Wagonem towarowym do wolności - Marek Wyszomirski-Werbart - ebook + audiobook + książka

Wagonem towarowym do wolności ebook i audiobook

Marek Wyszomirski-Werbart

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rzeczywistość wojny jest jeszcze bardziej skomplikowana niż mogłoby się wydawać. Prosty podział na dobrych i złych zaciera się w zderzeniu z konkretnymi historiami.

Rzeczywistość wojny jest jeszcze bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać. Prosty podział na dobrych i złych zaciera się w zderzeniu z konkretnymi historiami. Nawet działacz NKWD może się okazać bardziej prawy od kogoś bliskiego, na kim polegaliśmy bez zastrzeżeń.

Ideą autora jest uzupełnienie często czarno-białych relacji wojennych o taką prawdziwą, bardziej złożoną. Opowiedziana, oparta na faktach historia traktuje o czasie powstania w getcie, powstania warszawskiego, ostatnich dniach wojny i ucieczki z komunistycznej Polski Katarzyny i jej bliskich. Obok relacji z akcji wojennych czy narad politycznych przeważają te ukazujące, co dzieje się w domach, prezentując świat wojny od strony cywilów niezaangażowanych w działania.

Wzruszył ramionami i spojrzał na wiszący na ścianie zegar.
– Ale do rzeczy. Ja mam za zadanie w bardzo subtelny sposób zainstalować ludzi w przystosowanych do tego wagonach. Na zewnątrz wyglądają jak świńskie wagony towarowe. Identyczne jak te, którymi Niemcy wywieźli pół Europy do Oświęcimia, Treblinki czy Bergen-Belsen. […] Wewnątrz wyglądają jak normalne towarówki. Jednak, podnosząc mechanicznie ekstraścianki na krótszych stronach, otrzymujemy pustą przestrzeń, gdzie może się schować do dziesięciu, a nawet dwunastu osób w każdym wagonie. […] Ktoś, kto zagląda do wnętrza, widzi tylko gołe ściany z desek. […] Zainstalowaliśmy również proste i sprytne urządzenie jako toalety, ale można z nich korzystać tylko w czasie jazdy.


Marek Wyszomirski-Werbart
Urodzony w 1943 roku w Warszawie. Od wczesnych lat jest związany z życiem artystycznym najpierw Krakowa, potem Warszawy. W 1960 roku zaczął pracować w Warszawa-TV przy produkcji filmów. W 1965 roku rozpoczął studia w Instytucie Archeologii na UW. Niemniej jednak wypadki marcowe 1968, w których wziął czynny udział, a także liczne aresztowania i relegacje z uniwersytetu spowodowały przerwanie nauki na jakiś czas. Ostatecznie w 1971 roku Marek Wyszomirski-Werbart skończył studia i opuścił Polskę, osiedlając się w mieście Lund w Szwecji. W latach 80. i 90. występował jako solista w kabarecie prowadzonym przez Wowę Greczanika. Obecnie jest członkiem grupy muzycznej Janusza Tencera.
Filmowiec, alpinista, a także archeolog z wykopaliskami w wielu krajach świata. W wolnym czasie zajmuje się grafiką, malarstwem i jubilerstwem (srebro + bursztyn). Zadebiutował powieścią historiograficzną z życia S. I. Witkiewicza (Witkacego) wydaną nakładem Wydawnictwa Novae Res w 2013 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 598

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 2 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
3,0 (3 oceny)
0
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaLewczuk

Z braku laku…

Nudna, lektor też nie za fajny
00

Popularność




OD AUTORA

Oddaję do rąk Czytelnika książkę, która w subtelny sposób przedstawia zmaganie się grupy ludzi z codziennością okupacji hitlerowskiej i pierwszych miesięcy nowej, komunistycznej rzeczywistości.

Chciałbym szczególnie podziękować osobom, bez których nie doszłoby do doprowadzenia mojej pracy do obecnej formy.

Przede wszystkim pani Hannie Grajewskiej-Rychlik z Warszawy, która z cierpliwością i dużym nakładem pracy wpłynęła na zachowanie płynności tekstu, a przede wszystkim czystości mojej polszczyzny.

Za gorące słowa uznania, burzliwe dyskusje i za pomoc przy korygowaniu pewnych części tekstu dziękuję przyjaciołom: doc. dr. Januszowi Tencerowi, Isi Rokwisz z Warszawy, Ryszardowi Witarzewskiemu z Lund (Szwecja), Iwonie Klajnert z Wienerwald (Austria) oraz towarzyszce życia – dr Ingrid Thernfrid.

WSTĘP

Książka, którą oddaję w ręce Czytelnika przedstawia dzieje grupy ludzi, których losy splatają się w różny, nieraz zaskakujący sposób.

Akcja powieści obejmuje czas między powstaniem w getcie w 1943 roku a powstaniem warszawskim w roku 1944, kończąc się tuż po upadku Trzeciej Rzeszy. Oba powstania odgrywają tu znaczącą rolę, mimo że większość epizodów rozgrywa się na prawym brzegu Wisły, głównie na Saskiej Kępie, Pradze i Grochowie. Tu po wkroczeniu Armii Czerwonej następuje wdrażanie w życie nowej, komunistycznej rzeczywistości, co często związane jest z przemocą i szykanami. W obecnej chwili czas ten łatwo jest nam krytykować czy wartościować. Jednocześnie nie powinniśmy tego okresu naszej historii odrzucać czy przekreślać, bo jesteśmy spadkobiercami ówczesnego zmagania się z narzuconą nam ideologią i obcymi normami.

Jak ludzie dawali sobie wtedy radę z jarzmem nowego i obcego im systemu oraz codzienną konfrontacją z metodami przemocy i ucisku? Zdecydowałem się na podjęcie próby udzielenia odpowiedzi na to pytanie, przedstawiając Czytelnikowi codzienność życia różnego pokroju ludzi i ich ścieranie się z niewiadomą przyszłością.

Na ten temat napisano już cały stos książek, zarówno biografii opartych na osobistych doświadczeniach, jak i opowiadań zbeletryzowanych. Postanowiłem jednak raz jeszcze pokazać zarówno tych, którzy kierowali upodleniem polskiego społeczeństwa, jak i tych, którzy przez to cierpieli. Wśród bohaterów są tak ludzie dobrej woli, jak bezkompromisowi sprawcy zła.

U podstaw leży pokaźna dawka faktów i zdarzeń znanych mi z autopsji lub z przekazów najbliższego otoczenia. Cała książka silnie oparta jest na wypadkach mających rzeczywiście miejsce w historii, choć muszę podkreślić, że sposób opisu niektórych zdarzeń ociera się czasem o zabarwienie fikcyjne.

Zaznaczam, że większość występujących tu osób znam osobiście, a raczej – prawdę powiedziawszy – znałem. Duża część wiedzy zaczerpnięta jest z licznych opowiadań przekazywanych w najbliższym kręgu rodzinnym oraz znajomych. Ponieważ są to wydarzenia dotyczące generacji, które od nas odeszły, wydaje mi się, że mogę sobie pozwolić na uchylenie rąbka tajemnicy.

W niektórych przypadkach zmieniłem imiona, jak również niektóre interakcje, choć bystry Czytelnik i tak może doszukać się pierwotnego imienia lub epizodu historycznego. Jedynie postać księdza T. wraz z jego nazwiskiem nie została utajniona, gdyż był to człowiek o wielkim sercu.

Postacie politruków oraz wysokich dygnitarzy NKWD są przedstawione wraz z całym spektrum ich cech osobowościowych, ponadto w licznych przypisach prezentuję informacje o danym funkcjonariuszu z faktograficzną ścisłością.

Starałem się również pokazać nieznaną ogółowi stronę krwawego stalinowskiego kata Ławrentija Berii. Jego działalność jako oprawcy jest bardzo dobrze znana, natomiast jego plany polityczne, które starał się wprowadzić głownie u schyłku okresu stalinowskiego, utonęły w mroku historii, a raczej w morzu jego barbarzyństwa.

Za sprawą wprowadzenia krótszych podrozdziałów łatwiej będzie Czytelnikowi śledzić rozwój wydarzeń, ponieważ akcja książki toczy się przez cały czas na rozmaitych płaszczyznach, a często różne epizody, które łączy ten sam czas, rozgrywają się w dwóch albo nawet w trzech odległych od siebie geograficznie miejscach.

W początkowej fazie powolne tempo toku wydarzeń nabiera siły, aby w miarę rozwoju nabrać jeszcze większego rozpędu i zakończyć się zaskakująco.

Istotny wątek szpiegowski dotyczący obu stron frontu, głównie jednak funkcjonowania sowieckiego wywiadu, starałem się mimo wszystko ograniczyć, aby nie można było zarzucić książce podobieństwa do Jamesa Bonda.

Nieoczekiwane zdarzenia opisane w zakończeniu pozwoliły mi na krótkie przedstawienie przyszłych losów wszystkich bohaterów powieści. Jak ułożyło się im życie? Czy ich życiowe decyzje były właściwe, czy nie? Nie chciałem tego w książce opiniować, pozostawiam ocenę Czytelnikowi…

Czy to wszystko, o czym wspomniałem, naprawdę mi się udało? Nie wiem…

1.TANTUM ERGO DLA KSIĘDZA T.

Podniosła głowę i znieruchomiała, tępo wpatrzona w ogarek ostatniej dopalającej się już świecy. Po chwili płomyk zatańczył niepewnie jeszcze kilka razy i zgasł powoli, na zawsze. Dora wyciągnęła rękę, aby wymacać leżącą pod ścianą metalową puszkę, w której miała pudełko z zapałkami. „Ale po co, i tak nie uda mi się rozmnożyć tych ostatnich czterech zapałek – pomyślała. – Jestem już na zawsze więźniem w tym grobowcu. I co to pomoże, że oświetlę na chwilę tę mogiłę…?”

Nieprzenikniona ciemność pogrążyła niszę, w której leżała. Światło palącej się świecy trzymało hordy szczurów na odległość, chociaż i tak nie wykazywały one większego zainteresowania obecnością ludzi w miejscu, gdzie nie powinni przebywać.

Nieziemski smród kanału nie wdzierał się już tak intensywnie w jej mózg jak przez ostatnie noce i dni, gdy ogarniały ją odrętwienie i apatia. Przez większość czasu leżała odwrócona plecami do owalnego tunelu, po dnie którego gęsta ciecz powoli spływała w stronę jednego z głównych warszawskich kolektorów.

Bezdenną ciszę przerywały coraz rzadziej dochodzące przez kilkumetrowy strop głuche odgłosy aktywności na powierzchni i drżenie ścian, powodowane przez wybuchy. Świadczyło to jednak o tym, że getto wciąż trwa w swojej ostatecznej, heroicznej agonii.

„Daniel jest tam i nadal walczy. Ale czy on jeszcze żyje? Co będzie z nami, jak nie wróci? Boże!”

Dziecko poruszyło się i wydało z siebie słabe kwilenie. Natychmiast trzeba nakarmić je piersią, zagłuszyć tym jego głód, a nade wszystko płacz, który może zdradzić ich kryjówkę.

Coś musnęło jej stopę. Ohydne szczury! Teraz, gdy nie pali się już świeca, będzie o wiele trudniej utrzymać je na odległość, szczególnie od dziecka i tych ostatnich resztek jedzenia, które Daniel tak pieczołowicie zgromadził, zamykając w starych metalowych puszkach.

Za każdym razem, powracając ze swoich eskapad po aryjskiej stronie, magazynował tu jakiś prowiant. Nazywał to po prostu żelazną gwarancją przeżycia. Sprzeczali się: on twierdził, że likwidacja getta przez Niemców postępuje tak błyskawicznie, że ucieczka z tego piekła jest nieunikniona, a ona uważała, że jakoś to przeżyją. Zaplanowali w końcu, z zegarmistrzowską dokładnością, wydostanie się z getta, lecz nikt nie mógł przewidzieć, nawet on, że wywózki ludzi będą aż tak intensywne, że powstanie trzeba będzie przyspieszyć.

– Zobaczysz! Obiecuję ci, że przeżyjemy, choć sytuacja jest katastrofalna. – Słyszała to od niego wiele razy, każdego kolejnego dnia powstania, również zanim rozstali się w tym kanale. Mówił to zawsze z tym obco dla niej brzmiącym metalicznym tonem w głosie. – A tam, po tamtej stronie, mam już bardzo dobre kontakty. Część to swoi ludzie, ale niektórych też kupiłem, mimo że nie mam zaufania do przekupnych gojów[1].

Nagle przypomniała sobie zdarzenie opowiedziane przez Daniela w większym gronie kolegów po powrocie z jednej z jego „wycieczek” na aryjską stronę. Pamiętała, że wszyscy bez wyjątku krytykowali jego postawę pozbawioną dystansu do tego incydentu, a przedstawionego z dużym lekceważeniem i samouwielbieniem. Gdy to opowiadał, był wieczór.

Kilka osób nad butelką bimbru dyskutuje o wszystkim, co im ślina na język przyniesie. Głównie szmugiel, opór względem Szwabów i wywózki na „roboty”. W pewnym momencie Daniel ucisza obecnych i zaczyna opowiadać:

– Byłem umówiony z jednym z moich… powiedzmy: kontaktów na ulicy Foksal, nieopodal miejsca, w którym pracowałem przed wojną. Czekałem już dłużej niż pół godziny, a on się spóźniał. Zaczęło się ściemniać i zbliżała się godzina policyjna. Drepczę tam i z powrotem, obserwując spieszących się przechodniów oraz miejsce spotkania. Bardzo pomocne są w tym galerie wystaw sklepowych, bo w szybach dobrze widać okolicę. Podziwiasz wystawiony towar, którego w zasadzie nie oglądasz. Nagle, widzę, jest mój człowiek. Idzie, a w rzeczywistości pędzi truchcikiem od Nowego Światu. Już chcę pognać w jego stronę, a tu z pobliskiej bramy wytacza się potężne chłopisko i łapie mnie kurczowo za ramię. Znów jakiś parszywy szmalcownik – myślę sobie. Ten zaś świeci mi latarką prosto w twarz, rechocząc z zadowolenia. „Obserwuję cię już od dłuższego czasu. Teraz idziemy tu, do tej bramy, mój złoty Żydku, a tam skontroluję twoje, z pewnością obrzezane, rodzinne klejnoty. Po tych krótkich oględzinach przespacerujemy się na posterunek żandarmerii, moja ty złotodajna żyło! Ja zainkasuję swoją prawowitą nagrodę, a ciebie niech diabli wezmą. Oni znają już dobrze starego Adasia i jego dokładną robotę rozpoznawczą. I żadnych sztuczek z próbą ucieczki, bo mordę skuję, ty wszawa nędzo! Mnie nie da się tak łatwo oszukać!” Zacząłem grać fałszywą rolę wściekłego obywatela, posądzanego o coś tak plamiącego jak żydostwo. Zasyczałem przez zęby: „Idziemy, byle szybko, mój panie! Muszę zdążyć do domu przed godziną policyjną. To będzie dla pana duże zaskoczenie i rozczarowanie po tym idiotycznym oszczerstwie”. Uścisk na moim ramieniu zelżał nieco. Zrobił się niepewny, lecz nadal trzymał mnie za ubranie jak jakiegoś złodzieja. W bramie udaję, że odpinam pasek, lecz zamiast tego błyskawicznie wyciągam moją nieodstępną zabawkę. I trzask! On leży, a mnie z ośmiu naboi zostało tylko siedem. Szkoda, że są tak cholernie drogie na Kercelaku! Ale ten ostatni błysk w oku tej mendy, zmieszany ze zdziwieniem i przerażeniem… to jest coś, co ja bardzo lubię! Rache![2]

Agresja, zmieszana z nienawiścią i okrucieństwem, promieniowała z twarzy Daniela. Jego zaciśnięte szczęki i skrzyżowane kurczowo na piersi ręce dystansowały go od reszty świata. Widziała go takim zaledwie kilka razy – wydawał się wtedy obcy i budził lęk. On zaś, nie zważając na nic, ciągnął dalej swój monolog:

– Musicie wiedzieć, że wszystko działo się w tak błyskawicznym tempie, że jeszcze dogoniłem mojego łącznika. Po moim strzale ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony, a ja popędziłem za nim. Zdążył przebiec przez Nowy Świat i już był na ulicy Foksal. Tenże, nazwijmy go Kuc, stanął i popatrzył na mnie, jakby drogę zastąpiła mu jakaś zjawa. Złapał mnie za ramię, chyba żeby się przekonać, że to nie halucynacja. „A niech to wszyscy… Już cię skreśliłem z listy żyjących. Na litość boską, kto to strzelał? Ten gnojek czy to może ty?… Możemy już zwolnić. Blisko już do mnie. No, jak to było z tą strzelaniną? Chyba nie chodzisz stale ze spluwą?” Na to mogłem się tylko roześmiać i wypaliłem: „Nigdy z jedną, tylko z dwoma” – i wyciągnąłem oba moje argumenty zza pasa, aż jakiś przechodzący młodzian zaczął pędzić przerażony w stronę, skąd my uciekaliśmy. Czy to nie paradoks? Mój Kuc dostał prawie czkawki. „Jesteś nieodpowiedzialny! Straszyć całą ulicę?! Schowaj to natychmiast! Nie chcę na to nawet patrzeć. Narażasz nie tylko siebie, ale wszystkich dookoła” – i tak dalej tralala… Właśnie zaczęliśmy schodzić ulicą Solec w dół, ku Wiśle, skręcając w stronę elektrowni i gęściej zabudowanej przestrzeni, gdy mignął nam z przodu granatowy policjant. Kuc pociągnął mnie między krzaki rosnące na jakiejś niezabudowanej parceli. „Jesteśmy na tyłach mojego królestwa. Mam znakomitą kryjówkę, gdzie możesz spać, jak długo chcesz. Najpierw coś dla ciała, a potem coś dla duszy. Musimy wreszcie porozmawiać o przyszłości i strzelić sobie po kielichu bimbru”. – Wyjął pęk kluczy i otworzył małą furtkę w murze okalającym plac z tyłu czteropiętrowej kamienicy, bardzo typowej dla tej robotniczej dzielnicy. Weszliśmy na podwórko, do którego, oprócz placu zabaw z małą piaskownicą przy trzepaku, należały dwie obszerne działki: właściciela domu i Kuca, który był tam dozorcą. Zapadł już zmrok, mogliśmy więc bez problemu dotrzeć do jego mieszkania zajmującego parter z lewej strony pokaźnej bramy. Zanim weszliśmy do mieszkania, zatrzymał mnie tuż przy schodach. Popatrzył mi w oczy, wskazując palcem prosto w moją twarz. „Wy, Żydzi, cały czas mnie zadziwiacie! Najczęściej wygląda to tak, że byle kto, jakiś słabeusz albo nawet łobuzowate dziecko, może bezkarnie obrazić, opluć czy skrzyczeć Żyda. Albo też zjawia się taki jak ty, co bierze odwet z nawiązką. Ale pamiętam też, jak w latach trzydziestych tragarze z Nalewek przychodzili pod uniwersytet, aby bronić żydowskich studentów. Wtedy pogromy organizowane przez endecję były na porządku dziennym. Ci tragarze łapali swoimi muskularnymi rękami po dwóch endeków, no i pomyśl: tylko jednym ruchem – głowa o głowę. Po jakimś kwadransie nikt z nich nie szedł już o własnych siłach. Aż miło było patrzeć”. Tu mi coś nie pasowało, więc mówię do niego: „Ty jesteś przecież Polakiem, a ten, którego kropnąłem, i ci endecy też byli Polakami. Nie żal ci ich?”. Wziął mnie wtedy przyjacielsko za ramię i ściszył głos, jakby się bał, że go ktoś podsłucha. „Mimo że wygląda na to, że jestem prostaczkiem, dozorcą, co potrafi jedynie zamiatać schody i pić wódę, to jednak mam też swoją życiową filozofię. Każdy naród ma zarówno wielkich ludzi, jak i wielkich bydlaków. Tymi ostatnimi się brzydzę i ich nigdy nie żałuję!”

Daniel zakończył swoją opowieść i spoglądał na słuchających.

Zapadła cisza, aż wreszcie ktoś zaczął coś mówić, zmieniając temat rozmowy.

*

Gdzieś w pobliżu kapie ciągle woda… teraz, po ciemku, słychać wyraźniej niż przedtem… może czysta… ta z puszek zaczyna już trochę śmierdzieć… „Byle nie zaczęło padać… bo nas zaleje… i utopimy się oboje w tym podziemiu”.

Mały poruszył się kilka razy i zaczął płakać. „Znowu zasikany?”.

Dora sprawdziła po omacku. „Gdzie ja dałam te czyste szmaty?… Są tutaj”. Cały stos bielizny pościelowej przysunęła bliżej siebie, aż pod swoją głowę. Stertę starych gazet również. Są dobre, bo wilgoć wsiąka w nie szybko.

„Oj! Zafajdał się aż powyżej pasa. A ja tu nic nie widzę. Jak przewijać w tej ciemnicy? Muszę, bo jak nie ucichnie, to już po nas”.

Pomagała sobie zębami i się udało. Oderwała kawał materiału ze starego prześcieradła, a potem jeszcze jeden. Pracowała, leżąc na plecach. Trzymając małego na brzuchu, nie zważała na to, że sama będzie jeszcze bardziej ubrudzona, niż już była. Nowe posłanko z gazet, jakaś stara poszwa jako kocyk – i gotowe. Nareszcie! Cisnęła ciężką pieluchę za siebie, w leniwie płynącą maź kanału.

Ta przejmująca cisza i to nieustające kapanie wody, kropla za kroplą. Zaczęła je liczyć…

Uff! Znowu ruch za plecami – to te ohydne szczury. Przebiegały małymi grupami, po kilka sztuk, w stronę getta. Zesztywniała ze wstrętu i grozy. Stanęły jej przed oczyma sceny z pogryzionymi twarzami trupów leżących na ulicach, tu i tam, a najohydniejsze było to, że zwierzęta atakowały głównie ciałka małych dzieci.

I na nowo ta cisza i to kapanie wody, które stawało się torturą nie do zniesienia… Poczuła głód, jak zwykle przed karmieniem. Nowa puszka z wodą. Piła chciwie małymi łykami. Zamknęła ją i jeszcze raz sprawdziła zawartość swojej głodowej spiżarni. Około tuzina gotowanych ziemniaków, jakaś duża nadgryziona cebula i – na szczęście – trzy puszki wody. Żuła powoli, delektując się myślą, że nadal jest w stanie czuć smak tego zimnego kartofla. „A ten kęs wysuszonej cebuli – palce lizać! Najważniejsze to pić jak najwięcej. Może to czysta woda tam kapie, gdzieś po drugiej stronie tunelu? Może znajdę na słuch, dopóki on śpi?”

Próbowała się podnieść. Nadaremnie. Opadła bezsilnie na ten barłóg z gazet i łachmanów – jak jakiś śmieć. Instynktownie przytuliła do siebie zawiniątko z dzieckiem. „Dam mu chociaż trochę ciepła, zanim…” I znowu zapadła w sen czy w jakiś rodzaj nicości…

Niszę, która stała się obecną kryjówką Dory, odkrył szwagier Kuca. Pracował od młodych lat w Zakładzie Oczyszczania Miasta i znał kanały miejskie jak nikt inny. Według jego wersji przy budowie ścieków natrafiono na przeogromny głaz. Było niemożliwością przewiercić się przez niego i wykluczone było rozsadzenie go w tak gęsto zabudowanej dzielnicy. Zrobiono więc nieplanowany zakręt korytarza i w rezultacie na wysokości około dwóch metrów na wierzchołku kamiennego bloku powstała pusta przestrzeń, tworząca wnękę szeroką na półtora metra i wysoką na kilkadziesiąt centymetrów. Pasowało to doskonale na wygodną kryjówkę dla jednej osoby. Gdy ktoś szedł korytarzem, miał zazwyczaj światło latarki skierowane pod nogi i dlatego, prawdopodobnie, nisza pozostawała niezauważona.

Daniel przez dłuższy czas chomikował tu zapasy: suchary, cebulę, a ostatnio gotowane kartofle i wodę. Wszystko umieszczał w metalowych puszkach, aby wilgoć i zęby gryzoni nie zniszczyły zapasów. Miało to być, według jego planów, krótkotrwałe schronisko podczas ucieczki na aryjską stronę, a w dalszej perspektywie… może nawet i do Palestyny.

– Jesteś wielkim marzycielem i optymistą – mówiła, bawiąc się czarnymi lokami jego czupryny. – Cieszmy się z tego, co mamy, i tak długo, jak jeszcze pozostajemy przy życiu. Popatrz na to, co się dzieje dookoła nas. I co widzisz? W głowie się nie mieści! Już nie mam siły wyliczać tych przykładów ludzkiego zezwierzęcenia!

Poklepał ją kiedyś po jej już bardzo okrągłym brzuchu.

– Jest nas już troje. Będę walczył jak lew, abyśmy wszyscy przeżyli. Zobaczysz!

Nauczyła się szybko, by w takich chwilach zachowywać milczenie. Nie podawała w wątpliwość jego mrzonek, ale zachowywała swoją racjonalną wizję rzeczywistości. Inaczej zamykał się w sobie jak w jakimś kokonie, będąc przez dłuższy czas poirytowany i nie do życia. To była jakaś nowa jego cecha, nieznana jej z czasów ich przedwojennej idylli. Tłumaczyła sobie, że jest to wynik tego nerwowego życia w getcie i jego licznych wypraw na aryjską stronę, które, jak wiadomo, były bardzo niebezpieczne.

Maleństwo usnęło, potem się obudziło i znowu zasnęło. „Może powinnam go jakoś nazywać, jakimś imieniem… Ale jak? Jestem cały czas niespokojna, spięta i rozkojarzona. Z minuty na minutę tracę myśli i słabnę. Leżę tylko nieruchomo koło niego i nie mam pojęcia, kiedy śpię, a kiedy się budzę. On czasami tylko trochę kwili, ssie automatycznie i zasypia. Płacze, jak zrobi pod siebie, i to nie zawsze. Może jest chory i powoli gaśnie?… Czemu mam ciągle takie dziwne myśli?… A w jaki sposób odebrać sobie życie i skrócić tę gehennę? Ale przecież nie mogę pozwolić umrzeć mu z głodu… nie mogę!”

Znowu przebudzenie i znowu te czarne myśli: „Co zrobiłby Daniel, gdyby znalazł nas tu nieżywych? Jak długo już tu jestem – kilka dni, a może już tydzień?… Kto wie, czy teraz jest dzień, czy noc. Ale jakie, do jasnej cholery, ma to znaczenie?!”.

Dora ocknęła się z letargu i poczuła nieodpartą ochotę, aby popatrzeć na zegarek, lecz nie potrafiła zmobilizować się, by poszukać ostatnich zapałek. Zresztą zegarek, nienakręcany przez wiele dni, z pewnością już dawno stanął.

Pomacała się po przegubie. Jest! Ten mały złoty zegareczek, ostatnia pamiątka po ciotce Klarze, wywiezionej w jednym z najwcześniejszych transportów na Wschód. W tym czasie były nadal sporządzane listy imienne i w ciągu pół godziny ciotka była gotowa do stawienia się następnego dnia na Umschlagsplatz.

Ostatnie, co pamiętała, to jej słowa. Pogłaskała ją po widocznym już brzuchu.

– Sprzedaj to i kup sobie jedzenie. Jesteś w ciąży i potrzebujesz dużo witamin. Czasy są gorsze niż w Sodomie i Gomorze i ludzie mrą wokoło. Mnie takie cacko jest na nic… tam, w Rosji!… O ile tam nas wiozą… A i tak, w tamtych stronach, zabiorą to, bo się świeci, i przepiją.

Ciotka myliła się, bo w Treblince zabierali wszystko, a szczególnie życie.

„Oj, ten zegareczek to był też powód innej scysji. I niewiele brakowało, że zniknąłby bezpowrotnie” – przypomniała sobie.

Stała w getcie, przed wystawą sklepu, czekając na Daniela, który wewnątrz załatwiał swoje tajemne sprawy. Sklep jakiegoś krawca, a pod płaszczykiem jego interesu najwyraźniej działalność podziemia. Czas się dłużył, więc patrzyła automatycznie na zegarek. Musiał to zauważyć przechodzący w pobliżu żydowski policjant. Podszedł i podnosi do góry pałką jej brodę, patrząc jej w oczy.

– Teraz dziewczątko z nadmuchanym brzuszkiem zdejmie ten mały zegareczek ze swojej lewej rączki i dobrowolnie włoży do kieszeni mojego munduru. Ten mały gest zaoszczędzi jej i temu brzuchowi kilku porządnych razów moją pałką. Będzie mogła moja mała iść do domu o własnych siłach i nie pojedzie na wózku, prosto na cmentarz, bo…

Nie zdążyła nawet zareagować, bo nagle Daniel znalazł się twarzą w twarz z policjantem. Nienawiść i agresja promieniowały z całej jego postaci. Niemalże przykleił się do niego, szepcząc mu ciętym, metalicznym tonem wiele rzeczy zmieszanych z wulgarnymi słowami. Nie pamiętała, co było mówione, ale utkwił jej w pamięci wyraz twarzy policjanta: pobladła, niemal śnieżnobiała twarz z nieopisanym przerażeniem w oczach i ten błagalny szept:

– Puść mnie, reb[3]. Nie zabijaj… Nie będę więcej rabował, obiecuję… chcę żyć… nie strzelaj! Błagam na kolanach! – I wycofywał się powoli tyłem, zgięty aż do ziemi w ukłonach, zupełnie jak jakaś dobrze wychowana panienka. I szybko zniknął w tłumie.

To był pierwszy raz, kiedy zobaczyła z bliska to, co Daniel tak starannie chował przed nią, te kanciaste przedmioty zatknięte za pasek u spodni. Często czuła, gdy się obejmowali lub całowali, że ta broń niemalże leży między nimi i oddala ich od siebie. A co to było, domyślała się już od dawna.

„Te cztery zapałki, pół puszki wody i niecałe dwa kartofle. Na jak długo mi to jeszcze wystarczy? Muszę zacząć się ograniczać, aż do przesady, ale może jest jeszcze jakaś puszka poza zasięgiem ręki?”

Wymacała pudełko. Na próżno. Wszystkie łebki od zapałek też zamokły. W tym momencie zgasła również jej ostatnia nadzieja na ocalenie, a myśl, że jakoś wszystko się ułoży, uleciała jak sen. Ogarnęła ją nieopisana apatia, a głęboka rozpacz zaczęła paraliżować coraz bardziej. Czuła ogromne zmęczenie i kilka razy próbowała uciec od rzeczywistości w sen, lecz lęk o dziecko nie pozwalał jej odprężyć się, by nie stracić kontroli. Nie dostrzegała różnicy, gdy otwierała oczy lub je zamykała. Czerwone kręgi wirowały dookoła i nie było granic ich zasięgu. Ręce. Te były cały czas w pogotowiu, żeby chronić małego przed szczurami. Wiedziała dobrze, że gryzonie tylko czekają na swoją zdobycz, ale na razie trzymają się jeszcze na odległość. Potem wszystko zaczęło być bardziej czarne. Resztkami sił przesunęła się bliżej ściany i przygarnęła to małe ciałko jeszcze bliżej siebie, żeby dać mu jak najwięcej ciepła i żeby w tej ostatniej chwili być blisko tego, co kocha najbardziej. Funkcjonowała teraz jak automat, nie zdając sobie sprawy, czy jeszcze żyje, czy może to już jest tamten świat. Instynktownie dawała piersi tej kwilącej istocie i próbowała ze wszystkich sił nad sobą panować. Pojęcie czasu zniknęło już dawno, a teraz zaczęła tłumić myśli czy też zapominać, gdzie jest i dlaczego.

Próbowała kilka razy przewrócić się na plecy lub na drugą stronę, aby przeciwdziałać odrętwieniu całego ciała i pomóc krążeniu, lecz nie potrafiła się wystarczająco zmobilizować. Słabnące ciało odmówiło posłuszeństwa zmysłom. Świadomość zaczęła przechodzić w otępienie, śpiączkę, apatię i na nowo w krótkie momenty oglądania czarnej rzeczywistości.

Nieznane formacje i osoby zbliżały się i biegały dookoła. Wagony towarowe czy świńskie, przepełnione ludźmi, dudniły dookoła niej, a raczej przecinały ją na kawałki, raz za razem. Wrzeszczący Niemcy oślepiali ją silnymi lampami, rozstrzeliwując raz za razem. Mimo tego natłoku wstrząsających doznań gdzieś w głębi jaźni zachowała iskierkę świadomości. „Nakarmić dziecko i przewinąć!”. Były to już tylko mozolne, ale skuteczne, próby zmieniania pieluch, natomiast nie było już zbyt dużo pokarmu do wyssania z jej wątłego ciała. Ostatni kawałek kartofla z cebulą przeżuła już dawno temu i teraz od czasu do czasu łykała tylko trochę tej śmierdzącej wody. Myśli, że zwariowała i już nigdy nie będzie normalną kobietą, nawiedzały ją w tych krótkich chwilach, gdy powracała do rzeczywistości.

*

Znowu zbliża się jakieś światło. Słychać wyraźnie stąpanie czy klekotanie i dochodzące odgłosy, co powoduje świdrujący ból w głowie i oczach. Coś, czy ktoś, ciągnie ją i chce podnieść… „Nie ruszać mojego dziecka!… Czemu pada deszcz, ale tylko na twarz…? Czy to tak się czuje, gdy człowiek umiera? Coś zimnego w ustach, to woda… czy też breja z kanału zalewa nas tu, na górze?” Jakaś kaskada leci na tę warstwę gazet i szmat zmieszanych z odchodami i brudem, w których ona leży ze swoim dzieckiem.

Teraz przypomina sobie smak rosołu mamy. Nie, nie przypomina sobie, ale rzeczywiście czuje w ustach ten boski smak. Taki, co zawsze był zastrzeżony na większe uroczystości czy szabas, a już na pewno na Rosh Hashana[4]. Rosół był zawsze tłusty, pieprzny, miał bardzo charakterystyczny smak gotowanych warzyw zmieszanych z bulionem i zazwyczaj był z kury wraz z wołowym. Jadła zawsze bardzo powoli, delektując się każdą łyżką, popadając niemalże w ekstazę smakową. Często tęskniła do piątku i była rozczarowana, gdy mama przygotowała coś innego.

„Co to? Znowu szczury czy… Niemcy mnie dopadli?”

Teraz czuje dotknięcia bardzo realnie. Są mocne i zdecydowane. Słyszy z daleka, jakby we mgle, szepty, krótkie komendy i dużo ruchu dookoła.

– Dora! Dora!!… Obudź się! Otwieraj oczy! To ja…

Trzask! Trzask! Ktoś klepie ją silnie dłonią kilka razy po obu policzkach. W końcu udało się. Na wpół otworzyła oczy i natychmiast zamknęła, oślepiona światłem kilku silnych latarek. Pomimo apatii próbowała kilka razy zmobilizować siły i podnieść się, lecz wszystkie wysiłki kończyły się fiaskiem.

– Nalej jej kilka kropel wódki do ust, ale tylko kilka, bo ją uśmiercisz… Musimy też zawiązać jej i dziecku oczy, bo oślepną od światła.

Kilka kropli wódki i te przyjazne szepty spowodowały, że na wpół otworzyła oczy i próbowała podnieść ręce.

– Daniel… – wyszeptała i próbowała się uśmiechnąć. I to było wszystko, na co starczyło jej sił. Powoli opadła ponownie w łajno niszy.

Ich ręce były jednak mocne i pracowały stanowczo. Podnieśli ją zdecydowanie do pozycji siedzącej i oparli plecami o ścianę, po czym karmili ją powoli, zmuszając do otwierania ust. Miała tak zaciśnięte szczęki, że sama nie mogła łykać tej gorącej zupy, nalanej do małego kubeczka od termosu.

– Musisz to wypić. Chociaż trochę. To doda ci sił. Ten koszmar nie jest jeszcze zakończony. Mamy przed sobą do pokonania długą i niebezpieczną drogę – szeptał jej do ucha Daniel. – Byliśmy o włos od strasznej katastrofy, a wtedy diabli by wszystko wzięli. Ja też nie jestem taki całkiem na nogach… no, ale to tylko kilka złamanych żeber, co jednak sprawia mi cholerny ból przy każdym oddechu.

Jeden z dwóch pozostałych mężczyzn był już zajęty dzieckiem. Rozebrał i dokładnie umył to wątłe i brudne ciałko, po czym zaczął je karmić z przyniesionej butelki ze smoczkiem. Łzy ciekły mężczyźnie cały czas po twarzy, a on je rozcierał tymi wielkimi, brudnymi łapskami, brudząc jeszcze bardziej twarz otaczającym ich gnojem.

– Dam mu teraz tylko troszeczkę, a potem, za godzinę, ponownie i tak dalej, bo inaczej skurczony żołądeczek nie da rady…

Próbowała z niepokojem odebrać z obcych rąk swoje dziecko, robiąc kilka niezdarnych ruchów w jego stronę.

– Dora, bądź spokojna! To, co robię, ćwiczyłem przez wiele lat na czwórce moich maluchów, podczas gdy Jadwiga sprzedawała na Kercelaku, i to kilka razy w ciągu tygodnia. Zresztą nazywam się Kuc, tak… po prostu Kuc, a Jadwiga to moja żona, którą niedługo spotkasz, o ile Bóg pozwoli nam załatwić do końca tę zwariowaną akcję ucieczki, którą twój szalony mąż zorganizował razem z nami.

Trzeci z przybyłych stał cały czas w milczeniu, jak skamieniały. Z początku w nurcie tej półpłynnej kloaki, a potem po przeciwnej stronie korytarza, opierając się plecami o ścianę kanału.

– Rób coś, Darek! Pomagaj nam… Pokręciło cię czy co? Nie widziałeś nigdy umierających ludzi?

Ten wzdrygnął się. Zrobił kilka nieskoordynowanych ruchów, jakby się nagle obudził.

– Przecież nie ma już dla mnie miejsca na tej półce. Czegoś takiego nie mógłbym sobie wyobrazić nawet w moich najokropniejszych marach sennych! To jest kurewskie barbarzyństwo, gdy ludzi zmusza się do konania w gorszy sposób niż robactwo! Świat się przewraca do góry nogami czy co…?

– To nie świat, mój drogi – przerwał mu Kuc. – To Hitler, co z tą całą zgrają bandziorów chce zrobić gnój z naszego kraju. Zobaczyłbyś to, co ja widziałem w getcie, to nie wiem, czy byś zniósł natłok tych tragedii. Ale po jakimś czasie wyłączasz się i nadchodzi stan otępienia. Robisz się jakby nieczuły na ludzką mękę i zanik człowieczeństwa.

Daniel tymczasem przecinał jakimś ostrzem zlepek jej brudnych i śliskich ubrań, przesiąkniętych uryną i odchodami. Nachylił się do jej ust, by usłyszeć jej szept.

Zastanowił się krótką chwilę, patrząc Kucowi w oczy.

– Jak długo?… Szesnaście dni, Dora! Niestety, byłaś w tym gównie aż szesnaście dni. Już straciłem nadzieję, że jesteście oboje przy życiu i z żalu odchodziłem od zmysłów! Dookoła wszystko płonęło, byliśmy odcięci od innych grup i nie było gdzie uciekać. Całe dowództwo, a także „Aniołek”[5] i Mira zginęli w bunkrze zbudowanym o wiele wcześniej. W jaki sposób zginęli? Nie wiem… Część przeszła z dużymi stratami przez mur, a część przekradła się kanałami na aryjską stronę i nasi ludzie z zewnątrz wywieźli ich ciężarówką z miasta. Nic ich nie powstrzymało, nawet pompowanie przez Niemców wody w kanały czy zaszwejsowanie włazów. Ja natomiast, z kilkoma uzbrojonymi szaleńcami, też przebiłem się, po trupach, w rejonie cmentarza. Zresztą jest to zbyt dużo do opowiadania w tej chwili… – Spojrzał w oczy Kuca, i zaraz kontynuował: – …a ci, którzy teraz są tutaj ze mną, też byli częściowo zaangażowani w naszą ucieczkę. Bałem się tego, że ta nisza będzie zalana pompowaną w kanały wodą. Darek uspokoił mnie, twierdząc, że ten rejon jest nieco wyżej i do tego z drugiej strony getta, gdzie było mniej walk i szwabskich wybryków. Musisz mi uwierzyć, że miałem was cały czas przed oczyma, choć myślałem, że jest to moja ostatnia chwila w życiu…

W tym momencie Kuc skończył przewijanie małego, który w czystym i suchym beciku natychmiast zasnął. Mężczyzna spojrzał ostro na gadającego bez przerwy Daniela.

– Daj sobie spokój, Dan, z tym oczyszczaniem własnej duszy, bo jeśli chodzi o mnie, to nigdy bym nie zostawił na poniewierkę swojej żony i dziecka w tej gnojówce. Ty chociaż miałeś porządny rozpylacz, którym załatwiałeś Szwabów, a co miała ona?… Dosłownie: gówno! Ale w zasadzie jesteśmy różni… chyba jednak niezupełnie, bo w jakimś stopniu podobni do siebie… Aj, znów zaplątałem się w tych moich wywodach… – Spojrzał zmieszany na swój duży kieszonkowy zegarek, zastanawiając się krótką chwilę. – Już czas na nas. Gonta nie może czekać z końmi całą wieczność. Nadejdzie jakiś zabłąkany patrol, to koniec tej eskapady może być bardzo smutny. Wciągnijmy ten gruby sweter i spodnie na jej wychudzone ciało i w drogę. Wszyscy śmierdzimy jednakowo, a ubrania i tak pójdą do ognia razem z tą masą wszy. Jesteś nam wszystkim winny nowe ubrania, ale ciebie przecież stać na taki wybryk, no nie? – Wytarł ręce i sięgnął do wewnętrznej kieszeni. – Jadwiga zrobiła specjalny smoczek z czystej szmatki. W środku jest mak i gdyby dziecko zaczęło za dużo płakać, to damy mu to do ssania. Po kilku minutach będzie spało jak suseł. Już kiedyś widziałem, jak to funkcjonuje.

Po chwili ruszyli w drogę, człapiąc gęsiego. Dora nie była w stanie stać na nogach o własnych siłach, więc musieli nieść ją na zmianę. Daniel próbował podnieść jej wychudzone ciało, lecz połamane w walce żebra sprawiały mu ból nie do wytrzymania. Mały, będąc w ruchu, obudził się i zaczął płakać, a ona na nowo próbowała niezdarnymi ruchami odebrać Kucowi swoje dziecko.

– Daj spokój, Dora! Pozwól innym zająć się chwilę twoim synem – rzucił Kuc. – Dziecko ponarzeka i znowu damy mu trochę possać, to wtedy zaśnie. Chwilowo nikt nie może nas usłyszeć, a tym bardziej potem, jak będziecie jechać zapakowani do skrzyni, prosto do mnie do domu, bo gdyby ktoś usłyszał płacz, może to być bardzo groźne.

– Jaka znowu skrzynia? – wybąkała mu w ucho.

– Zobaczysz za chwilę – uśmiechnął się tajemniczo – mamy aktualnie bardzo bezpieczny, choć niewygodny środek transportu…

Darek zarechotał, wtrącając się do rozmowy.

– No to taki nowy patent podziemny, który nazywamy „Nür für Juden”[6]. Od tej chwili ani pary z ust. Musimy zachować kompletną ciszę.

Właśnie dotarli do jednego z bocznych korytarzy – był bardzo krótki i prowadził do otwartego włazu. W słabym świetle padającym z góry połyskiwał szereg masywnych stopni, a raczej klamer wiodących na powierzchnię.

W tym momencie role wyraźnie się odwróciły i dowodzenie objął Darek. Oddał Dorę w ręce Kuca i przyłożył kilka razy palec do ust, nakazując całkowite milczenie. Bez słowa podszedł do włazu, zabierając ze sobą oparte o ściankę korytarza dziwne narzędzie z długim trzonkiem. Taki przyrząd mają często ze sobą pracujący w kanałach, gdy wychodzą na powierzchnię. Ale do czego im to służy, Dora nie miała najmniejszego pojęcia.

Kuc powoli i ostrożnie postawił Dorę na własnych nogach, opierając plecami o ścianę obok stojącego Daniela, który z otępiałym spojrzeniem kołysał miarowo becik z dzieckiem. „Byle się tylko nie obudził!” – myślał.

– Możesz już stać o własnych siłach? – mówił szeptem do ucha Dory, a ona tylko potakiwała.

– Na ulicy, dookoła włazu – zaczął Kuc – umieszczona jest nieduża konstrukcja z desek, a na niej wisi szyld w dwóch językach: „Uwaga: właz otwarty! Ryzyko upadku – prace kanałowe w toku”. W tej okolicy jest bardzo mało mieszkańców, za to dużo ruin. Mur getta widać stąd już przy następnej przecznicy. Nazbieraliśmy w ruinach całe stosy desek, które będą nam teraz potrzebne jako zamaskowanie transportu. Tuż obok czeka na nas kumpel ze swoją wielką furą. Taką jak do przewożenia węgla, którą często widziałaś w różnych miejscach. Na tym wozie jest kryjówka. Zobaczysz sama. Ten woźnica należy do naszej grupy ze wspólnymi interesami… no może nie zawsze oficjalnymi. – Tu uśmiechnął się zagadkowo, po czym ciągnął dalej: – Ten wóz ma podwójne dno, co jest bardzo wygodne dla tajemnych czy też – powiedzmy – wątpliwie legalnych transportów. Twój mężuś próbował wcześniej tej skrytki przy różnych okazjach. Musimy szybciutko wpakować waszą trójkę do tej skrzyni, a potem załadować deskami całą platformę, po czym natychmiast zasuwać do domu. W ten sposób wy dotrzecie bezpiecznie do celu, a deski są bardzo dobrym interesem, bo sprzedaje się je jako opał… Dani, zgaś natychmiast światło – zasyczał, cofając się bardziej w ciemność korytarza.

Z powierzchni słychać było coraz wyraźniej głosy kilku mężczyzn dyskutujących czy sprzeczających się o coś. Widocznie podeszli blisko do otwartej studzienki, bo teraz można było rozróżnić część słów mówionych po niemiecku. Nagle usłyszeli salwę śmiechu i zaraz metaliczne… BUM… Ciężka żelazna pokrywa włazu zakryła wejście z taką siłą, że odgłos ogłuszył ich na krótką chwilę.

Dziecko zaczęło płakać i Daniel potruchtał w głąb korytarza, aby odgłos płaczu nie dotarł na powierzchnię. Po drodze wyciągnął ukrytą pod ubraniem flaszkę z mlekiem i płacz natychmiast ucichł.

Kuc zapalił latarkę i widać było, że jest porządnie zdenerwowany.

– Co to za idiotyzm!? Teraz jesteśmy całkowicie zamknięci w tej śmierdzącej gnojówce! To wygląda bardzo niefajnie. Jak się teraz wydostaniemy? Bo jeśli Darek wpadł, i na dodatek może też Gonta z wozem, to nie mogą nam już pomóc, ani my im. Błędne koło! Wszyscy siedzimy po uszy w tym szajsie!

Daniel z irytacją walnął kilka razy pięścią w mur.

– Ja też nic nie mogę zrobić. W okolicy getta w kanałach umieszczono kilkanaście lewarów. To było na wszelki wypadek, gdyby ktoś będący w tarapatach musiał podnieść pokrywę i dać drapaka, ale wszystkie już zniknęły ze swoich miejsc.

Kuc tylko wzruszył ramionami i podciągnął swój wysoki kalosz aż pod biodro.

– Od tej dyskusji nie będziemy ani o krztę mądrzejsi. Ktoś niepowołany może nas za to usłyszeć. Musimy uzbroić się w cierpliwość i poczekać. Mam przeczucie, że to wszystko jest manewrem odwracającym uwagę od nas. Znam dobrze Darka i jego sposób myślenia. Nieraz już miał wariackie pomysły, które w końcu okazywały się niezawodne.

W korytarzyku prowadzącym do włazu było dosyć sucho i Kuc posadził Dorę jak najdalej, aby w razie zaskoczenia móc uciec z nią w głąb kanału. Daniel z becikiem przykucnął obok nich i zaczęło się czekanie.

Zapadła głęboka cisza. Po dłuższej chwili Daniel zapalił latarkę i spojrzał na zegarek.

– Dreck! – zaklął po żydowsku. – Mamy tylko niecałe dwie godziny. Zmrok zapadnie jeszcze wcześniej i nie wiadomo, czy zdążymy z całym planem. Kto wie, co się stało z Gontą i jego wozem.

Kuc poklepał go lekko po zgiętym w przysiadzie kolanie.

– Nie panikuj, Dani. Nie jest aż tak tragicznie. Zmrok ma swoje dobre strony. Droga do mnie to maksimum pół godziny, załadunek drzewa i desek to dziesięć do piętnastu minut. Obawiam się tylko, czy te Szwaby nie zabrały Darka na przesłuchanie, czy może coś jeszcze gorszego…

Znowu zapadła cisza, a minuty ciągnęły się w nieskończoność. W tej głuchej ciszy słychać było czasami tylko głębokie westchnienia i miarowy oddech dziecka.

Nagle tę pozorną idyllę przerwał świszczący łoskot odsuwanej pokrywy i całą galerię wypełnił powiew świeżego powietrza. Na dno studni włazu dosłownie zeskoczył Darek.

– Wszyscy natychmiast na górę! Gonta stoi z powozem tuż przy włazie. Nikogo nie ma w zasięgu wzroku, bo patrol żandarmów wystraszył z ulicy wszystkich maruderów.

Widać było, że szok, jakiego doznał w kanale przy pierwszym kontakcie z Dorą i jej dzieckiem, starał się teraz zatuszować dobrą miną do złej gry i zdecydowanym dowodzeniem. Błyskawicznie wdrapał się na górę i wsadził głowę przez otwór włazu.

– Najpierw Dora na powierzchnię!… Teraz Kuc! Podaj mi ją! Jak najwyżej, podtrzymując pod ramiona! Teraz, Dani, daj mi małego. – Nachylił się do wnętrza studzienki i odebrał od Daniela becik z dzieckiem, po czym zniknął z otworu, lecz po kilku sekundach był już ponownie przy włazie.

– Szybciej, Dani… szybciej, do cholery!

Wszystko działo się tak szybko, że kiedy Daniel wdrapał się po klamrach na jezdnię, zobaczył już tylko stojących tuż przy otworze Darka i Gontę. Rozejrzał się na wszystkie strony. Było zupełnie pusto i tylko Kuc targał w ich stronę dwie pokaźne belki. Okrągła pokrywa włazu z trzaskiem zakryła ziejący czernią kanał.

„Dora i mały muszą z pewnością być już w schowku” – pomyślał, lecz Gonta, przysadziste chłopisko o szerokich barach i z olbrzymimi wąsami, wskazał mu batem na wóz.

– Wskakuj do zacisza skrytki, i to już. Zrób się płaski jak flądra i wciągnij brzuszysko, to się zmieścisz koło swojej rodzinki. Odsuń tylko jak najdalej tę maszynkę, która leży przy wejściu. Jest zabezpieczona.

W tej samej chwili, gdy Daniel zniknął w tym bardzo niewygodnym schowku, zakryto klapę i pozostali zaczęli gorączkowo wypełniać wóz drewnem. Kładli deski, belki, części mebli, a nawet jakieś drewniane schody…

Wkrótce wszyscy trzej wskoczyli na wóz i ruszyli. Po chwili Kuc szturchnął Darka w bok.

– Co ty takiego powiedziałeś tym żandarmom z patrolu, że się tak ucieszyli?

Ten zesztywniał i milczał, jakby namyślał się, czy ma powiedzieć prawdę, czy wymyślić jakieś łgarstwo. Widocznie gdzieś w podświadomości wstydził się tych słów wypowiedzianych w celu uśpienia podejrzeń patrolu. Wreszcie wyprostował się czerwony jak burak i patrząc przed siebie, wycedził cicho:

– Powiedziałem im, że był zator w jednym z bocznych kanałów i wysłano mnie, aby to zbadać i usunąć. Wpadli w doskonały nastrój, gdy dodałem, że powodem były zwały żydowskich trupów. Zaakcentowałem też dowcipnie, że to była duża zasługa ich – żandarmów – bohaterskich kolegów, a ja pomogłem tym trupom płynąć dalej do Wisły, tylko nie wiadomo było, który z nich wygra te pływackie zawody. Wtedy rozwiały się ich ostatnie podejrzenia co do mojej pracy pod ziemią, a nawet za mój antysemicki humor zostałem poklepany po plecach. Wstydzę się tego, ale wtedy o tym nie myślałem. Chciałem za wszelką cenę odwrócić uwagę patrolu od zaglądania do kanału i uspokoić jego podejrzliwość. Musiałem również zatrzasnąć teatralnie klapę, zabrać szyld i koziołki blokujące właz, a potem udać, że sobie poszedłem. Odczekałem jakiś czas, na wypadek gdyby wrócili albo obserwowali mnie z ukrycia. Ty, Gonta, dobrze zrobiłeś, nie zwracając na nas uwagi i reperując coś przy kołach wozu przy tej przecznicy po przeciwnej stronie, ale po cholerę wlazłeś potem na furę?

Mężczyzna poklepał Darka po kolanie.

– Szwagier! Nie masz się czego wstydzić. Najważniejsze, że w sprytny sposób odparowałeś niebezpieczeństwo. Prawdę mówiąc, to wlazłem na wóz, otworzyłem schowek i odbezpieczyłem automat. Teraz natomiast rżnę w portki, bo absolutnie nie wyrobimy się przed godziną policyjną. Jesteśmy do tyłu z czasem. Pomyśl: najpierw do domu Kuca, wyładunek drewna, ukrycie tej trójki, żeby nikt jej nie zauważył, a potem jeszcze do nas przez całą dzielnicę. Nigdy w życiu nie da rady…

Kuc przerwał mu ze śmiechem:

– Stefciu drogi, czy to pierwszy raz w życiu będziesz spał w domu nie z Janką, ale z Darkiem, u nas w kuchni? Żona wie, że masz niezaplanowany kurs dziś wieczór, a konie nie pierwszy raz będą nocować przy trzepaku na podwórku. No nie?

*

Między tylną ścianą kurnika a okalającym podwórko murem powstała wolna przestrzeń, długa i wysoka aż do dachu. Jednocześnie, aby nikt nie domyślał się jej istnienia, była do tego stopnia wąska, że wszystkie ruchy oprócz wyciągnięcia się na długość, i w dodatku leżąc na boku, były prawie niemożliwe.

Zażenowany Kuc zwrócił się do Dory:

– W swoim czasie mieszkało tu w ukryciu siedem, a nawet i dziesięć osób. Twój mąż zna dobrze tę kryjówkę, bo siedział w niej już wiele razy. Jest mi niezmiernie przykro, że nie mogę zaprosić was do nocowania u nas w mieszkaniu, ale ze względu na sytuację dobrze wiecie, że będzie najlepiej dla nas wszystkich, jak pozostaniecie w tej kiszce jakiś czas. To tylko trzy do czterech dni, a potem będzie następna stacja w drodze do wolności. – Spojrzał z powagą na śpiące dziecko. – Najważniejsze jest zachowanie kompletnej ciszy, zwłaszcza w dzień. Chodzi o to, aby sąsiedzi albo dzieci bawiące się na podwórku nie zwrócili uwagi na coś niezwykłego, na przykład na płacz dziecka. Jutro spotykam się ze znajomym księdzem z parafii na Kamionku i omówię szczegóły waszego ślubu kościelnego i chrztu dziecka. To są jego jedyne wymagania. W zamian dostaniecie potrzebne papiery, które są nieodzowne do wyrobienia dokumentów. Zgadzacie się?… Cel uświęca środki – co jezuici w średniowieczu przyjęli jako swoją dewizę, gdy palili na stosie kobiety-czarownice i Żydów…

Daniel spojrzał na Dorę z głębokim zdziwieniem, a Kuc tylko machnął ręką.

– Ja czytam czasami różne dziwne książki, jeśli chcecie wiedzieć. Gdzieś to tam wyczytałem. Tu jest kubeł z pokrywą. Używajcie go jako wygódki. Tam dalej stoi skrzynka, a w niej jest jedzenie, które Jadzia przygotowała wcześniej, bo ja nie mogę wejść do tej szpary z powodu mojego brzucha. Ty, Dora, możesz tylko pić, a jest tam dla ciebie taka chuda zupka przetarta z jarzyn, że palce lizać. I nie jeść niczego innego, bo to śmierć. Koce leżą na skrzynce. Teraz biegnę ukradkiem do mieszkania. Dobranoc.

Daniel zaczął już zasuwać na miejsce te trzy luźne deski, które były wejściem do skrytki, gdy na nowo twarz Kuca pokazała się w otworze.

– Jeszcze chwilę, Dani. Zapomniałem o tej ważnej rzeczy, gdyby, broń Boże, coś zmusiło was do ucieczki. Tu masz klucz do tej małej bramki w murze, na prawo od kurnika. Wiesz, o którą mi chodzi? Pamiętasz, co leży po drugiej stronie? Tam musicie się skradać bardzo ostrożnie. Pójdziecie na lewo od ruin przy ulicy Solec, a potem wzdłuż tyłów podwórek przylegających do domów czynszowych. Na prawo ciągnie się skarpa leżąca na tyłach uniwersytetu, pokryta gęstymi zaroślami krzaków i drzew. W tych chaszczach, co się ciągną aż do elektrowni, łatwo jest się schować i mało kto tam się szwenda, nawet za dnia. W najgorszym wypadku tam się możecie ukryć. Ja znam dobrze teren i znajdę was bez problemu. Jako sygnał rozpoznawczy będę gwizdał „Warszawiankę”, żebyś mnie nie kropnął ze swojego lugra. Tu są jeszcze dwie flaszki z jedzeniem dla małego i zapasowy smoczek, który Jadwiga znalazła w jakiejś szufladzie. A na koniec moja prywatna rada: macie wystarczająco dużo czasu, aby wymyślić imię dla dziecka, zarówno żydowskie, jak i katolickie. To szczyt pogaństwa nazywać swoje dziecko „Mały”, jak jakiś przedmiot codziennego użytku. – Kuc bezszelestnie zniknął w ciemności, a Daniel zaryglował deski wejścia poprzecznie umieszczonymi beleczkami.

Dora zaczęła karmić. Teraz, wracając powoli do normalnego jedzenia, poczuła, że napięcie w całym ciele zaczęło znikać i produkcja pokarmu napręża jej piersi na nowo.

Flaszka była niebezpiecznym konkurentem dla pokarmu z piersi, więc postanowiła używać smoczka tylko w przypadku zagrożenia, gdy trzeba będzie zachować kompletną ciszę.

– Odpoczywaj, Dora, i spróbuj natychmiast zasnąć, a ja zajmę się małym. Jeśli zaś chodzi o imię, to Kuc miał rację. Jutro, jak się obudzisz, możemy wspólnie znaleźć coś odpowiedniego. – Wyjął becik z jej rąk i usiadł skrzywiony w tej ciasnej szczelinie, kładąc koc na świeżo umytej drewnianej podłodze.

Zapadła cisza przerywana od czasu do czasu posapywaniem Dory i jej nieartykułowanym mamrotaniem. Kobieta po raz pierwszy od dłuższego czasu mogła zasnąć bez uczucia, że musi czuwać, aby jej albo dziecku nic się nie stało. Niestety sceny apokalipsy getta z całą gamą okrucieństwa hitlerowców, Ukraińców czy Bałtów, z głodem i chorobami – powróciły ze zdwojoną siłą.

Ukoronowaniem tego dnia była kąpiel. Siedząc nago w wielkiej balii z gorącą wodą, na krótko zapomniała o rzeczywistości. Niemowlę tymczasem spało teraz potulnie, najedzone i suche.

Jadwiga, żona Kuca, rozbierając Dorę w ich pralni, nie potrafiła w żaden sposób powstrzymać łez. W piecu huczał ogień, w którym jedna za drugą znikały części jej ubrania. Były tak brudne, śmierdzące i zawszone, że nie dało się rozpoznać ich naturalnych kolorów.

Gospodyni była kobietą w średnim wieku, bez przesadnej otyłości, gdy jednak potem dała kobiecie swoje ubrania, te wisiały na Dorze jak na strachu na wróble. Żadnej z nich to jednak nie śmieszyło.

Jadwiga owinęła żarówkę jakimś materiałem, w pralni było więc bardzo mroczno. Mimo to Dora musiała ciągle zamykać załzawione, bolące i opuchnięte oczy. Jadwiga, nawet nie pytając o zgodę, obwiązała w końcu część jej twarzy jakąś chustką.

– Byłaś z dzieckiem w ciemnościach bardzo długo i teraz jest bardzo niebezpiecznie wystawiać wasz wzrok na światło. Powoli będzie coraz lepiej, zobaczysz…

W pewnej chwili, mocząc się w tej balii, Dora pomyślała o matce. Jak dała sobie radę po tej stronie? Co teraz robi? Nigdy nie pomyślała o wejściu do getta, o tym, żeby zostać zamkniętą za jakimś murem, i to z opaską na ramieniu. Jej komentarz był jednoznaczny: „Prędzej samobójstwo niż zamknięcie. To nie jest mój styl”. Zawsze taka była. Samotna matka z dwójką dzieci. Aktywna w kręgach uniwersyteckich. Wykładowca i naukowiec, wiecznie zmagająca się z konkurencją ze strony mężczyzn z przeciętnymi kwalifikacjami, którzy chcieliby zająć jej miejsce. Może dlatego tylko, że była kobietą, a w dodatku Żydówką. Jej najsilniejszym atutem były podróże i studia we wschodniej Azji, a co za tym idzie – wiedza z autopsji o rzeczach, które inni mogli poznać tylko z literatury albo zobaczyć na jej zdjęciach. Była ostoją sprawiedliwości i demokracji, co też od zarania wpajała swoim dzieciom. To, że nie zboczyła w stronę ideologii komunizmu, było dla wielu nie do pojęcia.

– Utopie nie są moimi skłonnościami – mówiła. – Czytałam Marksa i Hegla, i kilku innych czerwonych filozofów. Ludzkość nie dojrzała do takich górnolotnych systemów społecznej organizacji. Spójrzcie na Wschód i pomyślcie logicznie, co tam się wyprawia… Po prostu rzeź wolnego myślenia. Nie, to nie dla mnie!

Dora pamiętała, gdy po raz ostatni przytuliła się do matki, oraz jej słowa wypowiedziane z głębokim smutkiem:

– Jesteś dorosła i sama podjęłaś decyzję. To jest normalne, że młodzi słuchają innych bardziej niż swoich rodziców. Musisz jednak przyznać, że w większości przypadków, jeżeli chodzi o jakieś poważne wydarzenia, miałam rację. Mam przeczucie, że za tą separacją Żydów w getcie kryje się jakaś większa tragedia. Obie dobrze wiemy, co się stało z niemieckimi Żydami, choć byli obywatelami tego kraju od pokoleń. Szwabska propaganda twierdzi, że jesteśmy szczurami. No a co się robi z taką plagą? ZABIJA! Twój brat organizuje sobie teraz bardzo bezpieczną rzeczywistość po aryjskiej stronie i ma takie samo zdanie odnośnie do getta. Prosił mnie, abym ci przekazała, że opłakuje już twoją decyzję. Dużo rozmawialiśmy o tym i musisz pamiętać, że w chwili, gdy będziesz miała dosyć tego odosobnienia w getcie, zrobimy wszystko, aby wam obojgu pomóc. W obecnej chwili nie mamy niestety, ani ja, ani Tadzik, stałego adresu. Jak tylko będziemy mieli jakieś mieszkaniew mieście, to natychmiast dostarczymy ci do getta wiadomość. Może to być też adres kontaktowy, ale zadbamy o to, aby można było nas szybko odszukać. Bądź tego pewna!

To były ostatnie słowa matki, lecz mimo zapewnień o chęci utrzymania kontaktu wszelkie próby okazały się daremne. Nawet Daniel ciągle kursujący poza mury nie mógł odnaleźć ani teściowej, ani szwagra. Któregoś dnia przyniesiono im strzępek listu, który znaleziono przy jakimś chłopcu szmuglującym żywność. Żandarmi, którzy go złapali, zrobili z niego zwój krwawych szmat. Na ocalałym, przesiąkniętym krwią świstku można było odcyfrować adres odbiorcy i kilka nic nieznaczących słów pisanych wyraźnie ręką matki. Niestety jedynie szmugler znał źródło listu, a on nigdy na żadne pytanie nie mógł już odpowiedzieć.

Wróciła po dwóch godzinach do kryjówki. Szła powoli, opierając się na ramieniu Kuca, i z trudem przecisnęła się przez szczelinę w ścianie. Opadła bezsilnie na podłogę. Nie mogła już dłużej panować nad wycieńczeniem i zapadła w głęboki sen.

Zbudziło ją solidne uderzenie w ścianę kurnika.

– Tss! – szepnął jej Daniel do ucha. – Nie bój się. To tylko chłopcy grają w piłkę na podwórku. Dla zabawy kopią ją czasami tak, by straszyć kury.

Cały czas słychać było ich pokrzykiwania i komendy:

– Podaj dalej!… Tu do mnie!… Nie kiwaj się!… Strzelaj na bramkę!…

Któryś z chłopców był widocznie bardziej napastliwy, starając się trafić w chodzące przy kurniku kury, gdyż raz za razem piłka uderzała w ściankę ich kryjówki.

Dora odebrała becik z dzieckiem z rąk Daniela, kołysząc go usilnie. „Byle tylko się nie obudził i nie zaczął płakać… bo co wtedy zrobimy?” On zaś położył tylko palec na ustach, odebrał syna z powrotem i szepnął:

– Ja dam radę, nic się nie bój!

Wreszcie inni chłopcy mieli już widać dosyć wybryków kolegi, bo jeden z nich wykrzyknął:

– Ty, Tarzan, daj spokój tym kurom! Jak Kuc zobaczy, że pastwisz się nad jego kochanymi ptaszkami, to nam wszystkim nogi z dupy powyrywa. Ja nie gram dalej i spływam do chaty…

Tu nastąpiła salwa śmiechu i chłopcy pobiegli do ogromnej, mrocznej bramy domu.

Odetchnęli oboje. W półmroku widziała swoje najukochańsze dziecko kołyszące się w ramionach Daniela. Uczucie wytchnienia, wypoczynek, możliwość wyspania się, a szczególnie to jedzenie, które Jadwiga przygotowała tylko dla niej, dały zaskakujący rezultat. Patrząc na to maleństwo, które jednak ocaliła od zagłady, poczuła nagle, że jej pokarm nie skończył się tam, w kloace, i że ze zdwojoną energią jest produkowany i leje się pod ubraniem, po prostu z jej sutków, po brzuchu i dalej. Zdecydowanym ruchem odebrała małego od Daniela i zaczęła karmić.

Popatrzył na nią z trudnym do zdefiniowania uśmiechem.

– Spałaś głęboko i słodko i maluch też. Zbudził się raz czy dwa i jak myślę, chciał jeść. Dałem mu więc całą flaszkę tego, co Jadzia przygotowała wieczorem. Było trochę zimne, toteż ogrzałem pod moją pachą, a potem wszystko wciągnął w mgnieniu oka. Myślałem też częściowo o imieniu, o tym, co Kuc nadmienił… No wiesz… to nie takie proste. Możesz mi pomóc?

Popatrzyła na niego z niepewnością.

– Chyba żartujesz. Gdybyś nie miał gotowego imienia, nawet byś o tym nie wspomniał. Znam cię. Masz wszystko już gotowe, no nie? A teraz chcę usłyszeć, co takiego w nocy wymyśliłeś.

Spojrzał na nią z wahaniem.

– To tylko są luźne myśli. Ty jesteś matką i masz pierwszeństwo wyboru. Moją pierwszą propozycją jest Joel, a ta bardziej polska forma to Mikołaj albo Mirek. Co ty na to?

Spontanicznie dała mu kuksańca w kolano.

– Doskonale! Lepiej nikt nie mógłby wymyślić. Nie będzie więcej dyskusji na ten temat, i już! Na co dzień, dla nas, jest Joel, a potem się okaże.

Daniel pokręcił przecząco głową.

– Widzę, moja droga, że nie przyzwyczaiłaś się do konkretnego myślenia po tej stronie muru. Bardzo łatwo można jednym słowem spowodować wpadkę. Przejęzyczysz się, nazywając dziecko niewłaściwym imieniem, i jakiś sukinsyn zadenuncjuje cię natychmiast. Jak na razie może być Joel, ale potem będzie już używane tylko czysto polskie imię.

Czas dłużył się w nieskończoność, mimo że zmieniali się często przy Joelu. Ale ciasnota pomieszczenia, smród kurnika i restrykcje jedzeniowe wydawały się kobiecie mimo wszystko błahostką w stosunku do ich poprzednich przeżyć. Odprężenie stopniowo ich opanowywało, lecz dało się odczuć, że jakiś wewnętrzny koszmar nadal stał na przeszkodzie na drodze do pełnego zrelaksowania.

Cały dzień słuchali w napięciu odgłosów dochodzących z najbliższego otoczenia: płaczu dziecka, uderzeń ciężkiej bramy, skrzypnięć drzwi wejściowych na klatki schodowe wychodzące na podwórko… Dwie kobiety stały dłuższą chwilę przy murowanym śmietniku. Szeptały coś do siebie, ale do kurnika dolatywały tylko pojedyncze słowa i nie można było się nawet domyślić, o czym tak zajmującym opowiadają sobie wzajemnie.

Wczesnym popołudniem usłyszeli nagle dźwięczące uderzenia młotka o metal. To starszy mężczyzna ustawił swój przemyślny stojak z kamieniami szlifierskimi. Zaroiło się od mieszkańców domu, a on ostrzył noże, nożyczki i narzędzia, a nawet ostrza z maszynek do mielenia mięsa.

Powoli zaczęło się ściemniać. Ktoś otworzył z trzaskiem okno na drugim czy trzecim piętrze lewego skrzydła domu. Doleciały do nich głosy rozmów i śmiechy kilku osób. Widocznie było tam przyjęcie, bo po chwili nastawiono patefon na cały regulator. Słychać było znane szlagiery, jak „Lamberth Walk”, „Tango Jalousie”, „Lilli Marleen”, i inne nieznane im piosenki.

Słuchali żarliwie, szczególnie Dora, a myśli ulatywały do beztroski tamtych lat. Lat przed tym piekłem wojny. Dora spojrzała na Daniela, chciała choćby wziąć go za rękę i poczuć jego ciepło. On zaś położył znacząco palec na ustach i zmarszczył brwi.

– To z pewnością są folksdojcze. Polacy nie odważyliby się robić takiej głośnej orgii na całą dzielnicę.

Po dłuższej chwili okno zamknięto i znowu zapanowała cisza. Nawet przytłumione odgłosy z leżącej tuż za murem ulicy Solec dochodziły do nich tylko sporadycznie. Kury zaczęły wracać na grzędę do kurnika, bo zza ściany słychać było wyraźne pogdakiwania. Kogut musiał też tam w końcu wparadować, bo wreszcie zrobiło się cicho. Jeszcze dwa czy trzy razy uderzyła brama i usłyszeli szybkie kroki ostatnich powracających mieszkańców. Nastała godzina policyjna.

Joel zaczął się niespokojnie wiercić i zakwilił cicho, na co Dora była już przygotowana, bo od ostatniego karmienia nawet nie zapinała guzików bluzki.

Niespodzianie usłyszeli w pobliżu jakieś odgłosy. Ktoś pomału skradał się, nie chcąc robić hałasu, lecz stąpanie po kamieniach czy luźnych drewienkach leżących na podwórku nie mogło być bezgłośne. Intuicyjnie czuli, że ktoś tam jest, i to tuż za deskami ścianki.

Daniel powoli przesunął prawą rękę w dół pod marynarkę, gdy nagle usłyszeli:

– Psst!… To ja, Kuc. Odryglujcie wejście, ale tylko na krótką chwilę. Wystarczy otwór dwóch desek. Zabieram od was ten kubeł wychodkowy, dostaniecie nowy, a także jedzenie i picie na następną dobę. Przyjdę tu, gdy lokatorzy pójdą do łóżek, powiedzmy za około dwie czy trzy godziny. W zasadzie wszystkie okna są pozasłaniane, ale nigdy nie wiadomo, komu przyjdzie ochota wywietrzyć mieszkanie albo zapalić na świeżym powietrzu. Muszę wam dokładnie opowiedzieć, co załatwiłem dziś w czasie dnia, a wszystko układa się lepiej niż dobrze. – Zawahał się na krótki moment. – Jeszcze szybka wiadomość, bez detali, ale nie potrafię dłużej trzymać języka na wodzy: Dora, masz mnóstwo uścisków od twojej matki, która jest już po uszy zaangażowana w planowanie waszego przyszłego życia. Widziałem się z nią i wczoraj, i dzisiaj, ale nie było to zbyt mądre, aby ci o tym od razu opowiadać…

Dora rzuciła się do otworu.

– Ale jak to wszystko?! Skąd to?!

– Cicho bądź! Opowiem potem. Oswój się z myślą… – I zniknął w ciemności podwórka.

W tym momencie zadudniła otwierana brama. Daniel zastygł w bezruchu, przerywając ryglowanie wejścia. Wyraźnie słyszeli rozmowę, bo echo niosło każde słowo w ich stronę.

– Ale mnie pan, panie Kuc, przestraszył.

– E tam! Szedłem zamknąć te dudniące wierzeje na klucz. Miał pan szczęście, panie Sokołowski, że pana nie capnęli, bo już ponad kwadrans po godzinie policyjnej.

– Ma pan rację. Zasiedziałem się u kolegi, bo wypiliśmy kapkę bimbru. W knajpach wie pan, kto siedzi, i wszędzie ich pełno. Chyba opijają swoje zwycięstwo w getcie. Zobaczymy teraz, komu z kolei będą się chcieli dobrać do dupy. Byle tylko nie nam.

– A ja już myślałem, że ma pan nocną przepustkę, panie Sokołowski.

Rozmawiający ściszył głos, ale i tak to słyszeli:

– Panie Kuc. Takie luksusy to mają tacy jak ci na trzecim piętrze na lewo.

I znów zapanowała cisza.

*

Dora nie mogła sobie znaleźć miejsca. Opanowała ją radość nie do opisania. Wstrzymała oddech, by nie uronić żadnego słowa, gdy Kuc opowiadał wszystkie szczegóły, które wiedział o jej matce.

– Twoja mama zakamuflowała się bardzo sprytnie. Jak to mówią, najciemniej jest pod latarnią, i tak właśnie Katarzyna funkcjonuje na SaskiejKępie. Przed wojną miała sporo kontaktów, więc przez znajomych postarała się o licencję na sprzedaż artykułów tytoniowych. Ma nieduży kiosk na samym rondzie Waszyngtona i interes idzie jej znakomicie. To dobry punkt i leży w centrum komunikacji między Pragą i Grochowem, jak też w pobliżu mostu Poniatowskiego, który teraz jest jedynym połączeniem między lewą a prawą stroną Wisły.

Dora pamiętała doskonale tę elegancką dzielnicę, bo wielu przyjaciół i znajomych matki z uniwersytetu mieszkało w pobliżu tego ronda, a Katarzyna zabierała swoje dzieci niemalże na wszystkie imprezy i spotkania.

Kuc ciągnął dalej:

– Katarzyna zachowała swoje imię, mimo fałszywych papierów. Jak tego dokonała? Nie wiem. Kupiła bardzo piękne trzypokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką. Byłem tam dzisiaj i byłem dosłownie zadziwiony, jak pięknie je urządziła. Jest dużo miejsca i ona chce, abyście oboje z dzieckiem zamieszkali u niej. Zresztą od początku na to liczyła i wyposażenie już od dawna było przygotowywane dla was. Jak tylko będą załatwione papiery, a przedtem niezbędny do tego ślub i chrzest, co przeprowadzimy pojutrze, to oficjalnie tam się sprowadzicie. Jeśli chodzi o samą uroczystość, to matka chce, aby twój brat też był na niej obecny. Z tego, co wywnioskowałem, są trudności, aby go o tym zawiadomić. On jest ostatnio, powiedzmy, bardzo zajęty, ma różne nieokreślone obowiązki i często znika z miasta na dłuższy czas.

– Kuc, co do ślubu – Daniel wszedł mu w słowo – jak się tam dostaniemy? Bez dokumentów i porządnych ubrań nie możemy się nikomu pokazać, a mój wygląd, jak wiesz, jest tak wyrazisty, że natychmiast daje podstawy do dokładnego sprawdzenia dokumentów, a raczej zdjęcia spodni.

Tamten tylko zaśmiał się krótko.

– Czyżbyś miał tak słabą wyobraźnię, aby się nie domyślić, że i tym razem użyjemy dorożki Gonty? Tyle że w tym przypadku będzie to droga na ślub. Załadujemy wóz tym samym drewnem, które leżało na was w drodze tutaj i które zwaliliśmy tu, za kurnikiem. Tym razem pojedzie jako opał na plebanię. Księża muszą czymś palić całą zimę, a opał wchodzi w skład umowy. Ksiądz nie robi przecież niczego za frajer. Też jest człowiekiem i jakoś musi żyć.

Dora podniosła rękę i podciągnęła rękaw za dużego swetra, pokazując zegarek.

– Panie Kuc, proszę to zabrać i spieniężyć. Musi Pan mieć w związku z nami całą masę dodatkowych wydatków. Prawie wszystko na kartki, a na czarnym rynku strasznie drogo. Cała rodzina ryzykuje życie, a…

Kuc zesztywniał i przerwał jej w połowie zdania:

– Na Boga! Jak mogłaś coś takiego pomyśleć?! To byłaby dla mnie obelga. Z drugiej strony musisz wiedzieć, że Daniel ani razu nie przyszedł tu z pustymi rękami. Mieliśmy zawsze zróżnicowane interesy, bo oprócz zakupów dla podziemia były artykuły dla tych bogatszych z getta, a płacili potrójne ceny. Jestem również przyjacielem twojego męża. Oprócz tego, mówiąc symbolicznie, jestem jego osobistym sejfem bankowym i posiadam ukryty wasz kapitał, który dostaniecie z powrotem natychmiast, gdy wszystko wróci do normy. Jeśli chodzi o ryzyko, to masz przed sobą największego ryzykanta Warszawy. Ot co! Teraz będzie też następna duża niespodzianka. Ty, Dora, pójdziesz ze mną na jakieś dwie godziny, bo Jadwiga chce zrobić z ciebie następny cud świata. Dani, musisz dać sobie radę z małym i tu jest następna flaszka, jakby co. W nagrodę dostaniesz odnowioną i wypucowaną żonę. Wróci z twoim garniturem i innym ubraniem. To będzie wszystko to, co zostawiałeś na wszelki wypadek, na przyszłość. Jest tam też nowa bielizna, którą twoja teściowa dostała od Tadzia, brata Dory. On potrafi „zorganizować” wszystko, co sobie tylko zażyczysz. Rzeczy są czyste i wyprasowane, bo żona Darka odebrała dziś całość z pralni. Chodź, idziemy, moja droga, a skradaj się jak kocica…

Daniel złapał Kuca za rękaw.

– Zaraz! Zaraz, stary! A ubranie Dory? Popatrz na nią! Jak ona wygląda w ciuchach Jadwigi, które są na nią za duże o pięć czy sześć numerów!

Ten tylko cicho zarechotał.

– Ja tam lubuję się w bardziej okrągłych formach kobiecych. Jadzia jest idealnie zbudowana, jak na mój gust. Co do ubioru Dory, to jutro rano odbieram walizkę z damskim wyposażeniem. Opisałem Katarzynie aktualne formy Dory, czyli jak dużo straciła na wadze, ale ona tylko się roześmiała i powiada: „Nie przejmuj się, Kuc. Wszystko będzie na niej leżeć jak ulał. Popatrz!”. Tu otworzyła szafę, w której wisiało i leżało kilka sukienek i innych fatałaszków. Jak się zorientowałem, miała zupełną rację. Zobaczycie jutro. A zresztą, Dani, jak przyjdę następnym razem, to z flaszką, ale nie dla małego, tylko dla nas. Musimy wypić jednego za pomyślność i za dobrze wybrane imię dla waszego potomka…

Dora przeciskała się już przez otwór w deskach, lecz Kuc zatrzymał ją.

– No, moi drodzy. Teraz chcę usłyszeć, jakie imię ma wasze dziecko, bo od tego momentu nie chcę słyszeć jakichś bezosobowych określeń chłopaka.

– Na razie będzie Mirek albo Mikołaj, a dla nas, po cichu, Joel. Idziemy? – Dora odwróciła się, drepcząc powoli i ostrożnie w stronę mieszkania dozorcy. Widać było, że nadal jest bardzo osłabiona i musi się wysilać, aby utrzymać się na nogach.

Kuc złapał ją wpół i tak szli powoli w ciemności krok za krokiem przez to obskurne podwórko.

Trzy godziny później wróciła i teraz siedzieli obok siebie z Danielem w tym perfidnie wąskim pomieszczeniu, dotykając się niepewnie swoimi ciałami. Joel spał głębokim snem po ostatnim karmieniu i słychać było tylko jego oddech w ciemności.

Postanowiła wydobyć z męża choć trochę uczucia. Przez ten krótki czas od połączenia się na nowo po pobycie tam, w kanale, pod ziemią, nie mieli najmniejszej szansy, aby się zbliżyć do siebie… „Nie, to nie jest prawda. Przecież siedzimy tu już tyle godzin i było wiele momentów, aby zmienić to nieprzystępne i obce nastawienie… Co mam zrobić, żeby przełamać ten mur, który wyrósł podczas naszej rozłąki? On jest zupełnie jak kamień. Czuję cały czas w jego zachowaniu coś obcego. Kanciasta i zimna nuta we wszystkich sygnałach, jakie do mnie docierają. A może to ja się zmieniłam i odpycham go od siebie, a całą winę przypisuję jego zachowaniu…” Poszukała ręki męża. Tak jak dawniej ujęła jedną jego dłoń, głaszcząc go drugą.

– Dani, co się stało? Czemu się odwracasz i jesteś taki zamknięty na wszystko, co próbuję ci przekazać? Przecież żyjemy i wyszliśmy w końcu z tego piekła bez szwanku. Ale czy nasze uczucia ocalały? Tego nie jestem pewna. Wyczuwam jakąś wielką otchłań, która wcisnęła się między nas.

Wyswobodził swoją rękę z jej pieszczotliwego uścisku, jakby był to jakiś ciężar przeszkadzający mu w koncentracji. Czuła podświadomie, że on w zasadzie wzbrania się przed konfrontacją, której nie może uniknąć, i próbuje znaleźć jakiś prosty wykręt zamiast wypowiedzieć bolesną dla niej prawdę. Z drugiej strony wiedziała, że przemilczenie tak ważnego dla obojga oddalenia może rzutować na całą ich przyszłość. Niemniej bała się usłyszeć prawdę, więc postanowiła milczeć. Intuicyjnie zaczęła oswajać się z myślą, że jakaś dotąd nieznaczna rysa na ich nieskazitelnym związku zamieniła się w pęknięcie, które z czasem urośnie do dzielącej ich przepaści nie do pokonania.

Poruszył się, ale tylko po to, by odsunąć się od niej o kilka centymetrów. Zaczął mówić ponurym głosem, jak zza grobu. Starał się ukryć swój nastrój, lecz znała go zbyt dobrze. Widziała też jego zaciśnięte szczęki i pięści. Kiedyś bała się tych jego stanów. Teraz było to pestką w porównaniu z tym, przez co przeszła, tam pod ziemią.

– Powinnaś wiedzieć, że całkowicie straciłem wiarę w dobro ludzkie, a pozytywne myślenie stało się dla mnie czymś obcym. Wiele razy byłem bliski pogodzenia się z naszą tragedią, po prostu chciałem nas wszystkich przedwcześnie pogrzebać. Przeklinam te chwile i brzydzę się nimi. – Przerwał, wziął głęboki wdech i przełknął ślinę, jakby mu powietrza zabrakło i wyschło w gardle. Wziął ją jednak za rękę i ściszył głos do szeptu, jakby się bał, że ktoś może go podsłuchać. – Nie… Strzelić sobie w łeb? Za nic w świecie! Cały czas mam niepohamowaną ochotę, aby popędzić na ulicę i strzelać do wszystkich, którzy noszą mundury, aby zaspokoić moje krwiożercze myśli. Jednak wiem, że to bezsensowne i krótkowzroczne. Bo sam bym poszedł po kilku strzałach do piachu…

W miarę jak mówił, nieświadomie coraz bardziej ściskał dłoń Dory. W końcu nie wytrzymała ani tego miażdżenia ręki, ani ogromu nienawiści promieniującej od niego.

– Aj! Boli! – Rozcierała dłoń. Jednocześnie nie mogła już dłużej powstrzymać się przed wytknięciem mu jadowitej agresji i olbrzymiej chęci odwetu. – W tej sytuacji, w jakiej się teraz znajdujemy, twój punkt widzenia jest totalnie nierealistyczny. Nienawiść to jest jedno, a odwet drugie i nie powinno to iść w parze w obecnej chwili. Zemsta nie rozwiąże problemu naszego życia, wręcz odwrotnie – pogmatwa, a raczej zniweczy nasze plany. Tę energię, którą chciałbyś zniszczyć wrogów, możesz wykorzystać do czegoś, co nam przyniesie coś pozytywnego. Pomyśl konstruktywnie: zamiast walczyć z nimi, walcz o przeżycie dla nas. Czas zemsty i odwetu nadejdzie z pewnością…

Mówiła długo, nie zastanawiając się nad tym, czy te słowa dotrą do niego, odniosą jakiś skutek i czy słucha jej wywodów, czy nie. Wypowiedź formułowała bez głębszego zastanowienia, kierując się tylko uczuciem i racjonalną refleksją. Używała języka, którego nauczyła się w domu, na prywatnych kółkach dyskusji filozoficznych organizowanych przez matkę. Pamiętała doskonale polemiki, w których uczestniczyli marksiści, staliniści czy księża katoliccy broniący swoich poglądów przeciwko pozytywistom czy egzystencjalistom. Słuchała ich z wypiekami na twarzy, często nie rozumiejąc nawet połowy z tego, co było mówione. Szczególnie angażowała się wtedy, gdy uczestniczącymi byli młodzi, w jej oczach przystojni studenci.

Najbardziej pamiętała standardowy komentarz ciotki Pauliny, gdy któremuś z dyskutantów brakło argumentów.

– No tak! Dyskutujcie, drodzy państwo, lecz jak kometa Haleya zawróci i omiecie ten świat swoim puszystym ogonem, to obudzicie się z ręką w nocniku. Wtedy nikt nie zdąży ani politykować, ani polemizować.

Zazwyczaj najpierw następowała konsternacja, a potem towarzystwo wpadało w dobry humor. Zmieniano temat rozmowy na bardziej codzienny, otwierano następną butelkę szampana czy wina, co wprawiało ciotkę w jeszcze lepsze usposobienie.

Ciotka Paulina – większość nazywała ją po prostu Paula – sama była jak kometa. Od pierwszej chwili, gdy tylko zjawiła się w ich domu, nastąpił w nim nieopisany przewrót. Zaroiło się od odwiedzin i zaproszeń. Szczególnie znajomi nieżonaci mężczyźni robili wszystko, aby uczestniczyć w spotkaniach-dyskusjach lub po prostu wpaść na pogawędkę. Wszyscy wiedzieli wkrótce, że wielu panów zwariowało na punkcie tej prześlicznej Żydówki.

– Ta kobieta jest jak jakieś niebiańskie objawienie albo cud natury – oświadczył młody i bardzo utalentowany psychoanalityk von Stranns z Berlina. – Zrobię wszystko, żeby była moja!

Plotkowano później, że mu się to udało… tak jak i kilku innym – bo Paula uważała, że najlepsze, co Bóg stworzył, to Adam.

Koleje losu ciotki były zawikłane. Uciekła z domu rodziców w Hrubieszowie dwa dni przed ślubem z o wiele starszym od siebie właścicielem fabryki mebli. Postanowiła odszukać swoją siostrę Katarzynę. Działała tak impulsywnie, że opuściła miasto bez pieniędzy i bez dokładnego adresu i nowego nazwiska siostry. Słyszała tylko, że ta aktualnie mieszka w stolicy i jest bardzo popularna w kręgach uniwersyteckich.

Po