W sidłach Diabła - Włodzimierz Sulima Popiel - ebook

W sidłach Diabła ebook

Włodzimierz Sulima Popiel

0,0

Opis

Czy diabła można chwycić za rogi?

Warchoł i awanturnik Stanisław Stadnicki toczy prywatną, krwawą wojnę z Łukaszem Opalińskim. Płoną wioski, dworki i miasteczka. Z lochów zamku w Łańcucie dobiegają jęki więzionych i torturowanych. Stadnicki, zwany „Diabłem”, sieje postrach w okolicy. Łupi kupców, rabuje bydło i pustoszy spichlerze. Starosta Opaliński chce posłać go tam, gdzie jego miejsce – do piekła!

Na czyją stronę przechyli się szala zwycięstwa?

Kto wygra – starosta czy warchoł?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

W serii „Szabla i Miecz”

Wydawnictwo REPLIKA poleca także:

 

Kazimierz Gliński

Mąż krwawy

 

 

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Koncepcja i opracowanie serii:

Rafał Jurkowski

 

Redakcja:

Aleksandra Zok-Smoła

 

Korekta:

Danuta Urbańska

Magdalena Chrobok

 

Skład i łamanie:

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki:

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie I w tej edycji

opracowane na podstawie wydania z 1936 r. pt.

W sidłach Diabła. Powieść z czasów wojny między łańcuckim

Diabłem – Stadnickim a leżajskim starostą Opalińskim (Lata 1604-1610)

 

 

eISBN: 978-83-68135-17-6

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

 

 

 

Wieś Giedlarowa tonęła w mrokach nocnych.

Cisza zaległa wokół taka, że wiatr nawet nie zaszemrał w gałęziach drzew, ani pies nigdzie nie zaszczekał. Niebo zasnuwało się ciężkimi chmurami, a duszne, parne powietrze przytłaczało ziemię.

Z okien domostwa Klimka Kuprasa – tuż pod samym lasem – biło światło od drewna, płonącego żywo w kominie.

Izba była obszerna i schludna. Pod ścianami, na szerokich ławach rozsiadło się kilku gospodarzy. Jedni podparli się na dłoniach i z niemą rezygnacją pospuszczali głowy, inni znów hardo podnieśli czoła i głośno przytakiwali księdzu Prokopowi, mówiącemu z uroczystą powagą.

Ksiądz, niewielki człeczyna, szczupły, blady, z twarzą pergaminową, zapalał się własnym przemówieniem, uderzał chwilami ręką o stół i rozglądał się po słuchaczach, badając, jakie wrażenie na nich jego słowa zrobiły.

– Sprawiedliwość raz już stać się musi – nawoływał ściszonym głosem. – Według praw boskich i ludzkich musimy uznawać nad sobą zwierzchnika, ale oddawać kark całkiem pod obrożę bezprawia to hańba dla człowieka! Dość już krwawicy chłopskiej najedli się starościńscy dzierżawcy i ekonomowie, dość już tej krzywdy biednego ludu! Ale nie pomoże wam wzywać tylko zmiłowania bożego, jeżeli sami nie będziecie bronić się przed wyzyskiem krzywdzicieli.

– A cóż nam czynić potrzeba, dobrodzieju? – zagadnął stary, siwy jak gołąb, Kulpa.

– Co? Zobaczycie wnet. Wrócą wasi wysłańcy, którzy zawieźli skargi do króla, i pewnie przywiozą glejt przeciw staroście Opalińskiemu. Król miłościwy nie pozwoli przecież, aby was dalej krzywdzono.

Pokiwał Kulpa smętnie głową.

– Nie pomoże to nic, dobrodzieju, nie pomoże. Niedawno przecież gospodarze z innych wsi ze skargą jeździli. Król dał im mandat przeciw staroście, a ekonomowie za to teraz wysłańców w tarasach zamkowych trzymają, biją ich i sieką, mszcząc się za skargi zaniesione przed oblicze królewskie.

– To nie macie na to rady, aby wyroki i pisma królewskie uszanowali starościńscy pachołkowie?

– Ano nie ma – odparli chórem gospodarze.

– Jest! – zaprotestował ksiądz energicznie.

Chłopi spojrzeli na niego pytająco.

– Na starościński gwałt nie pozwolić sobie. Jest was sporo, wieś cała… I to nie jedna. Za wami pójdzie i Sarzyna, i Dębno, i Kuryłówka. Jeno grupą się trzymać i zgodnie. Zejdźcie się kiedyś gromadnie i coś postanówcie. Niechrześcijańska to dla mnie rzecz wzywać was do stawiania oporu swojemu panu, ale też bardziej jeszcze niechrześcijańska tak lud dręczyć, jak was dręczą ekonomowie. Jeśli więc nie pomogą nic mandaty królewskie, to opór wasz coś zdziałać musi. Więcej was przecież jak hajduków starościńskich, więc nie dać się poniewierać. Ale razem występujcie wszyscy i zgodnie!

Umilkł na chwilę i odetchnął głęboko.

Chłopi pospuszczali głowy i ręce posplatali na kolanach. Wzywanie księdza do oporu przeciw bezprawiom starościńskim dziwnie jakoś na nich podziałało. Przyzwyczajeni do ślepego posłuszeństwa wobec zamkowych ekonomów, nie mogli pogodzić się z myślą, że trzeba im będzie obecnie z konieczności bunt podnieść. Z tym niewolniczym jarzmem, w którym chodzili jeszcze ich przodkowie, tak się zżyli, że trudno im było pojąć, aby chłop, stworzony tylko do roli, mógł odmówić swojemu panu posłuszeństwa.

Wiodło im się ogromnie źle: nękano ich przeciążaniem pracą, bo bez względu na to, czy posiadał który we wsi cały łan, półłanek albo nawet ćwierćłanek, kazano mu robić na pańskim nawet po cztery i pięć dni tygodniowo.

Jak z jednej strony wzdrygali się jakoś w duchu podnosić bunt przeciw staroście i odmawiać mu posłuchu, wiedząc, co czeka ich za to potem od ekonomów, tak z drugiej strony znów słowa księdza napawały ich ufnością.

Znali go niezbyt długo. Objeżdżał potajemnie wsie, pocieszał lud, pouczał, troskał się o ich dobro, a w ostatnim czasie doradzał im wniesienie skargi przeciw zamkowi, bo cierpliwość prześladowanych już się wyczerpała. Wiedzieli, że dba o nich i dobrze im życzy – więc mu ufali.

Ale strachem przejmowała ich pamięć o tym, że za jego radą uzyskali również chłopi z Dębna glejt przeciw staroście, a skutek z wniesionej przed króla skargi był taki, że podstarości Grabiński kazał oskarżycieli wszystkich dostawić do Leżajska, gdzie publicznie na rynku obito ich moczonymi powrozami, a następnie osadzono w wieży.

– Żebyście wy tutaj nie tylko listy, ale nawet samego króla ze sobą przywiedli – krzyczał do chłopów Grabiński – to i on wam nic nie pomoże, bo my tutaj panujemy, a nie on!

Tak więc serca giedlarowian napełniały się lękiem, aby podobny los nie spotkał obecnie i ich wysłańców do króla, których powrotu każdego dnia oczekiwali.

Ksiądz milczał i czekał długą chwilę, aż któryś z nich się odezwie, ale żaden głosu nie zabierał.

Zaczął więc im przedstawiać znowu, jaka dola czeka ich dzieci i wnuki, jeśli teraz nie wywalczą im praw ludzkich. I prawił im długo, przemawiał do serca, krzepił otuchą, dowodząc, że powinni raczej teraz przecierpieć, a choćby nawet i w tarasach zamkowych posiedzieć i bicie znosić, byle tylko nakłonić panów do ustępstwa i uznania ich za ludzi godnych należnych im praw.

Ostatnie słowa podziałały na chłopów.

Podnieśli śmielej czoła, oczy im się zaświeciły.

– Prawdę mówicie, dobrodzieju! – odezwał się po długiej chwili gospodarz Kupras. – Bo skoro ma być naszym dzieciom taka sama dola jak nam, to lepiej nie żyć. Radzicie nam, dobrodzieju, iść z uporem przeciw zamkowi, to pójdziemy, bo jeżeli będziemy siedzieć bezczynnie, cicho, to nas zgniotą. Postawi się ostro jedna gmina, druga i trzecia, będą może musieli wszystkim coś pofolgować, bo nie sposób będzie ekonomom prowadzić wojnę z mnogim narodem.

– Prawdę mówicie szczerą – potakiwał poważnie Kulpa.

– Ale zgodnie i razem! – dorzucił sąsiad.

– Tylko wy, dobrodzieju, nas nie opuszczajcie! – zawołał jakiś gospodarz.

Ksiądz uśmiechnął się łagodnie i zaczął ich zapewniać, że znowu wkrótce do nich z radą przybędzie. Wreszcie podniósł się z ławy.

– W drogę mi już czas, bo noc późna, a w Dębnie jeszcze mnie dziś czekają.

Zaczęli go żegnać. Obejmowali mu nogi, kłaniali się do ziemi i prosili, aby o nich nie zapominał.

Ksiądz przywdział kapotę i wyszedł, a za nim rozeszli się wszyscy gospodarze.

Wnet rozległ się turkot kół odjeżdżającego wozu i rychło umilkł w oddali.

 

 

W najbliższą niedzielę, późno wieczorem zaludniło się znowu w tej samej izbie.

Starzy i młodzi cisnęli się do wnętrza chaty, chcąc dowiedzieć się czegoś ciekawego o postanowieniach, jakie miały zapaść.

Stary Kulpa głos zabrał.

Całą przemowę księdza powtórzył tutaj i objaśnił wszystkim, jakie rady im dawał i po co kazał ich zgromadzić. Łzy w oczach stanęły całej gromadzie, kiedy ten siwy starzec zaczął po kolei wyliczać i przypominać nieludzkie żądania i ekonomów, i ogromne krzywdy, jakich wszyscy we wsi od nich zaznali.

– Osiemdziesiąt lat żyję, tyle ciężkich chwil, tyle umartwień miałem w życiu, a jednak nie pamiętam, aby działo się tak źle jak obecnie. Nie dość, że prawie przez tydzień cały na starościńskim robić nam każą, to jeszcze i czynsze płacić musimy, od swoich własnych drewien opałowych dawać opłatę, na szarwarki[1] chodzić, dziesięciny składać od barci, drobiu i zboża…

Po izbie poszedł szmer, wreszcie odezwały się pojedyncze głosy:

– Dość mamy już starostów i tego poddaństwa!

– Nie dajmy się ekonomom!

– Nie dajmy się, nie dajmy!

Kulpa kiwał głową.

– Dobrodziej nasz tak samo radził – mówił drżącym głosem. – Kazał nam wszystkim iść grupą przeciw zamkowi, gdyby nie zechciano uszanować rozkazu króla, jaki nasi gospodarze przywiozą.

– Pewnie nie uszanują oni pisma królewskiego! – zawołał ktoś z gromady.

– To po woli królewskiej będziemy robić! – dorzucił drugi.

– Koniec trzeba już raz z ekonomami zrobić!

– I sprawiedliwość znaleźć!

Młody, barczysty chłop, wysunął się z kąta izby i zawołał:

– Z nami pójdzie pewnie Dębno i Sarzyna!

– I Kuryłówka! – dorzucił inny.

– Skończy się panowanie ekonomów i podstarościch!

– I nasza bieda się skończy!

Zrobił się gwar.

Kulpa zaczął dalej przemawiać, ale własnych słów nie słyszał. Kupras wlazł na ławę i krzyczał, aby się uciszyło.

Dopiero po długiej chwili zaczęli się uspokajać.

Wtedy dopiero przedstawił Kulpa, po co się właściwie zebrali, i zaproponował, aby wybrać kilku wysłańców do innych gmin w sprawie wzajemnego porozumienia. Wnet ugodzono się i wybrano po dwóch starszych gospodarzy do każdej gminy.

Ostatecznym dniem do działania miał być powrót delegatów od króla. Gdyby na zamku nie zechciano uszanować zlecenia królewskiego, a delegatów z glejtem podobnie ukarano jak wysłańców z innych gmin, postanowiono stawić zamkowi opór.

Późno zakończyły się obrady w izbie Kuprasa.

 

 

[1] Obowiązek świadczenia robót publicznych ciążący na chłopach. Szarwark obejmował często prace przy budowie i utrzymaniu dróg i mostów, a z czasem także obowiązkowe, bezpłatne roboty na rzecz dworu (przyp. red.).

 

 

 

 

 

Rozdział II

 

 

 

 

W parę tygodni później zaroił się Leżajsk od ludzi.

Wysłańcy ze wsi, którzy zanieśli do króla skargi na ucisk doznawany ze strony służby zamkowej, powrócili do domów. Król wysłuchał ich zażaleń i przyznał im, że według starych inwentarzy nie powinni być poddani obarczani taką ciężką pracą, gdyż z całego łanu mieli pracować na pańskim tylko dwa dni tygodniowo. Dla zbadania sprawy i utwierdzenia chłopów w ich prawach wysłał do Leżajska dwóch swoich sekretarzy: Piotra Kochanowskiego i Kaspra Michałowskiego.

Panowie ci, zjechawszy do miasta z całym pocztem, rozpoczęli gorliwie swoje urzędowanie. Najpoważniejsi okoliczni chłopi wzywani byli przed ich oblicze celem dania świadectwa o całej sprawie. Gospodarze z Giedlarowej, Dębna, Sarzyny i Kuryłówki, podnieceni na duchu namową tajemniczego księdza Prokopa, jak i mandatami królewskimi, zjawili się w mieście gromadnie, w nadziei, że pokonają już nareszcie bezprawie ekonomów zamkowych.

Urzędnicy królewscy pytali kolejno każdego, spisywali krzywdy, a chłopi radzi, że choć raz mogą się pożalić, dali upust skargom i wypowiadali wszystkie swoje serdeczne żale. Po ich stronie był teraz sam król i jego sekretarze, był cały tłum ludu okolicznego. Czuli się więc w prawie, a strach przed ekonomami, jaki do niedawna w ich sercach pokutował, zmalał zupełnie.

Toteż hardo i buńczucznie gwarzyły sobie gromady na rynku leżajskim, bo otucha opanowała wszystkich.

 

 

Tymczasem na zamku podstarości Grabiński oraz zarządca zamkowy Głuchowski, siedzieli sobie w świetlicy przy szklanicach[2] i uradzali, jak mają prowadzić dalszą akcję z chłopami. Obaj prześcigali się w wymysłach i przekleństwach, miotanych na chamskie głowy.

Bunt chłopski, jaki z powodu ich rządów powstał po wsiach okolicznych, doprowadzał ich do wściekłości.

Sam starosta Łukasz Opaliński przesiadywał sobie stale w swojej rezydencji w Łące obok Łańcuta, gdy tymczasem cała gospodarka w Leżajsku zdana była na ich ręce, a oni z arendarzem Marcinem Kołaczkowskim myśleli tylko o tym, jak można by było najbardziej wyzyskać poddanych chłopów.

Co Grabiński z Głuchowskim postanowili, to znajdowało wykonawcę w osobie Kołaczkowskiego.

Skargi zaniesione przez chłopów do króla wzburzyły do głębi reprezentantów zamku leżajskiego. Radzili więc nad sposobami mającymi na celu zgniecenie chłopskiej buty i pozostawienie im na długo pamiątki, że nie należy się buntować przeciwko władzy pańskiej.

Przez cały czas rozprawy, jaką prowadzili z chłopami urzędnicy królewscy u burmistrza Godlewskiego, niemym świadkiem wszystkich przesłuchań był arendarz Kołaczkowski. Przyczajony w kącie izby, notował sobie w pamięci zeznania każdego gospodarza i co pewien czas biegał z relacją do Grabińskiego, obradującego z Głuchowskim przy szklanicy na zamku. Tam całą sprawę przerabiano ponownie i wydawano naprzód już wyroki na zbuntowanych chłopów.

Podstarości pienił się, klął i pięścią bił w stół. Twarz jego czerwona, obrzękła nabrała koloru granatowego, sumiaste wąsy najeżyły się srogo, a oczy, krwią nabiegłe, ciskały gromy.

– Niech tutaj nawet sam król zjedzie – krzyczał podniecony – to my sobie z jego rozkazów wiele robić nie będziemy! Kto urodził się chłopem, to niech wie, że panom tak służyć musi, jak mu rozkażą!

– Świętą prawdę waszmość mówi – rzucił z kąta Kołaczkowski.

– Sprawiedliwie, jak Boga kocham! – dorzucił Głuchowski cienkim, gardłowym głosem.

– Sekretarzom królewskie sprawy rozpatrywać, a nie nasze sądy prowadzić, bo tutaj my sami pany i króle! – dowodził dalej podstarości.

– Ci urzędnicy królewscy tylko zgorszenie sieją między chłopami – zaczął narzekać Kołaczkowski, targając się za brodę. – Posłuchu teraz na wsi nie znajdziemy, bo chłopi zasłaniać się będą mandatem.

Grabiński machnął ręką drwiąco.

– Pojadą sobie sekretarze, to wtedy my będziemy pisali mandaty na chłopskiej skórze. Bojnica zamkowa prawie pusta, to ją szybko chamami zaludnimy.

– Za łeb chamów, za łeb! – zawtórował piskliwie rezydent, chowając nos w szklanicy.

Kołaczkowski zaczął oponować:

– Nie starczy nam miejsca ani w bojnicy, ani też w całym zamku. Przecież całych wsi nie pozamykamy.

Podstarości błysnął oczyma i pięścią w stół uderzył.

– Waść nie dałbyś pewnie sobie rady, mości Kołaczkowski, bo chciałbyś wszystkim opornym zaraz tak samo płacić.

– Na co kto zasłużył.

– A więc sprawa nie taka trudna. Buntowniczych hersztów dostawić pod klucz, a tych, którzy im posłuch dają, należycie na rynku oćwiczyć. Porządek przecież być musi, więc jak chamy słuchać nie chcą, to trzeba im przypomnieć, że jest ktoś, kto im rozkazywać powinien.

– Sprawiedliwie, jak Boga kocham! – odezwał się senny głos rezydenta, który wsparty na poręczach krzesła, zaczął drzemać.

Podstarości powstał, wychylił do dna szklanicę, po czym zwrócił się do Kołaczkowskiego:

– Idź waść i bacz dalej na te chłopskie sądy. Pamiętaj tylko głównie o tych, co najbardziej między motłochem przewodzą.

Arendarz zniknął za drzwiami.

Grabiński chodził długo po izbie, szarpał wąsy i pomrukiwał coś pod nosem, wreszcie przystanął przed rezydentem.

– Mości panie Głuchowski! – zawołał podniesionym głosem.

Ten ocknął się, podniósł głowę i otworzył senne oczy.

– Chciałem się zapytać, czy waści wiadomo jest o tym, że burmistrz Godlewski, który gości dziś u siebie królewskich sekretarzy, znowu zachodzi coraz częściej pod zamek, gdzie rada mu wielce waścina córka oczekuje go często i mile czas z nim spędza?

Głuchowski porwał się z krzesła.

– Co waść mówisz, hę? Moja Anka z burmistrzem czas spędza? Toż to kalumnia! Ja od waści porachunku zażądam za pomawianie mojej córki o miłosne schadzki!

– Wpierw musiałbyś mi waść dowieść, że nieprawdę mówię – zaczął drwiąco podstarości, wziąwszy się pod boki.

– Dowieść waści dowiodę, ale i uszy obetnę, sprawiedliwie, jak Boga kocham!

– Ostaw waść uszy na ostatek, a teraz lepiej pilnuj, aby leżajski burmistrz wianka waścinej córki nie popsuł.

– Niedoczekanie jego!

– Robię tylko przyjacielską uwagę. Nie masz się waszmość czego rzucać i groźbami ciskać! Wpierw przekonaj się waść, czy sprawiedliwie ostrzegłem, a groźby zostaw na potem.

Słowa Grabińskiego dziwnie podziałały na podpitego rezydenta. Jakieś jasne przebłyski trzeźwości zaczęły świtać w jego głowie. Troska o córkę jedynaczkę i nienawiść, jaką żywił do burmistrza, poruszyły go do głębi. Stanął więc przed Grabińskim i odezwał się nieco spokojniej:

– Powiedz mi waszmość, ale prawdę, tak Bogiem się świadcząc, kto moją Ankę pomówił o schadzki z Godlewskim?

– Widziałem ich sam, na własne oczy!

– Waszmość widział?

– Tak, widziałem, jakem Grabiński! Wczoraj właśnie, przed wieczornym obwołaniem godziny przez wartowników stała waścina Anka z burmistrzem za bramą zamkową.

– Widział waszmość dobrze, że to oni byli?

– Jakem żyw! Umyślnie baczyłem na oboje.

Rezydent długą chwilę chodził, zastanawiał się i tarł czoło, wreszcie przystanął i wpatrując się badawczo w Grabińskiego, zapytał:

– A może waszmość, aby wzniecić we mnie złość na burmistrza, nie szczędziłeś osoby mojej jedynaczki?

Grabiński się obruszył.

– A cóż to waść myślisz sobie o mnie, że mając porachunki z Godlewskim, nie znalazłbym już innej drogi do pomsty na nim? Mam wprawdzie żal do waścinej córki, że pogardziła moim afektem, ale przecież jestem chłop, nie ułomek, i szlachcic, i znieść potrafię mężnie taką odprawę.

– Dziwię się naprawdę – odparł rezydent – że waszmość, licząc więcej lat ode mnie, masz jeszcze ochotę do młodej dziewki się zalecać.

– Ja tam cudzych lat nie liczę, więc proszę moje zostawić w spokoju.

– Ale przyznasz waszmość, żeś już nie dla osiemnastolatki?

– Kto wie, może i młodsza mi się dostanie.

– Chyba gwałtem z tytułu podstarościńskiej władzy!

– Wypraszam sobie u waszmości podobne uwagi. Zrobiłem wzmiankę o Godlewskim z życzliwości, a nie na to, aby mnie podobna podzięka spotkała.

– Toteż jestem waszmości za życzliwość wielce zobowiązany. Dziewczynę przypilnuję, a burmistrzowi, jeśli złapię go na zalecankach, uszy obetnę. Ankę przyobiecałem już dawno Czerskiemu, więc jego teraz rzeczą będzie dać baczenie na to, aby mu inny kozioł w kapustę nie właził.

Podstarości stał przy oknie i słuchał w milczeniu. Burmistrza miał on w sercu od dawna. Długi spór wiódł bowiem Godlewski z zamkiem o wydanie mu porwanego i osadzonego w lochach pachołka. Głosił przy tym po mieście, że on – Grabiński, uwodzi wszystkie zamkowe służebne dziewki. Z tego powodu zwarli się już kilkakrotnie obaj w gwałtownej sprzeczce i rzucali się ku sobie, ale jak dotychczas kończyło się zawsze wszystko tylko na ostrej wymianie słów.

W ostatnich czasach nienawiść starostki do leżajskiego burmistrza wzmogła się jeszcze bardziej.

Grabiński, aczkolwiek był już człowiekiem lat spóźnionych, zapałał gorącym afektem do Anki, córki rezydenta. I uroił sobie nawet początkowo, że dziewczynie nie jest on obojętny i że będzie skłonna go poślubić.

Tymczasem serce Anki obrało sobie – jak na złość – Godlewskiego.

Toteż kiedy podstarości raz i drugi zobaczył dziewczynę z burmistrzem, nienawiść jego do rywala zaczęła jeszcze bardziej wzrastać.

Głuchowski słyszał już dawniej o zalecankach burmistrza, ale urządził zaraz córce wielką scenę, dlatego też zakochani przez pewien czas nie widywali się wcale. I zdawało się już ojcu nadobnej dziewczyny, że amory te zupełnie zażegnał, więc rad przypijał teraz często w gospodzie do Czerskiego i jedynaczkę mu – słowem szlacheckim – obiecywał.

Ale teraz nowa wieść o dalszych amorach Anki i burmistrza wzburzyła wielce zamkowego rezydenta.

– Chybaby Czerski był ostatnim kpem[3], gdyby pozwolił sobie uwodzić dziewczynę takiemu Godlewskiemu! – wołał uniesiony gniewem ojciec Anki. – Jakem Głuchowski, tak dziewkę przez kije przepędzę, skoro tylko się przekonam o prawdzie, a burmistrza każę schwytać i oćwiczyć jak prostego chama za to, że pod zamek zachodzi i upatruje tu nie swoich rzeczy.

Grabiński radował się w duszy, że podjudził rezydenta przeciw burmistrzowi. Pragnął tylko bardziej jeszcze zaognić całą sprawę, aby pozyskać w Głuchowskim godnego sprzymierzeńca przeciw znienawidzonemu rywalowi.

Kiedy więc rezydent zaczął się już nieco uspokajać, odezwał się drwiąco, chodząc wielkimi krokami po komnacie.

– Co tam znaczą takie groźby? Nic! Waszmość będziesz się pienił i złościł, będziesz córce morały sypał, burmistrzowi obiciem groził, a tymczasem skończy się wszystko na tym, że Godlewski w biały dzień uczyni rapt[4] na waściny dom, dziewkę porwie i wywiezie, a potem będzie ojca Anki w kumy prosił.

– Niedoczekanie jego! – wrzasnął z całych piersi Głuchowski, uderzając ręką w stół, że aż szklanice zabrzęczały.

– Zobaczysz waszmość, że tak się stanie. Toć przecież teraz jedyna taka droga dla zakochanych, jeśli rodzice dziewki dać nie chcą. Wszędzie tak się dzieje. Ot, niedawno, wiadomo waści, że zrobił tak szlachcic Pawłowski. Wpadł do dworu starosty lubaczowskiego Jana Płazy w Dziewieńczycach, dziewkę Halszkę Lutosławską porwał, a potem w niespełna rok starostę za kuma prosił.

– Niedoczekanie burmistrza, aby moją Ankę taki los spotkał! – wołał wzburzony rezydent. – Na marach wolałbym ją zobaczyć niż jego żoną!

– Więc się waść śpiesz i Czerskiego do ślubu nakłaniaj, aby mu burmistrz dziewczyny nie sprzątnął.

– Zrobię, jak uznam za stosowne. A te amory drogo będzie musiał Godlewski opłacić.

– Ja także mogę przyczynić się czymś ze swej strony, jeśli waść i mnie do spółki przyjmiesz. Bo przecież i dla mnie to wielki dyshonor, że taki burmistrz odsądził mnie od dziewki jak kota od sadła.

– Ani Godlewski, ani też waszmość sadła tego wąchać nie będziecie. Dałem Czerskiemu szlacheckie słowo, to go dotrzymać muszę!

Cicho, jak kot, wsunął się Kołaczkowski.

– Na dziś sądom dano spokój. Jutro sprawy ukończą i odjadą królewscy urzędnicy – odezwał się z miną tajemniczą.

– Kat ich prowadź – burknął Grabiński.

– Jak te łańcuchowe psy, wszyscy przeciw nam ujadają – ciągnął dalej Kołaczkowski. – Zamek winien, że chłopom bieda, zamek, że nie mogą nadążyć robocie i że jakiś tam Kostek i Szczęch pomarli, bo ich nasi hajducy pobili. Wszystkiemu winien tylko zamek. A wiecie, waszmościowie, kto był chłopskim doradcą?

Obaj spojrzeli pytająco na mówiącego.

– Godlewski!

– Godlewski? – zawołali gorączkowo obaj.

– Tak, Godlewski. Z chłopami cały czas tylko radził, co ważniejsze sprawy do zeznań im podsuwał, a sam nawet żalił się za pojmanie mu i więzienie pachołka.

Kołaczkowskiemu oczy świeciły się dziwnym blaskiem i widać było w jego twarzy, że przeciw osobie burmistrza pała również wielką nienawiścią.

Podstarości ujął szklanicę, podniósł ją wysoko, spojrzał na rezydenta i zawołał:

– Na zdrowie nasze, a zgubę leżajskiego burmistrza!

– Na zgubę! Sprawiedliwie, jak Boga kocham! – potwierdził Głuchowski.

– Czy w domu, czy w polu, czy w kościele – ciągnął dalej Grabiński – oko baczne na niego mieć będziemy, a jeśli nam gdziekolwiek despekt jakiś uczyni albo w czymś się sprzeciwi, pojmiemy i jak chama zamkniemy do bojnicy.

– Zamkniemy!

– I jak chama oćwiczymy!

– Jak chama!

Obaj wychylili szklanice i z mocą postawili je na stole.

 

 

[2] Duża, zdobiona szklanka (przyp. red.).

[3] Dawne określenie człowieka głupiego, nierozgarniętego (przyp. red.).

[4] Porwanie, uprowadzenie panny (przyp. red.).

 

 

 

 

 

Rozdział III

 

 

 

 

Królewscy sekretarze, wysłuchawszy wszystkich skarg, ogłosili zebranym chłopom po skończonej rozprawie, że król bierze ich w obronę, na co daje im swój glejt, po czym pouczyli wszystkich, ile każdy ma pracować dla starosty według starodawnych inwentarzy.

Lud przyjął ich oświadczenie z ogromną radością. Zebrany na rynku tłum wznosił okrzyki na cześć króla i jego urzędników, śpiewał i cieszył się w nadziei, że skończyła się już samowola ekonomów i dzierżawców, i że nareszcie teraz odetchną swobodniej.

A kiedy następnego dnia o świcie królewscy wysłańcy wyruszyli w drogę, fala ludzi podążyła za nimi za miasto, tak daleko – wśród wesołych okrzyków i nawoływań – aż kolasy z gośćmi zniknęły w tumanach kurzawy.

Podstarości Grabiński z Kołaczkowskim czekali na tę chwilę. Zaledwie bowiem powrócili chłopi na rynek, wpadli obaj na koniach między nich na czele gromady zamkowych hajduków.

Wszczął się ogromny zamęt.

Chłopi, nie spodziewając się napadu, zaczęli strwożeni uciekać, chować się po sieniach, pchać jedni przez drugich, a hajducy bili ich postronkami po łbach i karkach.

Grabiński z Kołaczkowskim na koniach tratowali obalonych na ziemię i krzykiem zachęcali służbę do bicia.

– Choćbyście wy tutaj nawet samego króla zaprosili – krzyczał podstarości – choćby wam nawet sam papież glejty podpisał, to wy zawsze będziecie musieli tak robić dla zamku, jak się nam będzie podobało! Bo tutaj, w Leżajsku, jest dla was królem pan starosta Opaliński, a i ja sam, choć mniej znaczę, także jestem sobie mały król!

Kołaczkowski z hajdukami przytrzymywał wszystkich poważniejszych gospodarzy, którzy w czasie przesłuchiwań obciążająco zeznawali dla zamku, pojmał i delegatów, którzy skargi do króla zanosili; po czym uformował pochód i ruszyli środkiem miasta.

Z nahajem w ręku jechał przodem Grabiński; za nim postępował cały szereg przelękłych chłopów, pędzonych przez hajduków, a w tyle, z miną triumfatora, jechał na siwej szkapie Kołaczkowski.

Na dziedzińcu zamkowym wyliczono wszystkim – dla przykładu – równą ilość plag postronkami moczonymi w słonej wodzie. Los ten nie ominął ani siwego Kulpy, ani też Kuprasa.

A Kołaczkowski w wyliczaniu plag był zawsze jednakowo sprawiedliwy. Ani starzec o siwej głowie, ani też pachołek nie bywał wyróżniany, kiedy on spełniał rolę sędziego. Z tego powodu miał już w okolicy sławę szeroką.

Po tym sprawiedliwym oćwiczeniu zbuntowanych rozkazał Grabiński zamknąć głównych przywódców do ciemnego „gąsiora”, Kołaczkowskiemu zaś polecił objechać z hajdukami wszystkie pobliskie wsie i przypilnować, aby roboty na pańskim były tak samo prowadzone jak dotychczas.

Rynek opustoszał tymczasem zupełnie. Poznikały gromadki chłopów, odjechały ich furmanki, a tylko mieszkańcy snuli się po ulicach i rozprawiali cicho między sobą na temat ostatnich wypadków.

Jeden tylko może w całym mieście pan Hipolit Czerski, bogaty kupiec z rynku, wielbiciel wdzięków panny Anki, córki rezydenta Głuchowskiego, miał dzisiaj butną minę i humor jak nigdy. Podwinął do góry puszyste jak miotły wąsy, jedną rękę za pas założył, a drugą ujął się pod bok i dumnie kroczył w stronę zamku. Przy nim postępowali ławnik Jan Dzidziński oraz pan Grzegorz Tulejka, człowiek pięćdziesięcioletni, z dobrodusznym wyrazem twarzy, o dużych, szpakowatych wąsach i bystrych błękitnych oczach.

Wszystkich trzech widywano często w kompanii. Razem spotykali się w kościele, razem radzili na rynku, razem też spędzali czas w gospodzie przy szklanicach.

Pan Grzegorz miał i na zamku, i w mieście wielkie poważanie. Oficerem był długie lata, znał się dobrze na kunszcie wojowania, świata zwiedził dość, toteż w opowiadaniach swoich był niewyczerpany, a chętnych słuchaczy i przyjaciół miał wszędzie sporo.

Czerski, Dzidziński oraz pan Grzegorz znani byli ze swojego zgodnego pożycia w całym mieście.

Do kompanii ich przyłączał się również od pewnego czasu i rezydent Głuchowski, który rad był wielce swoją Ankę oddać za żonę Czerskiemu.

Teraz właśnie pan Czerski z towarzyszami swoimi, zaproszeni na przyjęcie imieninowe pani Bronisławy, żony rezydenta, wybrali się na zamek.

Pod nieobecność starosty Łukasza Opalińskiego tak rezydent, jak i podstarości, podejmowali zawsze swych gości w komnatach zamkowych. Toteż i dziś urządził Głuchowski przyjęcie w zamkowej świetlicy i przed głównymi drzwiami oczekiwał gości wraz ze swoją połowicą, przystrojoną w olbrzymi czepiec.

Matka Anki na przyjęcie upatrzonego zięcia przygotowała się wystawnie. Stół zastawiono obficie naczyniami srebrnymi i fajansowymi, na których były i pawie pieczone, i kapłony, i formiane ciasta rozmaitego rodzaju, pięknie dekorowane.