Wenus w futrze - Leopold von Sacher-Masoch - ebook + audiobook

Wenus w futrze ebook i audiobook

Leopold von Sacher-Masoch

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wenus w futrze” to powieść autorstwa Leopolda von Sacher-Masocha oparta częściowo na elementach autobiograficznych.

Od nazwiska autora tej powieści - Leopolda von Sacher-Masocha, pochodzi określenie masochizm. Główny bohater wyznaje zakochanej w nim pięknej kobiecie – Wandzie, swoje skryte pragnienia. Marzy o kobiecie idealnej, która będzie okrutnie się z nim obchodzić, bić go i traktować jak niewolnika.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 13 min

Lektor: Wojciech Chorąży

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-238-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

WENUS W FUTRZE

Byliśmy w miluchnym, zacisznym pokoju sam na sam. Na staroświeckim, okazałym renesansowym kominku płonął ogień. Siedziałem tuż obok, mając przed sobą ją — Wenus! I nie była to żadna dama z półświatka, któraby pod tem nazwiskiem prowadziła kampanię z nienawistnym rodem męskim, ani nawet kusząca Kleopatra, lecz prawdziwa bogini miłości.  Zagłębiła się w fotel, patrząc nieruchomo w płomień, który rumieńcem na bladych jej licach się odbijał. Od czasu do czasu poruszyła jedną lub drugą stopą, by ją przysunąć bliżej ognia.  Twarz jej była skończonem pięknem, mimo zamglonych jakąś dziwną melancholią oczu. Patrzyłem więc w tę twarz, jak w słońce, rozkoszując się harmonią klasycznych linii, żałowałem jednak, że nie było mi wolno ujrzeć jej szyi i ramion, jakby wykutych z marmuru ręką największego z mistrzów świata. Urocza bogini bowiem otuliła się cała w bogate futro, kurcząc się w niem i drżąc, jak ktoś odczuwający dreszcze.  — Nie pojmuję, łaskawa pani — ozwałem się po długiej chwili milczenia, — jak można... Przecie od dwu tygodni mamy wspaniałą wiosnę i zimna wcale niema. Chyba, że pani jest w najwyższem stadyum nerwowości...  — Dziękuję za taką wiosnę — odrzekła głębokim, suchym głosem, kichając dwukrotnie raz po raz; — istotnie nie mogę tu już dłużej wytrzymać i zdaje mi się, że...  — Co pani chciała powiedzieć?  — Że zaczynam wierzyć w to, co nie jest do uwierzenia, i że pojmuję rzeczy, jakie uchodzą za niepojęte. Zagłębiłam się w filozofię niemiecką, badałam obyczaje germańskie, na mocy których germanki celują w cnocie wierności i... wcale się teraz nie dziwię, że wy tu na północy, nie umiecie kochać, ba, nawet nie macie najmniejszego pojęcia, czem jest miłość.  — Łaskawa pani pozwoli — przerwałem jej — zdaje mi się, że ja bynajmniej nie dałem pani powodu do takich wniosków.  — No, co do pana — odpowiedziała, kichając po raz trzeci i wzruszając ramionami z niedającym się opisać wdziękiem — byłam dla pana zawsze uprzejmą, od czasu do czasu nawet pana odwiedzam, nie zważając na przeziębienie, do którego, mimo moich futer, jestem bardzo skłonna. Czy pan sobie przypomina pierwsze nasze spotkanie?  — Miałżebym o tem zapomnieć? Miała pani wówczas bujną fryzurę, przypominającą heban, czarne jak węgiel oczy, świeże, płonące purpurą usta. Poznałem panią jednak po bladej, marmurowej, a tak cudnie pięknej twarzy... Była pani ubrana w aksamitny żakiet koloru fiołków, oblamowany gronostajem.  — Tak, tak, byłeś pan zakochany w tej toalecie. A jaki pan był pojętny wówczas...  — Pani nauczyłaś mnie kochać, odsłoniłaś przedemną nieznany świat miłości, w którym przeżyłem pełne dwa tysiące lat.  — A jak bezprzykładnie byłam panu wierną...  — No, co do tego, to...  — Niewdzięcznik!  — Nie mam bynajmniej zamiaru czynienia pani wyrzutów. Pani jest boginią piękności, ale równocześnie także kobietą, która w miłości jest tak samo groźna, jak każda inna.  — Nazywa pan groźnem to — odparła żywo, — co jest elementem zmysłowości, gorącego umiłowania, krótko mówiąc, naturą kobiety oddającej się temu wszystkiemu, co kocha, a kocha to, co jej się podoba?...  — Ba, ale czyż może być straszniejsza rzecz nad niewierność jednej lub drugiej zakochanych w sobie osób?  — Ee — przerwała, — my, kobiety, jesteśmy wierne tak długo, jak długo kochamy. Wy jednak wymagacie od kobiety, aby była wierną nawet wówczas, gdy nie kocha, i aby wam się oddawała bez własnego zadowolenia. Któż więc jest tutaj więcej srogi: mężczyzna, czy kobieta? Wy, ludzie północy, bierzecie miłość zbyt poważnie i szafujecie argumentami tak zwanego obowiązku tam właśnie, gdzie może tylko być mowa o zaspokojeniu.  — Tak, pani, ale za to doznajemy błogich uczuć cnoty i długotrwałego stosunku.  — A jednak — przerwała mi — nie jest to niczem innem, jak tylko obudzoną tęsknotą do pierwotnego stanu ludzkości z ery pasterstwa i koczownictwa. Ale ta miłość pierwotna, będąca najwyższą rozkoszą na ziemi, nie nadaje się dla ludzi nowożytnych, dla was, dzieci refleksyi. Jest ona dla was niedostępna. Z chwilą, gdybyście chcieli być naturalnymi, będziecie tylko pospolici. Naturę uważacie za coś niegodnego. Z nas, słonecznych bóstw Grecyi, uczyniliście demonów, ze mnie — dyablicę. Wy możecie mnie skazać na wygnanie, przekląć, albo siebie samych w przystępie obłędu, jak w bakchanalie, zabijać przed mym ołtarzem na ofiarę, a jeżeli kto ma odwagę dotknąć moich płomiennych ust, odbywa potem pielgrzymkę do Rzymu boso w worze pokutnym i oczekuje, ażali z zeschłego kija kwiaty wonne wytrysną, podczas gdy u moich stóp każdej chwili zakwitają róże, fiołki i mirty. Nie dla nas jednak ich woń! Wy błądzicie dalej we mgle północy. Nas, pogan zostawcie w spokoju pod gruzami i lawą, nie wygrzebujcie nas! Bo dla nas zbudowano Pompei, ale nie zbudowano dla was naszych will, łazienek i templów. Wam niepotrzebne są bogi. My w waszym świecie lodowaciejemy!...  Marmurowa piękność zakaszlała się i naciągnęła na ramiona bobrowe futro.  — Dziękujemy za lekcye klasycyzmu — ozwałem się po chwili, — ale pani nie może zaprzeczyć, że mężczyzna i kobieta zarówno w waszym pogodnym, słonecznym kraju, jak i w naszej ponurej ustroni, są dla siebie wrogami, że miłość jednoczy tylko dwoje ludzi w jedną istotę na czas bardzo krótki, w którym możliwa jest jedna wspólna myśl, jedno uczucie, jedna wola. A potem następuje tem większa między niemi przepaść, no i... pani to zresztą wie lepiej sama... jeżeli jedno nie ma zamiaru wprządz się w jarzmo drugiego, poczuje wnet pęta na swoim grzbiecie...  — A mianowicie odczuje zazwyczaj stopę na swoim grzbiecie mężczyzna — przerwała mi Wenus szyderczo, — o czem znowu pan wie lepiej, niż ja...  — Tak jest, i dlatego właśnie nie poddaję się żadnym złudzeniom.  — To znaczy, że pan jesteś obecnie moim niewolnikiem, który się wcale nie łudzi, no, a ja przygniotę pana za to bez żadnej litości.  — Pani?  — Pan mnie jeszcze nie zna!... Jestem groźną, jak mnie pan z pewnem zadowoleniem nazywa, i mam prawo być taką. Mężczyzna jest pożądający, kobieta pożądana, nic więcej, ale część jej w tem jest rozstrzygająca. Natura dała jej mężczyznę w nagrodę za namiętność. Kobieta więc byłaby bardzo niemądrą, gdyby nie uczyniła sobie z niego poddanego niewolnika, ba, nawet zabawki, aby go wreszcie zdradzić i śmiać z jego niedołęstwa.  — Zasady pani... — rzuciłem, rozbrojony zupełnie.  — Oparte na tysiąc­‑letnich doświadczeniach — podchwyciła ironicznie, zagłębiając białe palce w futro; — im więcej kobieta jest oddaną i uległą, tem prędzej opanuje ją mężczyzna i zniszczy zupełnie; jednakże im groźniejszą i niewierniejszą jest ona, im gorzej z nim się obchodzi, im bezczelniej nim igra, im mniej okazuje mu litości, o tyle więcej wzbudzi w mężczyźnie lubieżności, tem silniej będzie przez niego kochana i uwielbiana. Tak było zawsze, od Heleny i Dalili do Loli Montez.  — Bez zaprzeczenia — wtrąciłem, — nic tak mężczyzny nie zdoła porwać i odurzyć, jak postać pięknej, i despotycznej kobiety, która w sposób bezwzględny zmienia kochanków, jak rękawiczki...  — No i do tego, jeżeli ubiera się w futra — dodała bogini.  — Futra? — zapytałem zdziwiony.  — Znana mi jest poprzednia miłość pańska.  — Wie pani — zauważyłem, — że od czasu naszego ostatniego widzenia się stała się pani nielada kokietką.  — O, aż tak! Z czegoż to pan wnioskuje?  — Pani wie dobrze, że to futrzane okrycie stanowi najwspanialszą ozdobę jej posągowej piękności.  Bogini parsknęła śmiechem.  — Pan śpi... niech się pan zbudzi — ozwała się po chwili, ujmując mnie pod ramię. — Wstawaj pan! — powtórzyła tonem nieodwołalnego rozkazu.  Otwarłem oczy z wysiłkiem i ujrzałem rękę, która mną potrząsała. Nie była to jednak delikatna, jak z marmuru wykuta dłoń bogini, lecz gruba, bronzowa... jakby łapa niedźwiedzia. Poznałem. Budził mnie mój stary, wiecznie podchmielony kozak, stojąc tuż nademną.  — Niechże pan wstaje! — powtórzył kozak raz jeszcze, — to zgroza!  — Co znowu? jaka zgroza?  — Zgroza, spać w ubraniu, i do tego nad książką.  Podniósł książkę z ziemi, otarł ją i położył na stole, dodając:  — I to spać wówczas, gdy najwyższa pora jechać do pana Seweryna, który zaprosił nas na herbatę

*****

 — Szczególny pan — rzekł Seweryn, gdym mu to wszystko opowiedział. Wywarło to na nim silne wrażenie. Oparł ręce na kolanach i pogrążył się w głębokie zamyślenie.  Wiedziałem, że przez dłuższy czas nie poruszy się nawet, i tak było w istocie. Znałem go od trzech lat, żyjąc z nim w ścisłej przyjaźni, więc niedziwne dla mnie było jego zachowanie się. Był to półwaryat i za takiego uchodził w całej kołomyjskiej okolicy. Dla mnie jednak był on bardzo ciekawą osobistością i zarazem sympatyczną.  Pomimo młodego wieku — liczył bowiem niewiele ponad trzydziestkę — był zamożnym właścicielem dóbr i mimo to wyglądał bardzo marnie, a przytem odznaczał się pewną powagą i pedanteryą, jakiej podlegają ludzie starsi i zmanierowani. Miał swój własny oryginalny sposób życia, napół filozoficzny, napół praktyczny — uregulowany ściśle podług zegarka na minutę. A równocześnie zastosowywał ściśle w praktyce termometr, barometr, aerometr, hydrometr i wszystkie mądrości Hipokratesa, Hufelanda, Platona, Kanta, Knigge’a i lorda Ehesterfield‘a. W nawale tych praktyk miewał często napady tak gwałtowne, że omal muru głową nie przebijał, wobec czego każdy chętnie ustępował mu z drogi.  Kiedy gospodarz mój zamilkł, w pokoju zapanowała cisza. Przerywał ją tylko łopot ognia na kominku i syczenie olbrzymiego samowara. Kołysałem się w bujającym fotelu, przypatrując się urządzeniu komnaty tego dziwaka. Były tu szkielety zwierząt, wypchane ptaki, globusy, odlewy gipsowe, modele i inne osobliwe drobiazgi. Nagle spostrzegłem wśród tych rupieci, przytwierdzonych do ścian, obraz, który dziś jeszcze stoi mi przed oczyma w blasku ognia kominkowego i wzbudza we mnie nieokreślone wrażenie.  Był to obraz olejny wielkich rozmiarów, malowany dość barwnie podług szkoły belgijskiej, przedstawiający przecudnie piękną nagą kobietę, okrytą jedynie futrem o obfitym ciemnym włosie. Z twarzy jej promieniowała słoneczna pogoda i wyraz jakiegoś rozkosznego zadowolenia. Wyciągnęła się w pół leżącej postaci na otomanie, na lewym łokciu się wsparłszy, w prawej ręce dzierżąc szpicrutę. Lewą stopę oparła niedbale na grzbiecie mężczyzny, który tarzał się przed nią jak niewolnik, ba, więcej może — jak pies wierny, chociaż najwidoczniej maltretowany. Człowiek ten, o szlachetnych, choć nieco ostrych rysach, wzrokiem, pełnym rozkosznego omdlenia, patrzał w twarz dręczącej go kobiety z uśmiechem, wyrażającym boleść i równocześnie jakieś dziwne zadowolenie. Był to... Seweryn. Wydawał się młodszym o jakie lat dziesięć i nie nosił wówczas brody.  — Wenus w futrze! — zawołałem, wskazując obraz. — Widziałem ją w moim śnie... To ona!  — Widziałem ją i ja — odparł grobowym głosem Seweryn, — z tą tylko różnicą, że... na jawie, własnemi oczyma.  — Naprawdę?  — Och, to głupia historya.  — A więc teraz rozumiem. Widocznie widziałem przypadkowo u ciebie ten obraz i przyśnił mi się potem. Powiedz mi jednak, jaki zaszedł stosunek między tobą a tą dziwną postacią. Niewątpliwie odegrała ona w twojem życiu ważną rolę; czyż nie tak?  Seweryn, zamiast odpowiedzi, wskazał mi pendant, mówiąc:  — A teraz spojrz tam.  Drugi obraz, stanowiący pendant do tamtego, był doskonałą kopią znanej z galeryi drezdeńskiej „Wenus przed zwierciadłem“ Tycyana.  — No? i cóż? — zapytałem.  Seweryn powstał i wskazał palcem futro, którem upiększył Tycyan swą boginię miłości.  — I tu również Wenus w futrze — rzekł, uśmiechając się smutnie, — i sądzę, że stary Wenecyanin nie uczynił tego z rozmysłu. Najprawdopodobniej malował on portret jakiejś Messaliny i z grzeczności dodał amorka, trzymającego lustro, aby w niem mogła oglądać przecudne swoje wdzięki z całej okazałości.  — Dzieło wielkiego mistrza nie jest niczem innem, jak tylko pochlebstwem, przeniesionem na płótno. Później dopiero jakiś specyalny znawca epoki rococo ochrzcił postać imieniem Wenus, a futro, którem mistrz okrył swój model dla zwykłej przyzwoitości, użyte zostało za symbol okrucieństwa, towarzyszącego kobiecej piękności. Zresztą mniejsza o to — dosyć, że obraz dziś wydaje się nam, jakby był bardzo pikantną satyrą na naszą miłość. Wenus, przeniesiona na północ, w lodowy chrześcijański świat, musi się okrywać starannie futrem, ażeby uniknąć... przeziębienia...  Ostatnie słowa wypowiedział pół żartobliwie, śmiejąc się dość nienaturalnie i zapalając świeże cygaro.  W tej chwili otwarły się drzwi, w których ukazała się słuszna i piękna blondynka, o dużych modrych oczach, ubrana w czarną jedwabną suknię. Wniosła nam zimne przekąski i jaja do herbaty. Seweryn wziął jedno jajo i nadbił je łyżeczką.  — Ileż razy mam ci powtarzać, że nie znoszę jaj za twardych?! — krzyknął podniesionym głosem, tak, że kobieta zadrżała.  — Ależ, drogi Sewerciu — szepnęła trwożnie.  — Co to znaczy... Sewerciu? — odparł tym samym tonem, chwytając harap z kołka; — powinnaś słuchać, słuuuchać! rozumiesz?  Piękna kobieta skoczyła, jak spłoszona sarna, i znikła za drzwiami.  — Poczekaj, złapię ja cię jeszcze — wołał za nią, grożąc harapem.  — Sewerynie, dajże pokój! — wtrąciłem się, kładąc mu rękę na ramieniu; — jak można obchodzić się w ten sposób z tak piękną kobietą!  — Ho, ho! przypatrzno ty się jej lepiej, mój kochany — odparł nieco spokojniej, mrugając znacząco jednem okiem; — niechnobym ja zaczął ją pieścić, wnetby mi zarzuciła na szyję arkan; a tak... ubóstwia mię wręcz, ponieważ wychowuję ją sobie z harapem w ręku....  — Ee, idź sobie...  — Idź sobie ty... Kobiety należy tresować tylko w ten sposób, nie inaczej!  — Zresztą... żyj sobie, jak pasza w swoim haremie, co mnie to obchodzi, tylko nie zaprzątaj mi głowy swemi teoryami.  — Dlaczego nie? — przerwał mi żywo. — Musisz być albo młotem, albo kowadłem, powiedział Goethe, mając może na myśli nie co innego, jak tylko stosunek między mężczyzną i kobietą, co dała ci również do zrozumienia we śnie twoja Wenus. Na namiętności mężczyzny opiera się moc kobiety, której ona nie omieszka wykorzystać, jeżeli tylko mężczyzna nie ma się na baczności. Musi on być albo jej tyranem, albo niewolnikiem... jedno z dwojga. Wybór do niego należy. Jeśli się jej podda, oho! wprzągł się w jarzmo i niebawem poczuje chłostę.  — Osobliwe maksymy...  — Nie maksymy, lecz doświadczenia — odparł, chwiejąc głową; — czułem już baty na własnym grzbiecie. Chcesz wiedzieć, jak to było?  Dobył z biurka rękopis i położył na stole.  — Pytałeś mnie przedtem o znaczenie tego malowidła na ścianie, i winienem ci odpowiedzieć. Chcesz... czytaj!  Usiadł naprzeciw kominka, odwróciwszy się plecami ku mnie, i zamilkł. Zapanowała znowu taka cisza, jak przedtem, przerywana tylko świergotem świerszcza w starym murze i syczeniem samowara. Zabrałem się do czytania. Rękopis był zatytułowany „Zwierzenia głupiego fanatyka“. Poniżej znajdowały się, zamiast motta, dwa wiersze, wyjęte z Fausta:

„Du übersinnlicher sinnlicher Freier, Ein Weib nasführet dich!“  Mephistopheles.

 Odwróciłem kartę i począłem czytać:  „Zwierzenia, zawarte w tej książce, są wypisane z dawnego mego dziennika w formie zmienionej o tyle, że usunąłem wszystko, co mi się wydawało mniej bezstronnem; dodałem też wiele myśli nowych, które w bolącem sercu zrodziły się, jako wspomnienie.

*****

 Gogol, ten rosyjski Molière, powiedział gdzieś: „Prawdziwie komiczną muzą jest ta, która pod maską uśmiechu i wesołości łzy roni“.  Wspaniałe zdanie! Stosuje się ono w zupełności do mnie w chwili, gdy piszę te słowa. Wydaje mi się, jakoby powietrze napełnione było wonią, która mnie odurza i powoduje zawrót głowy. Dym z kominka kłębi się i przybiera postacie złośliwych chochlików, wskazujących na mnie palcami, chichocąc się i drwiąc; pyzate amorki wskakują na poręcz mego krzesła, siadają mi na kolanach, i muszę się uśmiechać nienaturalnie, nawet śmiać się głośno — równocześnie opisywać swoje przygody, i to nie atramentem, lecz krwią własną, tryskającą z rozdartego serca i ran, odnowionych wspomnieniami... Ból mną wstrząsa ogromny i od czasu do czasu padnie na białą kartę — łza.

*****

 Ociężale, leniwie wloką się dni w zacisznej miejscowości kąpielowej w Karpatach. Gości jeszcze niema. Pora znakomita do pisania sielanek. Miałem zamiar urządzić tu własną wystawę obrazów, zaopatrzyć teatr w nowości repertuarowe na cały sezon, urządzić szereg koncertów i pikników, — ale... nie zrobiłem jeszcze nic, prócz napięcia płócien, porozcinania arkuszy, gdyż jestem — ach, Sewerynie, bez żenady przed samym sobą... okłamuj drugich, bo siebie okłamać nie zdołasz nigdy — a zatem jestem niczem innem, jak tylko dyletantem zarówno w malarstwie jak w poezyi, muzyce i wszelkich innych sztukach pięknych, które swoim „majstrom“ zapewniają sławę i potęgę, a przedewszystkiem jestem dyletantem w życiu.  Żyłem dotychczas tak samo, jak malowałem lub grałem, czyli, że nie wychodziłem nigdy poza ramy projektów. Są ludzie, którzy zaczynają wszystko, a nie kończą niczego. Jednym z takich jestem ja.  Ale niema nad czem rozwodzić się wiele.  Siedzę u okna w swojem gniazdku i uważam je za bezgranicznie poetyczne. Tuż wznosi się stroma góra, zalana promieniami letniego słońca, z której spadają strugi potoków i szumią, tłocząc się po głazach i złomach. Zbocza i stoki pokryte runią świerkowych lasów i kwietnych hal, na których rozpierzchły się trzody wełnistych owiec. W dali dźwigają się w jasny błękit ośnieżone szczyty Tatr.  Dom, w którym mieszkam, znajduje się w parku, a raczej w lesie, czy puszczy, nie wiem sam, jak określić. Niema tu nikogo, oprócz mnie, gospodyni pani Tartakowskiej ze Lwowa i jakiejś wdowy z Moskwy. Jest tu jeszcze stare psisko, kulejące na jedną nogę, i kot, który się ciągle bawi kłębkiem nici. Zdaje mi się, że ten kłębek należy do pięknej wdowy. Jest ona istotnie piękna i dość młoda; liczyć może nie więcej nad dwadzieścia cztery lat — i podobno bardzo bogata. Mieszka na pierwszem piętrze, — ja w parterze; okna do jej pokojów są prawie zawsze zasłonięte storami, pomalowanemi na zielono, a balkon opleciony gęsto dzikiem winem. Ja zaś mam na dole altankę, osłoniętą szczelnie pnącemi się roślinami, i przepędzam tu znaczną część dnia na pisaniu i malowaniu. Mam stąd widok na ów balkon, gdzie rzucę wzrokiem czasem od niechcenia, i widzę po przez liście i sploty zieleni — białą kobiecą suknię.  Piękna kobieta jednak obchodzi mnie niewiele, gdyż zakochałem się w innej, i to bardziej nieszczęśliwie, niż rycerz Toggenburg i Chevalier w Manon l‘Escaut, ponieważ ukochana moja... wykuta jest z kamienia.  W głębi parku znajduje się mała polanka, na której pasą się dwie oswojone sarny. Na środku polany wznosi się postać Wenus, wykuta z kamienia. Jest to prawdopodobnie kopia arcydzieła z Florencyi. Otóż ta Wenus wydaje mi się najpiękniejszą ze wszystkich kobiet, jakie w życiu widziałem. Prawdę powiedziawszy, niewiele kobiet pięknych widziałem dotychczas i jestem dyletantem nietylko w sztukach pięknych, ale i w miłości. Tu również kończy się na projektach i idealnych planach. Zresztą niema o czem mówić wiele. Piękność jest niedoścignioną, zwłaszcza dla mnie, zakochanego po uszy, namiętnie, szalenie w kamiennym posągu kobiecym, otrzymując za to zawsze spokojny uśmiech, zaklęty w zimny kamień.  Często w pogodne dni kładę się na kwietnym kobiercu pod młodym bukiem i czytam, a następnie odwiedzam swoją ukochaną, niemą i zimną — nawet w nocy, padam przed nią na kolana i, głowę o jej stopy oparłszy, modlę się do niej.  Gdy wzejdzie księżyc, który właśnie dobiega pełni, i rozsieje srebrną poświatę mroków, rozścieli potop blasków na uroczej, zacisznej polanie — zdaje mi się, że ta zaklęta królewna miłości drgnęła pełnią życia i z rozkoszą i lubością kąpie się w srebrnych strugach księżycowych promieni.  Gdy pewnego wieczora wracałem aleją od swojej bogini, spostrzegłem tuż w pobliżu wyniosłą postać w bieli, o posągowych konturach. Dech we mnie zamarł. Zdawało mi się, że to najukochańsza moja zstąpiła z piedestału i poszła mymi śladami, za mną, gotowa rzucić mi się w ramiona. Stanąłem, wyczuwając przyspieszone bicie własnego serca i drżąc z nieznanej trwogi, jak liść, no i...  Jestem dyletantem, najpospolitszym dyletantem w świecie... Oto... nie namyślając się wiele, uciekłem, co mi sił starczyło.

*****

 Co za zbieg okoliczności! Żyd, przekupień, zajmujący się sprzedażą fotografii i widoków, ma w ręku podobiznę mego ideału. Jest to zdjęcie fotograficzne „Wenus przed lustrem“ Tycyana. Postać wydaje mi się tak piękną, że poczułem w sobie natchnienie... Kupiłem karton i zaopatrzyłem go w napis „Wenus w gronostajach“.  O Wenus! kostniejesz z zimna, mimo, że sama wywołujesz w sercu człowieka płomienie. Osłoń się płaszczem despoty, bo ci najlepiej do twarzy, ty — groźna bogini miłości i piękna!  I nakreśliłem z pamięci urywek z „Fausta“: „DO AMORA! Ułudą jest tych skrzydeł para. Strzały — to zwykłe orle szpony, Wieniec zakrywa zdradne różki.­‑— Amor, bez żadnej wątpliwości, Jak wszystkie bóstwa olimpijskie, Zakapturzonym jest szatanem“.  Ustawiłem rycinę na stole, o brzeg książki ją oparłszy, i począłem się jej przypatrywać.  Wspaniała piękność posągowa bogini, udrapowanej w sobole, z jakąś ironiczną kokieteryą, z niewysłowionym czarem, zaklętym w marmurowem obliczu, zachwyca mnie i równocześnie budzi grozę!  Chwytam pióro i piszę:  „Kochać i być kochanym... to szczyt rozkoszy i szczęścia na ziemi. Lecz jakże blednie to szczęście wobec pełnej udręczeń błogości, jakiej się doznaje, gdy ubóstwiana przez nas kobieta tyranica przygniata nas stopą, silnie i bez litości. Samson, ów olbrzymi bohater, dał się opanować ponownie Dalili, która go przedtem zdradziła, więc zdradziła go po raz drugi — i Filistyni ujęli go i wykłuli na jej rozkaz oczy, zwrócone do ostatniej chwili na nią — tę piękną i ubóstwianą, a niewierną okrutnicę“.

*****

 Śniadanie spożyłem w altance i zabrałem się do czytania księgi Judyty, zazdroszcząc srogiemu Holofernesowi królewskiej niewiasty, która ścięła mu głowę...  „Bóg ukarał go i wydał w ręce kobiety“...  Zdanie zaiste epokowe...  Izraelici nie bardzo byli uprzejmi dla kobiety... zarówno, jak i ich Bóg, który wydaje człowieka w ręce kobiety za karę! — Pomyślałem raz w głębi duszy. Cóż jednak zawiniłem ja, żeby On miał mnie ukarać?  Do licha! Ale oto zbliża się nasza gospodyni, która wydaje się, jakby przez noc jeszcze więcej się zgarbiła. Na balkonie przez sieć zieleni przebija się obraz jakiejś postaci... Wenus to, czy wdowa?  Tym razem jest to istotnie ta ostatnia. Pani Tatarkowska, uczyniwszy przedemną panieński dyg, prosi mnie w jej imieniu o książki do czytania. Biegnę do pokoju i chwytam kilka tomów, zapomniawszy zupełnie o tem, że do jednego z nich włożyłem fotografię Wenus. Stara już weszła do niej na balkon... Co sobie pomyśli ta urocza wdówka o mnie? W tej chwili wybuchnęła śmiechem. Niezawodnie śmieje się — ze mnie.

*****

 Pełna tarcza księżyca wytacza się nad szczyty gór i wierzchołki jodeł, okalających park. Mgła leciuchna wtłacza się w wąwozy i zagłębia okolicy, a ponad niemi ścieli się srebrna poświata, hen, jak okiem sięgnąć. Cisza, i tylko strumyki spadają z łoskotem po skałach.  Nie wysiedzę w pokoju. Ubieram się nanowo. Coś mnie woła, coś ciągnie do parku, na polankę, do niej, do mojej bogini, kochanki zaklętej i czarownej.  Noc jest chłodna. Odczuwam do pewnego stopnia dreszcz. Powietrze, przesycone wonią kwiatów i żywicy, aż za ciężkie jest do oddychania.  Co za uroczystość, jak dziwna i piękna muzyka wokoło! Gwiazdy błyszczą z rzadka na pogodnym błękicie. Polana wydaje mi się gładką, jakby pokryta taflą lodu, a ponad nią wznosi się posąg mojej bogini.  Przystępuję bliżej i — oczom wierzyć nie mogę. Z ramion posągu opada aż do stóp ciężkie bogate futro... Ogarnia mię lęk i, — uciekam...  Zaledwie postąpiłem kilkanaście kroków, spostrzegłem, że zmyliłem drogę, wchodząc w