W poszukiwaniu utraconego czasu. Sodoma i Gomora - Marcel Proust - ebook

W poszukiwaniu utraconego czasu. Sodoma i Gomora ebook

Proust Marcel

5,0

Opis

Przełożył i posłowiem opatrzył Tomasz Swoboda.

Na dziedzińcu stał sobie kwiatek i czekał na trzmiela, który by go zapylił. To się nie mogło wydarzyć, a jednak się wydarzyło. Potem jest już tylko ciekawiej. Proustowski bohater marzy o tym, aby przedstawiono go księciu de Guermantes, a zarazem lęka się, że głośno wypowiedzą jego imię. Swann jest już bardzo chory, więc ustępuje miejsca baronowi de Charlus. To brat diuka de Guermantes gra tu bowiem pierwsze skrzypce, chociaż potrzebuje do tego prawdziwego skrzypka. Bohater po raz drugi odwiedza Balbec, dogłębnie poznając hotelowy personel, a przede wszystkim – „klan” Verdurinów. Spędza coraz więcej czasu z Albertyną, lecz pośród „wahań serca” powraca też myślami – i we śnie – do śmierci babki. Podróże po okolicy okraszone są etymologicznymi tyradami profesora Brichota, które sprawiają, że magia imion nabiera nowego znaczenia. A, i jeszcze miłość – także cielesna – okazuje się nie tak oczywista, jak to się zdawało. I w ogóle wszyscy są tu jakby sobą i zarazem swoją odwrotnością. Świat jest w ciągłym ruchu, niczym lokalna kolejka obwożąca pasażerów po normandzkich plażach. To świat Sodomy i Gomory – najbardziej powieściowego, „przygodowego” tomu Proustowskiego cyklu W poszukiwaniu utraconego czasu. To także tom najbardziej chyba autonomiczny, pozwalający – choć wbrew woli autora – na lekturę w oderwaniu od pozostałych części. Teraz w nowym przekładzie Tomasza Swobody.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 892

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

Pierwsze pojawienie się mężczyzno-kobiet, wywodzących się z tych mieszkańców Sodomy, których oszczędził ogień niebieski.

Kobiecie więc Gomora, mężczyźnie – Sodoma.

Alfred de Vigny

Wiemy już, że na długo, zanim tamtego dnia (dnia, w którym odbyło się przyjęcie u księżnej Marii de Guermantes) poszedłem złożyć diukowi Bazynowi i diuszesie Orianie opowiedzianą wcześniej wizytę, wypatrywałem ich powrotu i w trakcie owych czatów dokonałem pewnego odkrycia, dotyczącego w szczególności pana de Charlusa, lecz było ono samo z siebie tak istotne, że zwlekałem z jego przedstawieniem aż do chwili obecnej, gdy mogę wreszcie poświęcić mu dość czasu i miejsca. Jak wspomniałem, porzuciłem cudowny punkt widokowy, wygodnie urządzony na najwyższym piętrze domu, skąd widać poszarpane pagórki wiodące aż do pałacu hrabiego de Bréquigny, z włoska wesoło przystrojone różową kampanilą wozowni należącej do markiza de Frécourt. Kiedy pomyślałem, że diukostwo powinni już wracać, praktyczniejsze wydało mi się czyhać na schodach. Trochę żałowałem miejsca na górze. O poobiedniej porze strata była jednak mniejsza, gdyż, inaczej niż o poranku, i tak nie zobaczyłbym, jak drobne postaci z malarskiego płótna, jakimi stawali się z tej odległości lokaje z pałacu de Bréquigny i de Tresmes, z miotełką w dłoni wchodzą powoli stromą ścieżką wśród przezroczystych płatów miki, przyjemnie kontrastujących z czerwonymi przyporami. Z geologa zmieniłem się w botanika i przez okiennice schodów patrzyłem na krzaczek diuszesy i drugą cenną roślinę, tak ostentacyjnie wystawione na dziedzińcu, jakby były pannami na wydaniu, i zastanawiałem się, czy opatrzność sprowadzi na ich osamotnione słupki jakiegoś zbłąkanego owada. Stopniowo ośmielony ciekawością, zszedłem aż do okna na parterze, również otwartego, z lekko uchylonymi okiennicami. Wyraźnie słyszałem szykującego się do wyjścia Jupiena, lecz nie mógł on mnie dostrzec za zasłoną, gdzie pozostałem bez ruchu aż do chwili, gdy odskoczyłem w bok z obawy, by nie ujrzał mnie pan de Charlus, który szedł do pani de Villeparisis, z wolna przemierzając dziedziniec, a w świetle dnia zdawał się jeszcze bardziej otyły, stary i posiwiały. Trzeba było niedomagania pani de Villeparisis (skutek choroby markiza de Fierbois, z którym baron był śmiertelnie pokłócony), aby pan de Charlus złożył wizytę, być może pierwszy raz w życiu, o takiej porze. Z osobliwością typową dla Guermantów, którzy zamiast dostosowywać się do światowego życia, zmieniali je zgodnie z własnymi zwyczajami (według nich nieświatowymi, sama zaś światowość, zupełnie bezwartościowa, zasługiwała w ich oczach wyłącznie na pogardę – pani de Marsantes na przykład mogła nie mieć ustalonego dnia, lecz gościła przyjaciółki codziennie między dziesiątą a południem), baron rezerwował ten czas na lekturę, poszukiwania starych bibelotów itd., toteż składał wizyty wyłącznie między czwartą a szóstą po południu. O szóstej szedł do Jockey Clubu lub na spacer do Lasku Bulońskiego. Po chwili ponownie się wycofałem, żeby nie zauważył mnie Jupien; zbliżała się godzina, o której wychodził do biura, skąd wracał dopiero na kolację, choć od tygodnia niekoniecznie, gdyż siostrzenica pojechała z jego uczennicami na wieś dokończyć suknię u klientki. Potem, zdając sobie sprawę, że nikt nie może mnie zobaczyć, postanowiłem nie ruszać się już z miejsca, aby nie przegapić – gdyby miał się zdarzyć cud – zdawać by się mogło nieziszczalnej (wobec tylu przeszkód i zagrożeń, odległości i ryzyka) wizyty owada posłanego niczym ambasador z dalekiej krainy do wyczekującej od dawna dziewicy. Wiedziałem, że to oczekiwanie nie jest wcale bierniejsze niż po stronie kwiatu męskiego, którego pręciki samoistnie wykręciły się tak, aby owad mógł je łatwiej dostrzec; w razie owadziej wizyty obecny tu kwiat żeński również kokieteryjnie wyprężyłby słupki i aby lepiej dać się spenetrować, chyłkiem, niczym obłudne, acz rozpalone dziewczę, wykonałby połowę roboty. Prawa świata roślin podlegają prawom wyższego rzędu. Udział owada, czyli transport nasienia z innego kwiatu, jest zwykle konieczny do zapłodnienia, gdyż samozapłodnienie kwiatu, podobnie jak kolejne małżeństwa wewnątrz jednej rodziny, doprowadziłoby do zwyrodnień i bezpłodności, podczas gdy dokonywane dzięki owadom krzyżowanie obdarza kolejne pokolenia danego gatunku nieznaną przodkom żywotnością. Rozkwit ten może jednak pójść za daleko, a gatunek rozwinąć się do przesady; wówczas, podobnie jak antytoksyna broni przed chorobą, jak tarczyca reguluje otyłość, jak pycha wiedzie ku porażce, rozkosz ku zmęczeniu, a to ustępuje pod wpływem snu, tak też wyjątkowy akt samozapłodnienia w odpowiednim momencie przykręca śrubę, wciska hamulec, przywraca do normy kwiat, który za daleko od niej odszedł. Moje myśli biegły ścieżką, którą opiszę nieco później, a z pozornego sprytu kwiatów wyprowadzałem już wnioski na temat całej nieświadomej części literackiej twórczości, gdy nagle dostrzegłem, że pan de Charlus wychodzi od markizy. Od jego wejścia minęło ledwie kilka minut. Być może wprost od starej krewnej lub od jej służby dowiedział się o znaczącej poprawie, a raczej o całkowitym wyleczeniu z tego, co było tylko lekką niedyspozycją. W chwili gdy sądził, że nikt na niego nie patrzy, z przymrużonymi od słońca powiekami pan de Charlus pozbył się z twarzy napięcia, przytłumił udawane pobudzenie, jakie utrzymywał dzięki żywej rozmowie i silnej woli. Był blady niczym marmur, miał wydatny nos, a swobodne spojrzenie nie nadawało już jego gładkim rysom sensu, który osłabiłby piękno ich modelunku; czysty Guermantes, zdawał się już wyrzeźbiony, jako Palamedes XV, w kaplicy w Combray. Te ogólne cechy rodzinne zyskiwały jednak na twarzy pana de Charlusa bardziej uduchowioną, a przede wszystkim łagodniejszą finezję. Żałowałem, że na co dzień kalał się taką brutalnością, wstrętnymi dziwactwami i plotkami, że był tak oschły, drażliwy i arogancki, że fałszywa agresja skrywała dobroć i łagodność, które tak naiwnie rysowały się na jego twarzy, gdy wychodził od pani de Villeparisis. Mrużąc oczy od słońca, zdawał się niemal uśmiechnięty, w jego pozbawionej napięcia, jak gdyby naturalnej twarzy dostrzegłem coś tak czułego, tak bezbronnego, że nie mogłem powstrzymać się przed myślą, jak bardzo by się oburzył, gdyby się dowiedział, że jest obserwowany; ten człowiek bowiem, tak rozkochany w męskości, tak wyczulony na jej punkcie, uważający wszystkich za ohydnie zniewieściałych, w jednej chwili tak bardzo zdał mi się podobny – swoimi rysami, wyrazem twarzy, uśmiechem – do kobiety!

Znów miałem zmienić miejsce, żeby mnie nie zauważył; nie było ani czasu, ani konieczności. Co też ujrzałem! Pan de Charlus i Jupien stali twarzą w twarz na dziedzińcu, na którym z pewnością nigdy się nie spotkali (ten pierwszy bywał w pałacu Guermantów tylko po południu, kiedy drugi był w biurze), baron nagle szeroko otworzył przymknięte oczy, nadzwyczaj uważnie przyglądał się ekskamizelkarzowi na progu jego kramu, podczas gdy ten, osłupiały naprzeciw pana de Charlusa, wrosły w ziemię niczym roślina, wpatrywał się zachwycony w brzuszek podstarzałego barona. Jeszcze bardziej zadziwiające było to, że kiedy zmieniła się postawa pana de Charlusa, wygląd Jupiena, jak gdyby prawem jakiejś tajemnej sztuki, od razu się doń dopasował. Baron, który próbował teraz ukryć swoje wrażenie, lecz pomimo udawanej obojętności zdawał się oddalać z wielkim żalem, odchodził, wracał, spoglądał w dal, uwydatniając piękno swoich źrenic, przyjmował próżną, niedbałą i pocieszną minę. Jupien zaś, porzuciwszy dobrze mi znane, zacne i skromne oblicze, w doskonałej symetrii względem barona uniósł głowę, dumnie wypiął pierś, z groteskową zuchwałością położył pięść na biodrze, uwypuklił pośladki i poruszał się z kokieterią godną orchidei wdzięczącej się do sprowadzonego przez opatrzność trzmiela. Nie wiedziałem, że potrafi wyglądać tak odpychająco. Ale nie wiedziałem też, że jest zdolny zaimprowizować taką rolę w niemej scenie, która (choć po raz pierwszy znalazł się w obecności pana de Charlusa) zdawała się wielokrotnie powtarzana; taką doskonałość osiągamy samorzutnie tylko wtedy, gdy za granicą spotykamy rodaka, z którym, choć nigdy się wcześniej nie widzieliśmy, wyłącznie dzięki wspólnemu językowi w mig dochodzimy do porozumienia.

Scena ta nie była zresztą właściwie komiczna, lecz naznaczona jakąś dziwnością czy też naturalnością, coraz to piękniejszą. Pan de Charlus daremnie przybierał obojętny wygląd i niedbale przymykał powieki, gdyż co chwilę je unosił, rzucając wtedy na Jupiena uważne spojrzenie. Jednakże (zapewne wskutek myśli, że podobna scena nie może trwać w nieskończoność, albo z powodów, które pojmiemy później, albo też pod wpływem uczucia powszechnej ulotności rzeczy, które sprawia, że chcemy, by każdy cios trafiał do celu, i które wszelki teatr miłości czyni tak poruszającym) za każdym razem, gdy pan de Charlus patrzył na Jupiena, starał się, aby spojrzenie było wymowne, co odróżniało je od spojrzeń, jakie zazwyczaj kierujemy ku znanej bądź nieznanej nam osobie; patrzył na Jupiena tak uporczywie, jakby chciał powiedzieć: „Proszę wybaczyć niedyskrecję, ale na plecach wisi panu długa biała nitka” czy też: „Nie mogę się mylić, pan także musi być z Zurychu, widywałem tam pana często, chyba u sprzedawcy staroci”. Wydawało się, że pan de Charlus co dwie minuty zadaje Jupienowi wzrokiem takie samo pytanie, podobne do powtarzanych w nieskończoność, w równych odstępach, pytających fraz Beethovena, które – z typowym dla wstępów przepychem – mają za zadanie zaznaczyć nowy motyw, zmianę tonu, „powrót”. Piękno spojrzeń pana de Charlusa i Jupiena brało się jednak – przynajmniej na razie – stąd, że owe spojrzenia zdawały się nie mieć żadnego celu. U barona i Jupiena piękno to ukazało mi się po raz pierwszy. W ich oczach nie odbijało się niebo Zurychu, lecz jakiegoś wschodniego miasta, którego nazwy jeszcze nie odgadłem. Niezależnie od tego, co mogło powstrzymywać pana de Charlusa i kamizelkarza, ich umowa zdawała się zawarta, a te zbędne spojrzenia – jedynie rytualnym preludium, podobnym do przyjęć wydawanych przed postanowionym już ożenkiem. Z porównań bliższych przyrodzie – przychodzą one do głowy tym naturalniej, że wystarczy przyglądać się jakiemuś człowiekowi przez parę minut, a zaraz wydaje się on kolejno człowiekiem, człowiekiem-ptakiem, człowiekiem-owadem itd. – narzucał się obraz ptaków, samca i samiczki, gdzie samiec prze do przodu, a samiczka – Jupien – nie odpowiada już na te manewry żadnym gestem, spogląda na nowego partnera bez oznak zdziwienia, ledwie omiatając go wzrokiem, co wraz z gładzeniem piórek, skoro samiec wykonał już pierwsze kroki, okazuje się najskuteczniejszą podnietą. W końcu obojętność przestała Jupienowi wystarczać; gdy tylko zyskał pewność, że panuje nad baronem, właściwie zmusił go, by w swojej żądzy poszedł za nim, toteż wyszedł do pracy bramą wjazdową. Jednak dopiero odwróciwszy dwa czy trzy razy głowę, wyszedł na ulicę, gdzie baron, bojąc się, że zgubi trop (zarazem pogwizdując pyszałkowato i krzycząc „do widzenia” stróżowi, który, podpity i zajęty gośćmi na tyłach kuchni, nawet go nie usłyszał), ruszył żwawo, aby go dogonić. W tej samej chwili, w której pan de Charlus przeszedł przez bramę, gwiżdżąc niczym tłusty trzmiel, inny trzmiel, prawdziwy, wleciał na dziedziniec. Kto wie, czy nie był to ten od dawna wyczekiwany przez orchideę, niosący jej bezcenny pyłek, bez którego pozostałaby dziewicą. Nie mogłem jednak długo śledzić owadzich igraszek, gdyż po paru minutach, przechwytując moją uwagę, wrócił Jupien (być może po pakunek, który zabrał później, a którego zapomniał wskutek emocji wywołanych pojawieniem się pana de Charlusa, a może z bardziej naturalnej przyczyny), a za nim baron. Ten zaś postanowił przyspieszyć obrót spraw, poprosił kamizelkarza o ogień, lecz zaraz zauważył: „Proszę pana o ogień, a widzę, że zapomniałem cygar”. Prawa gościnności przeważyły nad zasadami kokieterii. „Proszę wejść, dostanie pan wszystko, czego zechce” – rzekł kamizelkarz, na którego twarzy lekceważenie ustąpiło miejsca radości. Drzwi zakładu zamknęły się i już niczego nie mogłem usłyszeć. Straciłem z oczu trzmiela, nie wiedziałem, czy jest owadem, którego trzeba orchidei, lecz nie wątpiłem już, że rzadki owad i uwięziony kwiat mogą się w cudowny sposób połączyć, podczas gdy pan de Charlus (zwykłe porównanie odnoszące się do wszelkich zrządzeń opatrzności, dalekie od naukowej pretensji, by prawa botaniki zestawiać z tym, co bardzo niezręcznie nazywa się czasem homoseksualnością), który od lat przychodził do tego domu w godzinach, gdy Jupiena nie było, z racji niedomagania pani de Villeparisis spotkał kamizelkarza, a wraz z nim szczęście, jakim panów pokroju barona obdarzają mężczyźni, jak zobaczymy, niekiedy nawet dużo młodsi i piękniejsi od Jupiena, stworzeni po to, aby tacy panowie zaznali na tym padole nieco rozkoszy: to mężczyźni znajdujący upodobanie w starszych panach.

To, co powiedziałem, miałem zresztą pojąć dopiero kilka minut później – rzeczywistość pozostaje niewidzialna tak długo, aż jakiś wypadek pozbawi ją tej własności. W każdym razie byłem bardzo niepocieszony, że nie słyszę już rozmowy ekskamizelkarza z baronem. Dostrzegłem wtedy sklep do wynajęcia, oddzielony od kramu Jupiena jedynie cienkim przepierzeniem. Aby do niego dotrzeć, musiałem tylko wrócić na górę do naszego mieszkania, pójść do kuchni, zejść schodami dla służby do piwnicy, przejść nią całą szerokość dziedzińca i doszedłszy do pomieszczenia, w którym stolarz jeszcze kilka miesięcy wcześniej przechowywał boazerie, a w którym Jupien miał zamiar trzymać węgiel, wejść po stopniach prowadzących do wnętrza sklepu. Całą drogę przeszedł- bym w ukryciu, przez nikogo niewidziany. To była ostrożniejsza wersja. Zamiast ją właśnie wybrać, poszedłem wzdłuż murów i okrążyłem dziedziniec, starając się, aby nikt mnie nie zobaczył. Skoro się udało, to raczej dzięki przypadkowi, a nie mojej roztropności. Jeśli wybrałem tak nieostrożne rozwiązanie, mimo iż droga przez piwnicę była pewniejsza, to mogło się tak stać z trzech powodów – o ile w ogóle jakieś były. Przede wszystkim wskutek niecierpliwości. Poza tym – z racji mglistego wspomnienia sceny w Montjouvain, gdy ukryłem się pod oknem panny Vinteuil. Istotnie, wszystkie sceny tego gatunku, w których brałem udział, zawsze cechowało coś nierozważnego i niebywałego, tak jakby podobne objawienia mogły być wyłącznie nagrodą za czyn obarczony wielkim ryzykiem, choć po części tajny. Z racji jego dziecinnego charakteru ledwie się ośmielam wyjawić trzeci powód, choć zapewne to on okazał się decydujący. Od kiedy przyglądając się wojskowym zasadom Saint-Loupa i temu, jak je łamie, szczegółowo śledziłem wojnę burską, czytałem też stare opowieści o podróżach i podbojach. Pasjonowałem się tymi historiami i starałem się z nich korzystać w codziennym życiu, aby dodać sobie odwagi. Kiedy z powodu jakiegoś załamania przez wiele dni i nocy nie tylko nie mogłem zasnąć, ale nawet spocząć ani włożyć czegokolwiek do ust, w chwili gdy wyczerpany i cierpiący sądziłem, że nigdy z tego nie wyjdę, myślałem o tym czy innym podróżniku wyrzuconym na brzeg morza, zatrutym szkodliwymi ziołami, drżącym od gorączki w ubraniu przesiąkniętym morską wodą, który mimo to po dwóch dniach czuje się już lepiej i rusza pierwszą lepszą ścieżką w poszukiwaniu tubylców, być może ludożerców. Jego przykład mnie wzmacniał, przywracał nadzieję i sprawiał, że wstydziłem się wcześniejszych chwil zwątpienia. Myślałem o Burach, którzy mając przeciw sobie angielską armię, nie bali się, gdy w drodze do gąszczu musieli przejść połać szczerego pola: „Miałbym drżeć ze strachu, gdy sceną działań jest nasze własne podwórko, po tylu pojedynkach toczonych bez mrugnięcia okiem z powodu sprawy Dreyfusa miałbym się bać ostrza w spojrzeniu sąsiadów, mających na pewno coś lepszego do roboty niż gapienie się na dziedziniec?”.

Kiedy jednak znalazłem się w sklepie, bacząc, aby podłoga nie zaskrzypiała, i zdając sobie sprawę, że najlżejszy hałas w sklepie Jupiena słyszalny jest też w moim, pomyślałem, jak nieostrożni byli Jupien i pan de Charlus oraz jak sprzyjało im szczęście.

Nie śmiałem się poruszyć. Stajenny Guermantów, korzystając zapewne z ich nieobecności, przeniósł do pomieszczenia, w którym się znajdowałem, drabinę przechowywaną dotąd w wozowni. Gdybym na nią wszedł, mógłbym otworzyć lufcik i słuchać tak, jakbym był u Jupiena. Bałem się jednak narobić hałasu. Nie było to zresztą potrzebne. Nie musiałem nawet żałować, że dopiero po kilku minutach dotarłem do mojego kramu. Na podstawie nieartykułowanych dźwięków, jakie usłyszałem od razu ze sklepu Jupiena, wnoszę bowiem, że poprzedziło je niewiele słów. Po prawdzie dźwięki te były tak gwałtowne, że gdyby nie odpowiadało im jęczenie o oktawę wyższe, mógłbym pomyśleć, że tuż obok mnie ktoś kogoś zarzyna, a potem morderca i jego wskrzeszona ofiara biorą kąpiel, aby zmazać ślady zbrodni. Później zrozumiałem, że istnieje coś równie hałaśliwego jak cierpienie, a mianowicie rozkosz, zwłaszcza gdy łączy się ona – przy braku obawy o wydanie potomstwa, o czym tutaj nie mogło być mowy pomimo (mało przekonującego) przykładu ze Złotej legendy – z troską o zachowanie higieny. Wreszcie mniej więcej po półgodzinie (w czasie której po cichu wspiąłem się na drabinę, aby popatrzeć przez lufcik, którego nie otworzyłem) zawiązała się rozmowa. Jupien stanowczo odmawiał przyjęcia pieniędzy, jakie oferował mu pan de Charlus.

Następnie wyszedł ze sklepu. „Oj, czemuś tu taki golutki? – rzekł pieszczotliwie do barona. – Brody są takie śliczne!” „Fuj! To obrzydliwe” – odparł baron. Zatrzymał się jeszcze na progu i wypytywał Jupiena o sprawy dzielnicy. „Wiesz coś może o tutejszym sprzedawcy kasztanów, nie tym po lewej, to wstręciuch, tym po stronie parzystej, krzepkim, czarnowłosym? A aptekarz z przeciwka ma bardzo miłego cyklistę, który dostarcza lekarstwa”. Pytania te chyba uraziły Jupiena, gdyż wyprostowując się z gniewem zdradzonej kokietki, odpowiedział: „Widzę, żeś pan bardzo kochliwy”. Zarzut ten, wypowiedziany tonem pełnym boleści, oschle i z manierą, musiał dotknąć pana de Charlusa, który chcąc zamazać złe wrażenie, jakie wywołała jego ciekawość, skierował do Jupiena – zbyt cicho, bym mógł dosłyszeć – prośbę wymagającą chyba dłuższego pobytu w sklepie i raczej skutecznie łagodzącą cierpienie kamizelkarza, gdyż ten spojrzał na nalaną i przekrwioną pod siwymi włosami twarz barona i ze szczęśliwą miną kogoś, kogo miłości własnej przed chwilą schlebiono, postanawiając dać panu de Charlusowi to, o co ten go poprosił, po niezbyt wytwornych uwagach w rodzaju: „Niczego sobie ten twój zadek!”, rzekł do barona uśmiechnięty, wzruszony, z wyższością i uznaniem: „Niech ci będzie, chłoptasiu!”.

„Wracam do kwestii konduktora tramwaju – podjął z uporem pan de Charlus – gdyż poza wszystkim mogłoby się to przydać w drodze powrotnej. Zdarza mi się bowiem – jak owemu kalifowi, przemierzającemu Bagdad jako zwykły kupiec – podążyć za jakąś ciekawą osóbką, której sylwetka mnie urzekła”. Muszę tu poczynić uwagę podobną do tej na temat Bergotte’a. Gdyby miał on kiedyś zeznawać przed sądem, nie użyłby zdań mogących przekonać sędziów, lecz owych bergottowskich fraz, które literacki temperament w naturalny sposób mu podsuwał i w których używaniu znajdował on przyjemność. Podobnie pan de Charlus zwracał się do kamizelkarza w tym samym języku, co do ludzi z towarzystwa, uwypuklając nawet swoje tiki, może dlatego, że nieśmiałość, jaką starał się zwalczyć, skłaniała go do przesadnej pychy, a może dlatego, że utrudniając mu panowanie nad sobą (jesteśmy bowiem bardziej zakłopotani wobec kogoś spoza własnego środowiska), zmuszała go ona do odsłonięcia, obnażenia własnej natury, w istocie pysznej i nieco szalonej, jak mawiała pani de Guermantes. „Aby nie zgubić jej śladu – kontynuował – wskakuję jak jakiś profesorek, jak jakiś młody, przystojny doktor do tego samego tramwaju, co owa osóbka, o której mówię w rodzaju żeńskim tylko dla zachowania reguł (tak jak się mówi o księciu: czy Jego Wysokość ma się dobrze?). Jeśli zmienia tramwaj, biorę, być może wraz z mikrobami dżumy, niewiarygodną rzecz zwaną »biletem przesiadkowym« – numerek, który, choć wręczany mojej osobie, nie zawsze jest numerem jeden! Tym sposobem zmieniam »wóz« trzy albo nawet cztery razy. Niekiedy ląduję o jedenastej wieczorem na Dworcu Orleańskim, a trzeba jeszcze stamtąd wrócić! Ale raz na przykład, nie zdoławszy nawiązać rozmowy wcześniej, pojechałem do samego Orleanu, jednym z tych strasznych wagonów, w których za jedyny widok, wśród trójkątnych »plecionek« na bagaże, służą fotografie architektonicznych arcydzieł sieci kolejowej. Było tylko jedno wolne miejsce, wiszącym przede mną zabytkiem historycznym był »widok« katedry w Orleanie, najokropniejszej we Francji, a kiedy spoglądałem na nią wbrew sobie, tak męczącej, jakby kazano mi patrzeć na jej wieże umieszczone w szklanej kulce jednej z owych obsadek pióra, które wywołują oftalmię. Wysiadłem w Les Aubrais, podobnie jak moja osóbka, na którą, niestety, czekała na dworcu rodzina (podejrzewałem ją o wszelkie wady, ale nie o to, że posiada rodzinę)! W oczekiwaniu na pociąg mający mnie zawieźć z powrotem do Paryża jedynym pocieszeniem był dom Diany de Poitiers. Choć urzekła jednego z moich królewskich przodków, ja wolałbym jakąś żywą piękność. Dlatego właśnie, aby zaradzić nudzie samotnych powrotów, chciałbym poznać jakiegoś posługacza z wagonów sypialnych albo konduktora. Nie oburzaj się – podsumował baron – wszystko to kwestia gatunku. Wobec młodzieńców z towarzystwa nie odczuwam żadnego fizycznego popędu, lecz jestem spokojny dopiero wtedy, gdy ich dotknąłem, nie cieleśnie jednak, ale gdy dotknąłem ich czułej struny. Kiedy zamiast pozostawić moje listy bez odpowiedzi, młody człowiek nieustannie do mnie pisze, kiedy rozporządzam jego moralnością, wtedy znajduję ukojenie, a przynajmniej znalazłbym, gdybym zaraz nie objął pieczą kolejnego. Całkiem ciekawe, nieprawdaż? Skoro mowa o młodzieńcach z towarzystwa, nie znasz żadnego z tych, którzy tu przychodzą? – Nie, kochaniutki. A, owszem, jest jeden wysoki brunet, w binoklach, ciągle się śmieje i wodzi oczami. – Nie wiem, kogo masz na myśli”. Jupien uzupełnił portret; pan de Charlus nie mógł dojść, o kogo chodzi, nie wiedział bowiem, że ekskamizelkarz to jedna z tych osób – liczniejszych, niż się sądzi – które nie pamiętają koloru włosów innych ludzi. Ponieważ jednak wiedziałem o tej przypadłości Jupiena, zamieniłem bruneta na blondyna i wówczas portret doskonale pasował do diuka de Châtellerault. „Wracając do kawalerów spoza pospólstwa – podjął baron – ostatnio zawrócił mi w głowie dziwny młodzian, rozgarnięty drobnomieszczanin, nadzwyczaj wobec mnie niegrzeczny. Jak gdyby nie miał pojęcia o mojej niezwykłości ani o tym, że sam jest mikroskopijnym bakcylem. Mniejsza o to, ten osiołek może ryczeć do woli na widok mojej dostojnej szaty biskupa. – Biskupa!” – krzyknął Jupien, który nic nie zrozumiał z ostatnich zdań pana de Charlusa, lecz słowo „biskup” wprawiło go w osłupienie. „Ale to nie kwestia religii – powiedział. – Mam trzech papieży w rodzinie – odparł pan de Charlus – i prawo do czerwonej draperii dzięki tytułowi kardynalskiemu, jako że bratanica mojego wujecznego dziadka kardynała obdarzyła mojego dziadka tytułem diuka, który substytuowano. Widzę, żeś głuchy na metafory i obojętny na historię Francji. Zresztą – dodał, nie tyle chyba gwoli zakończenia, ile przestrogi – pociąg, jaki odczuwam do młodych osób, które przede mną uciekają (ze strachu, rzecz jasna, gdyż tylko szacunek zabrania im wykrzyczeć, że mnie kochają), wymaga, by mogły się wykazać wysoką pozycją społeczną. Ponadto ich udawana obojętność może mimo to wywołać skutek dokładnie odwrotny. Głupio przeciągana – zniechęca. By sięgnąć po przykład z bliższej ci klasy: kiedy odnawiano mój pałac, nie chcąc budzić zazdrości wśród diuszes spierających się o zaszczyt, jakim byłaby możliwość powiedzenia, że u nich mieszkałem, poszedłem spędzić kilka dni w, jak to się mówi, »hotelu«. Znałem jednego z gońców, pokazałem mu ciekawego młodego »strzelca«[1], który zamykał drzwi powozów i pozostawał niewrażliwy na moje propozycje. Wściekły, chcąc w końcu udowodnić, że moje zamiary były czyste, kazałem mu przekazać śmiesznie wysoką sumę tylko po to, żeby przyszedł na pięć minut do mojego pokoju porozmawiać. Na próżno czekałem. Nabrałem do niego takiego obrzydzenia, że wychodziłem drzwiami dla służby, byle tylko nie musieć patrzeć na gębę tego obmierzłego wypłosza. Potem dowiedziałem się, że nie otrzymał żadnego z moich listów, które zostały przechwycone – pierwszy przez zazdrosnego gońca, drugi przez cnotliwego dziennego stróża, trzeci przez stróża nocnego, który kochał młodego strzelca i sypiał z nim w godzinie, o której Diana wstaje. Moje obrzydzenie mimo to nie minęło i gdyby podano mi owego strzelca jak upolowaną zwierzynę na srebrnej tacy, odepchnąłbym go ze wstrętem. Ale co za nieszczęście, zeszliśmy na poważne tematy i nie dojdzie już do tego, na co liczyłem. Mógłbyś mi się jednak okazać bardzo użyteczny jako pośrednik; ale proszę, proszę, na samą myśl wraca mi krzepa i czuję, że to jeszcze nie koniec”.

Na moich oczach od początku tej sceny dokonała się w panu de Charlusie przemiana tak kompletna, tak nagła, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Do tego momentu nic nie widziałem, gdyż nie rozumiałem. Zboczenie (powiedzmy dla wygody języka) towarzyszy każdemu niczym ów duch, który dopóty był dla ludzi niewidzialny, dopóki nie wiedzieli o jego obecności. Dobroci, obłudy, pochodzenia czy towarzyskich stosunków nie da się odkryć, chowamy je głęboko. Nawet Odys nie od razu rozpoznał Atenę. Bogowie są natomiast od razu widoczni dla innych bogów, kogoś nam podobnego rozpoznamy w jednej chwili i tak samo było z panem de Charlusem i Jupienem. Do tamtej pory patrzyłem na pana de Charlusa jak roztrzepaniec, który nie zauważywszy zaokrąglonej sylwetki brzemiennej kobiety, choć ta powtarza z uśmiechem: „Tak, czuję się nieco zmęczona”, uparcie zadaje niedyskretne pytanie: „Co pani jest?”. Niech jednak tylko ktoś mu powie: „Jest w ciąży”, a nagle dostrzeże brzuch i tylko brzuch będzie odtąd widział. To rozum otwiera oczy; zażegnany błąd obdarza nas dodatkowym zmysłem.

Jeśli nie chcemy ilustrować tego prawa znanymi sobie „charlusami”, których przez długi czas o nic nie podejrzewaliśmy, aż w końcu na jednolitej powierzchni osoby podobnej do innych pojawiły się zapisane niewidocznym dotąd atramentem litery tworzące słowo tak drogie starożytnym Grekom, to aby przekonać się, że otaczający świat wydaje się zrazu nagi, pozbawiony niezliczonych ornamentów, jakie ukazuje lepiej obeznanym, musimy tylko przypomnieć sobie, ileż to razy byliśmy w swoim życiu bliscy popełnienia jakiejś gafy. Z nijakiej twarzy tego czy innego mężczyzny nie sposób było wyczytać, że jest on bratem, narzeczonym czy kochankiem kobiety, o której już-już miało się powiedzieć: „Co za wywłoka!”. Szczęśliwym trafem słówko szepnięte w ostatniej chwili przez sąsiada zatrzymało jednak na ustach fatalne wyzwisko. Niczym „mane, tekel, fares” pojawiają się wówczas te słowa: jest narzeczonym, bratem albo kochankiem kobiety, której nie wypada nazywać przy nim „wywłoką”. I to jedno nowe pojęcie przegrupowuje, odsuwa bądź uwypukla cały zespół pojęć, teraz już gotowych, jakie wiązaliśmy z resztą rodziny. Choć w panu de Charlusie ujawniła się jego druga połowa, odróżniająca go od innych mężczyzn, niczym konna część centaura, i choć ta połówka stanowiła wraz z baronem całość, wcześniej jej nie dostrzegłem. Teraz to, co abstrakcyjne, uległo materializacji, wreszcie pojęty byt natychmiast stracił swoją niewidzialność, a przeistoczenie pana de Charlusa w nową osobę było tak zupełne, że nie tylko kontrasty jego twarzy i głosu, lecz także wcześniejsze zwroty w relacjach ze mną, wszystko, co dotąd wydawało się mojemu umysłowi niespójne, stało się czytelne, okazało się oczywiste jak owo zdanie – bezsensowne, gdy pozostaje rozbite na przypadkowo rozłożone litery, lecz kiedy ułoży się je w należytym porządku, wyraża myśl, której nie sposób zapomnieć.

Pojąłem teraz również, dlaczego chwilę wcześniej, kiedy widziałem pana de Charlusa, jak wychodzi od pani de Villeparisis, pomyślałem, że wygląda jak kobieta: otóż był on kobietą! Należał do rasy istot mniej niedorzecznych, niż na to wyglądają, a których ideał jest płci męskiej właśnie dlatego, że mają kobiecy temperament, w życiu zaś tylko z pozoru podobni są do innych mężczyzn; na źrenicach oczu, którymi patrzymy na świat, każdy nosi jakąś wyżłobioną sylwetkę, przy czym u nich nie jest to kształt nimfy, lecz efeba. To rasa, na której ciąży przekleństwo i która musi żyć w kłamstwie oraz krzywoprzysięstwie, gdyż wie, że jej pożądanie, przynoszące życiu każdej istoty największą słodycz, uznawane jest za karygodne i haniebne; rasa, która musi wypierać się swojego Boga, gdyż nawet chrześcijanie, gdy stają przed sądem jako oskarżeni, wobec Chrystusa i w jego imieniu, muszą przeczyć własnemu życiu jak najgorszym kalumniom; synowie bez matek, którym muszą kłamać nawet wtedy, gdy zamykają im powieki; przyjaciele nieznający przyjaźni, choć zaskarbiają sobie ich wiele dzięki osobistemu urokowi i szlachetnemu zazwyczaj sercu; czy można jednak nazwać przyjaźnią relacje trwające wyłącznie dzięki kłamstwu, ze wstrętem zrywane przy pierwszym odruchu zaufania i szczerości, chyba że trafiają na osobę bezstronną czy nawet życzliwą, która jednak, kierując się konwencjonalną psychologią, wywiedzie z wyznanego zboczenia kompletnie obce mu uczucie, tak jak niektórzy sędziowie łatwiej zakładają i odpuszczają zabójstwo popełnione przez uranistę, a zdradę przez Żyda, kierując się logiką grzechu pierworodnego i rasowego fatalizmu? To wreszcie – przynajmniej wedle pierwszej, naszkicowanej wówczas, a później modyfikowanej teorii, w której oburzyłaby ich właśnie owa sprzeczność, gdyby nie usuwałoby im jej sprzed oczu to samo złudzenie, które pozwalało im żyć i patrzeć na świat – to wreszcie kochankowie niemal pozbawieni dostępu do owej miłości, której nadzieja daje im siłę do podejmowania ryzyka i do samotnego życia, gdyż zakochują się w mężczyźnie niemającym w sobie nic z kobiety, w mężczyźnie niebędącym uranistą, a więc niezdolnym do tego, by ich pokochać; tym samym ich pożądanie pozostałoby na zawsze niezaspokojone, gdyby pieniądze nie podsuwały im prawdziwych mężczyzn, a wyobraźnia nie pozwalała im uznawać za prawdziwych mężczyzn uranistów, którym się oddawali. Znają tylko kruchy honor i tymczasową wolność – do momentu, aż ich zbrodnia zostanie odkryta; jedynie chwiejną egzystencję, jak ów poeta czczony we wszystkich salonach, oklaskiwany we wszystkich teatrach Londynu, a następnego dnia przepędzany z najgorszych hoteli, tułający się w poszukiwaniu posłania, obracający kamień młyński jak Samson i jak on mówiący:

Obie płcie muszą wymrzeć, lecz każda osobno[2];

nie zaznają nawet – poza tym nieszczęsnym dniem, gdy wielu jednoczy się wokół ofiary, jak Żydzi wokół Dreyfusa – życzliwości, a bywa, że i towarzystwa sobie podobnych, gdyż są ich szpetnym obrazem odbitym w lustrze, to zaś już im nie schlebia, lecz obnaża wszystkie ułomności, których nie chcieli dostrzec, i pozwala zrozumieć, że to, co nazywali miłością (i za co, bawiąc się tym słowem, uznali w społecznym odruchu wszystko, co poezja, malarstwo, muzyka, rycerskość i ascetyzm włączyły do miłości), nie wypływa z wybranego przez nich ideału piękna, lecz z nieuleczalnej choroby; znów jak Żydzi (poza nielicznymi, chcącymi się stykać tylko z ludźmi swojej rasy, zawsze mającymi na ustach rytualne słowa i uświęcone dowcipy), unikają się nawzajem, szukają osób zupełnie odmiennych, wrogich nawet, a potem wybaczają im przygany i upajają się ich przychylnością; ale i w towarzystwie sobie podobnych, na które są skazani z powodu ostracyzmu i okrywającej ich hańby, przejmują w końcu, w wyniku prześladowań znanych synom Izraela, fizyczne i moralne cechy swoistej rasy, czasem piękne, czasem straszne, znajdują (pomimo drwin, jakie osoba najlepiej zmieszana, najlepiej zasymilowana z rasą przeciwną, a tym samym względnie, pozornie najmniej homoseksualna, stroi z tego, po kim bardziej to widać) znajdują w owej bliskości ulgę, a w istnieniu sobie podobnych pewne wsparcie, tak że ci, którym udaje się ukryć, że należą do osobnej rasy, nawet zaprzeczając, że ona istnieje (a jej nazwa jest najgorszą obelgą), chętnie demaskują pozostałych, nie tyle po to, aby im zaszkodzić, choć nie jest im to niemiłe, ile szukając usprawiedliwienia i sięgając, jak lekarz po ślepą kiszkę, do historii homoseksualizmu, znajdują przyjemność w przypominaniu, że Sokrates też był jednym z nich, podobnie jak Izraelici mawiają, że Jezus był Żydem, i nie przyjdzie im do głowy, że kiedy homoseksualizm był normą, nie było nienormalnych, tak jak przed Chrystusem nie było antychrześcijan, że wyłącznie hańba jest zbrodnią, gdyż pozwoliła przetrwać tylko jednostkom odpornym na wszelkie kazania, na wszelkie wzorce i kary, w imię wrodzonej skłonności, tak osobliwej, że budzi w ludziach silniejszy wstręt (nawet gdy towarzyszą jej najwyższe moralne zalety) niż inne występki sprzeczne z moralnością, jak kradzież, gwałt czy oszustwo, lepiej rozumiane, więc łatwiej przez ludzi wybaczane; tworzą masonerię o wiele liczniejszą, skuteczniejszą i mniej podejrzaną niż ta w lożach, ponieważ opiera się ona na tożsamości upodobań, potrzeb, zwyczajów, zagrożeń, nauki, wiedzy, handlu i słownictwa, a jej członkowie nie chcą się znać, lecz w mig się odnajdują dzięki naturalnym bądź umownym znakom, celowym bądź mimowolnym, toteż żebrak rozpoznaje jednego ze swoich w możnym panu, za którym zamyka drzwi powozu, ojciec – w narzeczonym córki, a ktoś, kto chciał się wyleczyć, wyspowiadać czy obronić – w lekarzu, księdzu i adwokacie, do którego się zwrócił; wszyscy muszą tę tajemnicę ukrywać, lecz mają swój udział w tajemnicy pozostałych, której nikt się nie domyśla i która sprawia, że najbardziej nieprawdopodobne powieści przygodowe wydają im się czystą prawdą; albowiem w tym powieściowym, anachronicznym życiu ambasador jest przyjacielem galernika; książę, z ową swobodną manierą, jaką daje arystokratyczne wychowanie, a której nie ma bojaźliwy drobnomieszczanin, wychodząc od diuszesy, idzie konwersować z apaszem; to wyklęta, lecz istotna część ludzkiej wspólnoty, przeczuwana tam, gdzie jej nie ma, jawna, zuchwała i bezkarna tam, gdzie się jej nie domyślają; jej członkowie są wszędzie – wśród ludu, w armii, w świątyni, na galerach i na tronie; żyją wreszcie, przynajmniej wielu z nich, w pieszczotliwej i niebezpiecznej bliskości mężczyzn drugiej rasy, prowokują ich, igrają z nimi, mówiąc o swoim zboczeniu, jakby chodziło o kogoś innego, a ułatwia tę grę zaślepienie czy też fałszywość tamtych, toteż może ona trwać całe lata aż do wybuchu skandalu, gdy owi poskramiacze lwów zostają pożarci; do tej chwili muszą kryć się ze swoim życiem, odwracać spojrzenia od tego, na czym chcieliby je zatrzymać, zatrzymywać zaś na tym, od czego woleliby się odwrócić, muszą zmieniać rodzaj wielu przymiotników w swoim słownictwie, przy czym ów przykaz społeczny jest niczym wobec wewnętrznego nakazu, jaki ich zboczenie – czy też to, co niewłaściwie określa się tym mianem – narzuca im nie względem innych, lecz ich samych, i to w taki sposób, że im samym nie wydaje się ono zboczeniem. Niektórzy jednak, praktyczniejsi, a niecierpliwsi, niemający czasu na to, aby się targować, aby zrezygnować z prostszego życia i z czasowego zysku, jaki może wyniknąć ze współpracy, obracają się w dwóch towarzystwach, z których jedno składa się wyłącznie z ludzi im podobnych.

Jest to szczególnie uderzające wśród biedaków i prowincjuszy, młodzieńców bez znajomości, dopiero marzących o tym, że zostaną kiedyś lekarzami lub sławnymi adwokatami, ludzi o niewyrobionym jeszcze umyśle i wolnym od manier ciele, które chcą jak najszybciej przystroić, podobnie jak swoją klitkę w Dzielnicy Łacińskiej meblują podług tego, co zmałpują od innych, którzy już się „dopchali” do użytecznej i poważnej profesji, w nadziei że w niej osiądą i zdobędą sławę; szczególne upodobanie tych biedaków, bezwiednie odziedziczone jak skłonność do rysowania, muzyki i ślepoty, jest być może ich jedyną żywą i przemożną oryginalnością – to ona w niektóre wieczory każe im opuścić ważne dla kariery spotkanie z ludźmi, z którymi dzielą wszystko inne: sposób mówienia, myślenia, ubierania się i czesania. W swojej dzielnicy, gdzie bywają właściwie tylko u kolegów z ławki i nauczycieli, tudzież u ustawionych już, więc pomocnych krajanów, szybko odkrywają innych młodzieńców, których przyciąga to samo szczególne upodobanie, tak jak w małym mieście licealny profesor i notariusz odnajdują się dzięki wspólnemu upodobaniu do muzyki kameralnej i średniowiecznych figurek z kości słoniowej; wiedzeni tym samym utylitarnym instynktem, tym samym profesjonalnym zmysłem, którym kierują się w karierze, odnajdują ich na seansach, na które profanom jest się równie trudno dostać, jak na spotkania miłośników starych tabakierek, japońskich rycin czy rzadkich kwiatów, i na których przyjemność samokształcenia, użyteczność rozmów i lęk przed rywalizacją sprawiają, że niczym na giełdzie filatelistycznej królują tam pełna zgoda specjalistów i zaciekłe współzawodnictwo kolekcjonerów. W kawiarni, gdzie mają swój stolik, nikt zresztą nie wie, co to za spotkanie – towarzystwa wędkarskiego, sekretarzy redakcji czy krajanów z Indre – gdyż ich strój jest nienaganny, oblicza chłodne i powściągliwe, a oczy tylko ukradkiem zerkają ku „lwiątkom”, modnie odzianym młodzieńcom, parę metrów dalej umizgującym się do kochanek, choć są wśród nich tacy, którzy ich podziwiają, nie śmiąc podnieść wzroku, i którzy dopiero dwadzieścia lat później, gdy jedni będą już stać na progu Akademii, a inni zostaną podstarzałymi członkami klubu, dowiedzą się, że najbardziej czarujący, teraz już gruby i szpakowaty Charlus, był w rzeczywistości taki jak oni, tyle że gdzie indziej, w innym świecie, skryty za innymi zewnętrznymi symbolami i obcymi znakami, których odmienność wprowadziła ich w błąd. Podziały są już jednak dość zaawansowane; i tak jak Unia Lewicy różni się od Federacji Socjalistycznej, a Stowarzyszenie Miłośników Mendelssohna od Schola Cantorum, tak też w pewne wieczory przy innym stoliku siadają ekstremiści, którym spod mankietu wystaje bransoletka, a z rozchylonego kołnierza – naszyjnik, i którzy swoim uporczywym spojrzeniem, cmokaniem, śmiechem i wzajemnymi pieszczotami płoszą bandę uczniaków, obsługuje ich zaś – z grzecznością skrywającą oburzenie – kelner, który najchętniej, tak jak w wieczory, gdy obsługuje dreyfusistów, wezwałby policję, gdyby nie liczył na sowity napiwek.

Umysł przeciwstawia tym zawodowym organizacjom upodobania samotników i z jednej strony nic w tym szczególnego, gdyż naśladuje w ten sposób owych samotników, uważających, że nic nie różni się bardziej od zorganizowanego zboczenia niż to, co wydaje się im niezrozumianą miłością, z drugiej zaś jest w tym jakaś zręczność, gdyż te rozmaite klasy odpowiadają zarówno poszczególnym typom fizjologicznym, jak i kolejnym fazom patologicznej czy po prostu społecznej ewolucji. W istocie, rzadko zdarza się, by samotnicy prędzej czy później nie wtopili się w owe organizacje, czasem ze zwykłej nudy bądź wygody (tak jak w końcu zakładają sobie telefon, zapraszają książąt Iéna i robią zakupy u Potina ci, którzy byli tego najzacieklejszymi wrogami). Są tam zresztą na ogół źle przyjmowani, gdyż brak doświadczenia i nieuchronne marzycielstwo przy względnie cnotliwym życiu uwydatniły w nich te szczególne cechy zniewieścienia, które zawodowcy starali się zatrzeć. I trzeba przyznać, że u niektórych nowych adeptów kobieta nie tylko wewnętrznie tworzy jedno z mężczyzną, lecz szpetnie się uwidacznia, gdyż są oni targani histerycznymi spazmami, piskliwym śmiechem, który wstrząsa ich kolanami i rękoma, przez co przypominają większość mężczyzn nie bardziej niż owe małpy o melancholijnych, podkrążonych oczach i chwytnych stopach, gdy wkładają smoking i czarny krawat; tym samym obcowanie z nowymi rekrutami uważane jest, w każdym razie przez tych mniej cnotliwych, za kompromitujące, a ich wpuszczenie do towarzystwa – za nieoczywiste; mimo to przyjmuje się ich i wówczas korzystają z owych ułatwień, dzięki którym handel i wielkie przedsiębiorstwa zmieniły życie jednostek, dały im dostęp do zbyt kosztownych dotąd, a nawet trudnych do znalezienia towarów, zalewając ich w końcu mnogością tego, czego sami nie byli w stanie odkryć w największym tłumie. Ale nawet przy tych niezliczonych możliwościach presja społeczna okazuje się zbyt silna dla tych, którzy nie odczuwają presji umysłowej i swój rodzaj miłości uznają za jeszcze rzadszy, niż w istocie jest. Zostawmy przez chwilę na boku tych, którym wyjątkowa natura ich skłonności każe się uważać za lepszych od kobiet, więc nimi gardzą, z homoseksualizmu zaś czynią przywilej wielkich geniuszy i złotych epok, a kiedy próbują się dzielić swoim upodobaniem, nie zwracają się do tych, którzy zdają się im do niego usposobieni, jak morfinista dzielący się morfiną, lecz do tych, którzy wydają im się tego godni, i robią to z iście apostolską gorliwością, tak jak inni głoszą syjonizm, odmowę służby wojskowej, saintsimonizm, wegetarianizm czy anarchię. Jeśli któregoś z nich zaskoczymy rano w łóżku, ujrzymy piękną kobiecą główkę, gdyż ten wyraz twarzy jest powszechny dla całej płci; wskazują na to nawet włosy; ich ułożenie jest tak kobiece, rozpuszczone tak naturalnie opadają lokami na policzki, że nie możemy wyjść z podziwu, jak młoda kobieta, dziewczę, Galatea budząca się dopiero w nieświadomości męskiego ciała, w którym ją zamknięto, potrafiła tak przemyślnie sama z siebie, przez nikogo nieuczona, wydostać się przez jakieś szparki z tego uwięzienia i znaleźć to, co niezbędne do życia. Obdarzony tak rozkoszną główką młodzieniec nie mówi, rzecz jasna: „Jestem kobietą”. Mało tego, jeśli – z tylu możliwych powodów – mieszka z nim kobieta, będzie zaprzeczał, że jest jedną z nich, i przysięgał, że nigdy nie utrzymywał stosunków z mężczyznami. Niech go jednak ujrzy takim, jakim go właśnie ukazaliśmy, w łóżku, w piżamie, z odsłoniętymi ramionami, z nagą szyją pod kruczą grzywą. Piżama stała się kobiecym stanikiem, głowa – obliczem ślicznej Hiszpanki. Kochanka jest przerażona sekretem, jaki objawił się jej spojrzeniu, prawdziwszym niż słowa, a nawet czyny, które – o ile to się jeszcze nie stało – wkrótce go potwierdzą, gdyż cały byt zmierza za rozkoszą; a jeśli ów byt nie stoi zanadto po stronie zboczenia, szuka jej u płci przeciwnej. Tymczasem dla uranisty zboczenie nie zaczyna się wtedy, gdy nawiązuje on relacje (zbyt wiele bowiem przyczyn może o tym decydować), lecz kiedy zaznaje przyjemności z kobietami. Młodzieniec, którego próbowaliśmy odmalować, był w tak oczywisty sposób kobietą, że kobiety patrzące nań z pożądaniem musiały (o ile nie były odmiennych upodobań) zaznać podobnego zawodu jak bohaterki komedii Szekspira, jakże rozczarowane, gdy spod chłopięcego stroju wyłania się młoda dziewczyna. Oszustwo jest takie samo i wie o nim sam uranista, domyśla się zawodu, jaki sprawi kobiecie po zrzuceniu przebrania, i czuje, że ta omyłka co do płci może się stać źródłem wyszukanej poezji. Cóż z tego zresztą, że nawet swojej wymagającej kochance nie przyzna się (chyba że jest ona gomorejką): „Jestem kobietą”, skoro w jego wnętrzu nieświadoma, acz widoczna kobieta przebiegle, zręcznie i uparcie niczym pnącze szuka męskiego organu! Wystarczy spojrzeć na te pukle na białej poduszce, aby zrozumieć, że gdy młodzieniec pomimo zakazów wyślizguje się wieczorem z rąk rodziców, to nie po to, żeby uganiać się za kobietami. Kochanka może go ukarać i zamknąć, nazajutrz jednak mężczyzno-kobieta znajdzie sposób, by uczepić się jakiegoś mężczyzny, tak jak powój wypuszcza swoje wąsy na motyce i grabiach. Dlaczego podziwiając poruszającą delikatność oblicza tego mężczyzny, wdzięk i naturalną, a niespotykaną wśród mężczyzn łagodność, odczuwamy przykrość, dowiedziawszy się, że ów młodzieniec szuka towarzystwa bokserów? To różne przejawy jednej i tej samej rzeczywistości. Najbardziej poruszająca – bardziej niż cała ta delikatność – jest właśnie ta cecha, która nas odstręcza, gdyż dowodzi wielkiego, nieświadomego wysiłku natury: samodzielne rozpoznanie płci, pomimo jej oszustw, okazuje się ukrytą próbą ucieczki ku temu, co pierwotny błąd społeczeństwa umieścił z dala od niej. Jedni, zapewne bardziej nieśmiali w dzieciństwie, mało się przejmują cielesnym wymiarem doznawanej rozkoszy, byle tylko mogli ją połączyć z męskim obliczem. Inni natomiast, zapewne o bardziej wyostrzonych zmysłach, umiejscawiają fizyczną rozkosz bardzo precyzyjnie. Ci zgorszyliby zapewne większość ludzi swoimi wyznaniami. Nie żyją może wyłącznie pod wpływem Saturnowego księżyca, gdyż nie wykluczają kobiet, w odróżnieniu od tamtych, dla których kobiety istnieją tylko w rozmowie, kokieterii i platonicznej miłości. Ci natomiast szukają kobiet kochających kobiety, mogą one bowiem przyprowadzić im jakiegoś młodzieńca i wzmóc przyjemność z obcowania z nim; mało tego: można zaznawać z nimi rozkoszy w taki sam sposób jak z mężczyzną. Stąd też zazdrość miłośników pierwszego gatunku może zostać wywołana jedynie ewentualną rozkoszą, jakiej kochanek zaznaje z mężczyzną, i tylko to wydaje im się zdradą, gdyż nie praktykują oni miłości z kobietami, uprawiali ją jedynie zwyczajowo, by zagwarantować sobie możliwość ożenku, i mają o niej tak słabe wyobrażenie, iż wcale nie cierpią, gdy takiej miłości kosztuje ich ukochany; drudzy natomiast często budzą zazdrość swoją miłością z kobietami. W relacji bowiem z kobietą kochającą kobiety odgrywają oni rolę kobiety właśnie, ta zaś obdarza ich jednocześnie niemal tym samym, czego szukają oni u mężczyzn, przez co zazdrosny kochanek cierpi, wiedząc, że ten, którego kocha, jest zespolony z kobietą, która jest dla niego właściwie mężczyzną, a zarazem ów zazdrośnik czuje, że ukochany wymyka mu się, gdyż dla tych kobiet staje się on kimś, kogo ten nie zna – swego rodzaju kobietą. Nie mówmy już o młodych narwańcach, którzy w dziecinnym odruchu drażnienia przyjaciół i gorszenia rodziców zawzięcie wybierają stroje podobne do sukienek, szminkują usta i kładą cień na oczy; zostawmy ich, gdyż poniósłszy zbyt dotkliwą karę za młodzieńczą afektację, przez całe życie na próżno będą próbować surową, protestancką postawą naprawić krzywdę, jaką sobie wyrządzili, gdy opętał ich ten sam demon, przez którego młode kobiety z Faubourg Saint-Germain żyją w skandalu, łamią wszelkie obyczaje i okrywają niesławą własne rodziny, aż do dnia, kiedy mozolnie i bez powodzenia próbują z powrotem wspinać się stromą ścieżką, którą tak przyjemnie się zbiegało. Zostawmy wreszcie na później tych, którzy zawarli pakt z Gomorą. Opowiemy o nich, gdy pozna ich pan de Charlus. Zostawmy wszystkich tego czy innego gatunku, jeszcze przyjdzie na nich czas, na koniec zaś tej pierwszej prelekcji wspomnijmy słowem o tych, o których zaczęliśmy mówić chwilę wcześniej – o samotnikach. Uznając swoje zboczenie za bardziej wyjątkowe, niż jest ono w rzeczywistości, zaraz po jego odkryciu postanowili żyć sami, po tym jak wcześniej nosili je w sobie bezwiednie, tylko dłużej niż inni. Z początku bowiem nikt nie uzmysławia sobie, że jest uranistą, poetą, snobem czy niegodziwcem. Gdyby jakiś uczniak pochylony nad miłosnym wierszem czy sprośnym obrazkiem przytulił się wtedy do kolegi, pomyślałby, że połączyło ich to samo pragnienie kobiety. Dlaczego miałby sądzić, że nie jest taki jak wszyscy, skoro istotę tego, co odczuwa, znajduje w utworach Madame de Lafayette, Racine’a, Baudelaire’a czy Walter Scotta, a nie dość jeszcze potrafi przyglądać się samemu sobie, by zdać sobie sprawę z tego, co dodaje od siebie, oraz z tego, że choć uczucie jest to samo, inny jest jego przedmiot, gdyż nie pożąda Diany Vernon, tylko samego Rob Roya? Pod wpływem obronnej przezorności instynktu, wcześniejszej niż jasna samoświadomość, wielu z nich wiesza na lustrach i ścianach sypialni barwne litografie z podobiznami aktorek; zdarza im się też pisać wiersze takie jak ten:

Tylko Chloe sobie rości

Prawo do mojej miłości,

Włos jej jasny, zdrój wonności.

Czy wobec tego już w ich młodych latach należy szukać upodobania, które w późniejszym wieku zanika, tak jak ciemnieją z czasem jasne dziecięce loki? Kto wie, czy fotografie kobiet nie są zaczątkiem obłudy, a także wstrętu do innych uranistów? W samotnikach jednak obłuda wywołuje cierpienie. Być może nawet przykład Żydów, tworzących osobną kolonię, nie jest dość wymowny, by wyjaśnić, jak niewielki wpływ ma na nich edukacja i z jaką wprawą udaje im się powracać, może nie do czegoś wprost potwornego, jak samobójstwo (ponawiane przez szaleńców, którzy pomimo uważności bliskich wyciągnięci z rzeki trują się, kupują rewolwer itd.), lecz do życia, którego ludzie innej rasy nie tylko sobie nie wyobrażają ani nie pojmują i którego nieuchronnych rozkoszy nienawidzą, lecz którego po prostu baliby się z uwagi na towarzyszące mu niebezpieczeństwo i nieustanny wstyd. Aby ich odmalować, trzeba by przywołać może nie tyle zwierzęta, których nie da się udomowić, poskromione z pozoru lwiątka, pozostające jednak drapieżnikami, ile czarnoskórych, których doprowadza do rozpaczy wygodne życie białych ludzi, więc wybierają niebezpieczeństwa dzikiego życia i jego niepojęte radości. Gdy przychodzi dzień, w którym odkrywają, że nie potrafią okłamywać innych i zarazem samych siebie, przenoszą się na wieś, uciekając przed takimi jak oni (ich zdaniem niezbyt licznymi) ze wstrętu do potworności i strachu przed pokusą, a przed resztą ludzi ze wstydu. Nie osiągnąwszy nigdy prawdziwej dojrzałości, popadłszy w melancholię, od czasu do czasu, w bezksiężycowy niedzielny wieczór, idą na spacer aż do skrzyżowania dróg, gdzie, choć wcale się nie umawiali, czeka na nich jeden z przyjaciół z dzieciństwa, mieszkający w sąsiednim zamku. I wracają do dawnych zabaw, nocą, bez słowa. W tygodniu się odwiedzają, rozmawiają o tym i owym, bez aluzji do tego, co się stało, zupełnie jakby do niczego nie doszło i dojść już nie miało, może tylko w ich relacji pojawia się odrobina chłodu, ironii, drażliwości i urazy, czasem nienawiści. Potem sąsiad wyjeżdża w długą konną podróż, na mule zdobywa szczyty, sypia w śniegu; jego przyjaciel, utożsamiający własne zboczenie ze słabością charakteru, domatorstwem i nieśmiałością, rozumie, że zboczenie to nie przetrwa w jego wyzwolonym przyjacielu, tyle tysięcy metrów nad poziomem morza. I faktycznie, przyjaciel się żeni. Samotnik mimo to nie wraca do zdrowia (choć, jak zobaczymy, z homoseksualizmu można się wyleczyć). Żąda, aby rankiem, w kuchni, samemu odbierać śmietanę z rąk młodego mleczarza, a wieczorami, gdy pożądanie dręczy go szczególnie dotkliwie, błąka się po okolicy, już to odprowadzając pijaka, już to poprawiając kaftan ślepcowi. Może i życie niektórych uranistów ulega zmianie, a ich zboczenie (jak się je nazywa) przestaje być widoczne w zachowaniu; nic jednak nie znika: ukryty klejnot da się odnaleźć; gdy zmniejsza się ilość moczu oddawana przez chorego, jest to wynikiem większej potliwości, ale wydalanie wciąż zachodzi. Pewnego dnia ów homoseksualista traci młodego kuzyna i po jego nieukojonym cierpieniu poznacie, że to właśnie w tej miłości, być może czystej i bardziej nastawionej na szacunek niż posiadanie, pragnienie przeszło do innej rubryki, tak jak w budżecie niektóre wydatki przenoszone są na inny okres obrachunkowy bez zmiany salda. Wydaje się, że podobnie jak u chorych, u których atak wysypki łagodzi na jakiś czas chroniczne dolegliwości, tak też czysta miłość do młodego krewnego chwilowo zastępuje, niczym metastaza, zwyczaje, które tego czy innego dnia ponownie wyprą zastępczą, uleczoną już chorobę.

Tymczasem żonaty sąsiad samotnika powrócił; gdy przyjaciel zaprasza go w końcu na kolację, wobec piękna młodej żony i czułości, jaką mąż jej okazuje, odczuwa wstyd na wspomnienie minionych dni. Małżonka, już w odmiennym stanie, musi wcześnie wyjść, pozostawiając męża; ten zaś, gdy przychodzi czas powrotu, prosi nic niepodejrzewającego przyjaciela, by go kawałeczek odprowadził, i oto na skrzyżowaniu dróg nasz alpinista, lada dzień tatuś, bez słowa rzuca go na trawę. Spotykają się regularnie do chwili, gdy nieopodal wprowadza się kuzyn żony, z którym często przechadza się teraz jej mąż. Ten zaś, gdy opuszczony przyjaciel przychodzi do niego, szukając bliskości, odtrąca go wściekły i oburzony, że tamten nie był dość taktowny, by przeczuć wstręt, jaki teraz budzi. Raz u jego drzwi staje jakiś obcy młodzieniec przysłany przez niewiernego sąsiada; zaaferowany samotnik nie może go jednak przyjąć i dopiero później pojmuje, w jakim celu ów nieznajomy się pojawił.

Usycha więc z samotności. Zaznaje rozkoszy tylko wtedy, gdy jedzie na kąpielisko nad pobliskie morze, zasięgnąć informacji u pewnego pracownika kolei. Ten jednak otrzymał awans i stanowisko na drugim końcu Francji; samotnik nie będzie już mógł pytać go o godzinę odjazdu pociągów ani cenę pierwszej klasy, a zanim wróci marzyć w swojej wieży niczym Gryzelda, krąży więc po plaży jak dziwna Andromeda, której nie uwolni żaden Argonauta, jak jałowa meduza, co sczeźnie na piasku, albo ślęczy leniwie na peronie przed odjazdem pociągu, rzucając na tłum pasażerów spojrzenie, które ludzie innej rasy uznają za obojętne, pogardliwe bądź roztargnione, lecz które, tak jak świetlisty blask towarzyszący pewnym owadom w celu zwabienia osobników tego samego gatunku albo jak nektar spijany z niektórych kwiatów przez zapładniające je insekty, nie zwiedzie tak rzadkiego miłośnika zbyt osobliwej, zbyt trudnej do upatrzenia przyjemności, jaka jest mu oferowana, współbrata, z którym nasz specjalista mógłby porozmawiać w owym niepospolitym języku; co najwyżej jakiś peronowy łachmaniarz uda zainteresowanie, ale tylko za zapłatą, jak ci, co w Collège de France idą do pustej sali na wykład o sanskrycie, by się ogrzać. Meduza! Orchidea! Gdy kierowałem się wyłącznie instynktem, meduza w Balbec budziła we mnie wstręt; gdy jednak nauczyłem się na nią patrzeć, jak Michelet, z punktu widzenia historii naturalnej i estetyki, widziałem przepyszny lazurowy żyrandol. Czy przezroczyste, aksamitne płatki nie czynią z niej fiołkowej morskiej orchidei? Podobnie jak wiele stworzeń z królestwa zwierząt i królestwa roślin, jak wytwarzająca wanilię roślina, której męski organ oddzielony jest od organu żeńskiego przepierzeniem, wobec czego pozostaje jałowa dopóty, dopóki kolibry czy też pszczoły specjalnego gatunku nie przeniosą pyłku z jednej na drugą albo dopóki sztucznego zapłodnienia nie dokona człowiek, pan de Charlus (słowo zapłodnienie należy tu rozumieć w sensie moralnym, gdyż w sensie fizycznym zespolenie samca z samcem musi być jałowe, lecz nie jest czymś obojętnym, by człowiek mógł zaznać jedynej przyjemności, w jakiej zasmakował, i aby „każda dusza na tym padole” mogła obdarzyć kogoś „swą muzyką, wonią i płomieniem”), pan de Charlus należał do ludzi, których można określić mianem wyjątkowych, gdyż, jakkolwiek byliby liczni, tak łatwe dla innych zaspokojenie potrzeb seksualnych zależy u nich od zbyt wielu i zbyt trudnych do spełnienia warunków. Dla takich ludzi jak pan de Charlus (a i to, jak się powoli okaże i jak mogliśmy się już domyślić, dzięki chodzeniu na ustępstwa, jakie wymusza potrzeba rozkoszy, zadowalająca się połowiczną zgodnością) odwzajemniona miłość, już u większości ludzi napotykająca tak wielkie, czasem nieprzezwyciężone trudności, im rzuca pod nogi tak ciężkie kłody, że to, co wszystkim zdarza się niezwykle rzadko, w ich wypadku wydaje się wręcz niemożliwe, toteż jeśli uda im się doprowadzić do naprawdę szczęśliwego spotkania lub choćby takie im się ono wydaje, to w tym szczęściu, bardziej jeszcze niż w szczęściu pospolitego kochanka, jest coś nadzwyczajnego, elitarnego, głęboko koniecznego. Nienawiść Kapuletów i Montekich była niczym wobec wszelkiego rodzaju pokonanych przeszkód, osobliwych selekcji, jakich musiała dokonać natura wśród i tak już wyjątkowych zrządzeń losu umożliwiających pojawienie się miłości, aby ekskamizelkarz, mający grzecznie udać się do biura, zachwiał się olśniony na widok brzuchatego pięćdziesięciolatka. Owi Romeo i Julia mają prawo wierzyć, że ich miłość nie jest chwilowym kaprysem, lecz prawdziwym przeznaczeniem wynikłym z harmonii ich temperamentów – nie tylko ich własnych, lecz także z temperamentu ich przodków, z prastarego dziedzictwa, tak że łącząca się z nimi istota należy do nich jeszcze przed urodzeniem, że przyciągnęła ich z siłą porównywalną do mocy kierującej światami, w których żyliśmy w poprzednich wcieleniach. Pan de Charlus nie pozwolił mi zobaczyć, czy trzmiel przyniósł orchidei tak długo wyczekiwany pyłek, który miała ona szansę otrzymać wyłącznie dzięki tak nieprawdopodobnemu zrządzeniu losu, że można go nazwać swego rodzaju cudem. Ale miałem przecież okazję przyjrzeć się cudowi innego gatunku, nie mniej zdumiewającemu. Kiedy z tego punktu widzenia rozmyślałem o owym spotkaniu, całe zdało mi się naznaczone pięknem. Wymyślone przez naturę najbardziej bezprzykładne fortele mające zmusić owady do zapładniania kwiatów, bez nich niewykonalnego, gdyż kwiat męski zbyt jest oddalony od kwiatu żeńskiego, sztuczka, dzięki której, jeśli to wiatr ma zapewnić transport pyłku, łatwo odrywa się on od kwiatu męskiego, kwiat żeński chwyta go w locie, a ponieważ nie trzeba już zwabiać owadów, nektar w ogóle nie jest wydzielany, płatki zaś tracą swój zwyczajowy blask, jak również podstęp polegający na tym, że skoro kwiat zastrzeżony jest dla jednego typu pyłku i tylko ten może w nim zrodzić owoce, ów kwiat wydziela płyn uodparniający go na inne pyłki – wszystko to wcale nie wydało mi się cudowniejsze od istnienia podgatunku uranistów mającego zagwarantować miłosne rozkosze starzejącemu się uraniście: mężczyzn, których nie pociągają wszyscy mężczyźni, lecz – w wyniku zjawiska odpowiedniości i harmonii porównywalnego z tymi, które regulują zapładnianie kwiatów różnosłupkowych trójpostaciowych, jak Lythrum salicaria – wyłącznie mężczyźni dużo od nich starsi. Jupien służył przykładem tego podgatunku, mniej jednak zaskakującym niż inne, które każdy zielarz, każdy moralny botanik mają okazję zaobserwować pomimo ich rzadkości, a ukazującym po prostu wątłego młodzieńca w chwili, gdy wyczekuje zalotów ze strony krzepkiego, brzuchatego pięćdziesięciolatka, sam zaś pozostaje tak obojętny na zaloty innych młodych ludzi, jak jałowe pozostają obojnacze kwiaty krótkoszyjkowe gatunku Primula veris, dopóki zapładniają je inne krótkoszyjkowe Primula veris, podczas gdy z radością przyjmują pyłek od długoszyjkowych Primula veris. Co się zaś tyczy pana de Charlusa, to zdałem sobie później sprawę, że dopuszcza on różne rodzaje zespoleń, a niektóre z nich z uwagi na swoją mnogość, krótkotrwałość, a zwłaszcza brak kontaktu między dwoma uczestnikami jeszcze bardziej przypominają owe ogrodowe kwiaty, zapylane przez sąsiedni kwiat, z którym nigdy się nie zetkną. Wystarczało mu bowiem, by niektórzy mężczyźni przyszli do niego i pozostali przez parę godzin pod jego słownym ostrzałem, a jego pożądanie, rozpalone podczas jakiegoś spotkania, już zostało zaspokojone. Dzięki prostym słowom do zespolenia dochodziło równie prosto, jak u pantofelków. Niekiedy – jak to się zapewne stało ze mną w ów wieczór, gdy zostałem przez niego wezwany po kolacji u Guermantów – do spełnienia dochodziło dzięki gwałtownej reprymendzie, jaką baron rzucał gościowi w twarz, podobnie jak pewne kwiaty na odległość, przy pomocy specjalnej sprężynki, skrapiają zbitego z tropu i nieświadomego swej roli owada. Porzucając uległość na rzecz dominacji, pan de Charlus czuł się oczyszczony z niepokoju i wyciszony, więc odsyłał gościa, który natychmiast przestawał budzić w nim pożądanie. Ponieważ wreszcie uranizm bierze się stąd, że uranista zanadto upodabnia się do kobiety, by wchodzić z nią w użyteczne stosunki, zjawisko to podlega wyższemu prawu, które sprawia, że wiele obojnaczych kwiatów pozostaje bezpłodnych – prawu jałowości samozapłodnienia. To prawda, że poszukujący samca uraniści zadowalają się często uranistą równie zniewieściałym jak oni sami. Wystarczy jednak, że nie należą do płci kobiecej, której bezużyteczny zarodek w sobie noszą, co zdarza się tylu obojnaczym kwiatom, a nawet pewnym obojnaczym zwierzętom, jak ślimak, które nie mogą się same zapłodnić, lecz muszą to uczynić inne obojnaki. Stąd też dzieje uranistów, chętnie powołujących się na starożytny Wschód czy też grecki złoty wiek, sięgać mogą jeszcze wcześniej, aż do pradawnej epoki, gdy nie istniały ani dwupienne kwiaty, ani jednopłciowe zwierzęta, aż do pierwotnego obojnactwa, którego ślady zachowały się w widocznych w kobiecej anatomii zalążkach męskich organów i zalążkach organów żeńskich, jakie znajdziemy w anatomii mężczyzny. Z początku dla mnie niezrozumiała mimika Jupiena i pana de Charlusa wydała mi się równie ciekawa, jak kuszące gesty, jakie według Darwina wykonują w stronę owadów kwiaty zwane złożonymi, unosząc kwiaty języczkowe swoich koszyczków, tak by były lepiej widoczne, czy też ów kwiat różnosłupkowy, odwracający i wyginający swoje pręciki, by zrobić miejsce owadom, albo oferujący im ablucję, i równie ciekawa jak zwykły zapach nektaru i blask korony, które zwabiały wówczas owady na dziedziniec. Od tamtego dnia pan de Charlus miał zmienić porę odwiedzin u pani de Villeparisis – nie dlatego, że nie mógł spotykać Jupiena kiedy indziej i w lepszych warunkach, lecz dlatego, że podobnie jak dla mnie, popołudniowe słońce i kwiaty krzewu wiązały się zapewne z jego wspomnieniem. Skądinąd, nie poprzestał na poleceniu Jupienów pani de Villeparisis, diuszesie de Guermantes i całej wspaniałej klienteli, tym skrzętniej korzystającej z usług młodej hafciarki, że kilka dam, które je odrzuciły lub choćby tylko nieco się ociągały, spotkał ze strony barona straszliwy odwet, już to, aby posłużyły za przykład, już to dlatego, że wzbudziły jego wściekłość i stawiły opór jego despotycznym zabiegom. Dawał Jupienowi coraz bardziej lukratywne posady, aż w końcu zatrudnił go jako sekretarza na warunkach, które poznamy nieco później. „Ach, szczęściarz z tego Jupiena!” – mawiała Franciszka, która miała skłonność do umniejszania bądź wyolbrzymiania dobrodziejstw w zależności od tego, czy dotyczyły jej osoby czy kogoś innego. Tutaj zresztą nie musiała niczego wyolbrzymiać ani nie odczuwała zazdrości, gdyż szczerze lubiła Jupiena. „Ach, co za zacny człek z tego barona – dodawała – taki dobry, taki pobożny, taki akuratny! Gdybym miała córkę na wydaniu i była bogata, dałabym ją baronowi z zamkniętymi oczami. – Ależ, Franciszko – mówiła łagodnie mama – ona miałaby mężów aż nadto. Przypomnij sobie, że już ją obiecałaś Jupienowi. – Ach, proszę pani – odpowiadała Franciszka – bo też to jeszcze jeden, co potrafiłby uszczęśliwić kobietę. Nieważne, czyś bogaczem czy nędzarzem, naturę masz, jaką masz. Baron i Jupien to ludzie tego samego gatunku”.

Przy tym pierwszym objawieniu znacznie zresztą wyolbrzymiałem rolę wyboru w tak skomponowanym połączeniu. Owszem, każdy z mężczyzn podobnych do pana de Charlusa jest nadzwyczajną istotą, gdyż o ile nie idzie na ustępstwa z codziennymi możliwościami, to poszukuje głównie miłości u mężczyzn innej rasy, czyli mężczyzn kochających kobiety (a zatem takich, którzy nie mogą go pokochać); w odróżnieniu od tego, co sądziłem na dziedzińcu, gdzie ujrzałem Jupiena krążącego wokół pana de Charlusa podobnie do orchidei wabiącej trzmiela, owych wyjątkowych istot, których tak żałujemy, jest całe mnóstwo, jak zobaczymy w dalszej części niniejszego dzieła – z powodu, który ujawnimy dopiero na koniec – i raczej żalą się one na to, że jest ich za dużo niż za mało. Dwaj aniołowie umieszczeni u bram Sodomy dla sprawdzenia, czy jej mieszkańcy – jak mówi Księga Rodzaju – w zupełności robili wszystkie te rzeczy, o których wrzawa dotarła aż przed oblicze Przedwiecznego, zostali, możemy się tylko z tego cieszyć, bardzo niefortunnie wybrani przez Pana, który powinien był powierzyć to zadanie Sodomicie. Ten bowiem, słysząc tłumaczenia: „Ojciec sześciorga dzieci, mam dwie kochanki itd.”, nie opuściłby litościwie płomienistego miecza i nie darował kary. Odpowiedziałby natomiast: „Tak, a twoja żona cierpi męczarnie zazdrości. Ale nawet jeśli te kobiety nie zostały przez ciebie wybrane w Gomorze, spędzasz noce z pasterzem z Hebronu”. I natychmiast kazałby mu wrócić drogą do miasta, które miał pochłonąć deszcz ognia i siarki. Tymczasem pozwolono zbiec wszystkim skruszonym Sodomitom, mimo iż odwracali głowę na widok młodego chłopca, jak żona Lota, a nie zostali jak ona przemienieni w słup soli. Tym sposobem mieli licznych następców, u których ów gest jest czymś zwyczajowym, podobnie jak u rozpustnych kobiet, które udając, że patrzą na buty ustawione w witrynie, zwracają głowę ku przechodzącemu studentowi. Ci potomkowie Sodomitów, tak liczni, że można do nich odnieść inny werset Księgi Rodzaju: „Jeśli kto z ludzi może zliczyć proch ziemi, nasienie też twoje zliczyć będzie mógł”, rozproszyli się po całej ziemi, wykonują wszystkie zawody i do tego stopnia opanowali najbardziej zamknięte kluby, że kiedy jakiś sodomita nie zostaje do nich przyjęty, czarne kulki należą w większości do sodomitów, lecz jawnie potępiają sodomię, gdyż odziedziczyli kłamstwo, które pozwoliło ich przodkom opuścić przeklęte miasto. Możliwe, że któregoś dnia tam wrócą. Owszem, we wszystkich krajach tworzą orientalną, światłą, muzyczną, oszczerczą kolonię, która ma urocze zalety i nieznośne wady. Przyjrzymy się im dogłębniej na kolejnych stronach; na razie chcieliśmy jednak uprzedzić fatalny błąd polegający – podobnie jak wsparcie dla syjonizmu – na tworzeniu ruchu sodomicznego i odbudowie Sodomy. Sodomici bowiem niechybnie opuściliby miasto wkrótce po przybyciu, byle tylko nie wzięli ich za jego mieszkańców, ożeniliby się i utrzymywali kochanki w innych miastach, gdzie znaleźliby zresztą wszystkie stosowne rozrywki. Udawaliby się do Sodomy tylko w dniu najwyższej konieczności, gdyby ich miasto opustoszało, tak jak głód wygania wilka z lasu, czyli wszystko odbywałoby się właściwie tak, jak w Londynie, Berlinie, Rzymie, Piotrogrodzie czy Paryżu.

W każdym razie tamtego dnia, przed wizytą u diuszesy, nie myślałem jeszcze tak dalekowzrocznie i było mi przykro, że z powodu zespolenia Jupiena z Charlusem przegapiłem może scenę, w której kwiatek zapładniany był przez trzmiela.

[1] Już Boy w przypisie do swojego przekładu uznał za stosowne wyjaśnić: „Strzelec był to za czasów Prousta (także i u nas w Polsce) służący w pańskich domach, przeznaczony zwłaszcza do posyłek, a przekształcony zapewne z prawdziwego strzelca, z którego zachował kurtkę z zielonymi wyłogami i czapkę z piórkiem. Wzorem pańskich domów strzelec przeszedł i do hoteli, w tym samym charakterze służącego do szczególnych zleceń”. Chociaż dzisiaj archaizm ten może razić, zdecydowaliśmy się na jego użycie – po części w hołdzie dla wielkiego tłumacza, który w dalszej części przypisu dodawał: „Przed kilku laty jeszcze grano w Warszawie farsę francuską Strzelec od Maksyma”. W swojej zaś recenzji z owego spektaklu tak charakteryzował tytułowego bohatera: „Na swoim posterunku jest wszystkim po trochu: fagasem, stręczycielem, lichwiarzem, faktorem, oszustem, słowem, wszystkim, czym nasza »umowa towarzyska« (tak dowcipnie w ośmnastowiecznej polszczyźnie zwał się contrat social) każe nam się brzydzić” (Tadeusz Żeleński, Pisma, tom XXII: Flirt z Melpomeną. Wieczór siódmy i ósmy, PIW, Warszawa 1964, s. 120). Charakterystyka ta trafnie oddaje rozliczne funkcje, jakie na przełomie stuleci pełnił w hotelach francuski chasseur.

[2] Alfred de Vigny, La Colère de Samson, wers 78. Jeśli nie zaznaczono inaczej, przekłady pochodzą od tłumacza niniejszego tomu.