Wędrowcy - Joanna Papuzińska - ebook

Wędrowcy ebook

Joanna Papuzińska

0,0

Opis

Czasem wystarczy chwila nieuwagi: śnieg sypnie nagle i przesłoni znane widoki albo wstąpisz do przypadkowego sklepiku — i już czas cię schwyci w swą boczną odnogę, i poprowadzi ku niezwykłym przygodom.

Oczywiście łatwiej o to, gdy się jest dzieckiem. Ale i niektórym dorosłym przytrafiają się takie nieoczekiwane wędrówki.

Znacie — to przeczytajcie raz jeszcze. Nie znacie — nie tracąc ani chwili, wyruszcie w nieznane prowadzeni przez czarowną opowieść Joanny Papuzińskiej. Szerokiej drogi!

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Joanna Papuzińska
Wędrowcy
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: Opowiadanie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 79

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Joanna Papuzińska

Wędrowcy

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-6044-5

Wędrowcy

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Rozdział I

Ten większy pokój, przegrodzony szafą, sprzątało się zawsze na ostatku, a i on był już prawie skończony. Przedświąteczne perfumy myszkowały po całym domu i wciskały się do wszystkich dziurek od nosa, jakie napotkały na swej drodze.

„Nikt nie zna receptury, czyli przepisu na ten zapach! — rozmyślała Agnieszka. — Świerkowe igły, kapusta z grzybami, pasta do podłogi, a reszta? W każdym domu pachnie to inaczej i co roku tak samo”.

Agnieszka klęczała na prastarej pieluszce, pamiętającej jeszcze zamierzchłe czasy jej niemowlęctwa, a teraz zdegradowanej do roli podręcznej ścierki. Pastowała ostatnie centymetry kwadratowe podłogi.

Ach, te grudnie, jak głębokie studnie, 
Coraz ciemniej, 
Coraz chłodniej, 
Coraz nudniej. 
Ale w dali jakiś blask, jakiś połysk... 
Mrok się wyciąga wciąż dłużej i dłużej, 
Zima nadjeżdża na brudnej chmurze, 
Ale grudzień jest zawsze wesoły! 

Zaśpiewała nagle, zupełnie nieoczekiwanie. Piosenka wyskoczyła jej z głowy sama, jakby siedziała tam już od dawna gotowa i czekała, aż się ją wypuści na swobodę.

— Antek! Antek! Słyszałeś? Ułożyłam niechcący wiersz! — zawołała Agnieszka w stronę szafy.

— Mmm — dobiegło zza szafy i znów zaległa cisza.

— Antek! Nie mukaj! Wyłaź, bo ja już i tak kończę! Teraz twoja kolej.

— Mmm... zaraz — zamruczał Antek zza swojej szafy, co było widomym znakiem, że pogrążony jest w jakichś sprawach, które trzymają go w szponach i w kajdanach i nie wypuszczą za nic.

— Antek, do licha, przestaniesz ty czytać czy nie?

— Za chwilę... — zamamrotało znowu za szafą.

Ale Agnieszka znała sposoby sprawdzone po stokroć i niezawodne. Wypróbowane sposoby starszej siostry.

Łomocząc głośno, pociągnęła z przedpokoju froterkę, specjalnie wypożyczoną na świąteczną okazję. Włączyła przewód do gniazdka, pstryknęła parę razy kontaktem, lecz maszyna nie odezwała się, nie drgnęła nawet.

— Oj, nie mogę! Chyba się zepsuła! — krzyknęła trwożnie.

— Zaraz! — dobiegł zza szafy głos, daleki i wysilony, jakby musiał po drodze przedrzeć się przez siedem gęstych lasów, przeskoczyć siedem przepaści, przemierzyć siedem pustyń.

Agnieszka wzruszyła ramionami i, uśmiechając się chytrze, docisnęła wtyczkę i pogmerała palcem obok przełącznika.

Froterka bzyknęła parę razy leniwie i ucichła.

Za szafą zaś stęknęło, zaszeleściło, zatrzeszczało.

Zadudniły drewniaki. Z drewnianej twierdzy wyskoczył Antek w całej swej ośmioletniej okazałości.

— Oj, ty psujo! Nie ruszaj, jak nie potrafisz! — pouczył siostrę bardzo mądrym i grubym basem. Sprawdził zręcznie i szybko wszystkie połączenia. Włączył froterkę, która zahuczała zrównoważonym i posłusznym głosem. Koliste szczotki poszły w ruch i zaczęły polerować zapastowaną podłogę.

— Nabrałaś mnie znowu! Nic się nie zepsuło! Od razu wiedziałem, że mnie nabierasz — zamruczał z wymówką.

— Bo ciągle czytasz i czytasz, i jesteś nieprzytomny! Mądrala! Nauczył się czytać i myśli, że cały świat jest już nieważny, bo on czyta! Naukowiec!

— Pomyłka, i to gruba jak słoń! Bo ja wcale nie czytałem, tylko sporządzałem bardzo ważną rzecz! Oczywiście, na razie tylko projekt!

— No i na jedno wychodzi! Ciągle byś myślał i dumał, a robić powinien ktoś inny!

— Stara zrzęda! Zrzędzisz, jakbyś miała sto lat! A ja wiem, dlaczego tak zrzędzisz!

— No, dlaczego?

— Bo nie pochwaliłem twojego głupiego wiersza!

— Głupiego?!

— No, i to jeszcze jak! — krzyknął Antek, zastawiając się przezornie froterką, bo siostra schwyciła z podłogi bardzo zasłużoną pieluszkę i miała zamiar trzepnąć nią brata po bardzo mądrej głowie.

Lecz starsze siostry mają zazwyczaj dłuższe ręce niż młodsi bracia. Bardzo zasłużona pieluszka z łopotem przecięła powietrze o milimetr od Antkowego ucha.

Antek pisnął i zasłonił głowę rękami.

I wtedy stała się rzecz niezwykła, której nikt nie mógł przewidzieć.

Wypuszczona z rąk froterka elektryczna ruszyła w samodzielny taniec po podłodze, zataczając w powietrzu energiczne kręgi długim drążkiem.

— Ratunku!

— Łap to!!

— Wyłącz!!!

— Paprotka!!!!

Wszystkie cztery okrzyki zabrzmiały prawie równocześnie, ale ten ostatni, choć najgłośniejszy, nie zdał się już na nic. Paprotka, trącona kijem od froterki, pędziła właśnie na spotkanie z podłogą.

Z cichym chrzęstem rozprysły się po pokoju gliniane szczątki donicy. Posypała się ziemia. Ale sama paprotka wylądowała pośrodku tego pobojowiska godnie i niewzruszenie. Splątane ciasno korzenie tworzyły w środku jakby drugą doniczkę.

Antek z ofiarnością bramkarza pierwszej ligi rzucił się na froterkę, dopadł do przełącznika i uciszył zwariowaną maszynę.

— Aleśmy narobili! — jęknął żałośnie.

— Cicho, zaraz to zlikwidujemy! Poszukaj jakiejś doniczki!

Rodzeństwo, w najlepszej komitywie i zgodzie, zabrało się do zacierania śladów zbrodni. A nie można było tego czynu nazwać inaczej, jak zbrodnią.

Paprotka, którą przed wieloma, wieloma laty mama dostała w podarku od cioci Marychny, była bardzo ważnym członkiem rodziny. Mama jej doglądała, kropiła, wietrzyła, nawoziła, nie pozwalała palić przy niej papierosów tacie ani gościom. Paprotka zastępowała mamie ogródek działkowy — ba, całe gospodarstwo rolne. Dla dzieci zaś była niezrównanym towarzyszem zabaw.

Wystarczyło zapalić małą lampkę i ustawić ją w odpowiednim miejscu. Wtedy bujne liście paprotki rzucały ogromne cienie na ściany. Pokój zamieniał się w bezludną wyspę, tropikalną dżunglę, las przedpotopowy — co tylko było potrzebne.

Paprotka była także główną bohaterką wszystkich przeprowadzek wewnątrzmieszkaniowych. Takie przeprowadzki odbywały się dosyć często dla podtrzymania ducha w rodzinie. Gdy czekanie na nowe mieszkanie, które jakoś nie mogło się wybudować, wydawało się już zbyt długie i nieznośne. Gdy w domu wszystko okazywało się niemożliwie ciasne i stare. Wówczas mama rzucała hasło: „Przeprowadzka!”. Przestawiało się wtedy meble. Ktoś zamieniał się z kimś na miejsce do spania albo na kącik do pracy. Tata zaś ustawiał nadzwyczaj pomysłowe przegródki, które miały w czarodziejski sposób powiększyć mieszkanie o jeden przynajmniej pokój. Pierwszym punktem programu każdej przeprowadzki było wyznaczenie miejsca dla paprotki.

Nic więc dziwnego, że Antek zmiatał teraz na szufelkę każdą drobinkę ziemi tak uważnie, jakby zbierał rozsypane perły.

— Tata ma rację, że ona jednak jest nie do zdarcia, ta paprotka. Patrz, nic jej się nie stało. Ani jeden listek się nie złamał!

Agnieszka już oglądała przyniesioną z balkonu doniczkę.

— Nawet dobrze się składa, mama już dawno mówiła, że trzeba ją przesadzić.

Ostrożnie dźwignęła paprotkę razem z bryłą ziemi.

Coś wyśliznęło się jej spomiędzy palców i stuknęło o podłogę.

— Patrz, co było w paprotce! Rodzinny skarb! — krzyknął Antek. — Kluczyk od nie wiadomo czego!

— Oj, teraz mi nie przeszkadzaj! Dosypuj ziemię!

Antek wsunął kluczyk do kieszeni i zajął się osadzaniem paprotki w nowej doniczce.

Udało się to nad podziw dobrze. Wkrótce już paprotka stała na swej półeczce, jak gdyby nigdy nic. Podłoga była wyfroterowana do połysku.

Agnieszka pobiegła do kuchni i zajrzała do kapusty z grzybami, która perkotała z wolna na azbestowej płytce.

— Dobra jest, jeszcze się nie zdążyła przypalić. No, to właściwie wszystko zrobione! Nasi rodziciele mogą już sobie wracać.

Siedli na tapczanie i oglądali mieszkanie krytycznym wzrokiem.

— A jak tam u ciebie za szafą? — spytała Agnieszka.

— Wszystko poukładałem! Tylko jedna kartka leży na wierzchu i dwa pisaki. To właśnie mój spis, który robiłem.

— No i co to za spis?

— Spis najpilniejszych wynalazków do końca dwudziestego wieku. Tych, które trzeba koniecznie zrobić.

— Ciekawe! Pokaż mi to!

Ale w tej samej chwili zasuwa w drzwiach chrząknęła dźwięcznie i zaczęła się powoli otwierać.

— Idą — stwierdził Antek.

Rodzice przeciskali się przez drzwi, pomagając sobie nawzajem, objuczeni torbami, siatkami i mnóstwem pakunków luzem. Z jednej siatki sterczał sztywny i oszroniony ogon karpia, spowity puklem anielskich włosów, które wyśliznęły się z jakiejś torebki.

— Niech dunder świśnie całe te święta! — pomrukiwał tata, wyciągając swoje chude piszczele spomiędzy paczek.

— W przyszłym roku wykupuję wczasy rodzinne! Dość tych zabobonów!

Tata przedarł się do kuchni, znacząc za sobą ścieżkę z maku, który sączył się z pękniętej torby.

— Gusła i zabobony! — powtórzył raz jeszcze. — A wy tu czego chcecie? — zdziwił się, widząc dwa łebki, które wychynęły spoza kuchennych drzwi.

— Mikołaja! — krzyknął Antek.

— Może coś pomożemy? — zaofiarowała się Agnieszka.

— Broń Boże, a kysz! Uciekajcie stąd zaraz! — zatrzepotała się mama, wpadając do kuchni jeszcze w berecie na głowie i zasłaniając własnym ciałem stos leżących na stole paczek.

Tata, zdenerwowany, kichnął głośno, zanurzył rękę w kieszeni, wyciągnął z niej kłąb wąziutkich, kolorowych wstążeczek i już miał wytrzeć w nie nos.

— Stop! Hamulec! Wsteczny bieg! — krzyknęła wówczas cała rodzina.

Tata przyjrzał się wstążeczkom z zainteresowaniem.

— Aha... — powiedział. — Przypominam sobie nawet, skąd je mam... Przecież właśnie postanowiłem zapuścić sobie warkoczyki...

— Cha, cha! Nie bujaj nas! Dobrze wiemy, po co te wstążeczki!

— Hurra, niech żyją prezenty!

— Najlepiej od razu zrobić wręczenie!

— Cicho, dzieci! — powiedziała mama i zrobiła bardzo przebiegłą minę. — Idźcie... — zmarszczyła czoło w głębokim namyśle — idźcie i kupcie migdałów! My już tu wszystko doszykujemy. Jest jeszcze trochę czasu. Dziadkowie i ciocia Marychna przychodzą za cztery godziny. Więc w ogóle... przejdźcie się!

Mama uspokoiła się do reszty, gdy pogmerała drewnianą łyżką w kapuście. Twarz jej się wypogodziła, bo dzieci spisały się dobrze i kapusta nie przywarła do dna garnka.

— No dobra, chodź! — powiedziała Agnieszka, ciągnąc za ramię Antka, który w karkołomny sposób wyginał szyję, żeby uszczknąć coś niecoś z widoków piętrzących się za plecami mamy na kuchennym stole.

— Tylko zmyj jeszcze ten rozkład zajęć — przypomniała mama, rzucając okiem na syna.

— Jaki? Czego? — zdziwił się Antek.

— No, na śniadanie jadłeś jajko, potem podjadłeś mi świątecznych borówek, chociaż myślałam, że udało mi się je dobrze schować, potem pisałeś czerwonym i zielonym mazakiem coś bardzo ważnego, bo tym zielonym drapałeś się po czole. I jeszcze chyba w przelocie oczyściłeś jakiś komin albo może umyłeś zakopcony garnek, bo takie czarniawe smugi widzę...

— Ty to zawsze... — westchnął tylko Antek i poszedł do łazienki.

— Wyrzucają nas! A ja chciałem podglądać! — gderał po chwili niezadowolony, wbijając ręce w rękawy kurtki.