Wiedźmy - Ewa Cielesz - ebook + audiobook + książka

Wiedźmy ebook i audiobook

Ewa Cielesz

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Inspirowana autentycznymi przeżyciami historia trzech kobiet, pełna zaskakujących sytuacji i mozolnego borykania się z codziennością. Ich losy splatają się, chociaż każda z nich ma inne oczekiwania. Tarot, bioenergoterapia, medycyna ingerują w ich życie – czytelnik sam oceni czy wpływ ten jest tak naprawdę motorem ich działań, czy jednak same kierują swoim losem.

Żyj w tych pragnieniach, jakbyś żyła w realnym świecie. Przekonuj się, że są prawdziwe. Nigdy nie wątp i nie dopuszczaj negatywnych myśli, bo to nie żadne przypadki, a wiara w spełnienie organizuje ci życie i czyni cuda.

Dostałaś takie życie, jakie sobie wymyśliłaś, do jakiego dążyłaś. I tyle zyskałaś miłości, na ile otworzyłaś serce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 709

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 24 godz. 31 min

Lektor: Agnieszka Cielesz

Oceny
4,4 (192 oceny)
119
44
19
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joasia72

Nie polecam

Z powodu lektorki, dla mnie, nie do przejscia
20
Beata12-04

Nie polecam

Dwa podejścia do audiobooka i nie dotrwałam do końca pierwszego rozdziału, beznadziejna lektorka. Książka może fajna bo lubię tą autorkę.
20
Adella60

Nie polecam

Tragiczna lektorka audiobooka, Oceniam lektorke, nie ksiazke. Po 20 minutach sie poddalam
20
Oliviax

Nie polecam

Pani bardzo miła jako nauczycielka wyszło jej to w życiu ale pisanie niestety nie… niech pani sprawdzi nasze sprawdziany a nie pisze coś takiego (pozdrawiamy 1b)👍🏻
00
Virasana11

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowne historie trzech kobiet uwiklane w codziennym życiu. Barwne osoby i każda inna. Czyta się z zapartym tchem. Polecam
00

Popularność




Składam serdeczne podziękowanie paniom Renacie Zabawie i Zofii Mytnik za poświęcony mi czas, długie rozmowy, podzielenie się własnymi wspomnieniami i przeżyciami, którymi inspirowana jest ta powieść.

I

Babunia szykowała się na śmierć. Nie mówiła o tym, ale od tygodnia gromadziła potrzebne rekwizyty. Jak w teatrze. Gromnicę, święconą wodę, buty… Z dna szafy wydobyła sukienkę, którą wkładała tylko na uroczyste wydarzenia. Odprasowała zagięcia i powiesiła ją na wieszaku, na drzwiach swojego pokoju. Jeśli chciało się tam wejść, trzeba było bardzo uważać, by suknia nie spadła na głowę. Dzisiaj babunia wybrała się do miasta i kupiła dwie doniczki żółtych kwiatów. Kiedy weszła do mieszkania, wręczyła je Agacie.

– Podlej je, wnusiu – nakazała. – W kwiaciarniach wody skąpią i rośliny ledwie zipią.

– Co to, babuniu? – zdziwiła się Agata.

– Gerbery. Chciałam kupić białe, ale kwiaciarka powiedziała, że białe pasują do młodej, niewinnej. A dla starej kobiety żółte, bo ten kolor symbolizuje rozstanie, melancholię i smutek. To kupiłam żółte.

– Ale po co?

– Będę umierać – mruknęła. – Czas się zbierać.

– Co babcia… – jęknęła Agata. – Co to za pomysł?

– Cicho bądź. Nie budź we mnie na nowo pragnienia życia, kiedy oswajam się z drugą stroną – wyrecytowała. – Wszystkiego trzeba się nauczyć. Śmierci też.

– Czy babunia źle się czuje? – zatrwożyła się Agata.

– Moja kochana, jak człowiek źle się czuje, na naukę już za późno. A rozmiar życia ma swoje granice, jak rozmiar koszuli. Kiedy jest za ciasna, pęka w szwach, wtedy trzeba się z niej wyzwolić. Jak dusza wyzwala się z ciała – westchnęła.

– Babuni za ciasno? – zapytała ostrożnie Agata.

– Nie mędrkuj, tylko podlej kwiaty, bo zanim umrę, to się zeschną.

– Babunia sama kupiła sobie kwiaty? – zapytała Agata z niedowierzaniem, odbierając z jej rąk doniczki.

– Twoja matka wiecznie zalatana, ojciec nie zna się na tym, a ty nie masz pieniędzy. Posłuchaj… – Babcia przysiadła na krześle, zdjęła buty i rozmasowała stopy. – Kwiaty muszą być – stwierdziła autorytatywnie. – Pogrzeb nie jest wprawdzie świętem, tylko chwilą zadumy i smutku, ale przydałaby się jakaś oprawa. Byłam już na tylu pogrzebach swoich koleżanek, że znam się na tym najlepiej. Dlatego wybrałam żółte gerbery, które są dyskretne, skromne i podkreślają powagę pożegnania. Jakbyście jednak chcieli dołożyć coś od siebie, to powiedz matce, że zestaw więcej niż trzech odcieni nie jest w dobrym guście i nie pasuje do smutnej atmosfery pochówku. A teraz je podlej i postaw w moim pokoju.

– Gdzie? Po dwóch stronach łóżka?

– Na parapecie postaw – burknęła babunia i wyszła do łazienki umyć ręce.

– W kościele uczą tego umierania? – zapytała Agata, podlewając obficie kwiaty.

– W kościele przygotowują duszę, moja droga – odparła wyniośle babunia. – Ja czytałam porady w czasopismach – wyjaśniła. – Człowiek zawsze powinien uczyć się tego, co jest adekwatne do jego wieku i zainteresowań. Ty studiujesz pielęgniarstwo, bo to przyda ci się w twoim zawodzie, ja uczę się śmierci, bo znalazłam się na finałowym odcinku drogi. – Ostatnie słowa wypadły nieco łzawo.

– To przesada, naprawdę – oburzyła się Agata. – Myślę, że babunia jest najzdrowsza z nas wszystkich.

– Bo nie jadałam byle czego – rzekła chełpliwie, a jednocześnie zaczepnie. – Kiedyś było prawdziwe jedzenie, a teraz artykuły jedzeniopodobne. Ale i tak nie o zdrowie tu chodzi.

– Jeśli nie o zdrowie, to o co?

– Miałam sen – odezwała się grobowym głosem po dłuższej chwili milczenia.

– Jaki sen?

Babunia przymknęła oczy i zatoczywszy ramionami krąg wokół siebie, zaczęła opowiadać:

– Śniło mi się takie dziwne pomieszczenie. Nie wiem, może piwnica, na pewno było mroczne i wilgotne, z małymi okienkami wmurowanymi głęboko w grubą ścianę. Na środku tej piwnicy czy komnaty, nie wiem, jak to określić… No więc na środku stał wielki, dębowy stół. Nic na nim nie było, tylko jedna karta. Po obydwu stronach stołu były ławy, też dębowe, bardzo masywne. A na tych ławach siedziały przygarbione kobiety, każda w czarnym welonie. Twarze miały zasłonięte, ale i tak widziałam, że za każdym welonem kryła się ta sama gęba, w dodatku moja. Pięć kobiet siedziało na jednej ławie, a naprzeciwko siedziała tylko jedna. I to też byłam ja, stara baba, taka jak dzisiaj. Przede mną leżała ta karta. Pikowa dama. Jak się rano zbudziłam, nie mogłam się z tego snu otrząsnąć i poleciałam zaraz do Noteckiej.

– Do Noteckiej?

– No tej z parteru. A potem od razu do kościoła.

– Od Noteckiej do kościoła? Dlaczego?

– Bo Notecka z kart wróży, a to grzech. Nawet jej to kiedyś powiedziałam, że Boga się nie boi. A ona na to, że jak kto kabałę dla przyjemności stawia, to żaden grzech. No i ona mi powiedziała, że skoro pikową damę we śnie widziałam, to z matką się spotkam. Aż mnie ciarki przeszły, bo moja matka dawno leży na cmentarzu.

– Ech, że też babunia wierzy w takie rzeczy – zniecierpliwiła się Agata i zerknęła na zegarek. Za pół godziny miała spotkać się z Natalią, tymczasem wciąż jeszcze snuła się w dresie po domu. – Muszę się zbierać – powiedziała. – Umówiłam się z koleżanką.

– Leć, leć – mruknęła babcia. – Kiedy masz latać jak nie teraz?

Umówiły się w kafejce na rogu. Od lat szkolnych była to ich ulubiona kawiarnia. Kameralna, nastrojowa, z przytłumionym światłem i nie nachalnym bluesem w tle.

Natalia już była. Siedziała przy stoliku w kącie. Na kolanach trzymała kilkumiesięczną córeczkę.

– Długo czekasz? – zapytała zdyszana Agata, cmoknęła ją w policzek, lecz na dziecko ledwo spojrzała.

– Jak zwykle – odparła Natalia z uśmiechem. – Odkąd się znamy, nigdy nie przyszłaś punktualnie.

– Babcia mnie zagadała – usprawiedliwiła się Agata i wzięła do ręki kartę. – Lampkę wina?

– Karmię, nie mogę – odparła Natalia. – Wypiję jakiś sok. Jabłkowy.

– Albo się żyje, albo jest się matką – westchnęła Agata. – A ja wezmę wino – zadecydowała, po czym przyjrzała się przyjaciółce.

Nata miała cienie pod oczami, a lśniące, jasne włosy, które były jej największą ozdobą, skromnie ściągnęła gumką. Zawsze była szczupła, ale teraz sweter wisiał na niej jak na wieszaku.

– Jak tam u ciebie? Wyglądasz, jakby cię z krzyża zdjęli – zauważyła Agata.

– Jestem zmęczona. Mała budzi się po nocach, a w ciągu dnia jest bardzo absorbująca. Jacek ciągle w pracy, nie daję już rady. Za to ty wyglądasz kwitnąco. I ta nowa fryzurka. Pasuje do ciebie. Już dawno ci radziłam, żebyś obcięła je do ramion i zdecydowała się na grzywkę. Do twoich kocich oczu pasuje idealnie.

– A ja ci radziłam, żebyś nie spieszyła się z małżeństwem. Odkąd masz dziecko, straciłam koleżankę.

– Nie mów tak. Macierzyństwo jest cudowne.

– Och, przestań! – obruszyła się Agata i poszukała wzrokiem kelnerki. Ta stała przy stoliku jakiegoś dryblasa i zapisywała coś w notesie, ale już po chwili przyjęła ich zamówienie.

Diana zaczęła się wiercić, zanim Natalia zdążyła spróbować swojego soku.

– Zaraz zacznie koncert – rzuciła ponuro Agata.

– Ząbkuje – tłumaczyła Natalia. – Chyba dzisiaj nie pogadamy.

Istotnie, chwilę potem dziecko rozkrzyczało się na dobre. Kilka osób spojrzało na młodą matkę, jakby co najmniej obdzierała niemowlę ze skóry.

– Muszę iść, przepraszam. – zerwała się z miejsca i zaczęła wciągać dziecku kombinezon, czym wywołała jeszcze większy lament.

– Masz swoje uroki macierzyństwa – skwitowała pod nosem Agata, podając przyjaciółce torbę z rzeczami dziecka, torebkę, czapkę i szalik. Potem jedynie pomachała jej na pożegnanie, bo wszelkie słowa i tak zagłuszyłaby mała. – Nigdy nie będę mieć dzieci – zdecydowała.

Po koleżance została tylko nietknięta szklanka z sokiem.

– Świetnie – pomyślała posępnie i przysunęła ją do siebie.

Sączyła raz sok, raz wino, gapiąc się w okno, za którym zapadał zmierzch. Myślała o babci i jej umieraniu. Ona mówiła o tym tak lekko, a przecież trudno nauczyć się śmierci. Chyba że tak jak babcia przejdzie się przez całe życie, żeby pojąć, że ono nie jest nam dane na zawsze. Być może łatwiej pogodzić się z jego kresem, gdy się to zrozumie. Agata wzdrygnęła się. Wcale nie chciała tego wiedzieć. Jeszcze nie teraz. Dopiła resztę wina, zapłaciła kelnerce i opuściła kawiarnię. Zaczęło prószyć drobną krupą, chłodny wiatr wdzierał się pod kurtkę i dotykał rozgrzanego ciała. Kończył się styczeń, ale nikt tego roku nie nacieszył się śniegiem. Zima dawkowała małe porcje białego puchu, który topniał natychmiast w zetknięciu z ziemią. Mijając księgarnię, pchnęła ciężkie drzwi i weszła do środka. Uwielbiała książki. Gdyby nie to, że była w trakcie pisania pracy magisterskiej, czytałaby w każdej wolnej chwili. Łakomie pochłaniała tytuły, brała do ręki pachnące świeżym drukiem egzemplarze, zaglądała do wnętrza, wydzierała urywkowe zdania tajemnic kryjących się wewnątrz okładek. W końcu wybrała trzy książki i ustawiła się w kolejce do kasy.

– Siedemdziesiąt dwa złote – rzuciła beznamiętnie kasjerka.

Agata przeliczyła pieniądze.

– Muszę odłożyć jedną – powiedziała z żalem. – Zabrakło mi dwóch złotych.

– To proszę odłożyć – wzruszyła ramionami kasjerka.

– Zostaw, pożyczę ci – odezwał się ktoś z tyłu.

Odwróciwszy głowę, Agata napotkała szczere, wesołe spojrzenie szarych oczu.

– Serio, pożyczę ci – powtórzył chłopak i podsunął jej trzymaną w dwóch palcach dwuzłotówkę. – Oddasz mi kiedyś – uśmiechnął się, błyskając zębami.

– Dziękuję – ucieszyła się, przyjmując rozgrzaną jego dłonią monetę.

Kasjerka zapakowała książki do papierowej torby i podała je Agacie.

– Zaczekaj – rzucił ostrzegawczo chłopak. – Musimy się umówić, nie odpuszczę ci.

Agata odsunęła się od kasy i poczekała cierpliwie, aż chłopak zapłaci za swój egzemplarz.

– No więc? – odezwał się. – Kiedy będziesz mogła spłacić dług?

– W każdej chwili – odparła. – Wrócę do domu, wezmę pieniądze i oddam ci. Nawet dzisiaj.

– E… – skrzywił się. – Za dużo szczęścia naraz. Przyjemność należy dawkować. Jutro?

– Jutro późno kończę zajęcia.

– Co studiujesz?

– Pielęgniarstwo.

– Mam ciotkę pielęgniarkę. Zawsze mówiła do swojej córki, że jeśli pójdzie w jej ślady, to ją z rodziny wypisze.

– I co?

– Nie poszła. Jest na geologii.

– A ty?

– Ja nie – roześmiał się.

– Domyślam się. Chciałam zapytać, co studiujesz.

– Nic. Nie każdy musi kończyć studia. Na twoje szczęście już pracuję.

– Dlaczego na moje szczęście?

– Bo student nie pożyczyłby ci nawet złotówki. To co? W sobotę znajdziesz czas?

– Znajdę.

– W takim razie w sobotę. Tutaj? Pod księgarnią?

– Dobrze.

– O której?

– O szesnastej. Może być?

– Jasne. To trzymaj się. Do soboty.

Nawet nie zapytałam, jak ma na imię – rozmyślała rozbawiona Agata, wracając do domu.

Spodobał się jej. Był otwarty i miał poczucie humoru. Cieszyło ją, że go jeszcze zobaczy. Pomimo nieudanego spotkania z Natalią wracała do domu w znakomitym nastroju. Mieszkała z rodzicami w czteropokojowym mieszkaniu dziadków, mieszczącym się w starej olsztyńskiej kamienicy. Agata zajmowała najmniejszy pokój, położony najbliżej drzwi wejściowych, w którym ledwie mieściły się podstawowe sprzęty. Babcia, gdy owdowiała, przeniosła się do pokoju graniczącego z kuchnią, rodzicom przypadł w udziale ten od strony podwórka, do którego trzeba było przejść przez wspólny salon. Prócz nowocześnie urządzonej sypialni rodziców i dość osobliwego wystroju królestwa Agaty wszystko było tu staroświeckie i „babcine”. Nikt jednak nie odważył się nawet wspomnieć o zmianach. Sprzęty, obrazy i przedmioty codziennego użytku nosiły jeszcze ślady szczęśliwego życia, jakie wiedli tu od czasów swojej młodości dziadkowie.

– I niech tak zostanie – zadecydował ojciec, syn babci.

Chociaż Agata z mamą często przeglądały katalogi, wzdychając do nowych rozwiązań, goście zachwycali się klamkami, meblami, a nawet kurkami w łazience, pamiętającymi jeszcze przedwojenne czasy, Babcia miała słabość do staroci i nie lubiła pozbywać się pamiątek. Czasem, w przypływie sentymentalnych wspomnień, wydobywała z szafy swoją ślubną suknię i z łezką w oku mawiała:

– Obym doczekała tej szczęśliwej chwili, gdy ty, Agatko, pójdziesz w niej do ołtarza.

Suknia miała staromodny krój, więc Agata uśmiechała się tylko, ale nie miała odwagi zaprzeczyć.

– Co robisz, mamo? – zapytała, wchodząc do kuchni.

– O, jesteś już – zaskoczona matka obejrzała się i odgarnęła włosy z czoła. – Sprzątam. W szafce pod oknem był taki bałagan, że sama już nie wiedziałam, co w niej jest. Jak tam? Udało się spotkanie?

– Nie bardzo. Dziecko marudziło, nie mogłyśmy w spokoju pogadać. Kupiłam książki.

– Niedługo nie zmieścisz ich w pokoju – zauważyła z przekąsem, wytarła jednak ręce w ściereczkę i sięgnęła po papierową torbę.

– Aż trzy? Wystarczyło ci pieniędzy?

– Prawie. Jakiś chłopak mi pożyczył.

– Jak to pożyczył? Jaki chłopak?

– Zwyczajnie, zabrakło mi dwa złote. Stał za mną i pożyczył. Nie wiem, jaki chłopak, nie znam go.

– Czyli dał ci, nie pożyczył – stwierdziła matka, wracając do przerwanej pracy. Zawsze była drobiazgowa.

– Niezupełnie, oddam mu w sobotę. Umówiliśmy się pod księgarnią. Gdzie babcia? – Agata zmieniła temat, chcąc uniknąć dalszych pytań.

– Ostatnio szyła coś w salonie. Chyba guzik odpadł jej od żakietu. Nie wiem, czy jeszcze tam siedzi.

– Nie umiera? – Agata mrugnęła okiem.

– Chwilowo nie. – Matka przewróciła oczami i pokręciła głową. – Muszę zaprosić pana Ignacego, przy nim babcia zawsze kwitnie i szczebiocze jak panienka.

– O nie – jęknęła Agata. – Tylko nie pan Ignacy…

Matka roześmiała się i machnęła ręką.

– Wytrzymasz. Chcesz coś zjeść? Ugotowałam ryż, możesz wziąć ze śmietaną. Tylko posyp cynamonem.

– Nie, dziękuję. Pójdę do siebie. Poczytam.

– Pamiętaj, że w tym roku bronisz magisterki – upomniała.

– Oj, pamiętam, mamo…

Brzoza rosnąca za oknem rozpaczliwie uderzała nagimi gałązkami w szybę, gdy Agata otworzyła oczy. Był sobotni poranek – ciemny, pochmurny i mokry, a wiatr zimnym strumieniem wdzierał się przez okienne szpary do pokoju. Naciągnęła kołdrę po samą brodę i wtuliła się w rozgrzaną snem poduszkę. Zwykle to ojciec wstawał pierwszy i włączał ogrzewanie, pilnował też, by na noc wyłączać piec. I nie o oszczędność gazu tu chodziło, a, jak mówił, o hartowanie ciała. Agata sięgnęła po zegarek leżący na stoliku. Było kilka minut po siódmej, nic więc dziwnego, że ojciec nie spieszył się ze wstawaniem. Ona jednak nie mogła spać. Tego dnia czekało ją spotkanie. Za kilka godzin będzie mogła spojrzeć w szare, wesołe oczy, słuchać ciepłego głosu, rozmawiać o wszystkim i o niczym. Za kilka godzin dowie się, jakie jest jego imię. Tego ranka przyznała się przed sobą, jak bardzo jest podekscytowana. Dziwiło ją to, bo dotąd jej życiem nie rządziły przypadki. Nikt nawet nie próbował wejść w nie bez pukania.

Sweter z miękkiej dzianiny i doskonale opinające sylwetkę dżinsy spoczywały na krześle, obiad został zjedzony w takiej ilości, by brzuch pozostał idealnie płaski, a perfekcyjnie delikatny makijaż poprawiała wielokrotnie, by nie rzucał się w oczy. Buty lśniące od polerowania czekały w przedpokoju. Wszystko po to, by wypaść w jego oczach jak najlepiej. Taka już była Agata: skrupulatna i drobiazgowa. Odpowiedzialna i sumienna, ale też zaborcza. Przyjaciół dobierała ostrożnie i z rozmysłem. Nie lubiła czuć się gorsza, mniej ważna, słabsza. A nade wszystko nie znosiła upokorzeń.

Wichura wzmagała się. Agata raz po raz zerkała przez okno.

– Na twoim miejscu nie ruszałabym się dzisiaj z domu – fukała babunia, która ze względu na obecność ojca udawała, że umierania nie będzie.

Krzątająca się po kuchni matka, ku zaskoczeniu Agaty, uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Ona ma dziś w sercu większe tornado niż ta wichura za oknem. Nic jej nie powstrzyma – stwierdziła, po czym zwróciła się do córki: – Babunia ma rację, powinnaś siedzieć w domu. Jeszcze ci gałąź na głowę spadnie i będzie nieszczęście.

– Mogę cię zawieźć – zaproponował ojciec, naprawiający szufladę, która od miesiąca ledwie się trzymała.

– Nie trzeba, tato. Podjadę autobusem – podziękowała.

Natężenie uczuć w mojej rodzinie… – pomyślała z rozbawieniem.

Czekał już. Z daleka widziała, jak osłania twarz kołnierzem czarnej kurtki i rozgląda się niecierpliwie. Kiedy podeszła bliżej, rozczulił ją jego zaczerwieniony nos i rozwichrzone włosy.

– Cześć – przywitał ją. – Masz moje dwa złote?

Zdębiała. Odruchowo sięgnęła do torebki, ale powstrzymał ją ze śmiechem.

– Żartowałem, daj spokój. Chodźmy gdzieś, strasznie wieje. Tu niedaleko jest pub. Nie będziesz żałować, mają klimat.

Pięć schodków zawiodło ich do ciepłego, przepełnionego gwarem i pachnącego kawą wnętrza. Znaleźli miejsce na miękkiej kanapie naprzeciwko baru. Agata rozejrzała się. Wśród rozbawionego towarzystwa dostrzegła mężczyznę, który wciśnięty w kąt, samotnie raczył się piwem. Pomyślała, że ostatnią rzeczą, jakiej można się tu spodziewać, to względny spokój.

– Piwo? – zapytał chłopak, a właściwie krzyknął jej wprost do ucha. Skinęła głową, bo i tak nie usłyszałby odpowiedzi. Muzyka brzmiała jak siedem trąb jerychońskich, choć dobiegała z sąsiedniej sali.

– Trafiliśmy na koncert! – zawołał. – To motto tego lokalu: Umiesz grać, to przyjdź i graj. A jeśli nie umiesz, to posłuchaj.

– Ty umiesz? – zapytała, nachylając się ku niemu tak blisko, że jej policzek otarł się o jego ucho. Odsunęła się zmieszana.

– Grać nie, ale słuchać umiem – odparł.

Piwo było zimne, miało cierpki smak. Do stolika podeszła grupa młodych ludzi, wylewnie witali się z jej towarzyszem. Pomyślała, że musi być stałym bywalcem tego lokalu, skoro go wszyscy znają. Agacie, introwertycznej z natury, ciężko było wyjść poza własne ego. Nie potrafiła ot tak, znienacka nawiązywać kontaktów z obcymi. Czuła się jak na smyczy, krążąc wokół własnego egocentryzmu i zadufania. Podziwiała ludzi, których otwiera się jednym słowem jak kluczem. Ona potrzebowała wynurzeń, długich dyskusji, podczas których rozwijała się powoli jak płatki magnolii. On posługiwał się krótkimi, prostymi zwrotami, w których zawierał wszystko, czego potrzebował, aby poznać drugiego człowieka.

Z pomieszczenia obok dobiegły tęskne tony gitary. Rozpoznała dźwięki romantycznej rockowej ballady. Stopniowo gwar przycichł, wszystko wokół uspokoiło się, zwolniło. Mężczyzna siedzący w kącie uniósł głowę znad kufla i omiótł salę obojętnym spojrzeniem, po czym zatrzymał wzrok na Agacie. Zauważyła w jego oczach cień zainteresowania.

– I jak? Podoba ci się tutaj? – zapytał jej towarzysz.

– W tej chwili tak. Ogólnie jest tu za głośno – wyznała szczerze.

– Nie zawsze tak jest.

– Być może. Dzisiaj nie można porozmawiać. A chciałabym chociaż wiedzieć, jak masz na imię.

– Serio? Nie przedstawiłem ci się? Ale ze mnie osioł. Przepraszam – powiedział z lekkim zakłopotaniem. – Błażej – dodał i uśmiechnął się.

– Agata – rzuciła znad szklanki i zamilkła.

On też się nie odzywał i to milczenie zaczęło jej natychmiast doskwierać. Nie potrafiła skupić się na muzyce ani wykrzesać jakiejś mądrej myśli. Błażej zapatrzył się we własne dłonie spoczywające na stoliku. Splecione palce zacisnął tak mocno, aż zbielały mu kostki. Domyśliła się, że i on nie czuje się komfortowo.

– Daleko mieszkasz? – zapytała, byle coś powiedzieć.

Odetchnął i wydał dźwięk, jakby ktoś nakłuł sflaczały balonik.

– Do niedawna mieszkałem z rodzicami na Jarotach. Ale mieliśmy tylko dwa pokoje, więc się wyniosłem. Teraz mieszkam w Śródmieściu. Wynajmuję pokój u ciotki mojego kolegi. Właściwie to nie jest ciotka, tylko cioteczna siostra jego babki czy jakoś tak…

– Czym się zajmujesz?

Muzyka zagrzmiała ze zdwojoną siłą. Agata skrzywiła się, na szczęście było to finałowe uderzenie. Przy akompaniamencie braw i okrzyków artyści zaczęli zwijać instrumenty.

– Wreszcie – mruknęła, a Błażej przyjrzał się jej z uwagą.

– Nie lubisz muzyki? – zapytał.

– Lubię, ale spokojną – odparła i poczuła się jak podczas egzaminu, gdy źle odpowie się na pytanie. – No więc gdzie pracujesz?

– Przy budowie, remontach. Układam glazurę i takie tam…

– Nie wyglądasz na robotnika – rzuciła impulsywnie.

– A jak się wygląda na robotnika? – zapytał kwaśno.

Chyba popełniła błąd i nie bardzo wiedziała, jak z tego wybrnąć.

– Przepraszam, nie to miałam na myśli.

– Czego nie miałaś na myśli? – dociekał.

– Sama nie wiem… Wyglądasz na intelektualistę. Poza tym spotkałam cię w księgarni, więc chyba czytasz książki.

– Jakbyś spotkała mnie w ZOO, pomyślałabyś, że jestem małpą? – zakpił. – Ale tak, masz rację, czytam. Dotąd nikt robotnikom tego nie zabronił – zauważył cierpko.

– Przepraszam, jeśli cię uraziłam.

– Nie uraziłaś, lubię swoją pracę… Jeszcze jedno piwo?

– Dziękuję, jedno wystarczy – odsunęła szklankę.

Znów zapadła cisza. Błażej stukał palcami o blat stolika, Agata, zapatrzona gdzieś przed siebie, usilnie szukała tematu, ale czuła się pusta, opuszczona przez słowa. On na szczęście zinterpretował to po swojemu.

– Ładnie wygląda twoje zamyślenie – odezwał się znienacka. – Nie wiem, co tam sobie układasz w głowie, ale jest ci z tym do twarzy.

Zaskoczyła ją ta uwaga i pewnie dlatego wylała z siebie potok słów, które przeczyły jej naturze, przez co mógł uznać, że jest pretensjonalna i pełna frazesów.

– Myślałam o prostocie zdań, wyrażaniu myśli w taki sposób, żeby nas nie przerosły. Żeby nie miały w sobie patosu, nie były egzaltowane. Uważam, że mówienie w prosty, zwykły sposób do osoby, której się nie zna, wymaga pewnego rodzaju pokory. Silenie się na bycie interesującym wcześniej czy później i tak zostanie odkryte. Myślę, że nam brakuje tej pokory. To znaczy mnie na pewno…

– Tak? Dlaczego tak myślisz?

– No, bo… – zaplątała się we własnych słowach. – Bo milczymy, jakbyśmy nie mieli nic do powiedzenia. A przecież żadne z nas nie wyszło z jaskini. Mamy mnóstwo wrażeń, o których moglibyśmy opowiadać.

– To nie rozumiem, w czym problem.

– Mój problem polega na tym, że nie wiem, czym mogłabym cię zainteresować, żebyś nie pomyślał, że jestem nudna.

– Już mnie zaintrygowałaś – roześmiał się.

Nie była pewna, czy z niej nie kpi.

– Czym? – zapytała, spoglądając na niego podejrzliwie.

– Sposobem myślenia. Umiejętnością komplikowania tej prostoty, o której mówisz. Przecież możesz mi coś opowiedzieć – zachęcił, dotykając jej dłoni. – Opowiedz cokolwiek.

Cofnęła rękę i zastanowiła się, ale nadal nie wiedziała, o czym chciałby usłyszeć. A ona tak bała się śmieszności.

Mężczyzna siedzący w kącie obserwował ją chmurnym spojrzeniem. Gdy napotkała jego wzrok, uniósł nieznacznie kąciki ust.

– Nie wiem. Przepraszam, Błażej – powiedziała nagle i sięgnęła do torebki. – To dług, który miałam spłacić – położyła monetę na stoliku. – Chyba nie mam ci nic do powiedzenia. Pójdę już.

Poderwał się i złapał ją za rękę.

– Dlaczego, Agata? Obraziłem cię?

– Nie, skąd – uwolniła dłoń. – Nie gniewaj się, ale myślę, że jakoś tak nie pasujemy do siebie i oboje tracimy czas.

– Nie żartuj, jest w porządku. Usiądź.

Pokręciła głową z przepraszającym uśmiechem i sięgnęła po kurtkę wiszącą na oparciu krzesła. Mężczyzna w kącie poruszył się niespokojnie.

– Jak chcesz, nie będę cię zmuszał – rzekł posępnie Błażej i podniósł się z ociąganiem.

– Zostań, poradzę sobie. Jeszcze raz dziękuję za pożyczkę – rzuciła, po czym odwróciła się na pięcie i wyszła.

Nie była do końca przekonana, czy dobrze robi. Czuła się z tym źle i można by powiedzieć, że działała wbrew sobie, jakby ktoś decydował za nią. Zdarzały się jej już takie sytuacje, wtedy bardzo siebie nie lubiła, ale duma nie pozwalała jej się wycofać z raz powziętej decyzji.

Wichura plunęła jej w twarz lepką mieszaniną śniegu z deszczem. Było już zupełnie ciemno, więc naciągnęła kaptur i ruszyła dziarskim krokiem w stronę przystanku. Była sobą rozczarowana. Przygotowywała się do tego spotkania, myślała o nim, wyobrażała sobie Bóg wie co, by w efekcie okazało się, że nie potrafi zdobyć się na swobodę i podtrzymać zwykłej rozmowy. Musiała się wymądrzać. Jak zwykle.

Pogrążona we własnych myślach, nie usłyszała za sobą kroków, dlatego przestraszyła się, gdy nagle ktoś złapał ją za ramię. Odwróciła głowę, spodziewając się Błażeja, lecz zamiast niego rozpoznała mężczyznę, który gapił się na nią w pubie. Miał zniszczoną twarz i był znacznie starszy, niż wydawał się tam, za stolikiem. I jakiś skurczony, czubek jego podłysiałej głowy znajdował się na wysokości jej oczu.

– Zaczekaj, chcę cię o coś zapytać – zagaił nadspodziewanie łagodnym głosem.

– Słucham – rzuciła chłodno, ale zwolniła kroku.

– To dłuższa sprawa, nie chciałbym tutaj. W pobliżu mam samochód, może…

– Albo tu, albo wcale – przerwała niegrzecznie.

– No dobrze. W takim razie krótko. Chcesz zarobić? Dobrze zarobić – podkreślił.

– Co masz na myśli?

– Prowadzę klub pod Olsztynem.

– Klub? – natychmiast domyśliła się, że chodzi o jakiś dom uciech. – Nie interesują mnie takie zarobki.

– Nie bądź głupia – rzekł jakimś nosowym, przytłumionym głosem. – Jesteś niezła laska, miałabyś wzięcie – ponownie chwycił ją za ramię i znacząco je ścisnął.

– Odczep się – szarpnęła ręką, zrzucając jego dłoń i przyspieszyła kroku, ale zdążył chwycić ją za kurtkę.

– Nie wygłupiaj się. Pomagam takim panienkom jak ty. Naprawdę nieźle zarabiają.

– Daj mi spokój! Nie mam zamiaru puszczać się w żadnych klubach!

Roześmiał się jakoś tak chichotliwie i zastąpił jej drogę.

– Nie wiesz, co tracisz – tchnął jej prosto w twarz. Odwróciła się z obrzydzeniem. – Dziewczyno, kupa kasy, ciuchy jakie chcesz, buty, biżuteria, wszystko możesz mieć – kusił.

– Odejdź, człowieku – zdenerwowała się. Miała ochotę trzepnąć go torebką w tę wyłysiałą czaszkę, ale czuła opór. Nigdy jeszcze nie skrzywdziła nikogo fizycznie. W życiu nie zabiła nawet muchy.

– Ej, koleś! Zostaw ją, dobrze?

Mężczyzna odwrócił gwałtownie głowę i mina mu zrzedła.

– Będziesz żałować – syknął i natychmiast odszedł.

– Dzięki, Błażej – odezwała się z ulgą. – Nie chciał się odczepić.

– Nie ma sprawy – powiedział. – Ale uprzedzam, że ja też nie będę chciał się odczepić i odprowadzę cię do domu.

Po przygodzie, która ją przed chwilą spotkała, nie zamierzała protestować. Mimo paskudnej pogody zrezygnowali z autobusu. Szli szybko, mrużąc oczy przed zacinającym mokrym śniegiem.

– Już drugi raz mi pomogłeś – zauważyła. – Dzisiaj trudno o takiego filantropa. Lubisz pomagać?

– Czy ja wiem? – zastanowił się. – I tak, i nie.

– Jak to rozumiesz?

– Pomagam trochę z egoizmu, bo zaspokajam własne ego. Człowiek czuje się lepszy, potrzebny. A nie lubię, ponieważ często tak jest, że kiedy ktoś liczy na pomoc, sam przestaje się starać i działać.

– Coś jak z wędką i rybą?

– Coś w tym rodzaju. Ale tobie chyba nie musiałem pomagać. Przypuszczam, że dałabyś w końcu natrętowi w pysk. Właściwie mogłem poczekać, żeby to zobaczyć.

– Nigdy jeszcze nie dałam nikomu w pysk – stwierdziła i skrzywiła się. – Cieszę się, że przyszedłeś na czas.

– Coś mnie tknęło, jakieś przeczucie. To co? Zobaczymy się jeszcze? – zapytał, ponieważ zatrzymali się przed bramą jej domu.

– A chcesz?

– Ja tak. To ty uciekłaś z pubu.

– Nie będę już uciekać, Błażej.

Babunia od rana krzątała się po pokoju. Agata zauważyła, że sukienka na uroczyste chwile zniknęła, a gerbery czekają przy drzwiach wyjściowych.

– Co? Co tak patrzysz? – zapytała hardo i nie czekając na odpowiedź, dodała: – Noteckiej zaniosę, bo niedomaga. Niech ma.

– Tak nie można! – powstrzymała ją ze zgrozą Agata. Babunia była bardzo bezpośrednia. – Jeszcze się przestraszy tych kwiatów.

– A czego tu się bać? Jak Bóg ma na nas plan, żaden strach nie pomoże.

– Każdy może czasem niedomagać, ale to jeszcze nic nie znaczy.

– Myślisz, że ta karta śmierci to jednak dla mnie? – zatrwożyła się babunia.

– Myślę, że to przesądy albo Notecka nie zna się na snach. Moim zdaniem babunia to właśnie ta silna, pikowa dama. I sen dał to do zrozumienia. Sądzę, że to wewnętrzny głos gratulował babuni siły i hartu ducha. Należy się tylko cieszyć. Postawię kwiaty w kuchni. Takie żółciutkie, wniosą trochę słońca.

– Ech, dużo tych starych kobiet – westchnęła nieoczekiwanie babunia. – Mężczyźni rach-ciach i do piachu. Tylko kobiety łażą po tym świecie i biadolą. A to zmarszczki, a kości bolą, serce kołacze. Nie widziałam ani jednej zadowolonej starej kobiety.

– A ja widziałam. Na praktykach w szpitalu.

– E, tam. Zadowolona w szpitalu. Już ty mi bajek nie opowiadaj.

– Naprawdę. Pamiętam taką staruszkę po operacji. Jak ona się cieszyła, że ma ją już za sobą! Albo kobieta, która leżała kilka miesięcy z połamanymi nogami. Musiała nauczyć się na nowo chodzić. Babunia nie ma pojęcia, z jakim uniesieniem stawiała pierwsze kroki. Była szczęśliwa. Trzeba docenić wszystko, co się ma, i nie narzekać.

– Ja nie narzekam – zaperzyła się babunia. – Już twoja matka bardziej zrzędzi ode mnie.

– Nie zrzędzi, tylko o wszystkich się troszczy – ujęła się za matką Agata.

– A o siebie nie dba. Dzisiaj ledwie chodziła, tak ją kręgosłup bolał. A jak znajoma zadzwoniła, żeby jej pomóc ze sklepu dywan przynieść, od razu poleciała.

– Uczynna jest…

– Głupia, a nie uczynna. Jest przykazanie: kochaj bliźniego, jak siebie samego. A ona siebie kocha? Albo nas? Jak jej kręgosłup całkiem wysiądzie, tyle będzie z jej uczynności, że jeszcze nią trzeba będzie się zajmować… A dokąd ty znowu lecisz? – zapytała, widząc, że Agata wkłada buty.

– Umówiłam się, babuniu.

– Z tą Natalką znowu?

– Nie, z Błażejem.

Wymówiła to imię tak pieszczotliwie, że babunia uśmiechnęła się dyskretnie.

– Idź, idź – mruknęła. – Kiedy masz się umawiać jak nie teraz.

Łazili po parku nad Łyną. Przez nagie gałęzie drzew prześwitywała sylwetka krzyżackiego zamku. Agata miała pokusę rozgarnąć je rękami i zobaczyć w całej okazałości gmach, w którym pięć wieków temu żył Kopernik. Miasto było z tego dumne.

– Zachwycasz się ludźmi? – zapytała.

Błażej zamyślił się.

– No… Nazwałbym to raczej podziwem dla tych, którzy coś osiągnęli.

– A ja chyba nie. Owszem, podziwiam to, czego dokonali, ale ich nie lubię. Wpędzają mnie w kompleksy i frustracje – przyznała szczerze.

– Dlaczego?

– Bo im zazdroszczę, że tak nie potrafię.

– Znakomita większość ludzi nie potrafi.

– Wiem. Im też zazdroszczę, że panują nad sobą. Ja nie znoszę czuć się gorsza.

– W takim razie chyba starasz się być we wszystkim perfekcyjna.

– Tak.

– To musi być strasznie męczące.

– I jest. Winię za to mojego ojca. Tak mnie wychował. Zresztą sam taki jest. Przy tym cholernie wymagający.

Skręcili w boczną alejkę, ich ręce otarły się o siebie. Ten dotyk sprawił, że Agata zapragnęła, by ich dłonie połączyły się na dłużej. Nic takiego jednak się nie zdarzyło. Błażej wsunął ręce do kieszeni i powiedział:

– Mój ojciec zawsze mnie wspierał. Jest dobrym człowiekiem. Niesamowicie łagodnym. Czasem wydaje mi się, że matka to wykorzystuje.

– Widocznie jest silniejsza. Zdominowała go.

– Chyba tak. Ale on nie narzeka. Wszedł w tę rolę i tak zostało. Ja na pewno taki nie będę.

– A jaki będziesz?

– Będę walczył o własne zdanie i dopinał swego, jeśli coś postanowię.

– Ja też. Będę wymagającą i konsekwentną żoną.

– W takim razie nie będzie nam łatwo – roześmiał się.

– Nam?

Błażej spojrzał na nią z ukosa i prawdopodobnie spiekł raka. Było jednak ciemno i nie mogła tego stwierdzić na pewno.

– Przepraszam, tak mi się powiedziało – bąknął.

Chciała zauważyć, że uwzględnienie jej w tych planach sprawiło jej przyjemność, ale powstrzymała się.

Kiedy wspinali się po stromych schodkach, wykorzystał pretekst i podał jej rękę. A potem już jej nie wypuścił. Nawet wtedy, gdy wstąpili do rozgrzanej ogniem i gwarem kawiarni, gdy podchodzili do baru, wybierali ciastka z bitą śmietaną i imbirową herbatę. Siedząc przy stoliku vis-à-vis, dostrzegła mały pieprzyk nad jego prawą brwią oraz to, że jego oczy są w kolorze wzburzonego morza. Jasne włosy opadały mu na czoło, a on odrzucał je lekkim ruchem głowy. Patrzyła na to wszystko, a z jego ust padały słowa, których w ogóle nie słuchała.

Księżyc za oknem przesuwał się do świtu, a ona leżała zanurzona we wspomnieniach ostatniego wieczoru, jak w zbyt miękkim mchu, z którego nie sposób się wygrzebać. Tak się wpada w pułapkę zniewolenia, przez dotyk czyjejś dłoni, drżenie serca, nieśmiały pocałunek. Obrazy, jak przeglądany wciąż od nowa film, wracały i niepokoiły. Na razie mogła tylko zamknąć oczy, poszukać w czerni tamtej twarzy.

Cała ta miłość przemknęła przez Agatę jak huragan. Pojawiła się nie wiadomo skąd i zostawiła w niej bałagan nie do opisania. Nastał nowy czas. Czas Błażeja. Agata przestała dostrzegać innych mężczyzn. Drażniły ją ich pełne podziwu spojrzenia, uśmiechy i zaczepki, bo przecież miała u boku Błażeja, kogoś bez reszty wyjątkowego. Najmniejszy zgrzyt powodował gęsią skórkę i niewyobrażalny strach, że wszystko może się skończyć, zniknąć jak po przebudzeniu z najpiękniejszego snu. Błażej to niełatwy do zdobycia narkotyk, a ona nie potrafiła już być na głodzie. Musiała go mieć. Myślała o nim obsesyjnie dwadzieścia cztery godziny na dobę i była szczęśliwa jedynie wtedy, gdy on był w pobliżu. Z całą pewnością nie przyciągnęli się na zasadzie przeciwieństw. Oboje wymagający, stanowczy, broniący swojego zdania. Jednocześnie wzajemnie troskliwi, pełni zrozumienia dla popełnianych błędów, które na etapie szaleńczego zakochania nie miały żadnego znaczenia. Nic dziwnego, że zaczęli snuć wizje wspólnej przyszłości jako absolutnie niezbędnej do przetrwania.

Wsłuchana w chrzęst obieranego jabłka Agata obserwowała cienką, wijącą się skórkę, opadającą na serwetkę rozpostartą na kolanach babuni. Ten dźwięk to odgłos dzieciństwa, gdy po osobliwym spektaklu opadania zielonych pierścionków skórki otrzymywała ćwiartkę jabłka, którego sok lepił się do palców.

Babunia oderwała się od swojego zajęcia i spojrzała na Agatę.

– Chcesz? – zapytała, przekrawając owoc na pół.

– Dziękuję – uśmiechnęła się blado.

– Coś ty dzisiaj niewyraźna jesteś. Nie wiem, czy jakaś choroba cię nie bierze.

Zaniepokojona matka oderwała się od czasopisma, które właśnie przeglądała.

– Zaziębiłaś się? – zapytała i nie czekając na odpowiedź, dorzuciła: – Nic dziwnego, latasz z gołą głową, chociaż zawsze powtarzam, że teraz powietrze jest zdradliwe. Wiosna tylko w kalendarzu, a jak było zimno, tak jest.

– Nie przesadzaj, mamo – mruknęła i wygodniej umościła się w fotelu. – Chcę wam coś powiedzieć, tylko nie wiem, od czego zacząć.

Nawet ojciec, który dotąd drzemał przy włączonym telewizorze, ocknął się i przyjrzał się jej w pełnym oczekiwania napięciu.

– No mów! – ponagliła zniecierpliwiona matka. – Może jesteś w ciąży? Kiedy dziewczyna jest w takim wieku, każde stwierdzenie „nie wiem, jak to powiedzieć” wydaje się niebezpieczne – dodała.

– Co za pomysł – fuknęła Agata. – Nie jestem w ciąży, ale chcę wyjść za mąż.

– No nareszcie – westchnęła z ulgą babunia. – Ja w twoim wieku już dziecko bawiłam.

– Wykluczone – zaoponowała matka. – Najpierw skończ studia, podejmij pracę, potem myśl o zamążpójściu. U was wszystko teraz na głowie stoi. I po co tak się spieszyć? Zasmakujesz jeszcze tego miodu, nie martw się.

– Za tego tam… Błażeja? – burknął z niezadowoleniem ojciec. – Daj spokój, dziecko… Zaczekaj, pójdziesz do pracy, to doktora sobie znajdziesz.

Granice. Trzeba stworzyć granice, otoczyć się nimi, prowadzić własną politykę.

– Skończę studia, mamo. W czerwcu będę po obronie. Rozmawiałam w szpitalu na temat pracy, potrzebują pielęgniarek. Tak, tato, za Błażeja. Nie chcę żadnego doktora. Wyjdę za mąż, czy wam to się podoba, czy nie.

Babunia pozbierała obierki i energicznie wstała.

– Idę – rzuciła przez ramię już od drzwi.

– A dokąd o tej porze? – zdziwiła się matka.

– Zajrzę do Noteckiej. Muszę wiedzieć, czy wnuczka mądrze robi.

– Wolę wierzyć w to, co podpowiada mi serce, niż w wyrocznie jakiejś Noteckiej – zauważyła Agata.

– Serce czasem zwodzi i mami. Pamiętaj, że zakochanie i miłość to dwie różne sprawy. Czasem można się bardzo pomylić – stwierdziła babunia.

– Rzeczywiście, podpowiedziało ci to twoje serce… – rzucił sarkastycznie ojciec. – Będziesz jeszcze żałować, że ojca nie słuchałaś.

– A ty żałujesz czegoś, tato?

Matka wbiła w ojca wzrok tak jednoznaczny, że roześmiał się i pokręcił głową.

– Spróbowałbym żałować – rzekł rozbawiony i szybko dorzucił: – Nie, ja się nie pomyliłem.

– No, a gdzie zamierzacie mieszkać? – zainteresowała się matka.

– Jak to gdzie? – oburzyła się babunia, rezygnując z wyjścia. Żal było przepuścić rozmowę, która zapowiadała się nader ciekawie. – Mało tu miejsca? Lepiej mieć młodych na oku. Zamienię się z Agatką pokojami, mój jest większy.

– Dziękuję, babuniu – bąknęła Agata.

– Dopadnie nas choroba przepełnionego gniazda – westchnął ojciec. – Dopiero zaczną się niesnaski.

– Lepsze przepełnione niż opustoszałe – oświadczyła stanowczo babunia. – Obyś nigdy nie zaznał samotności.

Suknia z francuskiej koronki w kolorze kości słoniowej zaczepiła o kant komody i rozdarła się na brzeżku. Matka, odgryzając zębami nitkę, wieszczyła, że to niczego dobrego nie wróży i zakazała mówić o tym babuni i tak obrażonej, że Agata nie skorzystała z jej ślubnego stroju. Błażej miał jasny garnitur, co nie spodobało się ojcu Agaty. Babunia narzekała, że ksiądz nie celebrował, nie przeżywał i zanim dotarł do ołtarza, odprawił po drodze połowę nabożeństwa. Matka roniła wzruszenie, a rodzice pana młodego starali się ją zabawiać w ramach rodzinnej integracji. Pan Ignacy, wieloletni przyjaciel rodziny, powiedział coś, co miało pozostać na zawsze w głowie Agaty.

– Samo małżeństwo nie jest sensem życia. Sens pojawia się wtedy, gdy mijają lata, ty schniesz jak zwiędły liść, a twój wybranek wciąż jest obok. To działa oczywiście w obie strony – chrząknął i łypnął okiem na Błażeja. – Pamiętajcie, że każdy kolejny dzień przybliża was troszeczkę do kresu i chwała wam za to, jeśli oswoicie upływający czas na waszych twarzach. – Potem przytulił ich oboje i rzekł z mocą: – Takim jak wy nic złego nie może się przytrafić. Tylko nie milczcie przed sobą i nie wahajcie się machać białą flagą, kiedy trzeba. A kompromis niech będzie zawsze sprawiedliwy.

W podróż poślubną ruszyli nad morze. Wtedy zauważyła, że kolor oczu Błażeja jest bardziej szary niż fale, a on sam bardziej uparty, niż myślała.

– Ech, zepsuły mnie ciężkie komunistyczne czasy, potem już zawsze chciałam więcej, niż potrzebowałam – burczała babunia, przenosząc swoje rzeczy do pokoju Agaty. – I gdzie ja to wszystko pomieszczę? Mnóstwo zbędnych przedmiotów, na które wydawałam krocie. Komu to teraz potrzebne?

Błażej mieszał farby potrzebne do odświeżenia pokoju, przysłuchiwał się i uśmiechał nieznacznie.

Agata ledwie rozpoczęła pracę w szpitalu, a już się przekonała, że wszystko, o czym opowiadali na studiach, mija się z prawdą. Bo nie ma uśmiechów, czasu na pogawędki z pacjentami, cudownych uzdrowień, doskonałej współpracy z personelem. To szkodliwe kłamstwa, które otwierają oczy tak szeroko jak okna w salach obłożnie chorych, gdzie nie ma czym oddychać.

Kroki mieszkańców już tętniły w żyłach miasta, choć zegar na kościelnej wieży przed chwilą wybił zaledwie siódmą. Agata wracała z nocnego dyżuru. Starała się nie myśleć o osiemnastoletniej dziewczynie przywiezionej nocą w stanie krytycznym, o młodej kobiecie, która panicznie bała się operacji i o śmiertelnie chorej pacjentce, której nazajutrz być może już nie zobaczy. Uczyła się zostawiać to za zamkniętymi drzwiami szpitala, nie wlec do domu, nie zarażać nikogo smutkiem. Przecinając park, zwolniła kroku i wciągnęła w płuca rześkie powietrze. Ledwo zaczął się marzec, a już drzewa stroiły się w świeżą zieleń, jakby nie pamiętały jesiennego umierania. Powietrze drżało od ptasich świergotów.

Drzwi prowadzące na klatkę schodową starej kamienicy były otwarte na oścież. Widocznie Notecka wyprowadzała psa na spacer. Zawsze zapominała o tych nieszczęsnych drzwiach. Dlatego Wilewska spod trójki denerwowała się, że nie po to założono domofon, by każdy przygodny łachmyta załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne na jej wycieraczkę. Wilewską z kolei obmawiała Dujnowska z drugiego piętra, że popija i sprowadza szemrane towarzystwo. Na szczęście matka Agaty ani nawet babcia, nie brały udziału w sąsiedzkich przepychankach, choć babunia po cichu w kuchni swoje zdanie potrafiła wyburczeć pod nosem.

Matka, nucąc wesoło, jeszcze w szlafroku, zamiatała podłogę w przedpokoju. Jako świeżo upieczona emerytka starała się wypełnić czas czymś sensownym, a z braku innych pomysłów stała się orędowniczką domowych porządków oraz entuzjastką oryginalnych potraw według przepisów wyszukiwanych w Internecie.

– O, jesteś już, córciu – ucieszyła się. – Zjedz śniadanie i zdrzemnij się trochę. Zobaczysz, te noce kiedyś odbiją się na twoim zdrowiu. Wspomnisz moje słowa, jak ci serce zacznie kołatać.

– Taki zawód…

Agata odłożyła torebkę, zajrzała do lusterka i machinalnie poprawiła włosy. Potem ruszyła do kuchni. Matka podreptała za nią, nie przestając biadolić.

– Taki zawód, taki zawód… A mówiłam, skończ ekonomię jak ja, idź do jakiegoś biura. Codziennie od ósmej do szesnastej i masz spokój… W szpitalu wszystko w porządku?

– W szpitalu nigdy nie jest w porządku, mamo.

– No wiem, wiem… Chciałam zapytać, czy dyżur nie był ciężki.

– Nie, nic specjalnego się nie działo – odparła wykrętnie i pocałowała matkę w policzek. – Gdzie babunia?

– Siedzi od rana u sąsiadki. Wiesz, u tej Noteckiej.

– Aha. A tato?

– Jak zwykle. Wyszedł na przechadzkę. Zrobi rundę dookoła skwerku i wróci – uśmiechnęła się czule.

– Przydałby mu się pies, miałby towarzystwo – zauważyła Agata, sięgając po chleb. – Błażej śpi jeszcze?

– Wyszedł jakieś pół godziny temu… A nie chcesz kaszki owsianej? Dobrą ugotowałam, z utartym żółtkiem. Weź z sokiem wiśniowym.

– Zjem kanapkę, mamo. A co ten Błażej tak wcześnie dzisiaj?

– Powiedział, że chce szybciej skończyć robotę i pojechać na jakąś działkę.

– Na jaką znów działkę?

– Nie wiem. Ale jeśli chcesz z nim pojechać, musisz się trochę przespać. Inaczej nigdzie cię nie puszczę.

– Och, ty z tą swoją troskliwością… – westchnęła, jednocześnie tuląc się do matki.

– A o kogo mam się troszczyć? Mam ciebie tylko jedną – matka pogłaskała ją po policzku i odwróciła zaszklone wzruszeniem oczy.

– Pojadę. Jestem ciekawa, co on nowego wymyślił.

– Młody, to go nosi. Miejsca nie może sobie znaleźć – zakrzątnęła się wokół herbaty, żeby ukryć zakłopotanie, lecz Agata i tak dostrzegła ten wybieg.

– Co się znów stało, mamo?

– A co się miało stać? Wczoraj, jak poszłaś na dyżur, znów była kłótnia. Ojciec wymarzył sobie dla ciebie doktora i wciąż mu wypomina… O, wraca właśnie – zauważyła i zamilkła na dźwięk otwieranych drzwi.

– A wiesz, Miłka, kogo spotkałem? – zawołał już od progu ojciec, po czym stęknął jak zwykle, gdy zdejmował buty. Nazywał matkę pieszczotliwie Miłką, choć miała na imię Mirosława. – Antka spotkałem. Oj, posunął się, chłopina. Gęba obwisła, chudy jakiś się zrobił. Nie ten sam człowiek.

– Jakiego Antka? – zaciekawiła się matka.

– Co ci będę tłumaczył, jak i tak nie znasz… – machnął ręką, po czym uśmiechnął się szeroko. – Agatka? Ty już w domu?

– No przecież nockę miała, to jakie „już”? – wtrąciła matka. – Zjesz kaszki owsianej?

– Pewnie, że zjem – zatarł ręce. – Na jelita dobra. Prawda, Agatko?

– Prawda, prawda. Ale nie przesadzaj z ilością, bo ci brzuch urośnie.

– Bez obaw. Przecież na spacery chodzę. A ten twój dziś z samego rana poleciał do roboty. Pracuś, cholera. Tylko zarobić nie umie. Ty, Agatka, za doktora powinnaś wyjść, a nie za…

– Tato, tyle razy cię prosiłam – Agata podniosła się gwałtownie, z hałasem odsuwając krzesło. – Idę spać.

– Oj, to, to – podchwyciła matka. – Najlepiej będzie, jak się prześpisz… A ty nie czepiaj się dziewczyny – zrugała ojca.

Agata przylgnęła policzkiem do poduszki i otuliła się kocem. O szybę tłukła się zbudzona marcowym słońcem mucha, z kuchni dobiegało szczękanie naczyń, matka nuciła jakąś wesołą melodię. Dźwięki były swojskie, dawały poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Agata nie miałaby nic przeciwko temu, by pozostać w domu swojego dzieciństwa, ale Błażej, któremu ojciec wciąż dokuczał, nie chciał o tym słyszeć. Coraz częściej napomykał, że trzeba będzie coś wynająć. Ona zaś pragnęła, by ich małżeństwo układało się jak najlepiej, więc chcąc, nie chcąc, musiała się na to zgodzić.

Zbudził ją delikatny pocałunek. Zanim otworzyła oczy, poczuła znajomy zapach wody po goleniu i dłoń Błażeja na swoich włosach. Przeciągnęła się leniwie.

– Kochanie, nie chciałem cię budzić, ale obiad na stole. I pomyślałem, że potem zabrałbym cię w jedno miejsce.

– Która godzina? – wymamrotała z resztką snu pod powiekami.

– Kwadrans po piętnastej. Wstajesz?

– Wstaję – uniosła powieki i zawiesiła wzrok na pochylonej nad nią twarzy męża. Chyba przed chwilą się golił, bo skóra nosiła jeszcze ślady drobnych podrażnień. Błażej mógł pójść do pracy obrośnięty jak yeti, ale dla Agaty zawsze golił się bardzo starannie. – Kocham cię – szepnęła i cmoknęła go w pachnący policzek.

Wziął ją na ręce i nie spuszczając wzroku z jej ust, powiedział:

– Marzę o tym, by przenieść cię przez próg własnego domu.

Potem pocałował ją tak, że aż zakręciło się jej w głowie.

– Zupa stygnie! – zawołała z kuchni matka, a oni oderwali się od siebie i zachichotali jak psotne dzieciaki.

Godzinę później tłukli się wysłużonym volkswagenem ojca po wyboistej drodze. Agata obserwowała zmieniający się krajobraz, Błażej z uwagą prowadził samochód. Kiedy najechał na wystający z ziemi korzeń, aż syknął.

– Ten rzęch niedługo się rozsypie. Gdyby twój ojciec wiedział, na co narażamy jego samochód, z pewnością nie pożyczałby go tak ochoczo.

– Pożyczałby, on wcale nie jest taki, jak go oceniasz.

– Widocznie nie chce, bym poznał go z tej lepszej strony. W każdym razie nie chciałbym, żeby auto dokonało żywota, gdy ja je prowadzę. Znów byłoby na mnie. Zdaje się, że twój ojciec tylko na to czeka.

– Nie bądź niesprawiedliwy. Ojciec pożycza nam samochód z dobrej woli. Przecież nie mamy innego.

– A moglibyśmy mieć – rzucił Błażej przez ramię, nie patrząc nawet na Agatę. Ale i tak zauważyła, że oczy mu zabłysły.

– Nawet nie próbuj mnie na nic namawiać – rzekła stanowczo. – Na razie nie mamy pieniędzy. Już na remont pokoju wydaliśmy tyle, że gdyby matka nas nie karmiła…

– Nie przesadzaj – przerwał jej. – Umówiliśmy się, że będę odkładał swoją wypłatę na mieszkanie. Teraz mi wmawiasz, że jesteśmy na garnuszku u twojej matki. Chcesz wzbudzić we mnie poczucie winy czy co?

– Nic takiego nie miałam na myśli – wycofała się.

Błażej zamilkł, widziała jak ze złości zacisnął szczęki. Resztę drogi przebyli w milczeniu. Dopiero na miejscu, zatrzymując samochód, Błażej spojrzał łaskawiej na żonę.

– Chcę ci coś pokazać, kochanie – rzekł, a w jego głosie nie brakowało emocji.

Zielona przestrzeń rozciągała się jak obietnica. Błażej trzymał Agatę mocno za rękę i spoglądał wokół rozmarzonym, zamglonym wzrokiem. Chciał to mieć. Obsesyjnie, rozpaczliwie, łakomie spoglądał na ten kawałek ziemi wykrojony na peryferiach małego miasteczka. Teren naszpikowany był młodymi sosnami i zwieńczony taflą jeziora, połyskującą z oddali w świetle zachodzącego słońca. Powstające tu osiedle, odcięte od miasta brzozowym zagajnikiem, postrzegał jako raj dla siebie i ukochanej Agaty. Opowiadał o swoich pragnieniach tak długo, aż spojrzała jego oczami, uruchomiła wyobraźnię, która podsuwała jej bryłę parterowego jasnego domu z plamą równo skoszonego trawnika, z przytulonym do parkanu żywopłotem i altaną z modrzewiowego, koniecznie modrzewiowego, bo odpornego na wilgoć i szkodniki, drewna. Spacerując wśród burej po zimie trawy, poznawała jego wyobrażenia związane z etapami wicia gniazda. Błażej doskonale orientował się w cenach i jakości materiałów budowlanych. Przypuszczała, że od dawna knuł za jej plecami. Jego entuzjazm sprawił, że zaraziła się gorączką posiadania czegoś własnego, z tą jednak różnicą, że brak środków na taką inwestycję stanowił dla niej przeszkodę nie do przebrnięcia. Błażej miał zgoła inne zdanie.

– Damy radę – twierdził. – Zostaw to mnie.

Agata powiodła wzrokiem po rozległej okolicy. Kilka działek już wykupiono, na niektórych rosły fundamenty domów, wokół krzątali się robotnicy. Prowadząca do osiedla droga była błotnista, przeorana kołami buldożerów i ciężarówek.

– Jesteś marzycielem, kochanie – westchnęła i ruszyła w kierunku samochodu..

– Mówię poważnie. Ja to wszystko przemyślałem.

– Błażej, nie musimy mieć domu. Rozmawialiśmy już o tym. Zaoszczędzimy i kupimy w Olsztynie kawalerkę.

– Nasze dzieci nie będą gnieździć się w kawalerce.

– Na razie nie mamy dzieci.

– Ale będziemy je mieć. Poza tym twój ojciec…

– Och, przestań, kochanie. Ojciec drażni się z tobą.

– No to przestanie. Już niedługo.

Babunia zabierała się za smażenie racuchów. Do tego rytuału potrzebowała całej rodziny, ponieważ nie lubiła sama przebywać w kuchni. Kto chciał jeść, musiał jej towarzyszyć, w dodatku powinien wykazać się aktywnym zaangażowaniem.

– Wyłóż talerze serwetkami, Agatko. Nie chcesz chyba, żeby tłuszcz wsiąkł w placki. A ty obrałaś jabłka, Miłka?

– Kończę – odparła matka i uśmiechnęła się do ojca, który żartobliwie przewrócił oczami.

– A gdzie znów Błażej? – zwróciła się do Agaty. – Racuchy wystygną, a on lubi świeże, prosto z patelni. Piątek, świątek czy niedziela, nigdy go nie ma.

– Pojechał do swoich rodziców. Mówił przecież – wyjaśniła Agata.

– A ciebie nie zabrał? – spojrzała podejrzliwie.

– Nie. Pojechał coś z nimi przedyskutować. Uznaliśmy, że czułabym się przy tej rozmowie niezręcznie.

– A cóż to za rozmowa, przy której żona miałaby czuć się niezręcznie? – wtrącił się wzburzony ojciec. Zawsze się unosił, jeśli rozmowa dotyczyła zięcia.

Babunia zatrzymała się z patelnią w ręce i pokiwała głową.

– Ty jak zwykle. Kiedy mowa o Błażeju, zawsze się pienisz. Młodzi mają swoje sprawy, a ty nie musisz o wszystkim wiedzieć.

– Jak to nie muszę? Jeśli coś dotyczy mojej córki, muszę.

– Daj spokój, Jurek – wmieszała się do rozmowy matka. – Chciałbyś, żeby do ciebie wszyscy się wtrącali?

– Ojciec to nie wszyscy, prawda, córeczko? No powiedz ojcu, powiedz – przymilał się.

– To żadna tajemnica – wzruszyła ramionami Agata. – Chcemy kupić działkę za miastem i…

– O! – babunia machnęła drewnianą łyżką przed nosem ojca. – No i bardzo dobrze, że działeczkę sobie kupią. Zasadzą trochę drzewek, malinki, koperek zasieją, trochę trawki i na niedzielę będzie gdzie pojechać, zamiast chodniki w mieście odkurzać. Bardzo dobrze, Agatko.

– Ale nie taką działkę, babuniu – sprostowała Agata. – Budowlaną. Rodzice Błażeja zabezpieczą ją swoim mieszkaniem. Wiecie, pod hipotekę…

– Co? – wybałuszył oczy ojciec. – Temu co znów odbiło? Za co on chce się budować?

– Jurek – mitygowała matka. – Daj dziecku spokój. Skąd ona ma wiedzieć? Zbudować dom to męska sprawa, tak jak zasadzić drzewo i…

– Ty jak coś powiesz – zdenerwował się ojciec. – Przecież on jest goły jak święty turecki. Porywa się z motyką na słońce.

Babunia tymczasem odłożyła łyżkę, zdjęła fartuszek i zamaszystym krokiem ruszyła do drzwi.

– Mama dokąd? – zdziwiła się matka i odsunęła miskę z pokrojonymi w cząstki jabłkami.

– Skoro młodym tu ciasno, trzeba miejsce robić – rzekła dobitnie. – Notecka dobrze mówiła, czas się zbierać.

– Niech się sama zbiera – zdenerwowała się Agata. – Wcale nam nie ciasno, babuniu. Jest nam tu dobrze, a zanim Błażej wybuduje dom, minie wiele lat. Tymczasem mam ogromną ochotę na racuchy, a nikt nie smaży lepszych niż babunia.

– Ty mi oczu nie zamydlaj racuchami – odparła babunia, ponownie zawiązując tasiemki fartuszka. – Mów jak jest, dzieciaku. Niedobrze wam tutaj?

– Nigdzie nie będzie nam lepiej – uspokajała ją Agata. – Niech babunia na zapas się nie martwi i tak nie mamy za co budować domu.

– Ano właśnie, ano właśnie – wyburczał z satysfakcją ojciec i zaczął bębnić palcami o blat stołu.

Błażej przyniósł za pazuchą butelkę wina. Ucałował w obydwa policzki babunię, którą uwielbiał, łypnął okiem na ojca i pociągnął Agatę za sobą do pokoju. Tam wyjął z szafki dwa kieliszki, napełnił je i uniósł uroczyście w górę.

– Zgodzili się – powiedział. – Zastawią swoje mieszkanie.

Wcale nie była pewna, czy to dobry krok, lecz nie miała sumienia psuć mężowi nastroju. Cieszył się jak dziecko. A więc dobrze, będą mieli tę działkę. Zanim spłacą kredyt rodziców, upłynie dużo wody, a w tym czasie wiele może się zmienić.

Agatę ogarnęła niezmierna pustka, choć chodniki miasta roiły się od kroków. Dziś po raz pierwszy Błażej nie chciał jej wysłuchać. Po raz pierwszy trzasnął drzwiami i wyszedł. Nie docierały do niego żadne argumenty, tak bardzo chciał postawić na swoim. Teraz poddała się. Szła do jego pracy pokonana, zmiażdżona gniewem, choć ojciec, który słyszał podniesione głosy z ich pokoju, próbował ją zatrzymać.

– Nie idź tam – warczał, chwytając ją za rękę. – Nie ten, to będzie inny. Ale żadnemu nie pozwolę wydzierać się na mojego dzieciaka.

– Puść, tato – zażądała zmęczonym głosem. – Nie wiesz, o co chodzi.

– Wszystko jedno, o co chodzi – podniósł głos. – Wymagam szacunku dla mojej córki. Jaka przyszłość cię czeka, skoro pozwalasz mu…

– Cicho, Jurek – przerwała matka. – A my to nie kłóciliśmy się? Najlepszemu małżeństwu się zdarza. Puść ją, niech się dogadają i będzie spokój.

Po minie ojca widać było, że go nie przekonała, ale machnął ręką.

– Róbcie, co chcecie – burknął. – Żebyś potem nie narzekała.

Błażej trzasnął drzwiami i wyszedł do pracy. Wściekły był na Agatę, która nie popierała jego pomysłu kupna na kredyt samochodu. Od miesiąca suszył jej głowę, że nie chce wciąż prosić ojca, a potem giąć się w podziękowaniach. To było dla niego upokarzające.

Niespodziewanie trafiła się okazja. Klient, któremu kładł glazurę, zaproponował mu zakup furgonetki w dobrym stanie. Uznał to za idealne rozwiązanie zarówno do roboty, gdzie musiał taszczyć narzędzia, jak i na wymarzoną działkę, którą udało mu się kupić. Oczy mu się świeciły, gdy uruchamiał silnik i wsłuchiwał się w jego granie. O ileż byłoby ze wszystkim łatwiej, gdyby go miał! Niestety, jego zasoby finansowe równały się zeru. Nie miał też możliwości kredytowych, ponieważ firma wciąż nie podpisała z nim umowy. Szef zwlekał, a on się nie napraszał. Jedynie Agata mogła pomóc. Pracowała na etacie, dostałaby kredyt od ręki, ale się nie zgodziła. Nie rozumiała, że to dla dobra ich obojga, że pieniądze szybko się zwrócą. Przekonywał ją, ale uparcie trwała przy swoim. W końcu trzasnął drzwiami i wyszedł. Nie, nie czuł się z tym dobrze. Kilka razy chwytał za telefon, by ją przeprosić, ale po namyśle odkładał komórkę. Trudno było mu się przemóc, tym bardziej, że nie chciał przyjąć jej argumentów. W obecnych czasach wszyscy biorą kredyty, to normalne. Potrzebował piętnastu tysięcy, zaledwie piętnastu tysięcy…

Miał żal do żony i nie mógł przestać o tym myśleć. Nie widzieli się cały dzień, potem Agata miała nocny dyżur. Dlatego spiął się cały, gdy rankiem stanęła w drzwiach budynku, w którym pracował. Po całonocnej pracy wyglądała mizernie. W pierwszym odruchu chciał podbiec i przytulić ją. Ale powstrzymał się. Nie dzisiaj, nie teraz, gdy upierała się przy swoim jak osioł. Zacisnął zęby.

– W porządku, Błażej – odezwała się, patrząc mu zimno w oczy. – Pójdę do banku i wezmę kredyt. Kup sobie tę furgonetkę.

Zanim zdążył zareagować, odwróciła się na pięcie i wyszła, połykając pokaźną porcję goryczy.

II

Przeszłaby na drugą stronę ulicy, ale oni tam stali. Tylko tego brakowało, żeby pogrozili jej palcem. Radiowóz ukryli za rogiem budynku, żeby nie rzucał się w oczy. Stali i patrzyli. Nie wiedziała, czyhają na nią, czy czegoś wypatrują? Miała ochotę zostać tu i podrażnić się z nimi. Prawie zapomniała, po co szła. Do przejścia dla pieszych było jakieś dziesięć metrów, ale stąd miałaby bliżej. Zresztą, może poczekać. Tak dawno na nic nie czekała…

Z drugiej strony nadchodził mężczyzna w sportowej marynarce. I nagle ten klakson, pisk hamulców, skowyt… Co teraz? Udawać, że nic się nie stało? Że to tylko pies? Nawet oni przybiegli, zbierali z asfaltu miękkie kudły, cztery łapy… Na własnych rękach nieśli popiskujące z bólu zwierzę.

– To pani pies?

Kurczę, przecież widzieli, że nie. Chcieli jej wepchnąć w ramiona, pozbyć się kłopotu, a ona tylko szła po jabłka.

– To mój pies – usłyszała nagle tuż za plecami zdyszany męski głos. Obejrzała się. Na wysokości wzroku spotkała guzik marynarki. Nieco wyżej mocno zarysowane szczęki, prosty nos i piwne, przejęte oczy. – Zawsze szedł posłusznie przy nodze, a dzisiaj zwiał. Nie wiem, co mu odbiło.

– Psa trzeba prowadzić na smyczy – zbeształ mężczyznę policjant, wcisnął mu tę kupkę popielatego nieszczęścia i odszedł z poczuciem spełnionego obowiązku.

– Pomoże mi pani? – zapytał mężczyzna. – W kieszonce marynarki mam kluczyki od samochodu. Wyjmie je pani?

– Tak, oczywiście… – Zanurzyła dłoń pod połę marynarki, uderzyło ją bijące od niego ciepło. – Co mam z nimi zrobić? – zapytała.

– Nie wiem – odparł i uniósł do góry brwi, zupełnie jakby dawał do zrozumienia, że to ona powinna wiedzieć. – Muszę pojechać do weterynarza, a nie mogę puścić Trufla. Nie wiem, czy ma całe łapy, porządnie oberwał.

– Mogę go potrzymać, nie jest ciężki.

– Dziękuję. Do samochodu sam go zaniosę, potrzyma go pani w samochodzie.

– Mam z panem pojechać?

– Gdyby pani była tak uprzejma. To niedaleko.

– Wiem, gdzie jest weterynarz – uśmiechnęła się.

Wnętrze auta pachniało świeżą cytryną. Wszystko było tu lśniące i wypielęgnowane.

– Położę pani coś na kolanach – rzekł, sięgając po gruby szary sweter leżący na tylnym siedzeniu. Ostrożnie ułożyła na nim psa, który przestał skamleć i spoglądał na nią parą ufnych czarnych koralików.

– Przepraszam, nie przedstawiłem się. Mam na imię Igor. Igor Zarzycki – oznajmił. – Dziękuję za pomoc. Jestem bardzo wdzięczny.

Igor. Oczywiście, że Igor. Żadne inne imię tak do niego nie pasowało. Wyglądał na Igora od stóp po czubek głowy.

– Olga – rzuciła krótko, pomijając nazwisko. Znalazła się na jego drodze jako krótki epizod, więc po co mu ono? – Spodziewam się, że jest pan wdzięczny. Zrezygnowałam z kupna jabłek na rzecz tej misji.

Nie odpowiedział. Zerknął tylko z ukosa, badając, czy mówi serio.

Obie tylne łapy Trufla były przetrącone, lewy bok poobijany, złamań na szczęście nie stwierdzono.

– Jakoś się wywinął – stwierdził z ulgą Igor i zapłacił za badanie.

– Przypuszczam, że nie jestem już panu potrzebna.

Obrzucił ją zaaferowanym wzrokiem. Odniosła wrażenie, że przez ten krótki moment badania psa zdążył o niej zapomnieć.

– Pani, zdaje się, mówiła coś o jabłkach – zauważył.

– Nic się nie stanie, jeśli kupię jutro.

– Nie, nie. Chodźmy, delikatesy są jeszcze otwarte – rzekł z lekkim zniecierpliwieniem i otworzył przed nią drzwi.

Jakoś nie miała śmiałości się sprzeciwić. Sam zapłacił za dwa kilogramy dorodnych owoców, dołożył pudełko czekoladek, potem podrzucił ją do domu i tyle go widziała.

Uwielbiała wiosnę. Zwłaszcza tę nieśmiałą, jeszcze w powijakach drżących listeczków ledwie zbudzonej brzozy. Zachwycała się złotem forsycji, światłem słonecznych promieni nasiąkniętych resztką zimowego chłodu, a już przedzierających się przez strzępy obłoków. Kochała wszystko. Kulawego psa przy drodze, pomięte twarze staruszek, zasmarkane dzieci, a nawet dokuczliwego ojca, sarkającego tym głośniej, im mniej wódki było w butelce. Była jedną z trzech sióstr wychowywanych po bożemu przez wiecznie zmęczoną matkę i starającego się wprawdzie, ale zniewolonego alkoholem ojca. Mimo to wyniosła z rodzinnego domu dużo ciepła i zrozumienia dla innych. Taka już była. Przenikała człowieka na wskroś, docierając do najgłębszych zakamarków duszy i spiesząc z pomocą. W odbiciu lustra spotykała drobną, lecz dumnie wyprostowaną postać, obdarzoną roziskrzeniem niebieskich, łagodnych, ale stanowczych oczu i bałaganem jasnych, sięgających ramion włosów. Decyzje podejmowała szybko i pochopnie. Zwykle spadała na cztery łapy, ale od pewnego czasu rodziła się w niej druga Olga. We dwie nie mieściły się w jednym ciele, ani nie potrafiły jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie matki.

– Postanowiłaś coś, Olgo? Mogę ci radzić, ale nie mogę do niczego zmuszać. Jesteś pełnoletnia.

Matka i obie siostry zbierały się do odlotu, jak ptaki jesienią. Ostatnie tygodnie upływały na załatwianiu spraw, na planach i pakowaniu walizek. Ojciec ostentacyjnie zapijał wódką nadchodzącą samotność. Tylko obie Olgi tkwiły w miejscu i nie wiedziały, co począć. Pierwsza chciała wykorzystać szansę ogromnych zmian, czekających ją za oceanem, druga zaś trzymała się miasteczka. Tutaj mieszkał Igor Zarzycki. Nie widziała go od tamtego spotkania, ale żyła nadzieją, z którą budziła się i zasypiała. Uparła się, że tamto spotkanie nie będzie ostatnim.

Do licha, czy lepiej stracić coś czy wszystko? – biła się z myślami.

– Zostaję, mamo – oznajmiła w końcu. – Nie da się żyć i umrzeć jednocześnie.

Odprowadziła je na dworzec, gdzie odbyło się łzawe pożegnanie. A potem pociąg wtoczył się ciężko i ciężko odjechał, zabierając strzęp jej serca.

Trzeba było coś robić. Znosić humory ojca, uporządkować dom, podjąć pracę. Koleżanka podpowiedziała jej, że w firmie, gdzie pracuje jej mąż, zwolniła się pracownica biura. Od tygodnia jest wakat, więc może zechciałaby spróbować. Zależało jej na pracy, jakiejkolwiek. Nie mogła liczyć na ojca, który nie widział niczego poza własnym nałogiem. Wprawdzie prócz matury nie miała żadnego wykształcenia, ale liczyła na łut szczęścia. Udało się. Może dlatego, że nie było innego kandydata, a może po prostu spodobała się kobiecie przeprowadzającej z nią rozmowę wstępną. W każdym razie z początkiem tygodnia podjęła nowe wyzwanie.

To nie była duża firma. Zajmowano się tu magazynowaniem i dystrybucją materiałów budowlanych. Pokój dzieliła z panią Basią, piękną kobietą, która wprawdzie pierwszą młodość miała już za sobą, jednak uroda, elegancja i sposób poruszania się przyciągały wzrok. Zwłaszcza mężczyzn. A tych tutaj nie brakowało. Dlatego drzwi otwierały się i zamykały jak wachlarz w upalne lato. Pani Basia doskonale zdawała sobie sprawę ze swojej atrakcyjności i podkreślała ją jeszcze bardziej powabnym strojem i efektownym makijażem. Gdy nie patrzyła, Olga obserwowała ją dyskretnie zza swojego biurka. Nie zazdrościła jej. Z reguły była skłonna raczej do okazywania podziwu. Zawsze miała na podorędziu jakieś dobre słowo. Sama wcale nie czuła się gorsza. Nie korzystała wprawdzie z tych wszystkich kobiecych sztuczek, by podnieść swoją atrakcyjność. Jej atutem była młodość, świeżość i urok osobisty, potrafiła jednak docenić tę dbałość u innych kobiet. Uśmiechała się życzliwie do pani Basi i tym, zdawało się, zyskała jej sympatię.

– Pani Basiu, dyrektor prosi – młoda i sympatyczna sekretarka o obfitych kształtach wsunęła głowę do pokoju. Przy okazji mrugnęła okiem do Olgi. – Jak się pracuje? – zapytała.

– Dobrze – odparła Olga i odwzajemniła uśmiech.

Pani Basia zarumieniła się z zadowolenia, sięgnęła po puderniczkę, którą zawsze miała pod ręką, przypudrowała nos, po czym przeciągnęła szminką usta i skropiła nadgarstki wodą kolońską. Po pokoju rozszedł się zapach świeżych fiołków.

– Idę – rzekła podekscytowana, obciągając po drodze wąską spódniczkę.

Wróciła po kwadransie. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy zasiadła za biurkiem i zajęła się swoją pracą.

– Jeszcze to, pani Basiu – sekretarka położyła plik dokumentów na brzeżku biurka i szybko ulotniła się z pokoju. Na twarz i szyję Basi wystąpiły czerwone plamy. Zacisnęła usta i ostentacyjnie szurnęła papierami, aż te omal nie spadły na podłogę. Olga zatopiła się w swoich tabelkach. Wolała o nic nie pytać, z miejsca poznała, że dyrektor nie potraktował Basi łagodnie. Nie widziała go jeszcze, a już czuła przed nim respekt, a nawet lęk.