W oczach Zachodu - Joseph Conrad - ebook

W oczach Zachodu ebook

Conrad Joseph

0,0

Opis

"W oczach Zachodu" to powieść Josepha Conrada, wybitnego angielskiego pisarza polskiego pochodzenia.

Powieść ta opisuje losy Studenta Razumowa (nieślubnego syna księcia K.) który potajemnie wydaje policji swego kolegę, studenta Haldina, ukrywającego się w jego pokoju po popełnieniu przestępstwa politycznego.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Joseph Conrad

W OCZACH ZACHODU

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-155-4
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

CZĘŚĆ PIERWSZA

Na wstępie muszę zaznaczyć, iż nie posiadam zgoła tych wysokich darów wyobraźni i plastyki, które dozwoliłyby memu pióru stworzyć dla czytelnika osobistość człowieka, nazywającego się, według rosyjskiego obyczaju, Cyrylem, synem Izydora — Kiryłą Sidorowiczem Razumowym.

 Jeżeli wogóle posiadałem kiedykolwiek te dary, to zniknęły one od dawna pod tłoczącem usypiskiem słów. Słowa, jak wiadomo, są wielkimi wrogami rzeczywistości. Ja zaś przez wiele lat byłem nauczycielem języków. Jest to zajęcie, które w końcu staje się zgubnem dla wszelkich zasobów wyobraźni, obserwacji i przenikliwości, jakie mogą być udziałem przeciętnego osobnika. Dla nauczyciela języków przychodzi czas, kiedy świat staje się jedynie krainą słów, a człowiek stworzeniem gadającem, niewiele ciekawszem niż papuga.  W takim stanie rzeczy nie byłbym zgoła zdolnym spostrzec ani przeniknąć istoty pana Razumowa, a tem mniej wyobrazić go sobie takim, jakim był. Nawet zmyślenie wydarzeń jego życia przechodziłoby moje siły. Sądzę jednak, że i bez mego zastrzeżenia czytelnicy tych kartek odczują, iż treść ich oparłem na podstawie dokumentów. I tak jest w istocie. Treść opiera się na dokumencie, a cały mój współudział ogranicza się do znajomości języka rosyjskiego, dostatecznej dla tego, co tu przedsięwziąłem. Dokument ów jest czemś w rodzaju dziennika, pomimo że nazwa ta nie określa go ściśle. Nie jest on bowiem pisany z dnia na dzień, aczkolwiek wszystkie notatki są datowane. Niektóre obejmują kilkomiesięczny przeciąg czasu i rozciągnięte są na tuzinach stronic. Cała wcześniejsza część jest rodzajem opowiadania, odnoszącego się do zdarzenia, które miało miejsce na rok przedtem. Tu muszę zaznaczyć, że długi czas mieszkałem w Genewie. Jedna z dzielnic tego miasta, ze względu na wielką ilość przebywających w niej Rosjan, nosi nazwę Małej Rosji. W owym czasie rozległe stosunki wiązały mnie z ową Małą Rosją; wyznać jednak muszę, że nie zdaję sobie zgoła sprawy z charakteru Rosjan. Brak logiki w ich postępowaniu, arbitralność, z jaką narzucają swoje wnioski, tak często trafiająca się wśród nich wyjątkowość natur, wszystko to nie przedstawia wielkich trudności dla znawcy licznych gramatyk; istnieje jednak jeszcze coś pozatem, jakiś specjalny rys ludzki, jakaś subtelna odrębność, nieuchwytna dla przeciętnych, profesorskich uzdolnień.  Co przedewszystkiem uderzyć musi nauczyciela języków, to nadzwyczajne lubowanie się Rosjan w słowach. Gromadzą je, miłują, ale nie przechowują ich w piersiach; owszem, gotowi są w każdej chwili, w każdej porze dnia lub nocy wyrzucić je z siebie z takim rozmachem, z taką jakąś mechaniczną swadą wydoskonalonych papug, że nie można się oprzeć podejrzeniu, czy istotnie rozumieją to, co mówią. W sposobie ich mowy jest jakiś szlachetny polot, który stawia ją jak najdalej od pospolitego gadulstwa; pomimo to jest ona zawsze zbyt bezładną, by można ją nazwać krasomówstwem. Muszę jednak przeprosić za ten odskok. Zbędnem byłoby zastanawiać się, dlaczego wogóle Razumow pozostawił ten pamiętnik. Trudne do pojęcia jest pragnienie, aby go ludzkie oko oglądało. Wchodzi tu w grę zapewne jakiś tajemniczy popęd ludzkiej natury. Nie biorąc w rachubę Samuela Pepysa, który tą drogą dostał się do nieśmiertelności, niezliczona ilość ludzi: zbrodniarzy zaciętych, filozofów, młodych dziewcząt, mężów stanu i zwykłych głupców spisywała swoje najskrytsze myśli niewątpliwie przez próżność, ale także i z innych, bardziej niezbadanych powodów. Musi istnieć w słowach dziwnie kojąca potęga, skoro tylu ludzi szukało w nich pociechy. Będąc osobnikiem spokojnym, przypuszczam, że to, za czem wszyscy ludzie istotnie się uganiają, jest pewnym rodzajem lub może tylko pewną formułą spokoju. Nie ulega wątpliwości, że dość głośno dopominają się o to w dzisiejszych czasach. Jaki jednak rodzaj ukojenia spodziewał się znaleźć Cyryl Sidorowicz Razumow w pisaniu pamiętnika, tego w żaden sposób odgadnąć nie jestem w stanie.  Faktem jest, że go napisał.  Razumow był wysokim, kształtnym młodzieńcem, niezwykle śniadym na mieszkańca Rosji Środkowej. Bezsprzecznie, możnaby go było nazwać pięknym, gdyby nie szpecił go szczególny brak wykończenia w rysach. Była to jakby twarz potężnie wymodelowana w wosku, poniekąd nawet zbliżająca się do klasycznej prawidłowości typu, którą jednak trzymano blisko ognia tak długo, aż czystość linij zatarła się w topniejącym materjale. Ale nawet jako taki był on dostatecznie ujmujący. Ujmujące również było jego obejście. W rozmowie łatwo dawał się zbić z tropu argumentami i przewagą umysłową. W obecności młodszych rodaków przybierał postawę niezbadanego słuchacza z gatunku tych, którzy zdają się słuchać z rozwagą i ze zrozumieniem, a potem zmieniają przedmiot rozmowy.  Ta właściwość, która mogła wypływać albo z jakichś intelektualnych braków, albo z niedostatecznej wiary we własne przekonania, zjednała Razumowowi opinję głębokiego myśliciela. Wśród gromady zacietrzewionych gadułów, mających zwyczaj wyczerpywania się codziennie namiętnemi rozprawami, stosunkowo milczący osobnik uchodzi zawsze za obdarzonego potęgą wstrzemięźliwości. Pomiędzy kolegami Cyryl Sidorowicz, student na trzecim kursie filozofji uniwersytetu Petersburskiego, miał opinję natury silnej i człowieka godnego zaufania. W kraju, gdzie przekonania mogą być zbrodnią karaną śmiercią, lub czasem gorszą od śmierci dolą, znaczyło to, że można było wywnętrzyć się przed nim z poglądów zakazanych. Lubiano go też dla jego uprzejmego obejścia i spokojnej gotowości w oddawaniu kolegom drobnych przysług, nawet gdy to było połączone z pewną osobistą ofiarą.  Razumow był jakoby synem popa i miał opiekuna w osobie wysoko postawionego magnata, z tych samych zapewne, odległych stron rodem. Ale powierzchowność młodzieńca przeczyła tak skromnemu pochodzeniu. Było ono poprostu nie do uwierzenia. Przebąkiwano też, że Razumow był synem ładnej córki popa, co oczywiście stawiało sprawę w innem świetle, a jednocześnie czyniło zrozumiałą protekcję owego dygnitarza. Nie tłumaczono sobie tego jednak złośliwie. Nikt nie wiedział, kim był ów dygnitarz, i nikt się o to nie troszczył. Razumow otrzymywał skromną, ale zupełnie wystarczającą pensyjkę z rąk jakiegoś podrzędnego adwokata, który również opiekował się nim do pewnego stopnia. Stosunków towarzyskich w stolicy Razumow prawie nie miał. Od czasu do czasu ukazywał się na jakichś nieoficjalnych przyjęciach profesorskich. Na wykłady uczęszczał regularnie i władze uważały go za wiele obiecującego studenta. Pracował na sposób człowieka, który chce dojść do czegoś, lecz nie odgradza się w tym celu od reszty świata. Zawsze był dostępny i w jego życiu nie było nic tajemniczego lub niejasnego.

I

Początek opowiadania Razumowa łączy się z wypadkiem zamordowania wybitnego męża stanu, faktem, charakteryzującym współczesną Rosję, a bardziej jeszcze oświetlającym moralne zepsucie uciśnionego społeczeństwa, gdzie najszlachetniejsze dążenia ludzkości, pragnienie swobody, gorący patrjotyzm, miłość sprawiedliwości, uczucie litości, a nawet wierność umysłów prostych wypaczają się w wybrykach nienawiści i trwogi, tych nieodłącznych towarzyszy niespokojnego despotyzmu.

 Wyżej wspomniany fakt odnosi się do udanego zamachu z przed paru lat na życie pana de P —, prezesa osławionej Komisji Represyjnej, męża stanu, obdarzonego wyjątkową władzą. Była to osobistość, o której rozpisywano się szeroko w prasie, a portrety, zjawiające się raz po raz w europejskich ilustracjach, spopularyzowały tę chudą postać fanatyka w kapiącym od złota mundurze, ze zmiętą, pargaminową twarzą, z wyblakłemi oczyma, patrzącemi tępo przez szkła okularów, z orderem świętego Prokopa, wiszącym na wyschłej szyi. Służył on monarchji, więżąc, wysyłając na wygnanie lub na szubienicę mężczyzn i kobiety, starych i młodych z jednakową, niewzruszoną, niezmordowaną gorliwością. Bezwzględny zwolennik idei autokratyzmu, ścigał i tępił wszystko, co mogło mieć jakiś pozór wolności w urządzeniach państwowych, a bezlitosne prześladowanie podrastającego pokolenia zdawało się świadczyć, że dążeniem jego jest unicestwienie samej nawet nadziei wolności.  Mówią, że ten gnębiciel i kat w swej fanatycznej ciasnocie wyobraźni nie zdawał sobie sprawy z nienawiści, jaką wzbudzał. Trudno w to uwierzyć, faktem jest wszelako, że nie przedsiębrał żadnych prawie środków ostrożności, tyczących się jego własnego bezpieczeństwa. W przedmowie do jakiegoś słynnego „ukazu“ oświadczył kiedyś, że „myśl o wolności nie istniała nigdy w zamiarach Stwórcy. Ze zbiorowiska ludzkich narad może się zrodzić jedynie bunt i nieład; a bunt i nieład w świecie, stworzonym do posłuszeństwa i porządku, są grzechem. Nie Rozum lecz Władza jest wyrazem Boskich Zamiarów. Bóg jest Autokratą Wszechświata...“ Być może więc, że człowiek, który wygłaszał podobne przekonania, wierzył święcie, że niebo obowiązane było opiekować się nim w jego bezlitosnej obronie autokracji na ziemi.  Niewątpliwie, czujność policji ocaliła go po wielokroć, ale gdy nadeszła jego godzina, odnośne władze nie mogły go ustrzec. Nie wiedziały bowiem o zamachu, knutym na życie prezesa ministrów; nie doszła do nich najlżejsza wskazówka o spisku ze zwykłych źródeł informacyj, nie dostrzegli żadnych oznak, ani podejrzanego ruchu wśród niebezpiecznych osób.  Pan de P — jechał na stację kolei żelaznej w dwukonnych, odkrytych sankach, z lokajem i stangretem na koźle. Śnieg padał przez całą noc, a że miało to miejsce wczesnym rankiem, więc nieumieciona jeszcze droga była bardzo ciężka dla koni i sanie posuwały się zwolna wskroś trwającą wciąż zadymkę. Gdy przed zakrętem zjechały na lewo, lokaj zauważył idącego zwolna brzegiem chodnika wieśniaka, z rękoma w kieszeniach baraniego kożucha i z głową wtuloną w ramiona pod padającym gęsto śniegiem. Gdy sanie zrównały się z wieśniakiem, ten odwrócił się nagle i wyciągnął rękę. Nastąpił straszny wybuch, którego odgłos stłumiła obfitość sypiącego się śniegu; oba konie padły, a stangret, krzyknąwszy przeraźliwie, zleciał z kozła, raniony śmiertelnie. Lokaj (który ocalał) nie miał czasu zauważyć twarzy człowieka w baranim kożuchu. Ten ostatni, rzuciwszy bombę, odszedł, ale prawdopodobnie, widząc ludzi biegnących zewsząd na miejsce wypadku, uznał za bezpieczniejsze powrócić z nimi.  W mgnieniu oka zebrał się podniecony tłum dookoła sanek. Prezes ministrów, wysiadłszy nietknięty w śnieg, stał nad jęczącym stangretem i, zwracając się raz po raz do otaczających, powtarzał swym słabym, bezradnym głosem: „Proszę was, odstąpcie. Na miłość boską, proszę was, dobrzy ludzie, odstąpcie!“  Wtedy jakiś wysoki młodzieniec, który stał spokojnie pod bramą, o dwa domy dalej, wystąpił na ulicę i, zbliżywszy się szybko, rzucił drugą bombę ponad głowami tłumu. Prezes ministrów pochylał się właśnie nad umierającym stangretem, kiedy bomba uderzyła go w ramię, spadła mu pomiędzy nogi, wybuchnęła ze straszliwą siłą, kładąc go trupem na miejscu, dobijając rannego stangreta i wprost miażdżąc na drzazgi puste sanki. Tłum z wrzaskiem przerażenia rozproszył się we wszystkich kierunkach; pozostali jedynie ci, którzy stali najbliżej prezesa ministrów i wraz z nim na miejscu śmierć ponieśli, oraz paru innych, którzy padli, odbiegając kilka kroków.  Pierwszy wybuch zgromadził tłum jak za dotknięciem laski czarnoksięskiej, drugi równie szybko opustoszył ulicę na setki yardów w każdym kierunku. Poprzez padający śnieg ludzie patrzyli zdaleka na kupkę ciał, leżących jedno na drugiem w pobliżu trupów obu koni. Nikt nie śmiał się zbliżyć; po chwili przygalopował patrol kozacki i, zsiadłszy z koni, zaczął oglądać zwłoki. Pośród niewinnych ofiar drugiej eksplozji leżał trup człowieka w baranim kożuchu, ale twarz była nie do rozpoznania, w kieszeniach jego nędznej odzieży nie znaleziono absolutnie nic i był on jedynym, czyja tożsamość pozostała niestwierdzona.  Tego dnia Razumow wstał o zwykłej porze i spędził ranek w gmachu uniwersyteckim, słuchając wykładów i czas jakiś pracując w bibljotece. W porze obiadowej słyszał w studenckiej jadłodajni, gdzie jadał zazwyczaj obiad o drugiej godzinie, pierwsze nieokreślone pogłoski o rzuceniu bomby. Ale to były tylko szepty, i działo się to w Rosji, gdzie nie było rzeczą bezpieczną, zwłaszcza dla studenta, interesować się zbytnio szeptami pewnego rodzaju. Razumow był jednym z tych ludzi, którzy żyjąc w czasach niepokoju umysłowego i politycznego, instynktownie trzymają się biegu normalnego, praktycznego życia. Wyczuwał do pewnego stopnia napięcia uczuciowe swoich czasów, wstrząsające głucho społeczeństwem, żywił nawet dla nich jakąś nieokreśloną sympatję, ale przedewszystkiem myślał o swojej pracy, studjach i przyszłości.  Pozbawiony był rodziny oficjalnie i faktycznie (popadjanka bowiem umarła od dawna), żadne więc wpływy domowe nie kształtowały jego pojęć ani uczuć. Był tak samotny na świecie, jak rozbitek na morzu. Nazwisko: Razumow było poprostu określeniem samotnej jednostki. Nie istnieli nigdzie żadni Razumowowie, do pokrewieństwa z którymi byłby się mógł przyznać. Najbliższą dlań była Rosja. Cokolwiek bądź dobrego spodziewał się od życia, lub jakiekolwiek nadzieje miałyby mu być odjęte — to jedynie z tego źródła mogło dlań płynąć. Ale wewnętrzna rozterka szarpała tę olbrzymią rodzinę, on zaś stronił od pola walki instynktownie, tak jak człowiek dobry i spokojny cofa się przed wzięciem udziału w gwałtownej kłótni rodzinnej.  Razumow, wracając do domu, myślał, że będąc już dostatecznie przygotowanym do egzaminów, mógłby teraz poświęcić się pracy na konkurs, rozpisany przez ministerjum Oświaty. Uśmiechał mu się srebrny medal. Nazwiska ubiegających się o tę nagrodę miały być przedstawione ministrowi. Sam fakt wzięcia udziału w konkursie będzie życzliwie widziany w wyższych sferach, a posiadacz medalu po uzyskaniu dyplomu mógł się spodziewać otrzymania korzystniejszej posady. Student Razumow w przystępie pychy zapomniał o niebezpieczeństwach, grożących trwałości instytucyj, które rozdają nagrody i posady. Ale przypomniawszy sobie zeszłorocznego medalistę, Razumow, młodzieniec nie mający rodziny, otrzeźwiał, pomiarkował się i uspokoił. Był właśnie z paru innymi studentami u tego kolegi w chwili, gdy ów otrzymał urzędowe zawiadomienie o powodzeniu. Był to spokojny, skromny młodzieniec. „Darujcie“ rzekł z lekkim uśmiechem, biorąc czapkę, „idę kupić wina, ale przedewszystkiem poślę telegram do domu. To się dopiero starzy ucieszą! Całą okolicę sproszą na bibę“.

Razumow pomyślał, że nic w tym rodzaju nie było dla niego na świecie. Jego powodzenie nie ucieszy nikogo. Nie żywił jednak goryczy względem protektora, który nie był prowincjonalnym magnatem, jak to ogólnie przypuszczano. Był to ni mniej ni więcej tylko Książę K —, niegdyś wielki światowiec i ulubieniec salonów, a teraz, gdy dni jego świetności minęły, senator i schorowany podagryk, żyjący zawsze jeszcze wspaniale, ale już w zaciszu domowem. Miał kilkoro dzieci i żonę, równie dumną, jak on sam, arystokratkę.  Przez całe swoje życie raz tylko Razumow zetknął się z Księciem osobiście.  Miało to pozór przypadkowego spotkania w gabinecie adwokata. Przyszedłszy o umówionej godzinie, zastał tam wysokiego, o arystokratycznym wyglądzie pana, z jedwabistemi, siwemi faworytami. Łysy, z chytrą twarzą prawnik zawołał: „Wejdź pan, wejdź, panie Razumow“ z pewną ironiczną serdecznością. Poczem, zwracając się uniżenie do wysokiego pana, rzekł: „Oto mój pupil, Ekscelencjo. Jeden z najbardziej obiecujących studentów na jego wydziale w uniwersytecie Petersburskim“. Ku swemu najwyższemu zdziwieniu Razumow ujrzał białą, kształtną rękę, wyciągającą się ku niemu. Zmieszany, ujął ją zlekka (była miękka i bierna) i jednocześnie usłyszał półłaskawy szept, w którym rozróżnił tylko słowa: „Zadowolony“, „Trwaj“. Ale najbardziej zdumiewającą rzeczą było, że młodzieniec uczuł nagle wyraźny uścisk białej, kształtnej ręki, niby jakiś znak tajemniczy. Doznał tak szczególnego wstrząśnienia, że serce zamarło mu w piersiach. Gdy podniósł oczy, arystokratyczny nieznajomy, odsunąwszy nabok adwokata, skierował się ku drzwiom i wyszedł.  Adwokat czas jakiś porządkował papiery na biurku.  — Wiesz, młodzieńcze, kto to był? — zapytał nagle.  Razumow, który jeszcze nie mógł złapać oddechu, wstrząsnął głową w milczeniu.  — To był Książę K —. Dziwisz się, co on mógł robić w norze takiego biednego szczura prawniczego, jak ja, — co? Tacy wielcy panowie miewają swoje sentymentalne ciekawostki, jak zwykli grzesznicy. Ale gdybym był tobą, Cyrylu Sidorowiczu — ciągnął dalej ze szczególnym naciskiem na tak zwane „ otczestwo“ — nie przechwalałbym się tą znajomością. Byłoby to nieroztropnie z twojej strony, Cyrylu Sidorowiczu. O! tak. Mogłoby być nawet niebezpieczne dla twojej przyszłości.  Uszy młodzieńca płonęły jak ogień, w oczach mu pociemniało. „Ten człowiek“, powiedział do siebie. „On“.  Od tej pory Razumow przyzwyczaił się określać w ten sposób w myślach nieznajomego o siwych, jedwabistych faworytach. Od tej pory również, przechodząc arystokratyczną dzielnicę, przyglądał się z zajęciem wspaniałym powozom i zaprzęgom z liberją Księcia K — na koźle. Raz zobaczył Księżnę, wysiadającą z karety i wchodzącą do sklepu w towarzystwie dwóch dziewczynek, z których jedna była o głowę wyższa od drugiej. Ich jasne włosy spadały luźno na plecy według angielskiej mody; obie miały błękitne, roześmiane oczy, jednakowe płaszczyki, mufki i futrzane czapeczki, a policzki ich i noski były zaróżowione od mrozu. Przeszły chodnik wpoprzek, tuż koło Razumowa, on zaś poszedł dalej, uśmiechając się zlekka do siebie. „Jego“ córki, podobne do „Niego“. Młodzieniec czuł szczególną życzliwość dla tych dziewczynek, które nigdy o jego istnieniu wiedzieć nie będą. Niezadługo wyjdą zamąż za jakichś generałów lub kamerherrów i będą mieć zkolei dzieci, które może kiedyś usłyszą o nim, jako o sławnym, starym profesorze, dekorowanym, może tajnym radcą, jednej ze sław Rosji — niczem więcej!  Ale sławny profesor jest kimś. Dystynkcja przeistoczy etykietę „Razumow“ w szanowane powszechnie imię. Nie było nic dziwnego w pragnieniu studenta Razumowa, ażeby się odznaczyć. Prawdziwem życiem człowieka jest to, jakiem go darzą w myślach swoich ludzie powodowani naturalną miłością lub szacunkiem.  Wracając do domu w dzień zamachu na pana de P —, Razumow postanowił wziąć się do pracy dla uzyskania srebrnego medalu.  Wstępując zwolna na czwarte piętro po ciemnych, brudnych schodach domu, w którym mieszkał, był pełen wiary w powodzenie. Nazwisko medalisty będzie ogłoszone w gazetach w dzień Nowego Roku. I na myśl, że „On“ prawdopodobnie je przeczyta, Razumow aż przystanął na schodach, poczem poszedł dalej, uśmiechając się zlekka z własnego wzruszenia.  — Et, głupstwo — pomyślał wnet, — ale medal to niezła rzecz na początek.  Myśl o pracy w cieple własnego pokoju podziałała na niego przyjemnie i zachęcająco.  — Popracuję ze cztery godziny — pomyślał.  Ale zaledwie zamknął za sobą drzwi, osłupiał. Pod piecem, połyskującym w pomroce białemi kaflami, stała jakaś czarna postać w długich butach i karakułowej czapce na głowie. Miała wygląd gibki i męski. Razumow był zmieszany w najwyższym stopniu. Dopiero gdy postać, postąpiwszy ku niemu parę kroków, spytała spokojnym, poważnym głosem, czy drzwi od sieni zamknięte, odzyskał mowę.  — Haldin!… Wiktor Wiktorowicz!… To wy? Tak; drzwi od sieni zamknięte. Ale doprawdy, nie spodziewałem się zastać was tutaj.  Wiktor Haldin, jeden z najstarszych wiekiem studentów, nie odznaczał się gorliwością w naukach. Na wykładach prawie go nie widywano i u władz miał złą opinję, jako „duch niespokojny“. Cieszył się jednak ogromnem uznaniem kolegów. Razumow nie żył z nim nigdy blisko. Spotykali się czasem na zebraniach koleżeńskich w mieszkaniach innych studentów. Raz nawet posprzeczali się ze sobą na punkcie zasad podstawowych, tak drogich krewkim umysłom młodości.  Razumow byłby wolał, żeby Haldin wybrał inną porę do przyjścia na pogawędkę. Czuł się w tak dobrem usposobieniu do konkursowej pracy! Ale ponieważ Haldina nie można się było pozbyć tak łatwo jak pierwszego lepszego, Razumow, siląc się na gościnność, poprosił go, by usiadł, i poczęstował papierosem.  — Cyrylu Sidorowiczu — rzekł tamten, zrzucając czapkę karakułową, — nie jesteśmy może z jednego obozu. Twoje pojęcia są bardziej filozoficzne. Jesteś małomówny, ale nie spotkałem takiego, co śmiałby wątpić w szlachetność twoich uczuć. Masz charakter stały, a takie charaktery nie mogą istnieć bez odwagi.  Słowa pochlebiły Razumowowi i zaczął szeptać z zawstydzeniem, że bardzo go cieszy to dobre mniemanie Haldina, gdy ten podniósł rękę.  — Mówiłem to sobie — ciągnął dalej, — gdym rozmyślał o mojem położeniu, ukryty w składzie drzewa nad rzeką. „To silny charakter ten młodzieniec“, powiedziałem sobie, „on duszy na wiatr nie rzuca“. Twoja wstrzemięźliwość zachwycała mnie zawsze, Cyrylu Sidorowiczu. Więc usiłowałem przypomnieć sobie twój adres. I patrz — co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Stróż tego domu rozmawiał właśnie z jakimś sankarzem po drugiej stronie ulicy, gdym wchodził. Nie spotkałem na schodach żywej duszy. A gdym już znalazł się na czwartem piętrze, zobaczyłem gospodynię, wychodzącą z twego pokoju. Nie widziała mnie. Przeszła sień i skierowała się do swoich drzwi, a ja wtedy wsunąłem się niepostrzeżenie i czekam tu od dwóch godzin, spodziewając się twego powrotu lada chwila.  Razumow słuchał ze zdumieniem, ale nim zdążył otworzyć usta, Haldin dodał, wymawiając każdy wyraz powoli:  — To ja wyprawiłem dziś rano pana de P — na tamten świat.  Razumow powstrzymał okrzyk zgrozy. Poczucie, iż życie jego zwichnęło się całkowicie przez zetknięcie z taką zbrodnią, znalazło wyraz w wewnętrznym, nawpół sarkastycznym wykrzykniku:  — Otóż i po moim srebrnym medalu!  Haldin, poczekawszy chwilę, ciągnął dalej:  — Nic nic mówisz, Cyrylu Sidorowiczu! Rozumiem twoje milczenie. Oczywiście, nie mogę się spodziewać, abyś z twoim angielskim chłodem rzucił mi się na szyję. Ale mniejsza o twoje zachowanie. Masz dość serca, by obiły się o nie jęki i zgrzytanie zębów, jakie ten człowiek wywoływał w całym kraju. To starczyło, aby przygłuszyć wszelkie nadzieje filozoficzne. On niszczył młode latorośle. Trzeba było temu kres położyć. To był człowiek niebezpieczny — człowiek przekonań. Jeszcze trzy lata jego działalności, a bylibyśmy się cofnęli o pięćdziesiąt lat niewoli — a ile dusz straconych, ile zmarnowanych istnień przez ten czas.  Jego urywany, pewny siebie głos stracił nagle dźwięk i Haldin dodał tępo:  — Tak bracie. Zabiłem go. Ciężka to była robota!  Razumow opadł na krzesło. Spodziewał się, że gromada policjantów wtargnie tu lada chwila. Toż ich tam tysiące już biega po mieście, szukając tego człowieka, który chodzi tam i napowrót po jego pokoju. A Haldin mówił dalej miarowym, spokojnym głosem. Raz po raz wykonywał jakiś ruch ręką zwolna, bez podniecenia. Opowiedział Razumowowi, jak od roku już rozmyślał nad tem, tygodnie całe jednej nocy nie przespał, jak należy. On i „drugi“ otrzymali wiadomość o zamiarach ministra późnym wieczorem poprzedniego dnia, od „pewnej osoby“. On i ten „drugi“ przygotowali swoje „maszyny“ i postanowili nie zmrużyć oka dopóki „czyn“ nie zostanie spełniony. Wałęsali się więc po ulicach wśród padającego śniegu z „maszynami“, nie zamieniając słowa przez całą noc. Gdy przypadkiem spotykali patrol policyjny, brali się pod ręce i udawali pijanych chłopów, zataczając się i bełkocząc ochrypłemi, pijackiemi głosami. Poza temi dziwacznemi wybrykami milczeli, chodząc bezustannie. Plany ich były omówione poprzednio. O świcie udali się na miejsce, gdzie, jak wiedzieli, sanki musiały przejeżdżać. Gdy je spostrzegli, pożegnali się jakiemiś krótkiemi słowami i rozeszli. „Tamten“ pozostał na chodniku, Haldin zajął stanowisko trochę dalej na ulicy.  Rzuciwszy „maszynę“, uciekł, ale wnet dogonił go tłum, biegnący w panicznym strachu po drugim wybuchu. Byli nieprzytomni z trwogi. Parokrotnie rzucono Haldinem jak piłką. Zwolnił kroku i dozwolił się wyminąć, poczem skręcił na lewo w jakąś wąską uliczkę. Był sam.  Zdumiewała go łatwość, z jaką mu się to wszystko powiodło. Czyn był spełniony. Zaledwie mógł w to uwierzyć. Ogarnęło go tak nieprzeparte znużenie, że byłby się położył na bruku i usnął. Ale to minęło szybko. Zaczął iść prędzej, kierując się w ubogą dzielnicę miasta, gdzie mieszkał Ziemianicz.  Ziemianicz, jak wymiarkował Razumow, był miejskim chłopem, któremu się powodziło; trudnił się wynajmowaniem sanek i koni. Haldin przerwał opowiadanie i wykrzyknął:  — O! to typ! Dzielna dusza! Najlepszy woźnica w Petersburgu. I ma taką trójkę!... O! to człowiek!  Ów Ziemianicz zobowiązał się zawieźć bezpiecznie jedną lub dwie osoby każdego czasu na jedną z pomniejszych stacyjek kolei południowej. Ale nie było czasu uprzedzić go o tem poprzedniego wieczoru. Zazwyczaj można go było zastać w lichej szynkowni za rogatkami. Gdy jednak Haldin przyszedł tam, Ziemianicza nie było i spodziewano się go dopiero wieczorem. Haldin więc zaczął błąkać się po mieście.  Ujrzawszy otwartą bramę jakiegoś składu drzewa, wszedł, by znaleźć osłonę od wiatru, który dął po pustej, szerokiej jezdni. Wielkie, kwadratowe sągi porąbanego drzewa, zawiane śniegiem, wyglądały jak wiejskie chaty. Zpoczątku, stróż, który odkrył Haldina, przykucniętego pośród nich, rozmawiał z nim przyjaźnie. Był to suchy staruszek w dwóch podartych wojskowych mundurach; jego pomarszczona, drobna twarz, podwiązana brudną, czerwoną chustką, wyglądała komicznie. Nagle zasępił się i ni stąd, ni zowąd zaczął wrzeszczeć:  — Czego się tu włóczysz, przybłędo jakiś! Znamy się na takich ptaszkach. Chłop młody i zdrów, będzie mi się tu wylegiwał. I nawet pijany nie jesteś. Czego tu chcesz? Nie strasz nas. Wynoś się stąd. Źle ci z oczu patrzy.  Haldin zatrzymał się przed siedzącym nieruchomo Razumowem. Było coś nieopisanie śmiałego, niemal wyzywającego w jego gibkiej postaci i białem czole, nad którem jasne włosy jeżyły się bujnie.  — Nie podobały mu się moje oczy — rzekł. — I oto... jestem tutaj.  Razumow zdobył się z wysiłkiem na spokój.  — Wybaczcie, Wiktorze Wiktorowiczu. My się tak mało znamy. Nie pojmuję, dlaczego wy do mnie...  — Kwestja zaufania — rzekł Haldin.  Te słowa zamknęły wargi Razumowa, jak gdyby jakaś ręka położyła mu się na ustach. Mózg jego kipiał warem argumentów.  — I oto... jesteś tutaj — zamruczał przez zęby.  Tamten nie zauważył tonu złości. Nie podejrzewał jej nawet.  — Tak. I nikt nie wie, że tu jestem. A gdyby mnie schwytano, jesteście ostatnią osobą, którą możnaby podejrzewać! Jak widzisz, to jest dodatnia strona sprawy. Zresztą, mówiąc do człowieka wyższego umysłu, jak ty, mogę być szczerym. Przyszło mi na myśl, że ty — — ty nie masz nikogo z bliskich, żadnych węzłów rodzinnych, że w najgorszym razie, gdyby się to wydało, niktby na tem nie cierpiał. Dość już było w Rosji zrujnowanych ognisk domowych. Ale nie wyobrażam sobie, jakim sposobem dowiedzianoby się, żem był w twojem mieszkaniu. Jeżeli mnie złapią, potrafię milczeć bez względu na to, co im się będzie podobało wyprawiać ze mną — dodał posępnie.  Zaczął znów chodzić po pokoju, podczas gdy Razumow siedział wciąż jak zmiażdżony.  — Pomyślałeś, że ja — — wykrztusił, dławiąc się oburzeniem.  — Tak, Razumowie. Tak, bracie. Kiedyś i ty pomożesz nam budować. Uważasz mnie teraz za terrorystę, za burzyciela tego co jest. Ale pomyśl, że istotnymi burzycielami są ci, którzy niszczą ducha postępu i prawdy, nie zaś mściciele, którzy tylko zabijają ciała prześladowców ludzkiej godności. Tacy ludzie, jak ja, potrzebni są, aby zrobić miejsce dla trzeźwych myślicieli — jak ty. Ha! my wszyscy poświęciliśmy nasze życia; niemniej, radbym się ocalić, jeżeli to możliwe. Nie o moje życie mi chodzi, lecz o możność działania. Nie żyłbym bezczynnie. Oh! nie! Nie sądź mnie błędnie, Razumowie. Ludzie tacy, jak ja, nie rodzą się na kamieniu. A przytem, taki czyn jak dzisiejszy tem bardziej przeraża gnębicieli, jeżeli sprawca zniknie bez śladu. Wtedy siedzą w swoich gabinetach i pałacach, i drżą ze strachu. Otóż wszystko — czego żądam od ciebie — to żebyś mi dopomógł zniknąć. Niewielka to rzecz. Pójdziesz poprostu do Ziemianicza, tam gdzie byłem dziś rano, i powiesz mu: „Ten, kogo znasz, potrzebuje sanek i doskonałych koni. O wpół do pierwszej w nocy niech staną przy siódmej latarni na lewo, licząc od górnego końca Karabelnoj. Gdyby nikt nie wsiadł, niech sanki objadą wkoło i za jakie dziesięć minut niech wrócą na to samo miejsce“.  Razumow dziwił się sam sobie, czemu nie przerwał dotąd tej gadaniny i nie powiedział wręcz temu człowiekowi, żeby sobie poszedł. Byłoż to słabością z jego strony lub czemś innem?  Doszedł do przekonania, że był to zdrowy instynkt. Haldina musiano widzieć. Niepodobieństwem było, żeby ktoś w tłumie nie zauważył człowieka, który rzucił drugą bombę. Haldin miał powierzchowność zwracającą uwagę. Policja do tej pory musi już posiadać jego rysopis. Niebezpieczeństwo rosło z każdą chwilą. Wyprawić go teraz, żeby się znowu wałęsał po ulicach, to go wkońcu schwycą.  Policja wprędce dowie się o nim wszystkiego. Wytężą siły, ażeby odkryć spisek. Każdy, kto miał kiedykolwiek z nim do czynienia, będzie w największem niebezpieczeństwie. Jakieś niebaczne słowo, jakieś same w sobie niewinne drobiazgi będą poczytane za zbrodnie. Razumow przypomniał sobie pewne rzeczy, które sam mówił, inne, których słuchał na zebraniach studenckich. Od tych zebrań niepodobieństwem prawie było uchylać się; koledzy patrzyliby podejrzliwie na takiego studenta.  Razumow widział się zamkniętym w fortecy, nękanym, może nawet brutalizowanym. Widział się zesłanym porządkiem administracyjnym, pozbawionym wszelkiej nadziei i przyszłości. Widział się — w najlepszym razie — pędzącym nędzną egzystencję pod dozorem policji, w dalekiej mieścinie prowincjonalnej, bez przyjaciół, którzyby mu pomagali w potrzebach lub nawet przedsiębrali kroki dla ulżenia jego losowi, jak to się działo z innymi. Inni mieli rodziców, braci, krewnych, znajomych, którzy poruszyliby niebo i ziemię dla ich dobra — on nie miał nikogo. Ci sami sędziowie, którzy go skażą rano, zapomną o jego istnieniu, nim słońce zajdzie.  Widział jak młodość jego marnieje i ginie w nędzy i głodzie, jak siły go opuszczają, jak władze umysłowe topnieją. Widział się snującym po ulicach, złamanym, w lichej odzieży, umierającym bez opieki w jakiejś cuchnącej norze, lub na ohydnem łóżku szpitala rządowego.  Wzdrygnął się. Poczem zstąpił na niego chłodny, gorzki spokój. Tak; tego człowieka nie można puszczać na ulicę, dopóki nie będzie można pozbyć się go z jaką taką szansą ocalenia. To było najlepsze, co można było zrobić. Oczywiście, Razumow czuł, że bezpieczeństwu jego samotnej egzystencji wciąż coś grozić będzie. Wypadki dzisiejszego wieczora zwrócić się mogą przeciwko niemu każdej chwili, dopóki ten człowiek żyć będzie i dopóki trwać będą obecne urządzenia państwowe. Wydały mu się w tej chwili rozsądne i niewzruszone. Tkwiła w nich potęga harmonji i ładu w przeciwieństwie do straszliwej zawieruchy, jaką ten człowiek wniósł tutaj. Nienawidził tego człowieka. Rzekł jednak spokojnie:  — Tak; oczywiście pójdę. Musisz mi udzielić ścisłych wskazówek, a co do reszty, polegaj na mnie.  — Ach! To człowiek. Zrównoważony, chłodny jak ogórek. Prawdziwy Anglik. Skąd ty wziąłeś taką duszę? Niewielu jest takich jak ty. Posłuchaj, bracie. Ludzie mojego pokroju nie zostawiają potomstwa, ale ich dusze nie giną. Żadna dusza nie ginie... Spełnia swoje posłannictwo — inaczej, jakąż wartość miałoby zaparcie się siebie, męczeństwo przekonania, wiara, wszystkie trudy duszy? Co stanie się z moją duszą, gdy umrę, a umrzeć muszę może bardzo niedługo? Nie zginie także. Zrozumiej mnie dobrze, Razumowie. To nie mord — to wojna, wojna. Duch mój wojować będzie w ciele jakiegoś innego Rosjanina, aż wszelki fałsz zniknie ze świata. Dzisiejsza cywilizacja jest fałszywa, ale nowa era zabłyśnie nad Rosją. Ha! nie mówisz nic; niedowierzasz. Szanuję twój sceptycyzm filozoficzny, Razumowie, lecz nie tykaj duszy, tej duszy rosyjskiej, która żyje w nas wszystkich. Ta dusza ma przyszłość. Ma misję do spełnienia, mówię ci; inaczej, czyż ja uczyniłbym tę straszną rzecz.... jak rzeźnik, siejąc śmierć wśród tych wszystkich niewinnych ludzi... ja! ja!... Ja nie zabiłbym muchy!  — Nie tak głośno — ostrzegł Razumow szorstko.  Haldin usiadł nagle, położył głowę na splecionych rękach i wybuchnął płaczem. Płakał w ten sposób długo. W pokoju ściemniło się zupełnie. Razumow, nieruchomy, słuchał tych łkań w ponurem milczeniu. Tamten podniósł głowę, wstał i wysiłkiem woli opanował głos.  — Tak, ludzie tacy jak ja potomków nie zostawiają — powtórzył zcicha. — Ale ja mam siostrę. Mieszka z moją starą matką. Namówiłem je w tym roku, żeby wyjechały zagranicę — dzięki Bogu. Niezłe dziewczę ta moja siostrzyczka. Ma takie ufne oczy, jak chyba żadna istota ludzka, chodząca po tej ziemi. Mam nadzieję, że pójdzie dobrze zamąż. Będzie miała dzieci — synów może. Spójrz na mnie. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym na prowincji. Miał także wioskę. Prosty sługa Boży... prawdziwy Rosjanin na swój sposób. Wcielenie posłuszeństwa. Ale jam się w niego nie wdał. Mówią, że jestem podobny do najstarszego brata mojej matki, oficera. Rozstrzelali go w 28 roku. Za Mikołaja, wiesz... Przecież ci powiedziałem, że to jest wojna, wojna. Ale, o Boże sprawiedliwości! Jakaż to ciężka praca!  Razumow, siedząc na krześle, z głową opartą na ręku, przemówił, jak gdyby z dna otchłani:  — Wierzysz w Boga, Haldinie?  — Czepiasz się słów, wydartych komuś z duszy. Co cię to obchodzi? Jaki to Anglik powiedział: „Jest Boska dusza w rzeczach“. Niech to djabli porwą! Nie mogę sobie przypomnieć. Ale powiedział prawdę. Gdy przyjdzie wasz dzień, myśliciele, nie zapominajcie o tem co jest boskiego w duszy Rosjanina. Tem czemś jest rezygnacja. Szanujcie to w waszym intelektualnym rozpędzie, nie psujcie waszą pyszną mądrością tego, co ta dusza ma do powiedzenia światu. Mówię do ciebie jak człowiek, mający powróz na szyi. Kim — myślisz — jestem? Istotą zbuntowaną? Nie. To wy, myśliciele, żyjecie w ciągłym buncie. Ja jestem jednym ze zrezygnowanych. Gdy konieczność tej ciężkiej roboty przyszła na mnie i gdy zrozumiałem, że to musi być zrobione, cóż uczyniłem? Czym się pysznił moim zamiarem? Czym się nim rozkoszował? Czym próbował ważyć jego wartość i skutki? Nie. Byłem zrezygnowany. Powiedziałem sobie: „Dziej się wola Boża“.  Rzucił się na łóżko Razumowa w całej swej długości i, zasłoniwszy oczy odwróconemi nazewnątrz dłońmi, pozostał tak doskonale nieruchomy i milczący. Nawet nie można było dosłyszeć, że oddycha. Grobowa cisza panowała w pokoju nieprzerwanie, aż w pomroce Razumow rzekł ponuro:  — Haldinie!  — Co? — odpowiedział tamten natychmiast, zgoła już niewidzialny na łóżku, gdzie leżał bez najmniejszego poruszenia.  — Czy nie czas na mnie?  — Tak, bracie — dał się słyszeć, leżąc wciąż na łóżku w ciemności; jak gdyby mówił przez sen. — Przyszedł czas wystawienia losu na próbę.  Umilkł, poczem dał kilka zwięzłych, jasnych wskazówek wciąż tym samym, bezbarwnym głosem człowieka uśpionego. Razumow gotował się do wyjścia bez słowa odpowiedzi. Gdy opuszczał pokój, głos z łóżka rzekł za nim:  — Idź z Bogiem, ty milcząca duszo.  W sieni Razumow, idąc po cichu, zamknął drzwi i włożył klucz do kieszeni.

II

 Słowa i wypadki tego wieczora musiały wyżłobić się stalowym rylcem w mózgu Razumowa, skoro mógł je spisać z taką dokładnością w wiele miesięcy potem.  Opis myśli, jakie opadły go na ulicy, jest nawet bardziej drobiazgowy i obfity. Rzec można, że nawał myśli rzucił się na niego z większą siłą, ponieważ umysłowe jego władze wydobyły się z pod przytłaczającej je obecności Haldina, przerażającej obecności wielkiej zbrodni i władnej siły wielkiego fanatyzmu. Przeglądając kartki dziennika Razumowa, uznaję, że „nawał myśli“ nie jest odpowiedniem określeniem.  Odpowiedniejszem określeniem byłoby: zamęt myśli, — wierne odbicie stanu jego uczuć. Myśli samych w sobie było mało, były, jak myśli większości istot ludzkich, nieliczne i proste — ale nie dadzą się tutaj odtworzyć we wszystkich swych powtarzających się wykrzyknikach, z których tworzył się nieskończony, męczący zamęt, gdyż droga była długa.  Jeżeli myśli te wydać się mogą czytelnikowi Zachodu czemś zgoła gorszącem, przesadzonem, lub nawet niewłaściwem, to należy pamiętać, iż co do pierwszego może to być wynikiem niedostatecznej umiejętności mego opowiadania. Co się zaś tyczy reszty, to zauważę tu jedynie, że działo się to nie w Europie Zachodniej.  Być może, iż narody kształtowały swoje rządy, ale i rządy odpłaciły im tą samą monetą. Jest rzeczą nie do pomyślenia, żeby młody Anglik znalazł się w położeniu Razumowa. A skoro tak jest, daremnem byłoby wyobrażać sobie, coby myślał w podobnej sytuacji. Jedynie trafnem może tu być przypuszczenie, iż nie myślałby tak, jak myślał Razumow w tym przełomowym momencie swego losu. Anglik nie miałby dziedzicznej i osobistej świadomości środków, jakiemi historyczna autokracja zwalcza wszelkie ideje, strzeże swej władzy i broni swego istnienia. Byłby mógł, przez jakiś wybryk wyobraźni, przypuścić, iż wtrącą go samowolnie do więzienia, ale chyba w malignie (a może nawet i nie wtedy) przyszłoby mu do głowy, że go będą siec rózgami, i że taki sposób badania lub kary jest wogóle dopuszczalny.  Jest to tylko pierwotny i niejako namacalny przykład różnicy warunków, w jakich rozwija się myśl Zachodu. Nie wiem, czy to niebezpieczeństwo przedstawiło się specjalnie Razumowowi, ale bezwątpienia odegrało nieświadomie rolę w ogólnym zamęcie trwogi, jaki go ogarnął. Dokładnie natomiast, jak to było wykazane, zdawał sobie sprawę z subtelniejszych sposobów, jakiemi despotyczny rząd może unicestwić jednostkę. Proste wydalenie z uniwersytetu (najłagodniejsza kara, jaka go spotkać mogła), przy niemożliwości prowadzenia dalszych studjów gdzie indziej, wystarczało, aby zniweczyć całą przyszłość młodzieńca, który jedynie własnemi uzdolnieniami mógł sobie wywalczyć miejsce w świecie. Był Rosjaninem, więc dla niego, być w coś zawikłanym znaczyło to samo, co zepchnięcie w najniższe głębie społeczne, pomiędzy nędzarzy i wydziedziczonych — nocne ptaki stolicy.  Należy tu również wziąć pod uwagę — aby zrozumieć bieg myśli Razumowa — jego wyjątkowe stosunki rodzinne, a raczej ich brak całkowity. Przypomniał sobie i to także. Toż niedawno uprzytomnił mu to w okrutnie dobitny sposób ten przeklęty Haldin. „Więc dlatego, że nie mam nikogo, to i wszystko inne ma mi być odjęte“, pomyślał z goryczą.  Zdobył się na nowy wysiłek, żeby iść dalej. Wzdłuż jezdni, podobne do jakichś widm, pomykały sanki, brzęcząc w migotliwej białości śnieżycy na tle czarnej nocy. „Bo to jest zbrodnia“, mówił do siebie. „Mord jest mordem“, podniecał się w duchu. Cała moc opuściła go nagle, jak gdyby ją jakaś ręka zabrała. Dzięki jednak potężnemu wysiłkowi woli wróciła, lękał się bowiem, że zemdleje na ulicy i policja go podniesie z kluczem od jego mieszkania w kieszeni. Znajdą tam Haldina i wtedy będzie zgubiony.  Rzecz dziwna, ta obawa dodawała mu sił, by wytrwać aż do końca. Przechodniów było mało. Zrzadka który z nich zjawiał się przed nim nagle i wymijał bezszelestnie, znikając natychmiast w zadymce.  Był już w dzielnicy najuboższej. Tu zauważył jakąś staruszkę, pookręcaną wystrzępionemi chustami. W świetle latarni wyglądała na bezdomną żebraczkę. Szła sobie wolniuteńko poprzez śnieżycę, jak gdyby nie miała się gdzie spieszyć, piastując pod pachą, jak skarb bezcenny, okrągły bochenek czarnego chleba i Razumow, odwracając wzrok, pozazdrościł jej spokoju ducha i pogody losu.  Dla czytelnika opowiadania Razumowa jest rzeczą istotnie zdumiewającą, jak on potrafił iść ciągnącemi się w nieskończoność ulicami po chodnikach, na których stopniowo tworzyły się zaspy śniegu. Ale popychała go myśl o Haldinie, zamkniętym w jego pokoju, i rozpaczliwa chęć pozbycia się jego obecności. Żadne wyrozumowane postanowienie nie brało w tych wysiłkach udziału. To też, gdy dowlókłszy się do owego nędznego szynczku, usłyszał, że woźnicy Ziemianicza niema, osłupiał bezradnie.  Posługacz, rozczochrany młokos w juchtowych butach i różowej koszuli, wykrzyknął, odsłaniając blade dziąsła w głupkowatym uśmiechu, że Ziemianicz wcześnie popołudniu był już „urżnięty“ i poszedł z butelką pod każdą pachą zapewne do swoich koni.  Właściciel nędznej nory, kościsty, niski mężczyzna w luźnym kaftanie sukiennym, spadającym mu do pięt, z rękami za pasem, kiwnął potwierdzająco głową.  Ohydne wyziewy trunków i zjełczałego tłuszczu chwyciły Razumowa za gardło. Grzmotnął w stół pięścią i wrzasnął gwałtownie:  — Łżesz!  Wynędzniałe, nieumyte twarze zwróciły się w jego kierunku. Jakiś łagodnooki obdartus, pijący herbatę przy najbliższym stoliku, przesiadł się dalej. Powstał szmer zdziwienia z podkładem niepokoju. Dał się też słyszeć śmiech i wykrzyknik: „No! No!“ drwiąco-kojący. Posługacz obejrzał się dokoła i oświadczył zebranym:  — Barin nie chce wierzyć, że Ziemianicz się upił.  Z najdalszego kąta ochrypły głos, należący do jakiegoś wstrętnie obdartego indywiduum, z twarzą czarną jak morda niedźwiedzia, zamruczał gniewnie:  — Przeklęty „jamszczyk“ złodziei. Po djabła nam ten jego „barin“ tutaj? My tu wszyscy jesteśmy uczciwi ludzie.  Razumow, przygryzając usta do krwi, aby nie wybuchnąć przekleństwem, poszedł za właścicielem spelunki, który, szepnąwszy mu: „Pójdź za mną, batiuszka“ — zaprowadził go do malutkiej nory za drewnianą ladą, skąd dochodził plusk wody. Obdarte, mokre, bezpłciowe stworzenie myło tam szklanki, pochylając się nad drewnianym szaflikiem przy świetle łojowego ogarka.  — Tak, batiuszka — wymówił żałośnie człowiek w długim kaftanie. Miał śmiałą, chytrą twarz i rzadką, siwiejącą brodę. Usiłując zapalić blaszaną latarkę, tulił ją do piersi i ciągle gadał:  Pokaże Ziemianicza barinowi na dowód, że się tu łgarstw nie opowiada. I pokaże go pijanym. Kobieta mu pono wczorajszej nocy uciekła. „Istna czarownica! A chuda. Tfu!“ I splunął. One zawsze od niego uciekały, a ten czort, pomimo że już po sześćdziesiątce, nie mógł się do tego przyzwyczaić. Ale każdy martwi się na swój sposób, a Ziemianicz był głupcem od urodzenia. I zaraz do butelki. „A ktoby tu w naszym kraju bez butelki wytrzymał, powiada. Ot, prawdziwy ruski człowiek. — Prosiak... Niech barin pójdzie ze mną, jeżeli łaska“.  Razumow przeszedł jakąś zaśnieżoną, kwadratową przestrzeń, wtłoczoną pomiędzy wysokie mury o niezliczonej ilości okien. Tu i owdzie mętne, żółte światełko migało wśród czworoboku ciemności. Dom był jakby ulem ludzkiego robactwa, olbrzymim przytułkiem nędzy sterczącym nad krawędzią głodu i rozpaczy.  W rogu podwórka grunt zapadał się raptownie i Razumow, idąc za światłem latarni, wszedł małemi drzwiczkami do jakiejś podziemnej pieczary. W głębi trzy kudłate koniki, przywiązane do kółek, stały nieruchomo ze zwieszonemi łbami, znacząc się niewyraźnie w mętnem świetle latarni. Musiała to być owa sławna trójka, w której Haldin pokładał nadzieję swojej ucieczki. Razumow rozejrzał się lękliwie w mrocznem wnętrzu. Przewodnik jego kopnął nogą w stronę.  — Otóż i on. Ach! gołąbeczek! Prawdziwy ruski człowiek. „Pal djabli smutki“, powiada: „Przynoś butelczynę i zabierz mi swój paskudny kubek z przed oczu“. Ha! ha! ha! Taki to on.  Podniósł latarnię i oświecił postać leżącego człowieka, ubranego jak do wyjścia. Głowa jego ginęła w spiczastej, sukiennej czapie. Z drugiego końca wiązki słomy sterczały nogi w olbrzymich, ciężkich buciskach.  — Zawsze gotów do jazdy — zauważył właściciel szynku. — Prawdziwy ruski jamszczyk. Święty czy djabeł, dzień czy noc, to wszystko jedno dla Ziemianicza, gdy ma serce wolne od troski. „Nie pytam kto jesteś, tylko gdzie chcesz jechać“ powiada. Zawiózłby samego szatana do piekła, poświstując na konie. Wielu takich, których on woził, pobrzękuje dziś kajdanami w Nerczyńskich kopalniach.  Razumow wzdrygnął się.  — Zawołajcie go, obudźcie — wybełkotał.  Szynkarz postawił latarnię, schylił się i potężnem kopnięciem obdarzył śpiącego. Ten otrząsnął się, ale nie zmienił postawy. Za trzeciem kopnięciem zamamrotał coś, pozostał jednak nieruchomy.  Szynkarz odstąpił i westchnął głęboko.  — Sam barin widzi, jak jest. Zrobiliśmy wszystko co się dało.  Podniósł z ziemi latarnię. Dziwaczne, czarne cienie zatańczyły w kręgu światła. Razumowa ogarnęła straszna wściekłość — ślepa wściekłość instynktu samozachowawczego.  — A! podłe bydlę! — ryknął jakimś nieludzkim głosem, aż latarnia podskoczyła i zaczęła drżeć. — Ja cię obudzę! Daj mi... daj!...  Rozejrzał się dziko dokoła, porwał widły stajenne i, rzuciwszy się na bezwładne ciało, począł je walić, wydając niezrozumiałe okrzyki. Po pewnym czasie krzyki jego ustały, i w ciszy i pomroce podobnej do piwnicy stajni rozlegał się jedynie odgłos ciosów. Razumow okładał Ziemianicza z niepohamowaną wściekłością nawałą razów, które dźwięczały jak odgłosy cepów. Poza gwałtownemi ruchami Razumowa nic nie drgnęło; ani grzmocony człowiek, ani podobne do szprych cienie na ścianach. I tylko słyszało się uderzenia. Było coś niesamowitego w tej scenie.  Nagle rozległ się trzask. Widły pękły i złamana ich połowa poleciała w ciemność daleko poza światło. W tej samej chwili Ziemianicz usiadł. Na ten widok Razumow znieruchomiał, jak człowiek z latarnią, tylko piersi jego chwytały ciężko powietrze, jak gdyby miały pęknąć.  Jakieś tępe poczucie bólu musiało przeniknąć poprzez kojącą noc pijaństwa, która otulała tę „jasną, rosyjską duszę“, wychwalaną z takim zapałem przez Haldina. Ale jasnem było, że Ziemianicz nic nie widzi. Źrenice jego zamigotały biało w świetle latarni i zgasły. Przez chwilę siedział z zamkniętemi oczyma, jak gdyby nad czemś z trudem rozmyślając, poczem osunął się zwolna na bok, nie wydawszy najlżejszego dźwięku. Tylko słoma zachrzęściła trochę. Razumow wpatrywał się w niego błędnie, walcząc o możność oddechu. Po chwili usłyszał lekkie chrapanie.  Cisnął złamaną część wideł, która mu w ręku została, i wyszedł spiesznie wielkiemi krokami, nie obejrzawszy się za siebie ani razu.  Uszedłszy w ten sposób jakie pięćdziesiąt yardów, natknął się na zaspę śnieżną i zapadł w nią po kolana.  To go oprzytomniło i gdy się rozejrzał, spostrzegł, że zmylił drogę. Zawrócił więc, ale już wolniejszym krokiem. Gdy mijał dom, z którego wyszedł, pogroził pięścią temu ponuremu schronisku zbrodni i nędzy, wznoszącemu swój złowrogi ogrom na białym gruncie. Miało wygląd zadumany. Razumow ze zniechęceniem spuścił rękę wzdłuż ciała.  Namiętne poddanie się rozpaczy i namiętne pragnienie pociechy ze strony Ziemianicza zawiodło go. Otóż to był lud. Prawdziwy ruski człowiek! Razumow był rad, że zbił to bydlę, tę „jasną duszę“ tamtego. Tacy to oni byli: lud i zapaleniec. Pomiędzy tymi dwoma, on, Razumow, zginie! Pomiędzy pijaństwem chłopa niezdolnego do czynu, a marzycielskiem upojeniem idealisty, niezdolnego do trzeźwej oceny porządku rzeczy i istotnego charakteru ludzi. Był to rodzaj straszliwej dziecinady. Ale nad dziećmi jest władza. „Ach! bat! bat! Twarda ręka!“ myślał Razumow i łaknął władzy, żeby mógł karać i niszczyć.  Cieszył się, że wygrzmocił to bydlę. Fizyczny wysiłek pozostawił mu jednak przyjemne ciepło. Duchowy niepokój uśmierzył się również, jak gdyby całe rozgorączkowanie wyszło z niego w gwałtownym, zewnętrznym wybuchu. Pozostała mu tylko świadomość straszliwego niebezpieczeństwa i poczucie mocnej, nienasyconej nienawiści.  Szedł coraz wolniej. Istotnie, zważywszy, jaki to gość oczekiwał go w domu, nie można się było dziwić, że się ociągał z powrotem. Było to tak, jak gdyby przygarnął zaraźliwą chorobę, która go może nie uśmierci, ale odbierze wszystko, dla czego żyć warto, i świat zamieni w piekło.  Cóż on tam robił teraz? Leżał na łóżku jak umarły, odwróconemi dłońmi zasłaniając oczy. Razumow ujrzał jak na jawie Haldina na swem łóżku, z głową wtłoczoną w białą poduszkę, nogi w długich butach i sterczące do góry stopy. I w przystępie wściekłości powiedział sobie: „Zabiję go, gdy wrócę do domu“. Ale wiedział bardzo dobrze, że się to nanic nie zdało. Trup zawieszony u szyi będzie dlań taką samą zgubą, jak człowiek żyjący. Tu tylko zupełne unicestwienie mogło coś pomóc. A to było niemożebne. Więc cóż? Popełnić samobójstwo, żeby uniknąć tej klęski?  Rozpacz Razumowa była zbyt przepojona nienawiścią, ażeby mógł przyjąć takie wyjście.  A jednak prawdziwa rozpacz — nie mniej — ogarniała go na myśl, że będzie zmuszony przebywać z Haldinem nieokreśloną ilość dni w śmiertelnej trwodze za lada szelestem. Ale może, gdy się Haldin dowie, że „jasna dusza“ Ziemianicza uległa zaćmieniu pijaństwa, uniesie swą przeklętą rezygnację gdzie indziej. Jednak to nie było prawdopodobne.  Razumow pomyślał: „Mam być zmiażdżony i nie mogę nawet uciec“. Inni mieli gdzieś jakiś kącik ziemi, jakiś domek na prowincji, kędy mieli prawo zanieść swe troski. Jakieś materjalne schronienie. On nie miał nic. Nie miał nawet moralnego schronienia — schronienia zaufania. Do kogóż pójdzie z tą opowieścią w tym wielkim, wielkim kraju?  Razumow tupnął nogą i pod miękkim dywanem śniegu uczuł twardy grunt Rosji, martwy, zimny, nieporuszony, jak ponura, tragiczna macierz pod całunem — uczuł grunt ojczysty, swój własny, bez domowego ogniska, bez jednego serca!  Podniósł oczy wgórę i zdumiał. Śnieg przestał padać i teraz, jakby cudem, zobaczył nad głową czyste, czarne niebo północnej zimy, wyiskrzone wspaniale gwiazdami. Był to baldachim, godny nieskazitelnej białości śniegów. Razumow doznał niemal fizycznego wrażenia bezkresnej przestrzeni i niezliczonej ilości miljonów gwiazd.  Wyczuł to z wrażliwością Rosjanina, zrodzonego do dziedzictwa przestrzeni i liczb. Pod wspaniałym bezmiarem nieba śnieg pokrywał nieskończone lasy, zamarzłe rzeki, równiny olbrzymiego kraju, zacierając kopce graniczne, nierówności gruntu, niwelując wszystko swą jednostajną białością, czyniąc zeń potworną, pustą kartę, czekającą, by na niej spisano jakąś niepojętą historję. Śnieg pokrywał ten bierny kraj, wraz z jego niezliczonemi gromadami mieszkańców, podobnych do Ziemianicza, i garstką wichrzycieli, podobnych do Haldina — mordujących bezmyślnie.  Był to rodzaj uświęconej martwoty, Razumow uczuł dla niej szacunek. Głos wewnętrzny wołał do niego: „Nie dotykaj jej“. Była to rękojmia trwania bezpieczeństwa, podczas gdy praca dojrzewającego przeznaczenia szła dalej — praca nie rewolucji z jej namiętną lekkomyślnością działania i zmiennym porywem — lecz pokoju. Martwocie tej potrzebna była nie zawierucha sprzecznych pożądań ludu, lecz wola silna i jedna; potrzebny jej był nie gwar licznych głosów, ale człowiek — mocny i jeden!  Razumow stanął na punkcie nawrócenia. Oczarowało go jego zbliżanie się, jego przepotężna logika. Bo bieg myśli nie jest nigdy fałszywy. Fałsz leży daleko na dnie życiowych potrzeb, w tajemnych trwogach i nawpół ukształtowanych ambicjach, w tajemnej ufności, połączonej z tajemnem niedowierzaniem sobie samym, w umiłowaniu nadziei i w obawie niepewnego jutra.  W Rosji, krainie widmowych idej i bezcielesnych aspiracyj, wiele dzielnych umysłów zwróciło się po daremnych, nieustannych starciach ku jedynemu, historycznemu faktowi. Zwróciły się do autokracji po spokój swego patrjotycznego sumienia, jak znużony niedowiarek zwraca się ku wierze ojców po błogosławieństwo duchowego odpoczynku. I podobnie jak inni Rosjanie przed nim, Razumow w rozterce z sobą samym uczuł dotknięcie łaski na czole.  — Haldin dąży do rozkładu — myślał, zaczynając iść znowu. — Czemże on jest ze swojem oburzeniem, ze swą gadaniną o niewoli, o sprawiedliwości Bożej? Wszystko to jest rozkładem. Lepiej niech tysiące cierpią, niżby cały naród stał się rozczłonkowaną całością, bezradną jak pył na wietrze. Obskurantyzm lepszy jest niż światło pochodni pożarnych. Ziarno kiełkuje po ciemku. Z czarnej roli wydobywa się doskonała roślina. Ale wybuchy wulkaniczne są jałowe i niszczą płodny grunt. I mamże ja, który kocham mój kraj — który to tylko mam do kochania i w tem tylko mogę pokładać wiarę — mamże dopuścić, by ten zagorzały fanatyk zniweczył moją przyszłość, może moją użyteczność dla kraju?  Łaska wstąpiła w Razumowa. Uwierzył teraz w człowieka, który przyjdzie w oznaczonym czasie.  Czemże jest tron? Kilku kawałkami drzewa, obitemi aksamitem. Ale tron jest również siedliskiem władzy. Forma rządu — to kształt narzędzia — to instrument. Ale dwadzieścia tysięcy pęcherzy, wzdętych najwznioślejszemi uczuciami i obijających się wzajemnie o siebie w powietrzu są tylko nędzną zawadą w przestrzeni, nie posiadając żadnej władzy, żadnej woli, nie mając nic do dania.  Szedł tak dalej, nie zważając na drogę, rozprawiając z samym sobą, z niezwykłą obfitością i łatwością słów. Zazwyczaj przychodziły mu one z trudem, po sumiennem i uciążliwem poszukiwaniu. Jakaś siła wyższa natchnęła go potokiem niezbitych argumentów, podobnie jak pewni nawróceni grzesznicy stają się zniewalająco wymowni.  Ogarnęło go jakieś surowe rozradowanie.  „Czemże są posępnie mętne rojenia tego zapaleńca w porównaniu z trzeźwem pojęciem mego umysłu?“ mówił do siebie. „Alboż to nie mój kraj? Alboż nie mam czterdziestu miljonów braci?“ zapytywał siebie, bezsprzecznie zwycięski w milczeniu własnych piersi. I to straszliwe lanie, jakie sprawił bezwładnemu Ziemianiczowi, wydało mu się widomym znakiem ścisłego związku, rozrzewniająco surową koniecznością bratniej miłości. „Nie, jeśli mam cierpieć, niechże przynajmniej cierpię za moje przekonania, nie za zbrodnię, którą mój rozum — mój chłodny, wyższy umysł — potępia“.  Na chwilę przestał myśleć. Cisza w jego piersiach była zupełna. Ale ogarnął go jakiś podejrzany niepokój, coś w rodzaju tego, czego możemy doznawać wchodząc w nieoświetlone, obce miejsce — niewyrozumowane uczucie, że coś skoczy na nas w ciemności — bezsensowny lęk niewidzialnego.  Oczywiście, daleko mu było do tego, żeby być zmurszałym reakcjonistą. Nie wszystko było tu najlepszem. Despotyczna biurokracja... nadużycia... zepsucie... i tak dalej. Potrzeba było zdolnych ludzi. Światłych umysłów. Oddanych serc. Ale absolutna władza powinna była zostać — narzędzie gotowe dla owego człowieka — wielkiego autokraty przyszłości. Razumow wierzył w niego. Historyczna logika czyniła go nieuniknionym. Położenie narodu domagało się go: „Cóż innego“, zapytywał siebie z zapałem, „mogłoby pchnąć całą tę masę w jednym kierunku? Nic innego. Nic, tylko jedna czyjaś wola“.  Był przekonany, że poświęcał osobistą tęsknotę za liberalizmem — odrzucając ponętny błąd dla surowej rosyjskiej prawdy. „To jest patrjotyzm“, zauważył w duchu i dodał: „Tu w pół drogi zatrzymać się nie można“. I dorzucił jeszcze: „Nie jestem tchórzem“.  I znów zapanowała śmiertelna cisza w piersi Razumowa. Szedł ze zwieszoną głową, nie ustępując z drogi nikomu. Szedł zwolna, a powracające myśli przemawiały do niego z uroczystą powolnością:  „Czemże jest ten Haldin? Czemże ja jestem? Tylko dwoma ziarnkami piasku. Ale olbrzymia góra powstaje z takich nic nie znaczących ziarnek. A śmierć jednego człowieka lub wielu ludzi to drobnostka. Jednak zwalczamy zarazę. Alboż ja pragnę jego śmierci? Bynajmniej. Ocaliłbym go, gdybym mógł. Ale tego nikt nie dokaże. To uschnięty członek, który trzeba odciąć. Jeśli mam zginąć przez niego, niechże przynajmniej nie ginę z nim, związany wbrew mojej woli z jego ponurem warjactwem, które nie rozumie ani ludzi, ani rzeczy. Czemu mam zostawiać po sobie mylną pamięć!“  Przemknęło mu przez myśl, że niema na świecie nikogo, ktoby dbał o to, jaką on pamięć po sobie zostawi. Lecz natychmiast wykrzyknął w duchu:  „Zginąć marnie dla fałszu!... Co za nędzny los“.  Znajdował się teraz w bardziej ożywionej części miasta. Nie zauważył zderzenia się dwojga sanek tuż przy zakręcie. Woźnica jednych z nich wrzasnął płaczliwie na drugiego:  „Ach! ty podły łotrze!“  Ten ochrypły wrzask, wpadający w samo ucho Razumowa, zmącił bieg jego myśli. Wstrząsnął niecierpliwie głową i szedł dalej, patrząc wprost przed siebie. Nagle na śniegu, wpoprzek chodnika, zobaczył Haldina. Leżał nawznak, trochę z boku, jakby umyślnie wybrał sobie to miejsce, leżał wyraźny, rzeczywisty, z odwróconemi dłońmi na oczach, w bronzowym, obcisłym paltocie i długich butach. Śnieg dokoła niego nie był podeptany.  Halucynacja była tak niemal dotykalną, że Razumow mimo woli sięgnął do kieszeni, by się upewnić, że jest tam klucz od pokoju. Lecz powściągnął się i skrzywił usta pogardliwie. Zrozumiał. Myślał z takiem natężeniem o tej postaci, leżącej tam, na jego łóżku, że to wywołało owo nadzwyczajne złudzenie wzrokowe. Razumow ocenił zjawisko spokojnie. Ze skupioną twarzą, nie zmieniając chodu i patrząc w dal poza widziadło, przeszedł po niem, doznawszy jedynie lekkiego ściśnienia w piersiach. Następnie odwrócił głowę, aby spojrzeć, i ujrzał tylko świeże ślady stóp swoich na miejscu, gdzie leżały piersi widziadła.  Razumow szedł dalej i po chwili szepnął do siebie ze zdumieniem:  — Zupełnie jak żywy! Zdawał się oddychać! I właśnie tak na mojej drodze! Nadzwyczajne zdarzenie!  Uszedł jeszcze kilka kroków i mruknął przez zaciśnięte zęby:  — Muszę z nim skończyć.  I znowu przez kilkadziesiąt kroków szedł jak w próżni. Otulił się szczelniej płaszczem i nacisnął czapkę na oczy.  — Zdradzić. Wielkie słowo. Cóż to jest zdrada? Mówi się, że człowiek zdradza swój kraj, przyjaciół, kochankę. Musi tu przedewszystkiem istnieć jakiś moralny związek. Człowiek może jedynie zdradzić swoje sumienie. A gdzie tu wchodzi w grę moje sumienie? Jakie węzły wspólnych wierzeń, wspólnych przekonań zmuszają mnie, abym się pozwolił wciągać w przepaść temu fanatycznemu idjocie? Wprost przeciwnie, wszelkie zobowiązania prawdziwej odwagi są po tamtej stronie.  Razumow rozejrzał się dokoła z pod czapki.  — Cóż mi mogą zarzucić przesądy świata? Czym wywoływał jego wynurzenia? Nie! Czy bodaj jednem słowem, jednem spojrzeniem upoważniłem go do przypuszczenia, że przyjmuję jego zaufanie? Nie! Prawda, że zgodziłem się iść do Ziemianicza. No, i poszedłem. I złamałem na nim widły — na tem bydlęciu.  Coś jakby zawirowało w jego głowie, wydobywając na powierzchnię jeden szczególnie jasny wytwór mózgu.  — W każdym razie będzie lepiej — zauważył całkiem odmiennym, myślowym tonem, — jeżeli tę okoliczność zatrzymam przy sobie.  Minął zakręt, wiodący do jego mieszkania, i znalazł się na szerokiej, widnej ulicy. Otwarte były jeszcze niektóre sklepy i wszystkie restauracje, światła padały na chodniki, po których mężczyźni w kosztownych futrach, tu i owdzie w towarzystwie eleganckiej postaci kobiecej, spacerowali swobodnie. Razumow spoglądał na nich z pogardą surowego wyznawcy dla płochego tłumu. To był wielki świat: ci oficerowie, dygnitarze, członkowie Yacht-Clubu. Poranny wypadek podziałał na nich wszystkich. Cóżby rzekli, gdyby wiedzieli, co ten student w płaszczu zamierza uczynić?  — Żaden z nich nie jest zdolny czuć i myśleć tak głęboko jak ja. Wieluż pomiędzy nimi potrafiłoby spełnić czyn przekonania?  Razumow szedł coraz wolniej jasno oświetloną ulicą. Powziął już silne postanowienie. Prawdę mówiąc, trudno to było nazwać postanowieniem. Poprostu uświadomił sobie to, co zamierzał uczynić od początku. A jednak czuł potrzebę czyjejś sankcji.  Z jakiemś bolesnem uczuciem powiedział sobie:  — Chcę, żeby mnie zrozumiano.  Ogarnęło go wszechludzkie pragnienie, w całem swojem głębokiem i melancholijnem znaczeniu — jego, który wśród osiemdziesięciu miljonów rodaków nie miał jednego serca, przed którem mógłby się wywnętrzyć.  O adwokacie nie było co myśleć. Zbyt lekceważył tego podrzędnego krętacza. Nie mógł również otworzyć sumienia przed pierwszym policjantem na rogu. Nie pilno mu też było iść do komisarza cyrkułu, w którym mieszkał. Widywał czasem tego pospolicie wyglądającego osobnika w podniszczonym mundurze, z dymiącym papierosem, przyklejonym do dolnej wargi.  — Prawdopodobnie zacząłby od tego, że mnieby zaaresztował. A w każdym razie narobiłby hałasu — pomyślał Razumow praktycznie.  A taki czyn przekonania musi być spełniony z godnością.  Razumow łaknął rozpaczliwie rady, moralnej podpory. Któż wie dobrze czem jest prawdziwe osamotnienie? — nie wyraz utarty, ale naga, straszliwa rzeczywistość? Nawet dla osamotnionych ma ono maskę na twarzy. Najnędzniejszy wyrzutek tuli w pamięci jakieś wspomnienie lub jakąś złudę. Raz po raz fatalny zbieg okoliczności może na chwilę uchylić zasłonę. Na chwilę tylko. Bo żadna ludzka istota nie mogłaby znieść na stałe widoku moralnego osamotnienia. Doprowadziłoby ją to do obłędu. A Razumow dosięgnął właśnie tego punktu widzenia. Dla uniknięcia go żywił w ciągu całej jednej minuty szalony zamiar, by pobiec do swego mieszkania, paść na kolana przed łóżkiem z wyciągniętą na niem ciemną postacią i wyznać wszystko w namiętnych słowach, które wstrząsnęłyby najgłębszą jaźnią tego człowieka; skończyłoby się to łzami i uściskami, nieopisanem zespoleniem dusz, jakiego świat nigdy dotąd nie widział. To było wzniosłe!  Drżał już i płakał wewnętrznie. Ale uświadomił sobie, że w oczach, któreby przypadkowo na niego padły, wygląda jak spokojny student, który wyszedł na przechadzkę. Zauważył również rzucone z ukosa błyszczące spojrzenie ładnej kobiety z delikatną główką, okrytej aż do stóp włochatemi skórami dzikich zwierząt, niby jakaś wątła pierwotna piękność — spojrzenie, które spoczęło przez chwilę z rodzajem drwiącej tkliwości na tym tak głęboko zadumanym, przystojnym młodzieńcu.  Nagle Razumow stanął. Mignęły mu jakieś siwe wąsy i w jednej chwili ten przelotny widok wywołał w jego pamięci całkowity obraz księcia K—, człowieka, który raz uścisnął mu rękę, jak nikt inny nigdy, lekkim, przeciągłym uściskiem, co był niby tajemny znak, niby wpółmimowolna pieszczota.  I Razumow zdumiał się. Dlaczego nie pomyślał o nim pierwej?  — Senator, dygnitarz, znakomita osobistość. On!  Dziwnie kojące uczucie ogarnęło Razumowa. Kolana zatrzęsły się pod nim zlekka. Ale powściągnął to wzruszenie z nowonarodzoną surowością. Wszelkie roztkliwienie było szkodliwą niedorzecznością. Pośpiesznie wskoczył do sanek i krzyknął na woźnicę:  — Do pałacu K—. Dalej! Jazda! A żywo!