z głównego sztabu.

 Ta świetna uczta, zgromadziła była w jedne i to samo miejsce, według zdania ówczesnych znawców, tyle pięknych kobiet, jak nigdy i nigdzie dotąd nie widziano. Hrabina Bestużew, która przybyła była umyślnie na ten bal z kilkoma innemi damami z Petersburga przyćmiewała pyszną toaletą i bujną, lubieżną pięknością, właściwą moskiewkom, damy polskie, o rysach delikatniejszych, o kibiciach bardziej wiotkich, z ułożeniem więcej dystyngowanem. Car jednak zauważył tę jasnowłosą Junonę i raczył raz z nią przetańczyć.

 Borys zostawiwszy w Moskwie swoją żonę, żył sobie w Wilnie — „po kawalersku“ — (jak się sam wyrażał). Chociaż nie był carskim adjutantem, wziął udział w balu, przyczyniwszy się do składki bardzo znaczną sumą. Posiadając obecnie wielki majątek, obrzucany na wsze strony rozmaitemi dostojeństwami, nie szukał już i nie starał się o niczyją protekcją. Utrzymywał się na równej stopie towarzyskiej i z najwyższemi ówczesnemi matadorami. Czuł, że ma do tego wszelkie prawo i że mu je każdy chętnie przyzna.

 Tańczono jeszcze w najlepsze o północy. Helena nie znajdując w koło siebie godnego jej tancerza, poprosiła sama Borysa, żeby stanął z nią do mazura, do którego zabierano się właśnie. Oni byli trzecią parą. Borys patrzał najobojętniej w świecie, na wspaniale i olśniewająco białe ramiona i biust Heleny, jak zawsze bezwstydnie obnażony, który odbijał jaskrawo, od sukni z gazy ciemno wiśniowej, przyozdobionej bogato, złotym haftem wypukłym. Rozmawiali o swoich dawniejszych znajomych, o tem i owem... Borys jednak nie spuszczał z oka cara, który stojąc w drzwiach parapetowych od ogrodu, zatrzymywał łaskawem skinieniem, to jednych, to drugich, obdarzając słówkami miodowemi, jak on to jedynie potrafił.

 Uderzyło wkrótce Borysa, że Bałakow, jeden z carskich ulubieńców, zbliżył się poufale na dwa kroki, w chwili kiedy car rozmawiał w najlepsze, z jedną z najpiękniejszych dam polskich. Aleksander spojrzał na śmiałka pytająco, zrozumiawszy atoli, że musi mieć nader ważny powód do postępowania podobnego, wbrew wszelkiej dworskiej etykiecie. Skłonił się więc damie najuprzejmiej i zwrócił się do Bałakowa. Twarz cara pobladła, gdy mu Bałakow szepnął coś do ucha i można było wyczytać w jej wyrazie najwyższe zdumienie. Wziął go car pod ramię, pociągając żywo za sobą do ogrodu. Nie zwracał wcale uwagi na zaciekawienie tłumu, który jednak usuwał się przed carem z całem uszanowaniem. Borys spojrzał na Arakczejewa, ministra wojny. Zauważył jego pomięszanie, gdy zjawił się nagle Bałakow przy boku cara. Widział jak wysuwa się naprzód. Spodziewał się widocznie, że go car obdarzy jakiem słowem. Po tym ruchu ministra wojny, Borys zrozumiał, że zazdrosny o Bałakowa, że ma żal do niego, dla czego jemu pierwszemu szczęście posłużyło donieść carowi, o czemś bardzo ważnem? Gdy o nim zupełnie zapomniano, poszedł za tamtymi do ogrodu, trzymając się w odległości jakich dwudziestu kroków. Dysząc z gniewu bezsilnego, rzucał w około wściekłe spojrzenia.

 Borys dręczony chęcią niepohamowaną dowiedzenia się najwcześniej z całego towarzystwa, jaką to ważną wiadomość przyniósł carowi Bałakow? szepnął na ucho Helenie, że idzie poprosić hrabinę Potocką na vis à vis, do figury mazurowej, która tylko co była wyszła na terasę. W chwili gdy i on stanął w drzwiach od ogrodu, zatrzymał się nagle jakby wrósł w posadzkę, wracali bowiem car z Bałakowem. Udał jakoby nie miał już czasu usunąć się na bok, tylko ile możności przytulił się do drzwi skłaniając głowę z najwyższem uszanowaniem. Usłyszał Aleksandra mówiącego z rozdrażnieniem, jak ktoś, komuby wyrządzono zniewagę osobistą.

 — Wejść w granice Rosji wcale wojny nie wydawszy. Nie przyjmiemy i nie zawrzemy pokoju, póki jeden jedyny nieprzyjaciel, nie opuści państwa naszego. — Borysowi zdawało się, że car wymawia te słowa z pewnym naciskiem i z zadowoleniem wewnętrznem. Cieszyło go widocznie, że myśl swoją potrafił oddać tak patetycznie. Jednocześnie atoli irytowało cara, że go podsłuchano przedwcześnie. — Nikt o tem wiedzieć nie powinien — dodał marszcząc brwi groźnie. Borys pojął, że te słowa stosują się li do niego. Przymknął oczy i głowę spuścił jeszcze niżej. Car wrócił na salę balową, gdzie jeszcze zabawił z pół godziny.

 Borys dowiedziawszy się pierwszy, dzięki szczególnemu trafowi o przejściu przez Niemen wojsk francuzkich, skorzystał z tego szczęśliwego zbiegu okoliczności, dając nie dwuznacznie do zrozumienia, kilku matadorom, stojącym najwyżej w hierarchji dworskiej, że tylko mówić mu o tem nie wolno, ale wie o wiele więcej od nich wszystkich. Tym sposobem urósł o drugie tyle w ich mniemaniu.

 Ta wiadomość była istnem uderzeniem piorunu. Dostać coś podobnego wśród balu i po całym miesiącu nadaremnego czekania na wypowiedzenie urzędowe wojny, to nie dziw, że wydało się carowi czemś nie do uwierzenia. Car pod pierwszem wrażeniem piorunującem i w pierwszem gwałtownem oburzeniu znalazł i wypowiedział ów frazes, który później, stał się sławnym i przeszedł do historji. Chętnie go też potem powtarzał niejednokrotnie, ponieważ frazes ten oddawał i malował wiernie uczucia, które serce mu rozpierały. O drugiej po północy wróciwszy do siebie, posłał po swojego sekretarza Szyszkowa, dyktując mu rozkaz dzienny do armji i pismo do marszałka księcia Sołtykowa. W obu pismach wyrażał stałe postanowienie, w tych samych słowach, których użył był najpierw do Bałakowa — „nie zawrzeć i nie przyzwolić na pokój, póki ostatni Francuz nie opuści Rosji terytorjum“.

 Następnie napisał własnoręcznie do Napoleona, list tej treści:

 „Panie Bracie, dowiedziałem się wczoraj, że pomimo wierności, z jaką dotrzymywałam z mojej strony wszelkich zobowiązań w obec ciebie Sire, tyś przekroczył z wojskiem granice mojego państwa. W tej chwili odbieram z Petersburga uwiadomienie ze strony hrabiego Lauriston’a, który ma niby upozorować ten istny napad. Wasza Cesarska Mość uważałeś się w wojnie otwartej ze mną, w chwili gdy książę Kurakin zażądał paszportu i swoich listów wierzytelnych. Powody, na których książę Bassano opierał swoją odmowę w wydaniu mu tego, czego żądał, nie mogły nigdy wzniecić we mnie podejrzenia, że ten jego krok, może posłużyć za pretekst do napadu na moje państwo. W rzeczywistości, ten poseł nie był wcale przez nikogo upoważnionym do czegoś podobnego, do czego zresztą sam się przyznał. Dałem mu uczuć dotkliwie, jak tego nie pochwalam i rozkazałem, żeby nie ważył się opuszczać powierzonego mu stanowiska. Jeżeli Sire, nie chcesz wylewać krwi naszych poddanych, dla nieporozumienia (sic) w tym rodzaju i jeżeli przystaniesz na wyprowadzenie wojsk swoich z naszego terytorjum, nie zwrócę uwagi, na to co zaszło, i może jeszcze przyjść do zgody między nami. W przeciwnym razie, będę zmuszony odeprzeć całą siłą napad, który niczem z mojej strony nie wywołałem. Od Waszej Cesarskiej Mości zależy więc jedynie, oszczędzić ludzkości klęsk i niedoli straszliwej, wskutek nowej wojny.

 „Jestem...

Aleksander“.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok