Wnuczka do orzechów - Małgorzata Musierowicz - ebook + audiobook + książka

Wnuczka do orzechów ebook i audiobook

Musierowicz Małgorzata

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Wnuczka do orzechów” to jeden z nielicznych tomów Jeżycjady, tego wszak na wskroś poznańskiego cyklu, którego akcja rozgrywa się poza ukochanym miastem autorki. Tym razem Małgorzata Musierowicz zabiera nas na podkostrzyńską wieś, gdzie gospodarstwo prowadzi zaradna i hoża Dorota, tytułowa bohaterka. Marząca o studiach medycznych dziewczyna, ćwiczy swoje umiejętności, udzielając pomocy Idzie, która widzi w niej idealną partię dla swojego, leczącego złamane serce, siostrzeńca – Ignacego Grzegorza. Jednak okaże się, że nie jest on jedynym konkurentem do serca uroczej Doroty…

 

Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 8 min

Lektor: Musierowicz Małgorzata

Oceny
4,6 (197 ocen)
149
29
11
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
transformacja-1982

Nie oderwiesz się od lektury

:)
00
Dojcia

Dobrze spędzony czas

Ida spędza urlop w agroturystyce, a jej syn Józef poznaje swoją wielką miłość.
00
Pchla007

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna😁
00
FilletteX1

Nie oderwiesz się od lektury

piękna ..
00
Dziuba45

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna
00

Popularność




MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

Wnuczka do orzechów

Z pamięcią o Marysi Wiaderek –

wyobrażając sobie, jak się śmieje.

Dzięcioł puścił w ruch swój niezłomny dziób, osadzony w jakże niezłomnej czaszce.

Spośród buków odezwała się na to wilga, a słońce dodało nieco efektów, rzucając płachty złota na kałuże – wszystkie naraz zalśniły i zamigotały. Zapachniało mokrym zielskiem, ciepłą ziemią, a także grzybami.

Ale Dorota, człowiek lasu, wiedziała swoje. Żadnych grzybków, choćby to nawet miały być pierwsze borowiki. Trzeba spiesznie wracać, zaraz znów będzie lało. Wilga dzisiaj nie śpiewa, lecz skrzeczy. Idzie burza.

Kolejny werbel rozbrzmiał jeszcze bliżej, na pojedynczej sośnie. Czarne dzięcioły samce oznaczają w ten sposób swoje terytorium, broniąc się przed konkurencją. Mechanizmy świata są w zasadzie powtarzalne, począwszy od niskich nawet stopni w drabinie ewolucji.

Na przykład stare konie robią się uparte jak osły.

– No, rusz się, co? – zaproponowała Dorota i musnęła szyję Kobyłki końcem bata.

Kobyłka obejrzała się, prychnęła i stała dalej. Też swoje wiedziała. Wiedziała mianowicie, że nikt jej nie uderzy.

– Chcesz tak stać do wieczora?

Miało się na południe.

Bryczka tkwiła w samym centrum wielkiego rezerwatu buków, w błocie, na drożynie tuż przed mostkiem. Mostek, przerzucony ponad strumykiem o wysokich brzegach, starzał się, próchniał i pokrywał kożuchem zielonej pleśni.

Tu było już całkiem bezludnie. Nawet z głównej drogi leśnej wszystko poznikało – samochody i motory rozjechały się spod kościoła w ciągu kwadransa, a wszyscy cykliści i piesi zdołali już zapewne dotrzeć do swoich domów. Babcia i jej starsza siostra zabrały się po mszy skodą leśniczego (były zaproszone na duży sąsiedzki obiad), powierzając Dorocie konia z powózką i zalecając powrót rozważny i niespieszny; Kobyłka miała się relaksowo przewietrzyć, bo od bezruchu sztywniały jej kolana.

No to wietrzyła się, starucha-uparciucha, stojąc przed tym mostkiem już od dłuższej chwili. Swoją drogą, znajdowały się obie w cudownym miejscu. Dorota specjalnie wybrała tę okrężną drogę powrotną. Fagus sylvatica L. Buk! Najpiękniejsze z drzew, nawet w pojedynkę! A cóż dopiero taki zabytek przyrody, jak cały ich ocean na morenowych wzgórzach i w głębokich dolinkach! O, to było coś, co mogłaby oglądać codziennie! Tylko że zwykle nie miała czasu na wędrówki w tych stronach. Szkoła była daleko i w przeciwnym kierunku.

Tutaj, w samym sercu rezerwatu, gęsty las bukowy pokrywał pagórki falistymi kondygnacjami. Tysiące gładkich szarych pni (podobnych do nóg słoniowych) dźwigały swoje olbrzymie korony, tworząc – zależnie od zmian oświetlenia – wciąż nowe pierwsze plany i dalsze tła.

Słońce, wędrując, musi tu przenikać przez kolejne warstwy listowia, więc blask łamie się i przemieszcza pod różnymi kątami; rozprasza się w sposób wyjątkowy, bo gałęzie buków rosną równolegle do ziemi, a ich skórzaste liście też układają się poziomo. Teraz poświata jest zielonkawa. A w końcu października, kiedy buki się przebarwiają – ech, jakież one są złote! – w dzień słoneczny aż powietrze się zmienia, jakby ktoś w nim rozpylił złocisty aerozol.

I wszystko tonie w głębokiej ciszy, pełnej majestatu.

Ta bukowa cisza, zamknięta pomiędzy grubym dywanem ściółki a gęstym sklepieniem, to jest kolejne cudo.

Nawet ktoś urodzony i wychowany na wsi, obyty z lasami od dziecka, popaść tu musi w zachwyt i dziwne onieśmielenie.

Nic dziwnego, że dawne ludy czciły drzewa i że buki zaliczano do drzew świętych. A ilekroć Dorota przywoziła do rezerwatu kogoś z letników, zawsze słyszała to samo westchnienie zachwytu i – rzecz ciekawa! – takie same słowa:

– Jak w świątyni!

Tak to się wszystkim kojarzyło. Chyba jakiś atawizm.

O, nawet ciężkawa intelektualnie Kobyłka wyczuwa niezwykłość tego miejsca. Pewnie dlatego tak stoi jak wryta, kontempluje w milczeniu i od czasu do czasu macha tylko ogonem, by odpędzić muchy i gzy.

– Jedziemy? – spytała Dorota, lecz spotkała się z niewzruszoną obojętnością.

Dzięcioł zrobił sobie przerwę. Wilga umilkła, jak zakorkowana.

Teraz dało się słyszeć, jak deszcz zaczyna leciutko pukać w tysiące liści, wypełniając całą przestrzeń lasu swoim tajemniczym szmerem. Słońce się schowało.

– Już pada! Dosyć tego! Piorun cię strzeli prosto w kuper i będziesz miała za swoje! – Tak Dorota postraszyła Kobyłkę (bez widomego efektu), po czym zeskoczyła z bryczki, starając się ominąć kałuże. Wzięła dziś nie kalosze, jak nakazywałby rozsądek, tylko czyściutkie białe drewniaki, które zostały po mamie (zresztą niewygodne, bo ciężkie, ale cóż począć, kiedy ze swoich sandałków właśnie wyrosła), i nie spodnie, jak co dzień, tylko odświętną sukienkę, która też nagle się okazała przyciasna i przykrótka. (Babcia, drżąco i dramatycznie: „Przecież do kościoła w portkach nie pójdziesz?”, ciocia-babcia, twardo i kpiąco: „Albo kiecka, albo nic!”). No, ale przynajmniej było do czego założyć mamine włoskie korale; te cacuszka do spodni jednak nie pasowały. Błękitno-białe, opalizujące szklane banieczki, zapinane na elegancki złoty magnesik. Pamiątkowe. Delikatne, że aż strach było je zakładać. Ale je Dorota zakładała; to, że mama zostawiła jej swój skarb, i to „na zawsze”, naprawdę coś znaczyło.

Znaczyło, rzecz jasna, że ma nie zapomnieć o mamie. Ale o jej historii też ma pamiętać.

Zresztą i tak by pamiętała: ta historia przecież dotyczyła ich obu, skoro Dorota była jedynym owocem tej zawiedzionej miłości. Istną bohaterką romansową.

Z tym że na co dzień nie czuła się niczym podobnym. Była na to chyba zbyt praktyczna. I zbyt wiele miała do roboty.

Stąpając pomiędzy koleinami nalanymi po brzegi brunatną wodą, dotarła do mostku i złapała Kobyłkę za uzdę.

– Chodź, ty myślicielko. Atawizmy w kąt! Bo zmokniemy.

Ale stworzenie się zaparło.

Nie bez powodu jednak. Dopiero stanąwszy na mostku, można było zobaczyć, że jeden z jego pozieleniałych bali zapadł się, pozostawiając za sobą długą wyrwę.

A tędy właśnie wiódł szlak turystyczny oznaczony paskami, letnicy mieli tu swoje trasy biegowe, a czasem nawet weekendowe gromadki mieszczuchów z Poznania pojawiały się z tymi modnymi kijaszkami, by trenować nordic walking. Przed mostkiem też widniał taki biało-zielony znak, ale nie było żadnego ostrzeżenia o niebezpieczeństwie. Słowem: pułapka zastawiona i czeka. A przecież ktoś mógł tędy po zmroku przechodzić lub przejeżdżać – i nieszczęście gotowe.

Zdjęła białe drewniaki, wrzuciła je do bryczki i po cmokającym aksamicie błota poszła na pobocze, gdzie pośród zielska znalazła wielką, ułamaną gałąź. Wywlokła ją stamtąd i ułożyła w poprzek drogi, przed mostkiem, barykadując wjazd.

Warto by jeszcze zabezpieczyć i drugą stronę.

Lekko przeszła na bosaka po oślizgłym balu. Dla niej to fraszka, ale mieszczuchy będą tu spadać seriami, jak ulęgałki. No! Leśniczy pewnie odwiezie obie babcie po obiedzie, to mu się zaraz powie o mostku. Niechby wreszcie kazał zrobić nowy, porządny, z poręczami.

Nogi już miała czarne, sukienkę też zapaćkała, omal nie zgubiła korali (magnesik nie wytrzymywał gwałtownych poruszeń). Buszując w krzakach, znalazła cały konar i przywlokła go na szlak. Ułożyła sporą barykadę i z zadowoleniem wzięła się pod boki.

Deszcz kropił gęściej, zsumowany szmer milionów delikatnych uderzeń wzmógł się z lekka i – ho-ho – niebo ponad dróżką stało się niskie i ciemne. Nagle napłynęła fala duchoty. Pomiędzy drzewami zapanowało naelektryzowane milczenie. Ptaki ucichły.

Jasna sprawa, za kwadrans będzie burza. Kolejna gwałtowna burza tego upalnego lata.

Dorota ruszyła do upartej Kobyłki, zwróciła jej honor i pochwaliła ją za roztropność, po czym nakierowała tak, by mogły ruszyć w przeciwnym kierunku. Dojadą przez las z powrotem do drogi asfaltowej na Kostrzyn, a stamtąd już prosto do domu.

Wytarła stopy w trawę, co niewiele pomogło. Jej to, prawdę mówiąc, nie przeszkadzało, od dziecka miewała ubłocone nogi. Ale babcie nie tolerowały śladów błota w bryczce.

Zbiegła więc do strumyka.

A tu, oprócz gorzkiego zapachu butwiejących liści i szlamu, czekało na nią całkiem zaskakujące odkrycie: za paprociami, rozciągnięte pośród koronkowych kwiatków marzanki, leżało nieruchomo, plecami do góry, a głową w bok, ciało ludzkie.

No, proszę!

Już spadają!

Mostek na szczęście nie znajdował się na wysokości, z której, koziołkując, można by sobie skręcić kark. Ale nieruchomość tego szczupłego ciała była niepokojąca. Nogi miało przywalone grubym balem.

Dorota przyklękła pośród mokrych kwiatków i siadła na ubłoconych piętach, nie dbając już o stan sukienki. Przypłaszczyła się aż do ziemi i zajrzała w tę nieruchomą twarz.

Hm, hm. Dziewczyna. Blady policzek nosił ślady makijażu. Był chłodny, ale nie zimny. Puls na szyi bił słabo, lecz wyraźnie.

Pewnie tylko zemdlała albo coś.

Jedna z tych miejskich biegaczek niedzielnych. Biegła tak sobie, biegła, trafiła nogą w wyłom na mostku, poleciała w dół jak kamień, a kłoda spadła za nią, przygniatając jej nogi. Oj, oby były całe. Zresztą przy upadku mogło nawet nastąpić uszkodzenie kręgosłupa albo wstrząs mózgu. Albo jedno z drugim.

Sport to zdrowie, jak powiadają.

W gimnazjum uczono ich kiedyś zasad pierwszej pomocy, owszem, lecz w krytycznej chwili obecnej Dorota obawiała się wyjść poza wymacywanie pulsu dwoma palcami.

Sztuczne oddychanie?

A jeśli ofiara ma złamane żebra?

To może usta-usta?

Ble. W tym akurat nie była najlepsza. Kiedy przerabiali tę metodę w szkole, Igor Bogatka za swój zapał w szerzeniu nowej umiejętności musiał, niestety, oberwać książką po łbie. Dorota dostała za to uwagę od nauczycielki i była to krzycząca (owszem, bardzo nawet krzycząca!) niesprawiedliwość. Nauczycielka bowiem nie wyjaśniła, jak powinna się zachować uczennica, kiedy uczeń pcha się do niej z dziobem i łapami. Z miejsca, bez namysłu, zamiast potępić bezczelnego Igora Bogatkę, ukarała Dorotę Rumianek. I za co? Za zdrowy odruch warunkowy!

Tak. A w liceum pierwsza pomoc w nagłych wypadkach nie należała do priorytetów nauczania. (Mieli poważniejsze, a wręcz globalne sprawy na głowie). Prawdę mówiąc, wszystkiego, co w tej dziedzinie umiała, Dorota nauczyła się wcześniej, od mamy.

Stęknąwszy, odwaliła ciężką belkę na bok. Ciało leżało naprawdę w dziwnej pozycji. W takich sytuacjach najgłupsza rzecz – to je poruszyć. Jeżeli doszło do urazu kręgosłupa, można tym bardzo pogorszyć sprawę. Szkoda, że nie ma tu pod ręką amoniaku, to zawsze pomaga. Podtyka się zemdlonemu butelkę pod nos i efekt jest spektakularny, do gwałtownych wymiotów włącznie.

Zaraz, zaraz.

A co to ciocia-babcia Wiktoryna chowała przed wyjazdem pod siedzeniem bryczki? Czy to by mogła być butelczyna?

Wróciła na górę. Wskoczyła na stopień, zajrzała pod ławeczkę, gdzie mieścił się nieduży pojemnik na bagaż.

Doskonale.

Flaszka domowej nalewki miodowej. Najwyraźniej babcia Wikta dyskretnie utoczyła ją rano ze swej wielkiej butli, zamierzając wręczyć flaszeczkę leśniczemu. Ale po wyjściu z kościoła pewnie zapomniała, że ukryła gościniec przed siostrą (a może babcia Andzia nie pozwoliła butelki wydobyć).

Metod podawania tego akurat środka cucącego nigdzie nie uczono. Ale na filmach widzi się przecież nieraz, jak nieprzytomne ciało, po wlaniu mu w usta pewnej ilości alkoholu, zaczyna się krztusić i momentalnie łapie oddech oraz odzyskuje pełną świadomość, by niezwłocznie złożyć urywane zeznania obciążające.

W tym wypadku wlanie czegokolwiek do ust ofiary było utrudnione. Usta te były szczelnie zamknięte oraz pomalowane na czerwono. Może ta wielkomiejska dama wcale nie wybrała się na bieganie, tylko opuściła dom w jakimś innym celu, wymagającym pełnego makijażu.

Ale, z drugiej strony, ubrana była właśnie tak, jak wszyscy weekendowi biegacze z miasta. Buty specjalne, markowe. Legginsy. Fikuśny skafanderek termiczny zawiązany w talii. Koszulka z napisami. Wypchana torebeczka przy pasku. Ekskluzywna komórka na ekskluzywnym sznurku. Na prawej ręce złota obrączka. Dobrze, że nie ma zbójców przy tej drodze.

Dzięcioł podleciał, przyjrzał się z grubsza sytuacji i zaczął znacząco walić głową w pobliski buk. Siedział wysoko, ale i tak dał się sklasyfikować: czerwona potylica i czerwony pas na piersi: Dryocopus martius. Te lasy w pełni zasługiwały na miano rezerwatu. Kto tu nie mieszkał! Kto tu nie kląskał i nie śpiewał! Co tu nie kwitło! A sąsiad Chrobot, dziecię natury, potrafił tu wyszukać całe kosze borowików i rydzów (inni natykali się wyłącznie na podgrzybki i gąski). Chodził potem po domach letników i sprzedawał plon za marne grosze, które następnie z lubością przepijał.

Dorota odkorkowała butelczynę i powąchała zawartość. Uu-u.

Wsunęła rękę pod kark ofiary, uniosła jej głowę i oparła ją bokiem na swoich kolanach. Jedną ręką zrobiła dzióbek z jej warg, a drugą nachyliła butelkę. Chlupnęła miodówką w uczyniony otworek.

Tak jest! Doskonale. Brawo. Ofiara zakrztusiła się po krótkiej chwili, w trakcie której spirytus wpłynął jej pomiędzy zęby i w gardło (a tam pociurkał zapewne do tchawicy). Spazmatycznie łapiąc powietrze, zaczęła pluć i kaszleć, wreszcie głowa jej opadła z powrotem, a z ust dobył się jakiś charkot.

– Co, co…? – nie dosłyszała Dorota.

Powieki leżącej podniosły się, jak u lalki – klik! – i ukazały się oczy.

Dorota patrzyła na to oblicze z pozycji odwrotnej, toteż nie odczytała ich wyrazu. Zazwyczaj nie miała z tym żadnego kłopotu; no, wielkie rzeczy, człowiek po siedemnastu latach życia w bliskim towarzystwie zwierząt musi się w końcu nauczyć nieomylnego odczytywania przekazów bezsłownych. W dodatku miała bardzo porządnie rozwiniętą intuicję. Od razu wiedziała, co kto myśli i czuje – każde stworzenie, czy to człowiek, czy zwierzę.

No ale nie teraz.

Teraz to się mogła tylko domyślać, co czuje osoba, która zleciała z mostku.

– Cześć – powiedziała krzepiąco. – Zleciałaś z mostku.

Szkliste, błędne oczy miały kolor liści – a może po prostu odbijało się w nich sklepienie bukowe. Wisiało nad nimi obiema jak ogromna migocząca kopuła z niezliczonymi dziurkami na światło.

– Dzw-o-o…ni? – wyszeptały wreszcie pomalowane usta.

– Nie, puka – odparła żwawo Dorota.

– Kto…?

– Dzięcioł czarny, samiec.

– Yyyh… – Leżąca męczeńsko przewróciła gałkami ocznymi. – Dzwo…ni…?

Jak komuś dzwoni w uszach, to może mieć lekkie wstrząśnienie mózgu. Pewnie huknęła się w głowę – diagnozowała sobie Dorota. Może też niefortunna biegaczka kojarzy tak słabo, bo ma amnezję pourazową.

Ofiara poruszyła się i uniosła lekko na łokciach. A! A więc to nie kręgosłup!

– Wstajemy? – ucieszyła się Dorota.

Siedząca spróbowała się wesprzeć na rękach, co się jej udało, oraz powstać na nogi, co było porażką. Od razu z ostrym krzykiem opadła z powrotem (ból zresztą dosyć skutecznie ją otrzeźwił). Po podwinięciu nogawki okazało się, że w poprzek prawej łydki wzbiera dość okropny, gruby jak porządna kiełbasa, czerwony wałek obrzęku, tak jakby od uderzenia kłody wylała się pod skórą krew. Aż bolało patrzeć na ten paskudny uraz. Owszem, ofiara mogła poruszyć nogą (kości chyba były całe), ale nie mogła na niej stanąć.

Zanim się ją dźwignęło do pionu, zanim się ją wywlokło na drogę i dotarło do powózki, okrzyków bólu było jeszcze co niemiara.

– No, bądź zuchem – powtarzała Dorota, sapiąc. – Bo cię tu zostawię! No? Jeszcze kawałeczek, idziemy!

Na górze Kobyłka powitała je zdegustowanym spojrzeniem. Pewnie rzeczywiście głupio wyglądały, zataczające się i wczepione w siebie, jak Chrobot z kolegą.

Zatrzymały się przy bryczce, dysząc.

Zdaniem Doroty, ktoś tu chyba troszkę się ze sobą cackał. Można było zachować się nieco dzielniej: nie jęczeć, nie zawisać komuś całym ciężarem na plecach, tylko na przykład w milczeniu skakać pomocnie na drugiej nodze. No ale ci z miasta już tak mają.

Pokonanie stopnia bryczki nie było jednak problemem, bo poszkodowana uchwyciła się boku powózki i – słaniając się na jednej chwiejnej nodze, popychana od tyłu przez Dorotkę – wylądowała wreszcie na kolanach, brzuchem na ławeczce, chudą pupą do góry.

Tak też ją Dorota zostawiła. Miała dość.

Zresztą od dziecka potrafiła powozić na stojąco.

2

Chociaż do domu był spory kawałek drogi, szczęśliwie dojechały przed największym deszczem. Pociemniało, wielki cumulonimbus wypiętrzył się ponad dachem stodoły Chrobota, po zachodniej stronie nieba, czyli burza była tuż nad tym drugim jeziorem; czuło się już jej leciutki siarkowy zapach. Ptaki ucichły, kot się schował, gęsi przejawiły jaskółczy niepokój, a kury, depcząc sobie wzajemnie po głowach, panicznie wlazły do szopki. Mężny kogut jako pierwszy dał nogę.

Dał się słyszeć przeciągły, groźny pomruk kilku naraz wyładowań.

Pilnie trzeba było schować pod dach tę bezwładną ofiarę. Znów się jakoś obsunęła przez dwadzieścia minut jazdy. Leżała jak nieżywa.

Milczący dom, przykucnięty pod parasolem olbrzymiego orzecha, gapił się na drogę otwartymi oknami. Cisza. Babć jeszcze nie było, nie miał kto pomóc. Sąsiad Chrobot zaś, ciałem będący w zasięgu głosu, duchem przebywał w zgoła innym wymiarze. Widać było z daleka wielkie „V” ustawione z jego butów pośród bujnej a zachwaszczonej trawy. Zawsze jakoś sypiał pod płotem, w odległym kącie gospodarstwa, jakby nie mógł się upić praktyczniej, w sypialni.

Zza domu wybiegł leniwie Psiuk, jednym spojrzeniem ocenił, że nie przywieziono zakupów, z których można by coś uszczknąć, więc nawet nie pisnął, nie podskoczył, tylko życzliwie machnął ogonem w stronę Kobyłki. Już chciał powrócić do sadu, gdzie zwykł słodko sypiać w dni pozbawione wrażeń, gdy wtem zorientował się, że wrażenia jednak będą, i roztropnie wybrał schronienie na werandzie, pod daszkiem.

Dorota poszła najpierw do szopki, po grabie.

A potem – po swoje krzesło biurowe na kółkach, które stało przed komputerem.

Następnie docuciła ofiarę, wetknęła jej do ręki stylisko grabi, kazała się na nich oprzeć i wysiąść z bryczki. Podtrzymując słaniającą się od przodu, a popychając od tyłu, pomogła jej stanąć na ziemi, a wtedy już tylko podjechała jej z nagła pod kolana swoim krzesełkiem. Kobitka klapnęła aż miło, tak zaskoczona, że nawet nic nie powiedziała.

Dorota zawiozła ją do domu, co nie było łatwe, zwłaszcza że musiała pchać to krzesło na niemrawych kółkach przez podjazd.

Położyła nieszczęsną na swoim łóżku, ostrożnie zdjęła jej buty, okryła ją, powiedziała: – Poleż sobie – i poleciała wyprzęgać.

Napoiła konia, wydała psu obiad, zadbała o kota.

W porywistym wichrze zamknęła bramkę na skobel, przy wtórze grzmotów umocowała stukającą okiennicę. Wreszcie weszła do domu i zobaczyła, że gość słodko śpi, z nosem wtulonym w haftowaną poduszkę z koronkami.

Więc wyszorowała sobie porządnie te ubłocone nogi, odgrzała zupę jarzynową z koperkiem oraz odsmażyła pyszne kopytka ziemniaczane ze skwareczkami i cebulką. Po namyśle zostawiła połowę obiadu dla śpiącej. Obudzi się, to pewnie zgłodnieje.

Gruchnęło znowu, tuż nad dachem. Deszcz lunął raptownie, z wielką siłą i hukiem i – patrzcie tylko! – towarzyszył mu grad; stare dachówki i parapety aż dzwoniły. Niestety. Już po sałacie.

Ohoho, hihihi, sąsiad Chrobot miał niemiłe przebudzenie; sadził teraz przed podwórze ku stodole, wysoko podnosząc rozkraczone kolana, a głowę okrywając kapotą. Lało potężnie, słychać było nieustający gęsty szum. Świeży oddech deszczu i ozonu wpływał przez uchylone kuchenne okno i mieszał się z cierpkim zapachem geranium. Parapet pomiędzy pelargoniami był już mokry, leżały na nim kulki gradu, zaczynało kapać na podłogę.

Zamknęła okno w kuchni, powycierała i poszła sprawdzić w pokojach.

Ten od strony sadu, uszykowany na przyjazd hipotetycznych letników, miał okna pozamykane. Ale w pokoju babć były uchylone lufciki, u niej zaś okno stało otworem, jak zwykle. Letnicy z Warszawy spytali kiedyś, czy to rozsądne zostawiać pusty dom wśród lasów cały pootwierany i wyjeżdżać sobie na pół dnia do kościoła. Babcia spojrzała na nich jak na wariatów. To jest Wielkopolska! A kto by tu kradł, i to przy niedzieli?

Zresztą nie było czego kraść. No chyba żeby ktoś się połaszczył na stary, rozklekotany komputer. Wielce wątpliwe.

A zwitek pieniędzy na czarną godzinę oraz złoty pierścionek z koralowym oczkiem chowała babcia i tak w stodole, wysoko pod stropową belką, za furą siana. Skarby te były zamknięte (dla ochrony przed myszami oraz sąsiadem Chrobotem) w metalowym pudełku po herbacie Darjeeling i na wszelki wypadek każdy w domu wiedział, gdzie ono leży. Wchodziło się tam po drabinie, ale drabiny w stodole nie było, o nie. Drabina leżała dla niepoznaki za stajnią, z tyłu.

Deszcz aż huczał. Walcząc z naporem wiatru, Dorota zamknęła swoje okno, odwróciła się – i zobaczyła, że chuda dziewczyna na jej łóżku już nie śpi: poderwała głowę z poduszki, wsparła się na łokciu i gapiła się z miną nierozumiejącą.

Prawdę mówiąc, już nie wyglądała na dziewczynę.

Teraz, przyjrzawszy się spokojnie, można było ocenić jej wiek: po trzydziestce na pewno albo i więcej. Ej, więcej! Twarz miała sympatyczną i zabawną, całą w piegach. Sądząc po żywej mimice i nagłych ruchach, była to osoba narowista. Popatrywała teraz bystro wokół i widać było, że się jej tu podoba.

– Korale to masz jak oczy – odezwała się znienacka. – A znów oczy – jak korale.

I po chwili, wyjaśniająco:

– Mam na myśli głównie ich kolor. Uderzający.

– Korali?

– Oczu. No, jednych i drugich.

– Mam to po mamie – wyjaśniła Dorota.

– Oczy?

– Korale też.

– Ładne. To i to. A to jest mama?

Nad łóżkiem miała Dorotka duże zdjęcie.

– Tak, to ona – potwierdziła, widząc, że leżąca zatrzymała wzrok na fotografii.

– Żyje czy już nie żyje niestety?

– Żyje, ale w Oslo niestety – i Dorota dodała po chwili, uprzedzająco: – Nie, nie porzuciła nas. Pracuje tam. Jest pielęgniarką.

– Jeszcze jedna nie wytrzymała. Ha! Podobna – zauważyła w zadumie kobieta na łóżku. – Do ciebie – dorzuciła wyjaśniająco. – A raczej ty do niej. No, teraz rozumiem. To geny. – Głos miała już całkiem dziarski.

– Proszę?…

– Doholowałaś mnie tu jak pielęgniarka z dziada pradziada. To był wyczyn.

– Jaki tam wyczyn!

– Był. Dziękuję ci bardzo. Teraz leżałabym nieprzytomna w błocie, wśród burzy. Pewnie bym się ocknęła od ulewy, lecz cóż z tego, nie mogłabym sama iść. Chyba że na czworakach. Musiałabym pełznąć przez chaszcze i błota, lawirując wśród piorunów. Uratowałaś mi życie.

– Po prostu tylko zleciałaś z mostku – rzekła Dorota, szczerze ubawiona tą plastyczną wizją. He, he, babka lubi dramatyzować. A jaka gadatliwa!

– Teraz pamiętam, tak! – nawijała tamta. – Potknęłam się strasznie w biegu i poleciałam w dal, a ta koszmarna belka spadła na mnie z góry. Na Jowisza, co to był za nieludzki ból! Od tego chyba zemdlałam. Ech, biegłam, nie patrząc, głupio z mojej strony, ale chciałam wybiegać złość.

– A po co się złościłaś? – Nie pojęła Dorota, po czym jednak wprowadziła niezbędną korektę: – Pani. Po co się pani złościła?

– Jaka „pani”. Mów mi „ty”. To mi się podoba. Jakbyś była moją siostrą. Czwartą. – Kobieta się uśmiechnęła, jej skośne oczy zamieniły się w dwie szparki, a piegowata twarz aż zajaśniała od pięknych, choć nieco wystających zębów. Ale zaraz się zasępiła. – Po co się złościłam? Raczej: o co. A bo… ach, dużo by gadać.

– No to nie gadaj – odparła Dorota pogodnie.

Jak można było przewidzieć, tamta się od razu rozgadała.

– Syn zdał maturę – wyznała boleśnie i umilkła, jakby to wszystko wyjaśniało.

Deszcz łomotał w parapety.

– To chyba dobrze? – rzuciła wreszcie Dorota dla podtrzymania konwersacji.

– Właśnie, że nie – padła natychmiast odpowiedź. – Niedobrze. Zdał za słabo. I oczywiście nie dostał się na medycynę.

– O! A to szkoda dla niego. Ja też mam w planach medycynę. Może też się nie dostanę za pierwszym razem. Trzeba próbować.

– Ach, ale – bo ty nie wiesz, bo syn mojej siostry… – rozkręcała się kobieta – …jak zdawał maturę, to rzecz jasna zdał najlepiej ze wszystkich…

– Kto zdał najlepiej ze wszystkich…? – zgubiła się Dorota.

– Ignaś, siostrzeniec. Rodzinny geniusz. Najwyższa średnia ocen w dziejach liceum. Jak poszedł na historię sztuki, to się dostał w czołówce, a teraz oczywiście jest najlepszym studentem na roku, chociaż ma złamane serce…

– Co, co? Cha, cha, złamane serce? Hu, hu, to tak się jeszcze mówi?

– Co, nic o tym nie wiesz?

– No pewnie, że nie! O, nie, nie! Ja się trzymam od tego z daleka.

– W tym wieku? Z taką urodą?

– E, z jaką znów urodą…? Poza tym w liceum mamy oczywiście przewagę dziewczyn, a znów tutaj nie ma się do kogo odezwać. Miejscowe chłopaki są jak ameby.

– No, nasz Ignaś akurat nie ameba. To geniusz, naprawdę. Poszło mu jak zwykle. Lecz, ciekawe, mój Józek też nie ameba, a też mu poszło jak zwykle.

– Może on już taki jest, ten twój – wytłumaczyła jej Dorota rzecz całkiem oczywistą, a kobieta zaniemówiła na chwilę, jakby zaskoczona.

– No wiesz! Gaba, moja siostra, powiedziała to samo, dokładnie to samo – rzekła wreszcie, kręcąc głową. – I to mnie rozzłościło. Ona zawsze jest po stronie swojego syna i zarazem po stronie mojego syna. Mojego! Z reguły broni Józinka przede mną, jakbym ja była jakimś potworem, a ona – jego prawdziwą matką! Ja nawet nie wiem, czy mój syn jej przypadkiem bardziej nie lubi niż mnie. Nakrzyczałam na niego, owszem, ale przecież miałam świętą rację! Ma wszelkie atuty! Wszelkie! Nie jest głupszy od Ignasia czy mniej zdolny, tylko się nie przykłada! Nie przykłada! Naprawdę – przy jego zdolnościach powinien się dostać w pierwszym podejściu!

– Żeby dorównać temu geniuszowi? – Dorota trafiła chyba w sedno sprawy, bo kobieta znów umilkła. Zirytowana nagle, zerwała z głowy szeroką elastyczną przepaskę. Włosy miała rude i kręcone, zwinięte na czubku głowy w ciasny koczek.

– Raz by mógł – mruknęła, impetycznie ciskając przepaskę w kąt łóżka i czerwieniejąc gwałtownie. (Złośnica!)

– Może mu po prostu nie zależy – rzekła Dorota ze zrozumieniem. – Albo może twój syn po prostu nie jest geniuszem i nie ma być. Może on jest zwyczajnie, no wiesz… konkretny – powiedziała pocieszająco i ze zwykłym rozmachem siadła na starej skrzyni obok. (Skrzynia aż stęknęła).

– Konkretny?! Konkretny?! – zagotowała się ruda. – To mógł się ciągle nie umawiać z tą namolną Agatą! Powiedziałam mu to, a jakże!!! Prosto w oczy! Konkretni ludzie pracują bez opamiętania, nie tracą czasu w taki sposób! A on! Zawracała mu głowę, dzwoniła, wyciągała z domu! Niby to nie chciał, a umawiał się i umawiał, nic w końcu z tego nie wyszło, a matura ucierpiała! A cóż mu szkodziło się przyłożyć, spełnić odwieczne marzenie matki i zostać lekarzem?

– Najlepiej nie złość się o to, co było – mitygowała Dorota – bo to i tak już na nic.

– Łatwo ci mówić „nie złość się”, nie masz dzieci. Ja mam troje. Najmłodszy poszedł dopiero do zerówki, więc wszystko przede mną na nowo. Zauważyłaś, że dla Homo sapiens właściwie nie ma dobrego wieku? W zasadzie każdy z nas w każdej chwili życia jest albo za młody, albo za stary, albo przejściowy i wciąż do czegoś nie pasuje. To dlatego czasem człowiek już nie wytrzymuje i wychodzi z siebie.

– Eee… bo ja wiem… – bąknęła Dorotka, myśląc sobie zarazem, że chyba jej rudowłosy impetyczny gość szuka łatwych usprawiedliwień. Jej osobiście nigdy jeszcze nie zdarzyło się „wyjść z siebie”. Co więcej, nie miała nawet takiej potrzeby. Zawsze czuła się w swojej skórze zupełnie dobrze i idealnie pasowała do swojego miejsca na ziemi.

– No, więc – rozkręcała się ruda – dzisiaj, pewnie przez ten upał, wyszłam z siebie i nakrzyczałam na dryblasa, sama rozumiesz… Tak bym chciała, żeby był wzorowy… no, co prawda jest, prawie. Prawie. Ale żeby się chociaż porządnie uczył! Żeby choć zdał maturę najlepiej ze wszystkich! Tylko to, to jedno! Gdzie tam! Mruk jeden, stał potulnie jak niewinna sierotka, on tak zawsze stoi, jak go rugam, a mój mąż się wtrącił i jak zwykle zaczął go bronić. Więc nakrzyczałam też na męża…

– Uuu…!

– …a on na to: „Skarbie, nie przejmuj się tak strasznie, to tylko burza hormonów, jesteś w trudnym wieku, zaczyna się klimakterium”. Widzisz?! Powiedzieć coś takiego do żony! Przy dziecku!

Zalała się purpurą, a z oczu sypnęła zielone iskry.

Dorota wyobraziła sobie tę scenkę domową i omal nie prychnęła śmiechem. Na szczęście ruda tego nie zauważyła. Wiercąc się na łóżku, pojękując, że wszystko ją boli, zdejmując skarpetkę i oglądając sobie kontuzjowaną nogę (która już miała ślad po uderzeniu, gruby jak mortadela, wokół kostki brzydki obrzęk, a zaczynała też malowniczo sinieć), dodała impetycznie:

– Oczywiście zupełnie inaczej jest, kiedy człowiek sam sobie mówi: „Hej, jestem w trudnym wieku, zaczyna się klimakterium”. Mam czterdzieści… eee… no i parę… lat… nie oszukujmy się. Co innego wszelako, kiedy mężczyzna życia ci to powie, rzucając przy tym tanie komunały o burzy hormonów, dodajmy: zgoła przedwcześnie, zgoła przedwcześnie! – i to jeszcze z takim pobłażliwym uśmiechem, wiesz! Aaa!!!! Aaa!… Wyleciałam z domu jak rakieta balistyczna, trafiłam w samochód, zadzwoniłam do Natalii, młodszej siostry. Ledwie zaczęłam opowiadać – ona w śmiech. A co w tym śmiesznego? No to nakrzyczałam i na nią i ruszyłam do najmłodszej, Patrycji – ta mieszka tu, niedaleko. Na pewno by mi pomogła, wysłuchała. Ale po drodze zdałam sobie sprawę, że nie będę mogła jej wszystkiego szczegółowo opowiedzieć, bo tam zawsze jest tłum rodziny, wyobraziłam sobie tę zbiorową wesołość i zmieniłam zdanie, zostawiłam samochód na parkingu przed „Rzepichą” i postanowiłam pobiegać po lesie. Zawsze mam strój i buty biegowe w bagażniku, bo gdy się mieszka w centrum miasta, trzeba wykorzystywać każdą okazję do ruchu, zwłaszcza gdy ci mąż oznajmia tuż przed wyjazdem na wymarzone wakacje, że wyjazd na wymarzone wakacje trzeba odwołać, bo mu się zastępca pochorował. Doktor Kraniak! Nie Kraniak – tylko cwaniak! Ha! Perforacja wrzodu żołądka! Rzekomo. Ha! Można się wściec! Nie wyjeżdżaliśmy razem od wieków, zawsze jak nie praca, to dzieci. Teraz była okazja: młodszą dwójkę zabrała na wakacje do Anglii ich kuzynka. Józek sam sobie radzi i mam z nim spokój. No, to mieliśmy wyjechać na cały sierpień w nieznane, z namiotem przez Europę, jak dwoje zakochanych młodzików (tak sobie zaplanowałam). I nagle on mi mówi coś takiego. O zdrajco! Poczekaj! Kto sieje wiatr, zbiera burzę! Hormonów! I pomyśleć, że ten człowiek jest lekarzem!!!

– Moim zdaniem – orzekła mediacyjnie Dorotka – on właśnie wyraził się jak lekarz.

– Lekarz nie powinien się do żony wyrażać jak lekarz! – krzyknęła ruda zapalczywie, wznosząc obie pięści nad głowę. – Lekarz powinien rozumieć swą żonę bardziej, a nie mniej, i wyrażać się do żony jak do żony, to elementarne. Byłam bardziej niż oburzona! Postanowiłam, że to wybiegam. No i sama widzisz, co z tego wyszło. Wniosek: oburzenia wybiegać się nie da, lepiej po prostu w kogoś rzucić słoikiem z musztardą. Tak jest zdrowiej.

– Niekoniecznie. Zwłaszcza gdy się trafi. Cha, cha.

– Cha, cha. Zobaczymy, co powiesz, jak będziesz po czterdziestce – mówiła rudowłosa żywiołowo, wciąż obmacując sobie nogę. – Tak, zobaczę to na pewno, bo postanowiłam się z tobą zaprzyjaźnić. Ile masz lat?

– Siedemnaście.

– A na imię masz?…

– Dorota.

– A ja jestem Ida. Ida Pałys. Dobrze, że nie ma złamania. Za to mięsień łydki ma duże kłopoty, i to na sporym obszarze, kto wie, czy nie zmiażdżony – patrz tu, to pouczające, stąd dotąd robi się od stłuczenia rozległy wylew podskórny. Szlag by trafił! No nic, jakoś się z tego wyliżę. Jeśli masz choćby bandaż elastyczny, to sobie sama tę nogę opatrzę. Jestem lekarzem.

3

No więc to dopiero był przebój.

Kiedy babcie po powrocie z leśniczówki zostały zapoznane z gościem, wiadomość, że pod dach tego odludnego domostwa cudownym sposobem zawitała lekarka, prawie pozbawiła je mowy.

Do przychodni było stąd daleko, jak do wszystkiego zresztą. Służba zdrowia w całym kraju znajdowała się tradycyjnie w stanie zapaści, a cóż dopiero tu, na prowincji, jak by nie było, zapadłej. Gabinety specjalistyczne w obu przychodniach miasteczka były zwykle oblężone, bo obsługiwały i miasteczko, i całą gminę; trzeba było czekać na wizytę ponad miesiąc, a już do pacjentów niepłacących los się wcale nie uśmiechał.

– A pani doktor jaką ma specjalność? – zapytała ciocia-babcia Wiktoryna, iskrząc czarnym okiem, po czym nalała gościowi kawy. – Reumatolog? – spytała z nadzieją.

– Coś ty, przecież to po twarzy widać: urolog! – rozmarzyła się babcia Andzia.

– Ale przecież nie po twarzy?!… He, he.

– Przestań, Wikta.

– Jestem laryngologiem – przedstawiła się ruda i aż podskoczyła na kuchennym stołku, słysząc podwójny wybuch entuzjazmu.

– Mam coś z uchem!… – zakrzyknęły obie siostry równocześnie, po czym spojrzały na siebie wzajem karcąco.

Dorota czym prędzej zmieniła temat i ukroiła kawał placka z wiśniami.

Lekarka podziękowała:

– Nie jadam.

Podziękowała i za kawę:

– To używka.

A ponieważ przedtem nie chciała jeść kopytek (bo i one, i skwarki, i smalec są zabójczo kaloryczne) i wzgardziła zupą (bo ze śmietaną i mąką), a zamiast obiadu schrupała pół główki młodej kapusty na surowo i pęczek marchewki, można się było domyślać, że jest jedną z pilnych apostołek zdrowego życia i jeszcze zdrowszego odżywiania. Nic dziwnego, że mdleje z byle powodu.

Za to była dobrym lekarzem – to się widziało od razu w jej uważnym spojrzeniu, w pochyleniu głowy, w autentycznej koncentracji na rozmówcy. Po posiłku wysłuchała wszystkiego, co jej babcie rozwlekle i szczegółowo opowiedziały o uszach i o innych zapalnych punktach swoich głów, a także – o swoich podejrzeniach i obawach tyczących całego organizmu. Wypytała obie o ciśnienie, obejrzała wyniki ostatnich badań, zaprosiła je pod okno, gdzie było dobre światło, zajrzała im nie tylko do uszu, lecz także do gardeł i nosów; wiele uwagi poświęciła rozlicznym gruczołom chłonnym gospodyń; co prawda oznajmiła, że bez swojej torby i instrumentów nic tu nie zdziała (zastępczo używała czystej łyżeczki do herbaty), ale przynajmniej uspokoiła obie babcie w kwestii anginy, polipów, trwałej utraty słuchu i zapalenia krtani. Kiedy zaś przerzuciły się na opis dolegliwości reumatologicznych oraz nerkowych, wysłuchała również i tego, i także miała coś krzepiącego do powiedzenia. Na przykład – że obie, jak na siedemdziesiąt parę lat, są w świetnej formie.

Umiała rozmawiać ze starszymi ludźmi.

Wiedziała, że tego potrzebują.

I traktowała pacjentki z szacunkiem, bez wzgardliwej pobłażliwości, bez protekcjonalnego tonu. Uśmiechała się do nich miło i żartowała, poklepała Wiktorynę po muskularnym ramieniu, a Andzię nawet krzepiąco objęła. Kolosalna różnica w porównaniu z lekarzem pierwszego kontaktu w przychodni: on z zasady nie dotykał chorych (a już zwłaszcza – pacjentów w wieku podeszłym), jakby się ich brzydził. Po prostu wypisywał z daleka parę recept lub skierowanie. Będąc kilkakrotnie świadkiem takich scen, Dorota złożyła sobie uroczystą obietnicę, że jako lekarz nie zachowa się tak przenigdy! A teraz widziała na żywym przykładzie, jak to naprawdę powinno wyglądać.

Doktor Ida Pałys badanie zakończyła nieprędko, a w jego efekcie babcie poczuły się znacznie lepiej.

I natychmiast pomyślały życzliwie o bliźnich.

– Ta Asia od Jankowiaków kaszle cały miesiąc, biedactwo. Mogłabyś jutro po nią pojechać, pani doktor by zobaczyła, osłuchała.

– Pół biedy Asia, ale Filipek ma trzeci migdał.

Ruda lekarka odrzekła na to, że w zasadzie każde dziecko ma trzeci migdał, tonsillapharyngea, i że jutro już jej tu nie będzie, bo przecież musi wracać do domu.

– Naprawdę musisz? – wyrwało się Dorocie, a lekarka umilkła zdziwiona, po czym zastanowiła się i odparła z wolna:

– No… eee… właściwie to nie. Właściwie to wcale nie muszę – i tu zaśmiała się z nagłą satysfakcją. – Wywalczyłam sobie cały miesiąc urlopu, uwierzysz? Mogę tu sobie chyba zostać na dwa dni. A może i na trzy. Albo pięć.

– Można i na dłużej! – rozochociła się babcia Andzia. – Mamy pokój na wynajem, ale w tym roku nikt się nie zgłosił. Ludzie zbiednieli. My też.

– A mówiłam ci, żebyś dała reklamę w internecie – wypomniała karcąco Wiktoryna.

– Jeszcze czego! Wstydu nie masz! – fuknęła babcia Andzia i zaraz pofrunęła do pokoju letników. Tam wyjęła z komody wykrochmaloną i wymaglowaną bieliznę pościelową, zdobną w koronki i hafty własnej roboty, wytrzepała poduszki i kołdrę, założyła powłoczki. Wiktoryna tymczasem zatarła twarde dłonie i konspiracyjnym szeptem zaproponowała kieliszeczek miodówki domowej, ale źle trafiła, czego należało się spodziewać.

– Dzięki, pani Wikto, nie znoszę alkoholu.

– Nie wygłupiaj się z tą miodówką! – zagderała babcia z pokoju, gdyż słuch zawsze jej dopisywał, kiedy trzeba było. – Chcesz skończyć jak Chrobot, pod płotem?

– Andzia, bądź cicho. Kieliszeczek dziennie zażywam! Kieliszeczek!

Lekarka, jakoś miło od razu zadomowiona, siedziała pod oknem z nogą na krześle, kręciła na palcu długi rudy loczek i sympatycznie się uśmiechała.

– W pani wieku, przy tak niskim ciśnieniu – rzekła z wdziękiem, lecz stanowczo – kieliszeczek dziennie tylko pomoże na krążenie.

Wiktoryna spojrzała z takim zachwytem, jakby lekarkę z nagła opromieniła gigantyczna zorza polarna.

– Przecież wiedziałam! – zakrzyknęła i palnęła się w kolano. – Czułam! To mi dobrze robi! Andzia, słyszysz?

– A pani Andzia natomiast nie powinna nawet patrzeć na alkohol. Trzeba by przepisać pani leki przeciwko nadciśnieniu.

Uszczęśliwiona i triumfująca babcia Wikta złapała połowę pozostałą z główki kapusty i wcisnęła ją w ręce lekarce, gestem wdzięczności.

– Zjedz sobie jeszcze, chudzino.

– Dzięki!

– I zostań u nas na miesiąc!

– A wie pani co? – powiedziała rudowłosa, błysnęła zębami i oczy jej się zaświeciły na zielono. – Zostaję.

4

Ku pewnemu zaskoczeniu wielkomiejskiej doktor Idy Pałys okazało się, że chociaż już jest wiek XXI, w tym domu nie ma telefonu stacjonarnego (który, jak wiadomo, zdecydowanie za drogo wypada), zaś komórkowy łapie zasięg tylko wtedy, kiedy się z nim wejdzie wysoko pod stromą górkę, aż na szosę (dom stał na dnie malowniczej głębokiej dolinki z jeziorem, otoczonej zalesionymi bujnie wzgórzami). Toteż komórki w tym domu nikt nie posiadał, bo po co.

Telefonem stacjonarnym cieszył się mieszkaniec drugiego domu, niejaki Chrobot (linię przeciągnięto tu podobno jeszcze za Niemca), ale w niedzielę był rutynowo pijany. Jednakże w razie pilnej potrzeby można tam wejść i zadzwonić – przynajmniej tak twierdziła ta stanowcza, urocza Dorotka. Wszystko tam jest pootwierane, dodała, aparat wisi w sieni pomiędzy taczką a gumiakami, a sąsiad jest bardzo uczynny. Dzięki temu udało się jej podłączyć do internetu. (Mama z Oslo na to nalegała, chciała mieć szybki kontakt z córką).

W tej sytuacji doktor Ida Pałys postanowiła, że nie będzie się czołgać pod słup, na wzgórek, ani nawiedzać ukradkiem domostw wsiowych pijaków, tylko napisze maila do męża, żeby się za bardzo o nią nie martwił, gdyby nie wróciła zbyt prędko.

Ale po namyśle doszła do wniosku, że dobrze jednak Markowi zrobi, kiedy się pomartwi, a może i pierworodny Józinek odczuje jakiś niejasny niepokój. Siedzą tam sobie razem, w tej swojej odwiecznej męskiej komitywie, obaj mrukowaci, zajęci swoimi przyziemnymi myślami, a bogaty, subtelny świat przeżyć kobiecych jest dla nich istną terra incognita1. Bolesna nieobecność żony i matki, pusty wieczór bez kobiecego ciepła i uśmiechu poruszy ich być może na tyle, by dokonali wspólnego rachunku sumienia. Tak, niech się trochę – cholera jasna! – najedzą strachu.

1 Ziemia nieznana (łac.).

Co postanowiwszy, Ida napisała wieczorem maila do najstarszej siostry.

Cześć, Gabuniu!

Jak będziesz miała chwilkę koło północy, a wiem, że będziesz miała, bo czytasz Ellery’ego Queena, to zadzwoń, proszę, do Józinka, on też nie będzie spał, a jakby spał, to się obudzi, w przeciwieństwie do Marka – i powiedz, że chwilowo nie wrócę do domu, bo miałam wypadek.

Uspokój ich ewentualnie, że nie samochodowy, tylko że mam bardzo, bardzo poważnie kontuzjowaną nogę, to znaczy, za bardzo ich nie uspokajaj, niech się trochę podenerwują, ale bez przesady, zwłaszcza niechby się Marek trochę przestraszył, dobrze mu to zrobi. Prawdę mówiąc, omal nie straciłam życia w kwiecie wieku, możesz mu to zasugerować.

Rano idź do mnie i spakuj mi tę czarną walizkę, dobrze? Potrzebuję forsy! – jest tam, gdzie wiesz, weź wszystko, bo tu karta na nic mi się nie przyda, piżamy ze trzy, bo nie chce mi się w kółko robić prania, scilicet2gatki, staniki, szlafroczek cienki, ten w gwiazdki, podkoszulki, skarpetki, spodni dwie pary, jakiś sweter, klapki, kosmetyki! – są w łazience, w szafce, nie zapomnij o żelu świetlikowym, ja bez niego dostaję zapalenia spojówek albo, co gorsza, uczuleń, te nieszczęsne kolageny przeciwzmarszczkowe pod oczy – przynajmniej pod moje! – są do bani. Przynieś też od siebie The Lamp of God Ellery’ego i dołóż mi do walizki, a znów ode mnie z domu zabierz sobie The Siamese Twin Mystery – skończyłam czytać wczoraj w nocy, pycha!

2 Rozumie się samo przez się, naturalnie, oczywiście (łac.).

Teraz: jak już spakujesz tę walizkę, dołącz do niej moją torbę z instrumentami, pieczątką i receptami i wyjdź spokojnie, nic nie mówiąc Józinkowi, który i tak by cię nie słuchał, a Marka nie będzie, bo jako klasyczny pracoholik zrezygnował z urlopu na rzecz tego szczwanego wygi, docenta Kraniaka, który wmówił wszystkim, a zwłaszcza naiwnym idealistom, że nagle ma perforację. Cha, cha, cha! Koń by się uśmiał, i to do łez.

Następnie odspawaj od komputera tego swojego depresyjnego geniusza, daj mu klucze, torbę i walizkę i każ mu iść na dworzec, niech wsiądzie do pociągu, który odchodzi o 11.45 z peronu 1a, niech się nie pomyli i nie zgubi, i niech dojedzie do Promna, gdzie naprzeciwko stacji, na parkingu pod karczmą „Rzepicha” stoi mój samochód. Od godziny dwunastej będzie tam czekał ktoś z moich gospodarzy, niech Ignaś da mu to, co przywiózł, i już może wracać do Poznania, pociąg powrotny ma niebawem. Ale mógłby też przyjechać tutaj. Jest pięknie! Gospodarze moi odwieźliby go potem do szosy kostrzyńskiej, tam złapie autobus.

Jak Ignaś będzie protestował, że woli komputer i co go obchodzi stara ciotka, to mu natrzyj uszu, niech za dużo nie rezonuje, tylko jedzie, powiedz mu ewentualnie, że czeka go tu piękna niespodzianka – bo też czeka naprawdę, i naprawdę piękna, mam nadzieję, że to go wyrwie z tej mrocznej melancholii, spowodowanej przez złowróżbną (od razu wiedziałam!) McDonaldusię. Ech! Cierpienia młodego Stryby! Żeby tylko się nie nałykał jakichś tabletek albo nie skoczył z mostu, to by było do niego podobne! (Parę razy widziałam go na moście Teatralnym, wpatrzonego w poręcz, co było dziwne, wszak nie płynie pod nim żadna rzeka – ale z drugiej strony: kto powiedział, że skakać z mostu należy akurat do rzeki?? Na sucho też można!) Jest taki wrażliwy, może nawet za bardzo, tak, z całą pewnością, a swoją drogą, od początku mówiłam, że ta Magda jest dziwnie łakoma, a to zawsze oznacza brak panowania nad sobą także w innych dziedzinach poza jedzeniem, ale nikt mnie nie słuchał, bo kto by słuchał doktora medycyny, matki trojga dzieci, kobiety niegłupiej i roztropnej, prawda? Zawsze to samo, słucha się tylko Ciebie, jak Ty to robisz?! Tak, przyznaję, jesteś profesorem, ale nie zawsze masz rację, czego dowodzi twój szczery entuzjazm dla McDonaldusi, jak też i wiele innych szczerych entuzjazmów na przestrzeni całego Twego życia, sama wiesz, ale dobrze, dobrze, już nic nie mówię.

Ach, przyszło mi nagle do głowy, że gdyby Ignaś chciał tu zostać na dłużej, toby mógł: jest komputer, ale przede wszystkim jest czarowna przyroda wokół, ja wiem, że on nie lubi przyrody, ale może jednak by mu to dobrze zrobiło, natura działa cuda, całkowicie odpręża, ja czuję się tu jak w innym świecie – spokój, cisza, potężne lasy, wzgórza, ocean zieleni, niedaleko domu jest jezioro, za nim – drugie, po łące koło sadu łażą bociany i dziobią żaby, i wcale się nie brzydzą, mają gniazdo na dachu sąsiada, niejakiego Chrobota, te bociany oczywiście, nie te żaby, dodaję to pod wpływem gramatycznych korekt Łusi, na Jowisza, jak mnie ta córka wytresowała!

Mieszkam tu w starym, zacisznym domu z kaflowymi piecami, wszystkie w kolorze kobaltowym, masz pojęcie? – oszalałam z zachwytu! – a za domem jest spory sad, właśnie dojrzewają wiśnie, a jagód jest tu cała polana, tak, rosną sobie koło domu! Dali mi na kolację pełną ich miskę, do tego była śmietana, tak gęsta, że krajali ją nożem, ale odmówiłam, bo któż może wiedzieć, co się w niej kryje? Pochodzi z krowy Chrobota. Od razu pomyślałam, że w pijanym widzie nie umył krowie czego trzeba i w konsekwencji wydzieliła ona śmietanę pełną Escherichia coli, a kto wie, czy i nie prątków Kocha. Alkoholizm niesie ze sobą nie tylko degradację fizyczną, ale i zakażenia bakteryjne, nawet jeśli dotyczy to żywego inwentarza. Pijacy są tak niechlujni. A cóż dopiero ich krowy.

Gospodynie, dwie wysoce oryginalne a kontrastowe siostry (groźna Wiktoryna, była nauczycielka podstawowa, cała w srebrnych loczkach, i słodka Andzia, była urzędniczka Poczty Polskiej, ostrzyżona na srebrnego jeża) są, wręcz przeciwnie, schludne w stopniu najwyższym (choć laryngologicznie, owszem, z lekka zaniedbane). Wszystko w ich domu aż lśni. Jest uroczo. Przeznaczyły jeden pokój na wynajem, niedrogo! – wynajęłam cały. Mam do dyspozycji aż cztery łóżka! Ignaś mógłby tu pomieszkać bez kłopotu, a i Ty mogłabyś się pojawić. Tu jest tak, jakby się trafiło w przeszłość z naszych młodych lat, mają nawet konia z bryczką, co dowodzi, że wieś polska nie rozwija się, mimo głośnych dotacji, w takim tempie jak Ty i ja, którym nikt wspomożenia nawet nie proponuje. Wyraziłam zdziwienie faktem, że moje gospodynie trzymają się tego archaicznego środka lokomocji, zamiast sobie kupić za parę groszy przechodzone autko, takie jak moje. Odpowiedź pani Wiktoryny była celna, miażdżąca i niepodlegająca dyskusji: koń jest może archaiczny, ale wlewu paliwa nie ma!

Słowo daję, znalazłam się w Edenie! Choć, co prawda, jedzenie tu jest z pewnością tłustsze. (Nie jest przypadkiem, że nasz Stwórca nie umieścił w rajskim menu słoniny i kiełbas, lecz wyłącznie żywność pochodzenia roślinnego).

Ale to jedyny mankament, jaki dostrzegłam! – i wiedz, że nie ruszę się stąd za żadne skarby świata aż do jesieni. Zwłaszcza że bardzo kuleję. Naprawdę bardzo. I bardzo potrzebuję odpoczynku.

Odpisz mi szybko! Mam nadzieję, że jak zwykle w upalny wieczór siedzisz przy swoim biurku, jednym okiem błądząc po blogosferze i poczcie na przemian, a drugim czytając Ellery’ego.

Musiało tak być rzeczywiście, bo zanim Ida skończyła pisanie obszernego maila do swej córki Łusi (przebywającej z braciszkiem w Oksfordzie), a następnie do opiekującej się nimi Róży, córki Gabrieli (trzeba było przecież Róży przypomnieć zasady traktowania i hodowli zarówno Łusi, jak i Ziutka, a także wypisać ich ulubione potrawy, wśród których na czele listy znajdowały się pierogi, zwłaszcza z kiszoną kapustą i grzybami), ukochana starsza siostra Gabriela już odpowiedziała:

Iduś, ty kulejący pawianie!

Dobrze, że Ci wpadło do głowy, by się odezwać, bo Józef (pamiętaj, nie Józinek, on już tego nie toleruje) się trochę denerwował (po tej Twojej iście operowej, a może i nawet operetkowej, scenie ze spazmami), czyś się gdzieś nie rozbiła samochodem albo czy Cię piorun nie trafił na miejscu (tu była potężna burza). Ale tylko trochę, znasz go. To wcielenie spokoju, chyba z Twoich genów dostały mu się tylko te decydujące o piegach i kolorze włosów.

Natomiast (muszę Cię zmartwić) Twój plan spalił na panewce, gdyż Marek się NIE zdenerwował. Wieczorny komunikat, że nieludzko cierpisz i że omal nie postradałaś swego młodego życia, nie dotarł do niego. Po obiedzie Marek pomknął do swego szpitala, gdzie był jakiś nagły przypadek. Tak więc kulejesz w pewnym sensie daremnie, bo męża Twego to właściwie nie dotknęło. Nie kulej już.

Zeszłam jednak do Józefa i powiedziałam mu po prostu, że postanowiłaś zostać sobie na leśnych wakacjach.

Uspokoił się od razu (a nawet jakby mu nieco ulżyło), po czym wrócił do skręcania i oliwienia roweru. W mieszkaniu Waszym jest duży bałagan z tego powodu, ale zaklinał się, że posprząta, a ja mu wierzę. To jest odpowiedzialny człowiek. Dlaczego wolisz, żeby to mój syn do Ciebie przyjechał? Aż tak się gniewasz na Józefa? Nie bądź dla niego za surowa, chłopak jest wspaniały. (I taki już pozostanie, cokolwiek będzie robił w życiu. Zobaczysz).

Ale zgoda, jutro Ci wyślę Ignasia z żądanym ekwipunkiem, może mu to faktycznie dobrze zrobi. W Twoim opisie wygląda to wszystko bardzo miło i zachęcająco, słusznie czynisz, że nie rezygnujesz z wakacji. (Miałaś pracowity rok).

Nota bene, do Marka nie powinnaś mieć żalu, nie jest on przecież żadnym pracoholikiem (tylko świetnym, oddanym swojej pracy ordynatorem!). Nie możesz potępiać męża za to, że ma poczucie obowiązku!

Są na świecie rzeczy ważniejsze niż ćwierkanie dwojga wielodzietnych pięćdziesięciolatków pod namiotem, i nie bądź tak egoistycznie nastawiona, bo to do Ciebie niepodobne.

Nie wiem, czy Ignaś tam u Was zostanie (mówi, że raczej nie i że go żadne niespodzianki, a już zwłaszcza wiejskie, nie bawią i nie nęcą), ale prawdę mówiąc, wolałabym, żeby pobył choćby i z Tobą, a nie siedział tutaj sam, co chwila popadając jak nie w melancholię, to w (nieuchronne, jak wiemy) konflikty z Twoim synem.

Mnie tu zaraz nie będzie. Zawożę rodziców do Patrycji (gdzie zwolnił się pokój po mamie Florka), kolej na nas.

A mój Grześ mimo upałów zaczyna remont korytarza oraz pokoju rodziców. Mówi, że tu będziemy mu tylko przeszkadzać.

Uciekam więc na wieś, jak tylko tata zdoła się spakować (jest oporny). Przynajmniej pomogę Pulpecji z gotowaniem dla tej całej naszej czeredy (już tam dziś przyjechała Nutria z chłopcami, którzy śpią pod namiotem) i w ogóle we wszystkim. Widzę, że Pulpa jest czasem bardzo zmęczona, w dodatku wysłała córki na obóz językowy, na cały miesiąc. Kto jej pomoże?

Dołożę Ci jeszcze Halfway House. (Tylko mi nie zniszcz ani nie zgub!)

Sama jestem już przy Double, Double. Ten Ellery to prawdziwa przygoda intelektualna (niech żyją antykwariaty internetowe!). Uwielbiam czytać ulubionych autorów totalnie (lecz chronologicznie), za jednym zamachem; uważam, że w ten sposób poznaje się nie tylko całość ich dzieła, ale i ich samych, w jednym nagłym, odkrywczym rozbłysku. Pasjonujące. Wracam do czytania. Całuję w nogę. G.

Doktor Ida Pałys rozpromieniła się, patrząc ciepło w monitor. Jak dobrze jest mieć altruistyczną starszą siostrę! Hej!

Z nagłym dreszczem emocji zdała sobie sprawę, że jej droga przez las, a następnie – przez mękę, doprowadziła do zgoła nieoczekiwanego zwieńczenia. Oto znienacka rozpostarł się przed nią rozkoszny okres pozbawiony codziennego rozgwaru i naglących okrzyków głodnej rodziny, a także wszelkich obowiązków, terminów, nacisków, sporów oraz – co najważniejsze! – nocnych dyżurów!!! Za to – wypełniony po brzegi błogim odpoczynkiem w leśnym ustroniu, w nienarzucającym się towarzystwie cichych leśnych staruszek i ślicznej, opalonej, uśmiechniętej leśnej nimfy, od której biła naturalna radość życia oraz kojąca pogoda ducha.

Na Jowisza!

Wolność!!!

Wolność i wypoczynek totalny. Nawet od Marka!

Tak jej się pomyślało, o wstydzie!

Siedziała w kącie pokoju, przy niedużym biurku z komputerem i drukarką (na półce nieco powyżej – szereg zeszytów, podręczników i czasopism, wszystko we wzorowym ładzie; powyżej półki – stareńka gitara zawieszona na haczyku), i widziała przez okno niebieski zmierzch w ogrodzie. Słyszała (z niedowierzaniem), jak Dorota, nucąc, energicznie trzaska naczyniami w kuchni po drugiej stronie sionki. Śpiewać przy zmywaniu mogła chyba tylko ta radosna leśna i polna zarazem nimfa!

Ida westchnęła na myśl o swojej Łusi (z której przy podobnych okazjach wydobywały się zgoła inne dźwięki) i rozejrzała się badawczo po pokoju.

To, co ujrzała, spodobało się jej bardzo.

Proszę: na sporym regale – spory księgozbiór. Znajome grzbiety oraz okładki, jak miło. Dużo książek o przyrodzie, reprezentowana jest i biologia i – proszę, brawo! – medycyna. Nimfa przecież chodzi do ekologicznego liceum społecznego, a chce zostać lekarzem. Zapytana, czy w tym słynnym liceum dużo wymagają, odpowiedziała, że jak matka człowiekowi wyjeżdża za granicę, by zarabiać na jego utrzymanie i na czesne w szkole, to człowiek ten wie, że musi dać z siebie absolutnie wszystko. W tym roku nawet udało się zdobyć zwolnienie z opłat! – za dobrą naukę i zachowanie. Nie masz to jak porządna motywacja.

Ida zdążyła wypytać ją o to wszystko po południu, w ogrodzie; dziewczyna była otwarta i szczera, inteligentna, swobodna i dobrze ułożona, umiała rozmawiać i słuchać, mówiła rzeczy ciekawe. Z miłym poczuciem humoru!

I miała swój charakter! Nie usiłowała, jak tylu innych, udawać, że nie mieszka na wsi, przeciwnie: zostawiła tu stare chłopskie meble – proste, z drewna o ciepłym kolorze, nieco toporne, a jednak cechujące się harmonią, funkcjonalne i o pięknych proporcjach. Mogłyby być ozdobą niejednego skansenu: skrzynia na odzież – wielka i rzeźbiona, piękny okaz z potężnym kluczem w zamku; wiekowa szafa z rzeźbioną galeryjką; łóżko z dużym wezgłowiem malowanym w girlandy chabrów i stokrotek, a także sekretarzyk (również malowany w kwiatki), istne cacko z trzema dużymi szufladami i dziesiątkiem malutkich. Wszystkie te okazy rozmieszczono w pokoju z takim smakiem, tak sensownie i z taką dbałością o kompozycję, że Ida dała Dorocie mentalne oklaski. Sama nie urządziłaby tego ładniej! A lubiła urządzać wnętrza i znała się na tym.

Zauważyła z uznaniem, że w celu wyeksponowania tych unikalnych mebli Dorota pozostawiła w zasadzie puste ściany, bez obrazów. Zachowała tylko dziewiętnastowieczny, wzruszająco naiwny oleodruk z błękitną Matką Boską wśród róż.

Ściany miały wyszukany kolor spłowiałej niezapominajki.

Doskonały wybór. Ma dziewczyna oko. Ma poczucie piękna. A to dzisiaj rzadkość.

Ida zatarła ręce.

Dobrze by było wyswatać siostrzeńca. Świetna dziewczyna z Doroty. Dogadałaby się z Gabrysią jak nic. Prawdę mówiąc, Gabriela (po lekko spóźnionym wydaniu starszej córki za wybitnego młodego astronoma, zatrudnionego obecnie w Oksfordzie, i po burzliwych przebojach z młodszą córką Laurą, którą nareszcie udało się doholować do bezpiecznej i szczęśliwej przystani życiowej w ramionach polonisty) na obecnym etapie życia zasłużyła na zrównoważoną i przyjazną, inteligentną synową, taką, z którą będzie o czym pogadać, z którą będzie się razem piło babską herbatkę w kuchni, smażyło konfitury i wychowywało z pół tuzina wnuków. Taką, która poratuje teściową w chorobie, podniesie na duchu w chwili chandry, uszczęśliwi i utemperuje jej syna, zadba o rodzinnych starców.

Coś trzeba mieć z tego życia.

Ida postanowiła, że spróbuje to ukochanej siostrze załatwić. Oczywiście, oni oboje są bardzo młodzi, pomyślała, to dzieciaki jeszcze, ale niech się przynajmniej poznają, polubią, to będzie pierwszy krok ku wspaniałej wspólnej przyszłości.

Przeleciała wzrokiem po suficie z popękanymi od starości dębowymi belkami, po oknie z różowymi kwiatkami, po białych zasłonkach. Miłe wnętrze. Ach, ujmująca ta fotografia mamy! – ładnej czterdziestolatki o poważnym, uczciwym spojrzeniu. Dorota jest do niej bardzo podobna. Obie aż promieniują rzetelnością.

Fotografii ojca nigdzie nie widać. Aha.

Ida wyłączyła przechodzony komputer (na tapecie widniała rycina przedstawiająca przekrój mózgu ludzkiego) i dźwignęła się z krzesła na kółkach, po czym, wspierając się na nim i popychając je przed sobą, pokuśtykała w kierunku drzwi. Korzystając z okazji, w przejściu, szybciutko, niby to od niechcenia, zapuściła żurawia przez niedomknięte drzwi starej szafy: brawo, brawo, także i tu idealny porządek i zapach świeżości. Lawenda? Tak. Oto saszetka. Córka pielęgniarki. No, no, no.

To ci musi być świetna pielęgniarka.

Gasząc światło, doktor Ida Pałys uśmiechała się do siebie. Palec przeznaczenia ją tu wepchnął, ani chybi. Ta Dorota to skarb. Jak dobrze pójdzie, biedny Ignacy Grzegorz wyleczy tu swą młodzieńczą depresję. A serce zawsze przecież może się zrosnąć.

Mamuś!

Wczoraj nie pisałam, bo komputer zajęła na dobre nasza nowa letniczka! Tak! Letniczka! Hura!

Wyobraź sobie, że jakimś cudem znalazłam kontuzjowaną facetkę pod mostkiem, w lesie! Przywiozłam babkę do domu, a ona trzask-prask! – wynajęła lekką ręką cały pokój!!! Na miesiąc! Super!!! Zapłaci z góry, babcie się cieszą! Popatrz, jak to się los w jednej chwili odwraca, a już wyglądało na to, że w tym roku nikt nie przyjedzie!

Dużo pieniędzy zażądali w gminie za śmieci!!! Podpisaliśmy tę nową umowę, a za prąd i wodę też wyszło sporo. No, ale teraz oddychamy, przynajmniej będzie z czego zapłacić rachunki! Babcia Andzia uznała to za dowód, że Pan Bóg nieustająco czuwa nad nami, także – jak rozumiem – w kwestii finansowej. Babcia Wikta oczywiście musiała dodać wątpliwość: czy aby na pewno Wszechmogący ucieka się do zastawiania pułapek na mostkach? Raczej może nagrodził mój samarytański odruch. Ale żeby zaraz żywą gotówką?!

No, nie będziemy się nad tym zastanawiać! – pokój wynajęty, a letniczka jest wyjątkowo miła! Może „miła” to nie jest właściwe słowo, kobita jest ostra! Na pewno też fajna, kulturalna, taka zwariowana gaduła. Lekarka!!! Lubię ją. Dziś przyjedzie jej siostrzeniec, student historii sztuki! Podobno to geniusz! Może też u nas zamieszka???

Jestem jakoś mile zaciekawiona! Historia sztuki! Ktoś, kto decyduje się na takie studia w dzisiejszych czasach, musi chyba być romantykiem! A to oznacza, że nie jest wulgarnym głupkiem ani świntuchem. Miło będzie dla odmiany poznać kogoś takiego! Jestem pewna, że jest poważny, męski i przystojny, i prawdę mówiąc, już czuję jakiś respekt wobec niego. Więcej nawet! Jakoś nagle czuję w moim życiu powiew nadciągających wielkich wydarzeń!!!

Wiem, co teraz myślisz, przecież nie wierzysz w romantycznych chłopaków, ale spokojnie! – jestem rozsądna, jak zawsze! Podobno on ma złamane serce i wiesz? – już to jedno jest romantyczne!!!

No, spróbujemy go tu zabrać na maliny, na ryby, popływamy albo przewieziemy go Kobyłką po lasach! Na pewno mu się poprawi!

Co u Ciebie? Miałaś w końcu nocny dyżur? Nie daj się wykorzystywać!!! Szanuj zdrowie i nie przepracowuj się! My tu sobie jakoś radzimy. Zaraz jadę na stację po tego studenta (ma na imię Ignaś, ładnie, prawda?). Babcia dowiedziała się od leśniczego, że w karczmie „Rzepicha” interesują się gęsiną!!! Dobrze się składa, będę tam, to się popytam.

D.

Dosiulku!

Odpowiadam od razu, bo jeszcze nie zasnęłam, nie mogę. Tak, miałam dyżur, wcale nie spałam. To nie jest tak, że ja się daję wykorzystywać! Po prostu staram się być niezastąpiona, wtedy pewniej się czuję i wiem, że nikt mnie tak łatwo nie zwolni, przecież wciąż z trudem się dogaduję w tym ich języku. Mimo to pacjenci mnie lubią, wiesz? Zwłaszcza staruszkowie. Tak mnie to cieszy. Dobrze jest być potrzebną. Ale po tym wszystkim jestem tak zmęczona, że zasnąć nie mogę. Lubię czytać przed snem liściki od Ciebie. Czytam i czuję się jak w domu. Pisz jak najwięcej!

I dbaj o babcie.

Letniczka! Dobre wieści! A ja pieniądze i tak przeleję w piątek, nie martwcie się.

Co do dalszych spraw: romantyków już nie ma, wiem coś o tym. Nie ma! Pytanie, czy kiedykolwiek byli. Może oni tylko udawali, zgodnie z modą. Ale ta moda już minęła. I nie wróci.

Dosiulku, tylko uważaj! Jesteś zapalonym biologiem, jesteś przyszłą lekarką, więc wprost WYPADA CI zachowywać trzeźwość umysłu i zdawać sobie sprawę z zagrożeń. MUSISZ być rozsądna! Nie dla Ciebie ufność, romantyzm i sentymenty, ja już naprawdę z górą wyczerpałam rodzinny limit naiwności. Pamiętaj, i to zawsze: przede wszystkim jesteś CZŁOWIEKIEM, a dopiero potem – kobietą. Instynkt rozrodczy zwodzi często ludzi na manowce. Używaj rozumu. Po to go masz.

Uwaga! – im ładniej kto gada, tym groźniejszy. Nie słuchaj, co gada, patrz, jak się zachowuje, to uczynki świadczą o człowieku, nie słowa. Słowa często kłamią. Ja tego kiedyś nie wiedziałam.

Pamiętaj! ZAWSZE bądź podejrzliwa wobec wymownych!

Wiem, co teraz myślisz. Że mówiłam to już 1000 razy. Nie wzdychaj. Nie pozwolę, żebyś i Ty została oszukana. To tak bardzo boli.

No masz, rozkleiłam się.

Tęsknię za Tobą. Ale to nic, przecież zobaczymy się na Gwiazdkę.

KOCHAM BARDZO!

Mama

2

Dziesięć po dwunastej pociąg zatrzymał się na stacji Promno i dobrze, że zrobił to koło tablicy z nazwą miejscowości, bo zaczytany w dziele Tatarkiewicza (Dzieje sześciu pojęć) Ignacy Grzegorz Stryba przegapiłby moment, kiedy trzeba wysiadać. A tak – to wysiadł, na ostatnią co prawda chwilę, bo już na stopniach wagonu przypomniał sobie, że na półce w przedziale zostawił swoją drugą książkę (Wierzyńskiego Życie Chopina) – zabraną na wypadek, gdyby skończył w drodze czytać tę pierwszą albo gdyby zachciało mu się odmienić klimat intelektualny – więc biegiem po nią wrócił i zupełnym cudem zdążył, wraz z torbami ciotki Idy, wyskoczyć na żwirek peronu. I nie ucięło mu nóg. Uff.

Budynek podupadłej stacyjki podupadłego PKP, tonący w blasku słońca i w zakurzonych krzewach bzu, cały był pomalowany (nieudolnie!) przez grafficiarzy, a jedyne okno miał zabite deskami. Chyba nikogo tam nie było. Ignacy Grzegorz stał przez chwilę bezradnie na tym kafkowskim odludziu, mrugając i rozglądając się w poszukiwaniu jakiejś żywej istoty. Znalazł ją. Oprócz niego wysiadła z pociągu rozłożysta staruszka z koszykami i kołysząc się w poprzek osi na swych żylastych, wyjątkowo szeroko rozstawionych nogach, jęła się ku niemu zbliżać peronem.

– Przepraszam – zagadnął grzecznie i ukłonił się. – Czy może mi pani wskazać, gdzie tu jest karczma „Rzepicha”?

Stara kobieta spojrzała na niego jak na idiotę. Pieczołowicie umieściła na żwirku swe koszyki (były w nich jajka, poowijane w kawałki gazet!), stęknęła, wyprostowała się, po czym wystawiła rękę z palcem wskazującym.

– A ło! – rzekła głośno, jak do głuchego, tkając zrogowaciałym paznokciem w jedyny budynek znajdujący się w polu widzenia, a ustawiony na górce na wprost stacji, po drugiej stronie szosy. Budynek był rozległy i znaczny, zaś na zboczu wzgórza stała wielka tablica, głosząca wołowymi literami w kolorze fizjologicznego brązu: KARCZMA RZEPICHA.

– Aha – rzekł z godnością Ignacy Grzegorz. – Dziękuję.

Spojrzała na niego miłosiernie.

– Panie Boże, prowadź! – wymamlała tonem pełnym pokrzepienia i ująwszy koszyki, oddaliła się gęsim krokiem właśnie w kierunku „Rzepichy”.

Ignacy stał przez chwilę, otrząsając się z lekkiego szoku: przez ten krótki moment zdawkowej konwersacji ukazano mu straszliwą, zapadłą wśród głębokich zmarszczek jamę ustną; miał więc sposobność stwierdzić, że staruszka nie posiada ani jednego zęba. Jak ona się odżywia?

Może tylko wysysa jajka? (Przez usmarowany otworek w skorupce???…)

Yyy. Zemdliło go, lecz się opanował, nawrócił myśl ku rzeczom pięknym i wzniosłym (wynalazł sobie taki system i to naprawdę działało!), zamrugał, zebrał swe bagaże i ruszył w stronę wyjścia z peronu. Wokół panowała upalna cisza, na słupku szlabanu siedział czarny bułhakowowski kot i wpijał w idącego złe spojrzenie. Ignacy Grzegorz odwrócił wzrok i – poświstując dla niepoznaki – wyminął słupek, szlaban oraz demonicznego ssaka. Postawił torbę i walizkę obok swych nóg, postał chwilę, popatrzył w lewo i prawo, stwierdził, że nic nie jedzie, po czym – ha! – nie zapomniał zabrać bagażu i przeszedł przez szosę.