W kolorze dawnego nieba - Roman Nowacki - ebook

W kolorze dawnego nieba ebook

Roman Nowacki

0,0
36,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Akcja powieści W kolorze dawnego nieba rozgrywa się na terenie południowo-zachodniej Polski, w latach 1965-1974. Bohaterem powieści jest Adam, którego lata chłopięce, od 6 do 15 roku życia, stanowią główny wątek książki. Autor przedstawił jego przygody, fascynacje, rozterki i perypetie na tle barwnie zarysowanego środowiska niewielkiego miasta. Odtworzył panującą w mieście atmosferę, ukazał jego mieszkańców, ich styl życia, mentalność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 276

Rok wydania: 2021

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Roman Nowacki

W kolorze dawnego nieba

Opole 2021

Tytuł książki: W kolorze dawnego nieba

Copyright © by Roman Nowacki 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka, ani żadna jej część nie może być kopiowana, przedrukowywana, rozpowszechniana elektronicznie, ani odczytywana w mediach bez pisemnej zgody autora.

Projekt okładki Piotr Nowacki

Obraz olejny na okładce Roman Nowacki

E-book (EPUB) ISBN 978-83-958996-5-2

E-book (EPUB) Wydanie pierwsze

Opole, październik 2021

Wydawnictwo Atna

www.atna.pl

Spis treści

Ostatnie dni lata

Beztroska jesień

Na starych sankach

W świątecznym nastroju

Smutek, leśna przygoda i pies

U Jamskich

Drewniany miecz; na skraju miasta

Spotkanie z Catherine

W ławce z dziewczyną

Pożegnanie

Feralny list

Dzień po dniu

Pierwsza komunia w cieniu żałoby

W szkole i w czasie wolnym

Młodszy brat

Między kinem a kąpieliskiem

Pierwsza wycieczka

Na wuefie i pod szkołą

Nowy basen; stare książki; tory kolejowe

Ingrid

Jej łzy

Jeziorko bez dna

Szare dni

Podziemna wyprawa

Przerwana rozmowa

Nowe mieszkanie

Lekcja rysowania

Klasówka z chemii

Tańczące krople wody

Majowe rozterki

Pamiętnik

Nowy dzień

Rozdział I

Ostatnie dni lata

Robiło się zimno. Nad miastem, z ceglanych kominów, zaczynał unosić się dym. Każdego dnia na ulicach przybywało liści. Zbliżała się jesień. Dni stawały się krótsze. Czasem pojawiała się mgła, która przesłaniała starą zabudowę miasta. Wtedy ostre rysy szarych kamienic, odrapane z tynku elewacje i obdarte z farby okiennice nie raziły tak, jak w pogodny dzień, gdy każdy detal widoczny był nawet z dużej odległości.

Z okien kamienicy, w której mieszkał Adam, rozciągał się nietypowy widok. Naprzeciw niej wznosiła się wielka budowla, druga pod względem wielkości w mieście, kościół ewangelicki. Wzniesiona z cegły, neogotycka świątynia, otoczona była starymi kasztanami. Od elewacji jego domu dzieliła ją tylko wybrukowana ulica i biegnące wzdłuż niej chodniki. Przejeżdżali po niej rowerzyści i wozy zaprzęgnięte w konie. Samochody pojawiały się bardzo rzadko. Gdy przejeżdżał traktor lub ciężarówka, zawsze drgały okna, a ojciec często mówił, że dom na pewno się kiedyś rozleci.

Każdego ranka, gdy mama szła do pobliskiej mleczarni, Adam patrzył przez okno w kuchni, jak przechodzi ulicę i znika za rogiem, a potem wraca z bańką pełną mleka. Bał się o nią. Wiedział, że była jedyną osobą, na którą zawsze mógł liczyć. W domu brakowało pieniędzy. Ojciec niewiele zarabiał, a część tego, co przynosił, wydawał podczas spotkań z kolegami. Zwykle spędzał z nimi czas w miejskiej piwiarni, w której dym z papierosów zasłaniał twarze amatorów piwa, a hałas zmuszał do prowadzenia głośnych rozmów, przez co fragmenty wypowiedzi niektórych bywalców przybierały postać plotki i rozchodziły się po mieście.

Adam wiedział, że kiedyś ojciec był inny. Gdy wybuchła wojna miał cztery lata. Potem stracił rodziców. Wychowywała go babcia. Po zakończeniu wojny i zmianie granic, odebrano im majątek ziemski.

Zamierzali opuścić ojczyste strony i osiąść na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Wśród ich bliskich krewnych przeważały wdowy z małymi dziećmi. Wahały się z podjęciem decyzji o wyjeździe. Chciały, żeby ich dzieci podrosły. Wtedy babcia postanowiła, że zaczeka z nimi na następną akcję przesiedleńczą. Na początku 1954 r. babcia zmarła, a dwa miesiące później ojca wcielili do wojska i wysłali na Syberię. Przez trzy lata budował tam linie kolejowe. Gdy wrócił, część jego rodziny była już po drugiej stronie granicy. Pozostali przygotowywali się do wyjazdu, więc postanowił zabrać się z nimi.

Osiedlił się na Górnym Śląsku. Ukończył studia wieczorowe i zaczął szukać pracy w swoim zawodzie. Pomimo że był inżynierem, nikt nie chciał go zatrudnić na stanowisku, które odpowiadałoby jego kwalifikacjom. Gdy przedstawiał swój dyplom i uprawnienia prawie każdy pracodawca obiecywał mu pracę. Dopiero po przedłożeniu dokumentów w kadrach, otrzymywał informację, że miejsce jest już zajęte. Któregoś dnia, dyrektor największej fabryki w mieście, zdobył się na szczerość i powiedział mu, że z takim pochodzeniem i nazwiskiem nikt go nie zatrudni. Wtedy schował swój dyplom i zaczął imać się różnych zajęć. W końcu podjął pracę na stanowisku brygadzisty, w miejscowej parowozowni.

Starsza o rok siostra Adama, Zosia, sprawiała wrażenie dorosłej. Bawiła się wyłącznie z koleżankami w swoim wieku i krytycznie patrzyła na kolegów Adama.

Matka podjęła pracę, gdy Adam miał trzy lata. Od tego czasu w domu jedzenia nie brakowało. Poza ziemniakami i zupą codziennie był chleb, czasem bułki, biały lub żółty ser. Margarynę powoli zaczęło wypierać masło. Nastały jednak puste dni, bez niej. Pracowała i zajmowała się domem. Przynosiła zakupy, gotowała, prała, sprzątała. Nigdy nie narzekała. Umiała przygotowywać wykroje i szyć na maszynie krawieckiej. Robiła piękne swetry na drutach. Nie szukała posady w biurze, chociaż miała maturę i znała dwa języki obce. Zatrudniła się w pobliskich zakładach chemicznych, w których były najwyższe płace. Miała wyższą pensję od męża, ale praca miała charakter zmianowy. Do jej obowiązków należało nadzorowanie załadunku nawozów azotowych. Liczyła worki tego produktu, przenoszone w rękach przez pracowników z magazynów do wagonów kolejowych.

Adam, podobnie jak Zosia, nie uczęszczał do przedszkola. Gdy rodzice byli w pracy, siedział z siostrą w domu lub bawił się na podwórku z kolegami. W tej samej kamienicy mieszkała ich babcia wraz ze starszą siostrą mamy, Ireną i bratem Waldkiem, najmłodszym z rodzeństwa. Często do nich zaglądali. Najwięcej czasu poświęcała rodzeństwu babcia.

Zbliżała się ostatnia, beztroska jesień w życiu Adama. Za rok miał rozpocząć naukę w szkole podstawowej. Nie martwił się tym, chociaż starsi koledzy bardzo narzekali na panujący tam rygor. Adam dziwił się, gdy opowiadali mu o swoich zatargach z nauczycielami, do których dochodziło z błahych powodów. Zosia chwaliła swoją nauczycielkę, ale chodziła do szkoły zaledwie kilka dni, więc jej relacje nie miały większego znaczenia. Od kuzyna Józka, chodzącego od ponad dwóch lat do przedszkola, prowadzonego przez Siostry Służebniczki dowiedział się, że muszą być posłuszni, bo inaczej jest im przykro i co gorsze mogą o tym powiedzieć rodzicom. Jego starszy o rok brat Robert, rozpoczął naukę w pierwszej klasie. Ich mama miała na imię Natalia. Była starszą o kilka lat siostrą mamy Adama. Od ponad trzech lat chorowała. Często przebywała w szpitalu. Wszyscy bardzo ją lubili, bo była miła, oczytana i miała dużą wiedzę o świecie. Jej mąż był zupełnie inny. Pracował na kolei. Rozładowywał wagony. Najczęściej były to wagony wypełnione węglem kamiennym. Po otrzymaniu wypłaty przeważnie przepuszczał dużą część pieniędzy w ciągu kilku dni w miejskiej piwiarni, stawiając piwo komu popadnie. Później prosił żonę, żeby pożyczała na dalsze życie u kogoś w rodzinie. Najczęściej udawała się po pożyczkę do jednej z sióstr. Sam do swoich krewnych nie miał po co iść, ponieważ postępowali podobnie jak on. Pożyczonych pieniędzy nigdy nie zwracał. Ciocia Natalia sama musiała troszczyć się o trzech synów, w tym dopiero raczkującego Zenka.

Józek wyróżniał się wśród nich. Był bardzo inteligentny. Stał się najlepszym przyjacielem Adama. Obydwaj byli marzycielami. Krytycznie odnosili się do otaczającej ich rzeczywistości i z nadzieją patrzyli w przyszłość. Chcieli wyrwać się z biedy, wyjechać z miasta, w którym mieszkali i gdzieś indziej znaleźć lepsze warunki do życia. Czasem wiele godzin spędzali na rozmowach o tym, co chcą zmienić i co chcą w życiu osiągnąć. Ich plany wielokrotnie ulegały zmianie, ale jedno pozostawało niezmienne − nie chcieli być biedni. Nie chcieli mieć dziurawych butów, pocerowanych swetrów, połatanych spodni i sztukowanych rękawów u kurtek, z których wyrośli. Innym członkom rodziny powodziło się trochę lepiej.

Matka Adama poza siostrą Natalią i rodzeństwem, mieszkającym w tej samej kamienicy co ona, miała jeszcze trzy siostry. Była od nich dużo młodsza. Najstarsza z jej sióstr, Sylwia, miała aż siedmioro dzieci. Większość z nich była dużo starsza od Adama, dlatego rzadko się z nimi widywał. Tylko Stenia i Marta były prawie w jego wieku. Mieszkały w innej dzielnicy miasta, na Pogorzelcu. Pozostałe siostry mamy, Rozalia i Sabina, podobnie jak ciocia Natalia, mieszkały w Śródmieściu. Ich dzieci w większości były rówieśnikami Adama. Ciocia Rozalia miała dwóch synów, Janusza i o kilka lat młodszego Krzyśka oraz córkę, Nelkę. Ciocia Sabina miała tylko jednego syna, Norberta.

Poza spędzaniem czasu z Józkiem, Adam często widywał się również z Robertem i Januszem. Jednak nie dzielił się z nimi swoimi przemyśleniami i planami na przyszłość. Na uboczu pozostawał Norbert, którego rodzina była lepiej sytuowana i wyraźnie stroniła od reszty.

Wejście do kamienicy usytuowane było w elewacji wschodniej, przez co mieszkające w niej dzieci po wyjściu z domu od razu trafiały na podwórze. Było ono niewielkie, prostokątne, z dwóch stron zamknięte zabudowaniami, z trzeciej−od północnej strony−żelaznym ogrodzeniem, za którym był mały wewnętrzny plac, należący do sąsiednich kamienic. Od południa podwórze otwarte było na wąski ciąg pieszy, z którego można było przejść na ulicę Głowackiego lub idąc w przeciwnym kierunku dojść do ulicy Judyma. Ceglana, tylna ściana domu, ograniczającego podwórze od strony wschodniej, pozbawiona była okien. Na całej jej długości ciągnęły siędobudowane do niejkomórki, pokryte zmurszałą papą. W każdej były drewniane drzwi, wykonane z prostych, poszarzałych desek. Należały do mieszkańców domu.

Sąsiedzi Adama, mający okna zwrócone na podwórze, w ciepłe dni, wsparci na parapetach obserwowali bawiące się dzieci. Gdy padał deszcz, a na podwórzu pojawiały się wielkie kałuże, Adam z ciekawością przyglądał się wodzie tryskającej z pękniętej rynny na kamienną podstawę, odprowadzającą ją na wydeptaną ścieżkę, którą spływała w stronę chodnika. Jego podmyte, gdzieniegdzie popękane kafle, w czasie deszczu unosiły się to znów opadały, utrudniając poruszanie się starszym przechodniom. Uliczny bruk nie pozostawał w tyle. Tworzył prawdziwe wyspy i rozlewiska wodne, które ku uciesze dzieci umożliwiały wzajemne ochlapywanie się, dopóki ich ktoś nie przegonił.

Przydomowe podwórze wraz z ulicą Głowackiego, ulicą Matejki i przecinającą je główną ulicą miasta stanowiły centralny obszar, na którym Adam dorastał. Inne ulice, po których się włóczył były zbyt ciche i obce. Wszystkich ciągnęło do centrum z uwagi na gęściejszą sieć sklepów i zakładów usługowych. Sąsiadujące ze sobą sklepy mięsne, spożywcze, zakłady szewskie, krawieckie, szklarnie, piekarnie i księgarnie przyciągały także spragnione wrażeń dzieci. Niektóre przychodziły do Śródmieścia z odległych blokowisk NDM-u, czasem nawet z Pogorzelca.

***

Zanosiło się na deszcz. Adam, jak co dzień, usiadł na parapecie kuchennego okna, by patrzeć na wróble skaczące po gałęziach wysokich kasztanów, rosnących po drugiej stronie ulicy. Nagle klamka od drzwi poruszyła się w sposób tak charakterystyczny, że od razu odgadł, kto przyszedł. Otworzył je na oścież. W drzwiach stał Józek, szczupły chłopiec, ubrany w starą, zieloną kurtkę bez górnego guzika, w pomiętych spodniach i rozdeptanych butach.

− Masz coś do jedzenia? − spytał.

− No pewnie, chleb i masło − podchwycił Adam i podszedł do pieca kuchennego. − Jest też jakaś zupa… chyba tu − wskazał stary, emaliowany gar. Podniósł pokrywkę i pokiwał głową, na znak, że to zupa.

− Jaka?

− Z kapustą. Jadłem ją wczoraj. Jest bardzo dobra.

Józek postawił garnek z zupą na blachę kuchni węglowej i zaczął kroić chleb.

− Mój tato już wydał wszystkie pieniądze, a mama jest jeszcze w szpitalu − powiedział ze smutkiem Józek. − Zenek jest u cioci Rozalii. Nam też kazała przyjść. Robert chodzi tam codziennie, ale ja wolę przychodzić do ciebie.

− Dobrze, że moja mama nie choruje − wtrącił Adam.

− Jest teraz na drugiej zmianie?

− Tak − odparł Adam. − Dzisiaj dopiero drugi dzień.

− Co dziś robimy? − spytał Józek i zaczął jeść zupę.

− Idziemy na Żabieniec.

− Tam są psy − przestrzegł Józek.

− One nie gryzą.

− Za to głośno szczekają. Jak ktoś usłyszy szczekanie psa, od razu będzie wiedział, że ktoś przyszedł.

− Nie będzie. Zobacz, co mam.

Adam otworzył wewnętrzne skrzydło okna i wyciągnął małe zawiniątko. Odwinął papier i pokazał mu kawałek kiełbasy.

− Zwyczajna, ale psu będzie smakować.

− Nawet ładnie wygląda − zauważył Józek, nie odrywając wzroku od wędliny.

− No dobrze, zjedz. Znajdziemy inny sposób.

− Coś ty? Inny sposób na psa? To już wolę sobie na nią popatrzeć.

Po wyjściu z domu zauważyli jadący ulicą wóz z węglem. Adam uznał, że powinni skorzystać z nadarzającej się okazji.

− To pan Gazdal. Wsiadamy − zdecydował Adam.

Wskoczyli na deskę, stanowiącą przedłużenie skrzyni wozu. Oparli się o przegrodę, za którą był węgiel i zaczęli wymachiwać nogami. Stary, zgarbiony, furman odwrócił głowę. Spojrzał na nich. Jego łagodny wzrok i zastygła w bezruchu, pomarszczona twarz skłoniła chłopców do niemal jednoczesnego zabrania głosu.

− Dzień dobry panu! − krzyknęli w obawie, że ich nie usłyszy. − Zaraz wysiadamy.

Woźnica uśmiechnął się i kiwnął głową. Po chwili powiedział − Jadę na Pogorzelec, ale po drodze muszę jeszcze dostarczyć węgiel do dwóch domów.

− My też tam jedziemy − odparł Adam.

− A dokąd to was niesie?

− Do cioci. Miała mamie wszyć zamek do torby − odpowiedział, po krótkim namyśle, Adam.

Przejażdżka wozem, wypełnionym węglem, ciągniętym przez starego konia, sprawiła im dużo radości. W czasie postojów, gdy furman zrzucał z wozu kolejną część węgla, zbierali rozsypujące się po ulicy bryłki i kładli je na usypany stos. Zanim dotarli na Pogorzelec zdążyli upodobnić się do węglarzy. Ich ubrania, ręce i twarze pokryte były cienką warstwą miału węglowego.

− Po co wsiedliśmy na ten wóz? − spytał zmartwiony Józek. − Kto mi teraz wypierze ubranie?

− Przestań marudzić. To dobrze, że tak wyglądamy. Jak zrobi się ciemno, nikt nas nie zauważy. A ubranie przynieś do mnie. Moja mama wypierze.

− Ale ja nie mam się w co przebrać. Znowu będę musiał siedzieć w domu, aż przyjdzie ciocia Irena i zrobi pranie.

− Nie narzekaj. Dam ci jakąś swoją kurtkę.

− Przecież ty nie masz dwóch kurtek.

− Nie mam − uśmiechnął się Adam − ale jak sobie wyobrazisz, że mam, to przestaniesz się martwić.

− Cicho, bo nas ktoś usłyszy.

Resztę drogi prowadzącej do Żabieńca przebyli w milczeniu, bacznie obserwując teren. Chodzili tędy wiele razy. Nigdy jednak nie byli tu o zmroku. Podeszli pod drewniany płot, ciągnący się wokół jakichś zabudowań. Ogrodzenie nie było wysokie, a niektóre sztachety były spróchniałe.

− Przechodzimy − szepnął Adam.

Przesunęli jedną z desek i weszli na podwórze. Wpatrywali się w zabudowania. Po chwili Józek chwycił Adama za rękaw i powiedział:

− Tam jest buda. Przygotuj kiełbasę.

Zanim dokończył, rozległo się głośne szczekanie. Adam zbliżył się do psa i rzucił mu zawiniątko. Pies podbiegł do niego i od razu ucichł. Zajął się pałaszowaniem wędliny. Chłopcy bez przeszkód weszli do stodoły. Była drewniana. Jej czasy świetności dawno już minęły. Zmurszałe deski miały ciężki charakterystyczny zapach. Większe zwierzęta, trzy krowy i stary koń, zaniepokoiły się na ich widok.

Dostrzegli drabinę. Gdy weszli na górę nastała cisza. Snopy siana leżały pod ścianami pomieszczenia. Ułożyli je na podłodze, zrobionej z luźno ułożonych obok siebie desek. Po odsunięciu słomy, przez szpary w podłodze, mogli obserwować wszystko, co działo się na dole. Było tam niemal zupełnie ciemno i bardzo spokojnie. Chłopcy podeszli do otworu okiennego, usytuowanego w ścianie. Wyjrzeli na zewnątrz. Blade światło księżyca załamywało się na zabudowaniach gospodarstwa, dając mgliste wyobrażenie o rozmieszczeniu budynków. Gdy już upewnili się, że nie ma żadnego zagrożenia zaczęli przygotowywać sobie posłania.

− Dobrze, że dom jest daleko − odezwał się Józek.

− Pomóż mi rozerwać ten snopek − powiedział Adam, wskazując wsparty o ścianę snop siana. − Zrobimy z niego poduszki.

− Ale tu duszno − zauważył Józek i zaczął się rozglądać. − Szybko robi się ciemno.

− Przykryj się sianem i siedź cicho.

− A jak twoi rodzice zauważą, że cię nie ma w domu i zaczną się martwić? − odezwał się Józek.

− Mama przyjdzie z pracy około dwunastej w nocy. Napisałem kartkę, że śpię u ciebie. Nie będzie sprawdzać.

− A twój tato?

− Nawet nie zauważy − zapewnił go Adam.

− A jak twoja mama sprawdzi u mnie w domu? Zapyta mojego tatę albo Roberta… zaniepokoił się Józek.

− Możemy powiedzieć, że spaliśmy u ciebie na strychu. To tak jakbyśmy spali w domu. Zresztą twój tato niedawno wziął wypłatę… Przypomni sobie o was dopiero za kilka dni.

Ostatnich słów Adama Józek już nie usłyszał. Spał. Adam spojrzał w okno. Światło księżyca kładło smugę na niebie pełnym gwiazd. Lekki podmuch chłodnego wiatru dawał znać, że nadciąga jesień. Zapanowała cisza. Wypełniający pomieszczenie stodoły zapach siana powoli sprowadzał sen. Adam ze zdumieniem obserwował, jak księżyc robił się coraz większy, a gwiazdy coraz jaśniejsze. Zarazem wszystko stawało się niewyraźne.

− Wstawaj! Wszyscy już chodzą po podwórzu. Zaraz ktoś tu wejdzie − Adam przetarł oczy i ujrzał, wyraźnie zaniepokojonego Józka.

− Dobrze, chodźmy − odparł.

Podeszli do drabiny i zaczęli schodzić w dół. W tym momencie do stodoły weszła starsza kobieta.

− Co wy tu robicie?! − krzyknęła, zaskoczona ich widokiem. − Skąd żeście się tu wzięli?

− Spaliśmy na sianie − odpowiedział Józek, w nadziei, że kobieta doceni jego szczerość. − Chcieliśmy zobaczyć, jak to jest… Mieszkamy w mieście…

− A już was tu nie ma! − wrzasnęła, jakby nie zrozumiała jego słów.

Chłopcy wybiegli na zewnątrz. Pogonili drepczące po trawie kaczki, wystraszyli grzebiące w ziemi kury i przeprawili się przez płot.

Rano wszystko wyglądało inaczej. Zapowiadał się słoneczny dzień. Chłopcy szli skrajem lasu. Dochodziły ich odgłosy ptactwa, nawołującego do zabawy. Tak im się przynajmniej wydawało.

− Co dzisiaj będziemy robić? − spytał Józek.

− Nie wiem.

− Kiedy mam przyjść?

− Kiedy chcesz − odparł Adam, kopiąc przydrożny kamień.

− A co dzisiaj jest?

− Czwartek.

− To przyjdę w piątek albo w sobotę, jak ciocia wypierze mi ubranie.

Chłopcy spojrzeli na siebie i roześmiali się. Po czym zaczęli otrzepywać się ze słomy. W domu nikt się nie domyślił, że spędzili noc na wsi.

Sobota należała do najprzyjemniejszych dni tygodnia. Po obiedzie rodzice Adama zabierali dzieci w pogodne dni do parku. To samo robili ich krewni. Zajmowali zawsze kilka sąsiadujących ze sobą ławek. Wtedy wszystkie dzieci bawiły się razem.

W tę sobotę mama popołudnie miała spędzić w pracy, więc Adam i Zosia musieli zostać w domu lub na swoim podwórzu. Zosia spędzała czas z koleżankami, bawiąc się w prowadzenie domu. Adam wolał gry wojenne. Dzielił wojsko, w które zamieniały się spinacze do bielizny, na dwa wrogie oddziały i wymyślał najróżniejsze akcje, w których jego żołnierze, po ciężkich walkach, odnosili zwycięstwo. Wysokie góry, które imitowały pofałdowane poduszki i pierzyny trzeba było odpowiednio ułożyć. Niekiedy zabierało mu to sporo czasu. Zbyt wypiętrzone góry, skarpy, czy mocno pofałdowany teren, uzyskiwał przy pomocy prześcieradła.

Czasem żołnierze nie mogli opuścić koszar, gdy mama robiła pranie i większość spinaczy zabierała. Wtedy zastępował je zapałkami. Wozy bojowe, w które przemieniały się pudełka po zapałkach lub zrobione z tektury, okazywały się nietrwałe. Uszkadzały się w czasie walk. Trzeba je było naprawiać, czasem wymieniać na nowe. Potyczki wojsk trwały długie godziny, zwłaszcza gdy w zabawie uczestniczył Józek, któremu Adam powierzał jeden z oddziałów. Brak zrozumienia rodziców dla scenografii niektórych walk, pociągających za sobą bałagan sprawił, że chłopcy coraz częściej przenosili gry wojenne na podwórze.

Rozdział II

Beztroska jesień

Pierwsza jesienna sobota zapowiadała się interesująco. Świeciło słońce, wiał lekki wiatr. Od rana Adam, podobnie jak jego siostra, przygotowywał się do rodzinnego spaceru. Mama Adama nie musiała iść do pracy. Miała wolne.

Po obiedzie cała rodzina, odświętnie ubrana, udała się w stronę parku. W „Ptysiu” mama kupiła dzieciom lody. Po przybyciu na miejsce rodzice usiedli na zielonej ławce, naprzeciw której stała druga, taka sama. W krótkim czasie obydwie ławki zapełniły się dalszymi krewnymi. Ciocie, Natalia i Rozalia, z mężami i ciocia Irena przyszły niemal w tym samym czasie. Później dołączył do nich wujek Józek, zatwardziały stary kawaler. Dzieci rozbiegły się po parku. Gdy dorośli rozmawiali o wydarzeniach z ostatnich dni i trudach codziennego życia, dzieci bawiły się w ganianego, wdrapywały na drzewa, chowały w rozrośniętych krzewach, czołgały się po trawie. Chłopcy zrywali liście, żeby ich ojcowie mogli zademonstrować jak się z nich strzela. Chcieli ich naśladować, ale im to nie wychodziło.

Pod wieczór opuszczali park brudni, poplamieni trawą i liśćmi. Rodzicom nie bardzo się to podobało, więc strofowali swoje dzieci i pouczali, że to wstyd wracać tak przez miasto.

Mijały dni. Robiło się coraz chłodniej. Kapryśna pogoda nie zachęcała do wychodzenia z domu. Październikowe słońce wychodziło zza chmur rzadziej i szybciej zachodziło, ustępując miejsca mrokowi. Było mniej czasu na zabawę na dworze. Niektóre dzieci bawiły się nawet po zmierzchu. Latarnie uliczne, z których nikłe światło umożliwiało chowanie się w zaułkach śródmiejskich ulic, zachęcały do gry w podchody. Wnęki w murach, wąskie przejścia między domami lub komórkami, uskoki, drewniane ganki, bramy, a nawet drzewa wydawały się inne niż za dnia. Zabawa trzymała w napięciu, dostarczała pozytywnych emocji.

Pod koniec miesiąca dzieci zwróciły uwagę na cmentarze, na które udawało się coraz więcej dorosłych. Przy wielu grobach spotkać można było zaabsorbowanych ludzi. Były to przeważnie osoby starsze, głównie kobiety. Niektórym towarzyszyły małe dzieci, które chętnie pomagały przy porządkowaniu grobów. Sprzątanie, a następnie przystrajanie grobów sprawiało im wyraźną przyjemność. Układanie chryzantem w wazonach, czy sadzenie bratków i wrzosów w ziemi było bardzo pracochłonne, zwłaszcza że wszyscy starali się jak najlepiej przystroić groby swoich bliskich, którymi się opiekowali.

***

Był wczesny ranek. Poranna rosa pokrywała trawę i liście drzew. W powietrzu unosiła się mgła. Dzień był wyjątkowy−Wszystkich Świętych. Jak co roku chłopcy większość czasu spędzali na cmentarzach. Od wczesnych godzin przemierzali alejki cmentarne, przyglądając się grobom i krzątającym się przy nich ludziom. Zbliżał się czas modlitwy i kontemplacji na terenie cmentarzy, który dzieciom kojarzył się raczej z zapalaniem świec i zniczy niż z wyciszeniem i czasem zadumy. Święto zmarłych, jak potocznie mówiło się w domu Adama, bardzo ich interesowało. Kolorowe kwiaty, wieńce i wymyślne lampiony nadawały grobom niecodzienny wygląd. Usuwały cmentarną szarzyznę, zmieniając to miejsce na tyle, że zaczynało przypominać barwny ogród. Gdy robiło się ciemno, cmentarz wyglądał bardzo tajemniczo. Już z daleka było widać bijące od niego, przytłumione czerwone światło.

Pobliski cmentarz parafialny usytuowany był przy kościele Świętego Mikołaja. Od południa graniczył z terenem Szpitala Miejskiego, od wschodu otoczony był parkiem. Wzdłuż jego północnych kwater ciągnęła się ulica Kościelna. Za nią widniała klinkierowa elewacja najstarszej szkoły w mieście. Cmentarz parafialny otaczał, z trzech stron, niewielki cmentarzyk ewangelicki. Obydwa przyciągały w tym dniu wielu mieszkańców miasta. Pod krzyżem cmentarnym, znajdującym się na wprost głównego wejścia prowadzącego na cmentarz, podobnie jak pod krzyżem stojącym na placu kościelnym, ludzie ustawiali świece. Niektóre połyskiwały światłem odbitym od kolorowych, szklanych pojemników. Migotania nakładały się na siebie, a przenikające kolory stapiały w różnorodnych tonach, rzucając barwne smugi na modlących się ludzi. Zastygłe w bezruchu, stojące postacie, w zadumie patrzyły na mogiły swoich bliskich. Ich cienie, falujące w świetle świec, podkreślały powagę tego miejsca i znaczenie dnia, w którym całe rodziny modliły się w intencji zmarłych.

Cała rodzina Adama zawsze część dnia spędzała na cmentarzu gminnym, oddalonym o ponad 20 kilometrów od miasta, na którym spoczywali krewni ze strony jego matki. Natomiast wyprawy na miejski cmentarz przykościelny nie były ukierunkowane. Czasem zatrzymywali się, gdy spotkali stojących przy grobach sąsiadów lub znajomych. Nikt z ich bliskich tu nie spoczywał. Po przemierzeniu cmentarza szli na plac kościelny. Zapalali świecę pod krzyżem cmentarnym, za zmarłych z rodziny ze strony ojca, pochowanych na innych cmentarzach.

Adamowi początkowo było przykro, gdy patrzył na kolegów z podwórka, stojących przy grobach swoich krewnych. Zazdrościł im, że mogli brać udział w ich upiększaniu i że mieli groby, przy których mogli stać. Przeszło mu jednak, gdy zdał sobie sprawę, że w grobach, nad którymi stali, spoczywali ich bliscy, za którymi tęsknili.

Rzadko udawało mu się zobaczyć tylu odświętnie ubranych ludzi w jednym miejscu, do tego jakby innych, przeważnie milczących, pełnych powagi.

***

Skrzypiące stopnie drewnianych schodów dały znać Józkowi, że przyszedł Adam. Chłopiec otworzył drzwi.

− Fajnie, że już jesteś − powiedział na powitanie i zniknął w pokoju. − Zaraz będę gotowy. Muszę znaleźć jakąś koszulę… i sweter.

− Zjadłeś już obiad? − spytał Adam.

− Tak...

Na stole leżał kawałek starego chleba. Obok stała butelka z kwaśnym mlekiem. Na blasze kuchennej zauważył dwa osmolone garnki. Zajrzał do nich. W jednym, na dnie, było trochę ziemniaków. Drugi był pusty.

− Na pewno jesteś najedzony?

− Nie bardzo… ale mam jeszcze chleb i maślankę. Mama nie ma pieniędzy. Tato wczoraj wszystko wydał.

− To niech pożyczy od mojej mamy. A teraz chodź do nas. Mamy jeszcze zupę i pierogi. Dzisiaj będziemy cały dzień na cmentarzu.

Po krótkim pobycie w domu Adama chłopcy udali się na cmentarz. Przyglądali się poszczególnym kwaterom, podziwiali dekoracje, przede wszystkim piękne świece, których na co dzień nikt tu nie przynosił.

W tym dniu ulubionym zajęciem chłopców było zbieranie wosku. Wszyscy ze sobą konkurowali, zwłaszcza koledzy z podwórka. Obowiązywały tu pewne zasady. Można było zbierać tylko wosk spływający po świecy lub ten, który pozostał w szklanym pojemniku, po wypaleniu się knota. Największą wartość miał wosk kolorowy. Lepili z niego kule, które można było ze sobą porównywać. Z przestrzeganiem zasad niektórzy mieli problemy. Czasem ktoś, by dorównać najwytrwalszym zbieraczom, zużywał domową świecę lub zalewał knot świecy cmentarnej, a gorący wosk dolewał do swojej kuli. Adam i Józek nie chcieli oszukiwać. Gdy weszli na teren cmentarza od razu zauważyli zbieraczy wosku.

− Widzisz, jak się śpieszą − odezwał się Józek. − Znam ich. Mieszkają na Pogorzelcu.

− Niech się cieszą i tak zbierzemy więcej.

− Tam są nasi − Józek wskazał ręką kilku chłopców ze Śródmieścia.

− Ale się uwijają…

− Co oni robią… − zdziwił się Józek. − Nie powinni przechylać świec. Wtedy szybciej się topią.

− Widzę Janusza − przerwał mu Adam. − Ma dużą żółtą kulkę.

− Gdybyś nie musiał jechać z rodzicami i babcią na ten cmentarz za miastem, to mielibyśmy więcej wosku niż on.

− A dlaczego twoja mama przyjechała na cmentarz tylko z Zenkiem?

− Nie chcieliśmy jechać, bo nie mamy nowych kurtek − usprawiedliwił się Józek.

− Nikt by nie zauważył − machnął ręką Adam.

− Wiem, ale uparliśmy się i mama dała nam spokój.

− Zobacz, kto do nas idzie − szturchnął go Adam.

− Nareszcie jesteście − przywitał ich Witek, którego znali z podwórka. − W tym roku przegracie − Wyciągnął z przytroczonego do paska woreczka dwie piękne kule wosku, białą i żółtą.

− Chłopcy poprosili go, żeby dał im pooglądać.

Witek zawahał się, ale ustąpił. Wręczył im po jednej kuli i obwieścił, że będzie zwycięzcą.

W tym momencie przystanęli przy nich jego rodzice. Ojciec Witka popatrzył na kule i rzekł:

− Nigdy nie widziałem ładniejszego wosku. Jak udało wam się go zebrać. Te kule nie mają żadnych domieszek.

− One nie należą do nas − odpowiedzieli prawie jednocześnie. To wosk Witka.

− Nie… nie wygłupiajcie się − odparł Witek. − Skąd miałbym wziąć taki wosk…

− Wiem, skąd go wziąłeś − wtrąciła mama czerwieniejąc ze złości. − Ta żółta kula, to nasza gromnica, której nigdzie nie mogłam znaleźć, a ta biała, to wosk z naszego ozdobnego lampionu, który zaraz po tym, jak go kupiłam, gdzieś zniknął.

− Aha, to dlatego pod krzyżem postawiliśmy zwykłą świeczkę − powiedział ojciec kierując wzrok na syna.

Ten jednak nie miał zamiaru przyznać się do winy.

− Powiedziałem, że kule nie są moje − odparł patrząc na ziemię i nie czekając na reakcję rodziców szybko się ulotnił.

Adam popatrzył na Józka, wzruszył ramionami i oddał kulę rodzicom Witka. Józek uczynił to samo. Tego dnia już go nie spotkali.

− Szkoda, był bliski zwycięstwa − zażartował Józek.

− Miał pecha − podchwycił Adam.

− Ile macie wosku? − dobiegł ich głos Janusza, który pojawił się przy nich wraz z dwoma kolegami.

− Tyle ile trzeba − odpowiedział Adam.

− Na pewno nie tyle, co ja − pochwalił się Janusz i pokazał im największą kulę wosku, jaką kiedykolwiek widzieli. Była kolorowa, co świadczyło, że zebrany wosk pochodził z różnych świeczek.

Chłopcom zrobiło się smutno. Nie zależało im na wygraniu rywalizacji, ale nie chcieli być ostatni. Zaczęli zbierać wosk ze świec, po których swobodnie spływał.

Janusz i jego koledzy nie odstępowali ich na krok. Józek miał dość tej obserwacji. Gdy na cmentarzu już prawie nikogo nie było powiedział, że się poddaje i że będzie kibicował Adamowi. W miarę jak kula Adama stawała się większa, Janusz zaczynał się coraz bardziej niepokoić, że straci przewagę. Zaczął zbierać wosk z dopalających się świec. Dokładanie go do wielkiej kuli było bardzo uciążliwe. Wtedy Janusz wpadł na pomysł, żeby polewać ją roztopionym woskiem z gasnących lampionów. Upatrzył sobie jeden z nich. Zaczekał aż zgaśnie i wziął do ręki. W tym momencie wrzasnął na cały głos i zaczął podskakiwać. Potknął się i wylądował na swojej kuli wosku. Kula rozsypała się na kawałki.

− Co ty robisz? − krzyknął jeden z jego kolegów. Od rana zbieraliśmy ci wosk, żebyś miał największą kulę, a ty ją psujesz?

− Przegrałeś − powiedział Adam. − Chciałeś nas nabrać. Zrobiliście ją we trójkę.

− To ty przegrałeś − zaperzył się Janusz. − Kula, którą zrobiłem bez nich była większa od twojej.

− Jeszcze się dzień nie skończył − odparł Adam i spojrzał na zegar kościelny. − Mam czas do północy.

− Dobrze, jak uzbierasz więcej wosku niż ja, to wygrasz − powiedział Janusz. − Przynieś jutro swoją kulę na podwórko.

Adam został z Józkiem na cmentarzu. Postanowił, że sam powiększy swoją kulę wosku i wygra z nim. Poprosił Józka, żeby mu towarzyszył. Ten rozglądał się w nadziei, że nie zostali sami. Nikogo nie wypatrzył.

− Jest prawie dziesiąta − poinformował Adama i zaczął nasłuchiwać. − Po jakimś czasie zapytał: − Słyszałeś to?

− Przestań mnie straszyć − odparł Adam i odwrócił się w jego stronę.

Józek stał nieruchomo. Patrzył w stronę muru odgradzającego cmentarz od parku.

− Chyba ktoś tam jest − wydusił z siebie wyraźnie przestraszony.

− Co ty? Kto by teraz chodził po cmentarzu?

Nagle Józek rzucił się do ucieczki. Adam nie czekając na dalszy rozwój wypadków pobiegł za nim.

Zatrzymali się dopiero przed domem Adama. Otworzyli drzwi i weszli do środka. Józek był poruszony.

− Widziałem ducha − wykrztusił.

− Ducha? − wykrzywił twarz Adam. − Musiało ci się coś przewidzieć. Zresztą tu nie przyjdzie − zapewnił go.

− Masz rację − przytaknął Józek. − Nie ma się czego bać. Ale dzisiaj przenocuję u babci.

***

Zrobiło się zimno. Niemal każdego dnia ciężkie chmury przetaczały się po niebie. Czasem przez kilka dni z rzędu padał deszcz. W nocy, pod koniec listopada, spadł pierwszy śnieg. Następnego dnia, w południe, pojawiło się słońce, jakby chciało zatrzymać napór zimy. Powiększyły się kałuże. Po kilku dniach wszystkie dachy i ulice pokryte były grubą warstwą śniegu, który nadawał się do zabawy. Adam postanowił to wykorzystać. Gdy pojawił się u niego Józek, zaproponował mu budowę fortecy ze śniegu na jego podwórku, bo było większe i odgrodzone od ulicy Matejki wysokim, masywnym murem, pokrytym dachówkami. Była w nim dwuskrzydłowa brama, wykonana z grubych desek i dwa mniejsze, boczne wejścia. Tkwiły w nich drewniane drzwi. Kryjące się za murem podwórze przypominało dziedziniec zamkowy, ponieważ z trzech stron zamykały je elewacje starych kamienic. Jedynie południowa kamienica pozbawiona była okien. Pozostałe zwrócone były frontem w stronę podwórza. Po zaryglowaniu bramy i zamknięciu na klucz bocznych wejść, wewnętrzny plac był niemal odcięty od świata zewnętrznego. Jedynie po przeciwległej, zachodniej stronie podwórza, na styku dwóch kamienic, było wąskie przejście. Tkwiła w nim żelazna brama, którą zamykano zasuwą przed nadejściem nocy. Miejsce to nadawało się na głośne zabawy, gdyż kamienice zwrócone w stronę podwórza zamieszkane były tylko przez kilka rodzin. Niektóre mieszkania, z uwagi na zły stan techniczny, stały puste. Ojcowie w ciągu dnia byli w pracy, a matki pobłażliwie pozwalały swoim pociechom na dużą swobodę.

Do zbudowania twierdzy potrzeba było co najmniej kilku chłopców. W zabawie, poza Józkiem, wziął udział jego brat, Robert i Janusz Pokacz oraz kilku starszych chłopców z sąsiednich domów. Wszystkim spodobał się pomysł Adama. Budowa fortecy zajęła im trochę czasu. Jednak po jej wzniesieniu starsi chłopcy postanowili, że sami będą jej bronić przed atakiem wroga. Uznali, że atakującymi będą najmłodsi chłopcy, Adam i Józek.

Śnieżna twierdza wyglądała bardzo solidnie. Wysoki, gruby mur otaczał niewielki placyk, który częściowo osłonięty był wykonanym ze śniegu dachem, wspartym na pionowych ścianach i czterech filarach. Usunięci z niej chłopcy, ze skwaszonymi minami, skierowali się w stronę domu Józka. Koledzy zaczęli rzucać w nich śnieżnymi kulkami. Józek chciał zapomnieć o sprawie, ale Adam przed wejściem do klatki schodowej zebrał trochę śniegu z zewnętrznego parapetu małego okna, usytuowanego obok drzwi wejściowych.

Po wejściu na piętro chłopcy ulepili kilka kulek, otworzyli okno i zaczęli nimi rzucać w stronę kolegów stojących na podwórzu. Atak z zaskoczenia przyniósł oczekiwane efekty. Dwóch obrońców twierdzy zostało trafionych. Jednak szybko się zrewanżowali. Rzucone przez nich śnieżne kulki poszybowały w stronę otwartego okna. Na szczęście na parapecie było dużo śniegu. Gdy go zabrakło, Józek wpadł na pomysł, żeby wejść na strych.

− Na dachu jest pełno śniegu − powiedział.

− Masz klucze? − spytał Adam.

− Zaraz przyniosę.

Dach i facjaty pokryte były grubą warstwą śniegu. Wystarczyło po niego sięgnąć. Chłopcy zabrali się do przygotowania kulek. Poukładali je na starej komodzie, stojącej między dwoma oknami i rozpoczęli ostrzał przeciwnika. Kulki lecące z wysokości strychu miały większą siłę rażenia niż rzucane z dołu. Gdy obrońcom twierdzy zabrakło śnieżnej amunicji, stali się łatwym celem dla „strzelców” strychowych.

− Zobacz jak dostał! − krzyknął uradowany Adam.

− Widziałem, aż podskoczył − roześmiał się Józek.

− Świetnie! − pochwalił go Adam, po celnym rzucie. Teraz celuj w tego wysokiego w zielonej czapce. Kazał nam opuścić twierdzę.

− Popatrz! Oberwał! − podskoczył z radości Józek.

− A temu aż czapka spadła! − ucieszył się Adam i odszedł od okna zanosząc się od śmiechu.

Nagle Józek odskoczył od okna.

− Trafili mnie! − krzyknął i zaczął strzepywać śnieg z włosów.

− Bolało?

− Trochę, ale zaraz im pokażę − Józek ulepił kulkę z kilku warstw śniegu, zamachnął się i posłał w dół.

− Au! − krzyknął jeden z obrońców twierdzy i zaczął się kłócić z pozostałymi.

Nie wszyscy chłopcy, chowający się za murem twierdzy, mogli ukryć się pod jej dachem. W wyniku przepychanek dach runął. Wtedy jeden z poirytowanych obrońców umieścił w kulce śnieżnej kawałek lodu i rzucił nią z całej siły w górę. Walkę przerwał dźwięk stłuczonej szyby. W tym jednym momencie wszyscy chłopcy zniknęli z podwórza. Pobojowisko trzeba było posprzątać. Adam, Józek i Robert usunęli ze strychu śnieg. Rozbitą szybę sprzątnęła ciocia Natalia.

Rozdział III

Na starych sankach

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Ulice pokryte były śniegiem. Dni były znacznie krótsze, podobne do siebie. Józek prawie każdego dnia przychodził do Adama około dziewiątej rano. Czasem wpadał z nim Robert. Włóczyli się po mieście, ślizgali na ślizgawkach, strącali zwisające z dachów lodowe sople, rzucali kulkami śniegu. Tak jak większość ich rówieśników chodzili na górkę, znajdującą się na terenie parku Miejskiego. Od północy posiadała strome zbocze, po którym dzieci zjeżdżały na sankach, bądź jak się dało, zwłaszcza że próby zjazdu na stojąco zwykle kończyły się zjazdem na plecach, czy innej części ciała. Obfite opady śniegu i spora liczba zjeżdżających przyczyniły się do wytworzenia, szerokiej na półtora metra, szklistej tafli, przez którą, jak przez szkło dostrzec można było czarną ziemię i resztki zeschłej trawy. Dzieci oblegające tę najbardziej stromą część górki, poszukując nowych wrażeń, po zjechaniu w dół próbowały wrócić tą samą drogą, po krawędzi tafli lodowej. Było to bardzo trudne, szczególnie gdy ktoś ciągnął za sobą sanki. Początkowo wszyscy podawali sobie ręce. Jednak niektórzy chłopcy zaczęli ze sobą konkurować. Wreszcie ktoś wpadł na pomysł urządzenia zawodów. Zwycięzcą miał zostać zespół, który w ciągu jednej godziny więcej razy zjedzie z najbardziej śliskiego zbocza. By wygrać trzeba było po każdym zjeździe wspiąć się w górę lub szybko obejść urwiste zbocze i ustawić się w kolejce do zjazdu.

Adam chciał wziąć udział w zawodach, ale nie miał sanek. Mama kilka razy pytała o nie w sklepie i robiła sobie wyrzuty, że nie nabyła ich od razu, jak się pojawiły w sprzedaży. Ojciec przypomniał sobie, że wchodząc na dach przez pomieszczenie strychowe, należące do pana Kalety, mieszkającego na parterze, zauważył tam stare sanie. Leżały na nich tekturowe pudła. Zapytał go czy może je wziąć i naprawić dla dzieci. Sąsiad zgodził się bez wahania.

Stare sanie były dwa razy dłuższe od sanek spotykanych w sklepach. Ich siedzenie usadowione było nisko. Płozy sań były bardzo masywne, przystosowane do przewozu ciężkich towarów. Przed wojną używane były przez dawnych mieszkańców kamienicy, zajmujących się handlem. Po ponad dwudziestu latach leżakowania na strychu, naprawione przez ojca Adama, zostały ponownie użyte do zabawy.

Sanki, odbiegały wyglądem od innych. Do tego były znacznie cięższe. Ojcu nie udało się odnaleźć wszystkich oryginalnych listew tworzących siedzenie. Jedna z nich wybijała się spośród nich kształtem i kolorem. Nie była zaokrąglona i była znacznie jaśniejsza od pozostałych, wykonanych z dębowego drewna. Ojciec chciał je pomalować, ale Adam nie chciał czekać. Nie zwracał na to uwagi. Namówił Zosię, żeby udała się z nim na górkę.

Dzieci już pierwszego dnia przekonały się, że ich sanki nie stawiają dużego oporu. Sunęły nawet po zaśnieżonym poboczu drogi.

− Nie wiedziałam, że są takie fajne − cieszyła się Zosia. − Będziemy z nimi chodzić na górkę, na zmianę. Pokażę je koleżankom.

− No pewnie − odparł Adam. − Możesz jeździć z koleżankami ile chcesz.

Przechodzili właśnie obok grupki dzieci. Nagle rozległ się śmiech.

− Jakie brzydkie sanki − powiedział na głos jakiś chłopiec. − Nigdy takich nie widziałem.

− Chyba znaleźli je na śmietniku − dodała stojąca przy nim dziewczynka.

− Odczepcie się od nas! − krzyknął w ich stronę Adam.

Po przejściu kilkunastu metrów Zosia odsunęła się od niego i powiedziała, że dalej będzie szła po chodniku. Nie chciała, żeby dzieci idące na górkę śmiały się z ich sanek. Miała jakieś przeczucie, którego zabrakło Adamowi. Gdy tylko pojawił się na górce, wszyscy zaczęli sobie kpić z ich wyglądu. On jednak nie przejął się tym i rzucił im wyzwanie.

− Zmierzcie się ze mną! Kto więcej razy zjedzie ze śliskiego zbocza ten wygra!

Do rywalizacji stanęło kilka zespołów. Jeden z nich utworzył Adam z Józkiem i Robertem. Dołączył do nich Marek, którego poznali na górce. W innym zespole znalazł się Janusz Pokacz ze swoimi kolegami. Obok kilku dalszych grup, złożonych z chłopców, powstały dwa zespoły dziewcząt. W jednym z nich była siostra Adama ze swoimi szkolnymi koleżankami. Gdy rywalizacja rozpoczęła się na dobre, szybko okazało się, że większość sanek nie nadaje się na zjazdy z tak stromego i oblodzonego zbocza. Wyjątek stanowiły sanki Adama, które dotąd wywoływały tylko uśmiech na twarzach bywalców górki. Nie przewracały się, tak jak inne sanki, na licznych, trudnych do ominięcia, wypiętrzonych ponad oblodzoną taflę, kamiennych częściach zbocza. Pomimo masywnego wyglądu były szybkie. Ich możliwości Adam poznał dopiero podczas pierwszych zjazdów. Tego dnia należące do niego i siostry stare sanki zaczęły odzyskiwać swój dawny blask.

Jazdą w dół wszyscy uczestniczący w rywalizacji byli zachwyceni. Jednak wspinaczka na górę lodową nikomu nie sprawiała radości. Konieczność wciągnięcia za sobą sań wywoływała spory i nikt nie chciał tego robić. W zespole Adama było inaczej. Wszyscy byli gotowi spełnić ten obowiązek, bo obiecał, że kto je wciągnie na górę, będzie nimi „kierował” podczas zjazdu w dół, siedząc na początku sań. Zjazd z oblodzonego zbocza, przy towarzyszącym mu ryzyku wypadnięcia z trasy i uderzenia w jedno z rosnących na poboczu drzew, był wyzwaniem, któremu trudno było się oprzeć. Zespół Adama wygrał zdecydowanie, a z jego sanek nikt już się nie śmiał.

Nasilający się mróz, liche ubrania bawiących się dzieci, przemakające buty, brak rękawic i czapek, a nawet szalików sprawiły, że górka opustoszała jeszcze zanim zrobiło się ciemno.

***

Na kilka dni przed świętami wśród dorosłych zapanowało poruszenie. W domu Adama częściej niż zwykle pojawiały się siostry mamy, Rozalia i Sabina, a także jej ciocia, Aniela. Rozmawiały o wyrobach, które należało kupić na święta i o planowanych wypiekach. Ciocia Aniela zbierała od wszystkich zamówienia, a potem szła pod sklep mięsny, pod którym stała w kolejce przez całą noc, żeby następnego dnia, po jego otwarciu, kupić przynajmniej część zapisanych na kartkach produktów. Robiła to zupełnie bezinteresownie. Pomagała rodzinie. Aniela, nazywana przez wszystkich ciocią, była siostrą ojca mamy Adama, a jednocześnie − przez poślubienie wdowca z trojgiem dzieci − została teściową cioci Rozalii. Aniela ze sklepu szła wprost do mieszkania mamy Adama. Zostawiała tam zakupy przeznaczone dla niej i jej sióstr, skąd później zabierały je do swoich domów. Mama Adama umieszczała mięso i wędliny w koszach, umocowanych za oknem kuchennym.

Tuż przed świętami mama Adama postanowiła upiec świąteczne ciastka. Z wielką radością pomagała jej Zosia, która wykrawała je przy pomocy kształtnych foremek i układała na blasze. Po włożeniu jej do pieca, dzieci obserwowały jak ciastka rumieniły się i pęczniały. Stara kaflowa kuchnia, po wygaszeniu paleniska, jeszcze długo oddawała ciepło. Gdy już prawie ostygła, po przykryciu jej papierem i kocem, dzieci siadały na niej wraz z mamą, która opowiadała im bajki.

Najważniejszy wydawał się dzień, w którym mama i przybyłe do jej mieszkania ciocie przygotowywały świąteczne ciasta: serniki, jabłeczniki i makowce. W tym dniu zawsze było coś smacznego do jedzenia. Adam gustował w rodzynkach i słodkich posypkach. Zosia starała się pomagać mamie, bo lubiła się bawić w „dom”. Po przygotowaniu ciast mama Adama i jej siostry, w asyście dzieci, zanosiły je do pobliskiej piekarni. Zwykle odbierały je po godzinie, za drobną opłatą. Tym razem zapłaciły piekarzowi wcześniej. Dowiedziawszy się o tym dzieci uprosiły swoje mamy, by pozwoliły im pozostać w piekarni. Na szczęście piekarz nie miał nic przeciwko temu.

W piekarni z zapartym tchem przyglądały się pracującym pomocnikom piekarza. Cisza nie trwała jednak długo. Gdy ich mamy opuściły piekarnię, przekonały piekarza, że to one mają odebrać ciasta i zanieść je do domu. Po chwili zaczęły się sprzeczać. Janusz stwierdził, że jego mama zrobiła najlepsze ciasto i że po wyciągnięciu z pieca będzie najładniejsze i najsmaczniejsze. Wyśmiał go Robert, który uznał swoje ciasto za znacznie lepsze. Adam zakomunikował, że skoro jego ciasta nikt nie chwali, to nikomu nie da ani kawałka. Do dyskusji włączyła się Nelka, broniąc zdania brata. Zosia starała się załagodzić spór. Emocje jednak rosły. Gdy w piekarni dało się odczuć intensywny zapach różnorodnych ciast, których proces pieczenia dobiegał końca, wszyscy zamilkli. Piekarz otworzył piec i zaczął je wyciągać. Dzieci zaczęły się im uważnie przyglądać. Ich uwagę zwrócił sernik, ozdobiony złocistymi paskami z kruchego ciasta, tworzącymi na jego powierzchni szachownicę. Uradowany Janusz aż podskoczył z radości.

− To mój! − krzyknął. − Mam lepszy sernik niż wy. Widziałem taki w cukierni.

− On tylko tak dobrze wygląda − powiedział wyraźnie zasmucony Robert.

− Nasz placek też jest dobry − dodał Józek. − Nie potrzebuję twojego.

− Ani ja − powiedział Adam.

− I tak bym wam nie dał − odparł wyniośle Janusz.

Nikt się nie odezwał. Dzieci wyszły z piekarni. Szły do domu w milczeniu. Nagle, zapatrzony w swój placek, Janusz potknął się i wylądował z ciastem na ziemi. Wszyscy osłupieli. Pyszny sernik leżał rozwalony na blasze i obok niej, na drodze. Uwaga dzieci skupiona była wyłącznie na serniku. Nikt nie pomyślał, żeby zapytać Janusza, jak się czuje. Ten wstał i zaczął głośno płakać.

− Wszystko powiem mamie! − wykrzyczała, poczerwieniała ze złości, Nelka. − Dostaniesz lanie. A mojego jabłecznika ci nie dam.

− Uspokójcie się − przerwała Zosia. − Damy wam trochę naszego sernika.

− Lepiej nie mówcie cioci, że Janusz przewrócił się z ciastem − powiedział Robert. − Pozbieramy je i poukładamy. Może nie zauważy.

− Przecież ciocia Rozalia nie jest ślepa − wtrącił Adam.

− Chodźcie, bo wywalimy inne ciasta − ponaglił ich Józek, któremu własne ciasto wydało się teraz najpiękniejsze i najsmaczniejsze.

Powrót do domu nie był przyjemny. Wszyscy obawiali się reprymendy. Mama Adama i obie ciocie były bardzo zdziwione wyglądem sernika. Ich miny nie wróżyły nic dobrego, więc sprawca niefortunnego wypadku zamiast się przyznać, obarczył winą piekarza. Ciocia Rozalia postanowiła pójść do piekarni po wyjaśnienia. Janusz nie czekał na jej powrót.

Rozdział IV

W świątecznym nastroju

Atmosfera świąteczna narastała. Tato kupił na targu choinkę. Przywiózł ją na rowerze. Była wysoka i smukła, jak zawsze. Stroiła ją mama. Tato uzupełniał brakujące wieszadełka przy bombkach, mocował szpic i małe świeczki. Dzieci prześcigały się w podawaniu bombek, cukierków, orzechów i jabłek. Rozciągały na gałęziach drzewka srebrny łańcuch i rzucały watę. Lubiły to robić, choć zawsze sprzeczały się z byle powodu. Gdy choinka rozbłysła kolorami, zrobiło się cicho. Adam poszedł do swojego pokoju. Usiadł na kanapie. Zastanawiał się, czy w tym roku otrzyma jakiś prezent. Zosia poszła do kuchni, pomagać mamie.

Świąteczny nastrój zapanował w każdym domu. Boże Narodzenie obchodzili wszyscy krewni i koledzy Adama. W domach stawiano choinkę, dekorowano ją, przygotowywano świąteczne potrawy.

Dla Adama najważniejszy był wieczór wigilijny. Tylko raz w roku wszyscy razem zasiadali do stołu. Tato odczytywał fragment Pisma Świętego o narodzeniu Jezusa Chrystusa. Potem dzielił wszystkich opłatkiem. Dzieci otrzymywały dodatkowo po jednym opłatku. Potrawy wigilijne stały na półmiskach. Jedli żurek albo zupę grzybową, kapustę z grochem, usmażone karpie, kartofle, gołąbki z tartych ziemniaków i makówki. Na stole stały różne kompoty, ogórki, papryka i kilka innych, postnych potraw, których Adam nigdy nie próbował. Zgodnie z tradycją przy stole stało puste krzesło i nakrycie dla niespodziewanego gościa, któremu nie wolno było odmówić gościny.

Dzieci lubiły słuchać kolędującej mamy, której głos zawsze brzmiał donośnie i czysto. Zosia wstydziła się śpiewać, a Adam, pomimo nie najlepszego słuchu muzycznego, włączał się w to świąteczne śpiewanie wtedy, gdy mama rozpoczynała kolędę, którą znał na pamięć. Podobnie robił tato. Najbardziej ożywiał się, gdy mama śpiewała stare kolędy, z jego rodzinnych stron, których w miejscowym kościele nigdy nie słyszał.

Po kolacji mama zebrała ze stołu naczynia i poprosiła dzieci, żeby na chwilę udały się z nią do kuchni. Tato pozostał w pokoju. Po chwili przyszedł do nich. Wtedy mama pozwoliła im sprawdzić, czy pod choinką pojawiły się paczki. Dzieci niepewnie weszły do pokoju. Światło choinki rzucało blask na dwie papierowe torby, których na pewno wcześniej tam nie było. Adam i Zosia ruszyli w ich kierunku. Dzieci rozpakowały torby i zaczęły oglądać wydobyte z nich prezenty. Czekolady, kolorowe cukierki, rozmaite ciastka, wafle i pomarańcze. Wszystko było wyjątkowe. Wieczór minął na wspomnieniach. Tato opowiadał o ostatnich świętach, spędzonych w rodzinnym domu i o swoich rodzicach. Z jego opowiadania Adam zapamiętał, że posiadali piękny dwór z portykiem kolumnowym, wielki ogród, duży las, pola uprawne, łąki i największą w okolicy stadninę koni. Mama mówiła o swoich rodzicach, zwłaszcza o ojcu, który zmarł, gdy była mała. Wspominała o magazynach, spichlerzu i młynie, które kiedyś należały do jej rodziców. Właśnie wtedy w wyobraźni Adama powstał obraz dziadka, którego nie znał, przedsiębiorczego, wysokiego mężczyzny o silnym charakterze, a przy tym dobrego i wrażliwego człowieka.

Boże Narodzenie cała rodzina rozpoczynała od mszy w kościele pod wezwaniem św. Mikołaja. Pobyt w kościele uświadamiał wszystkim wagę wydarzeń sprzed dwóch tysięcy lat. Adam uważał, że to najważniejszy dzień w roku. Wszyscy byli dla siebie bardzo mili. Często przychodzili do nich w odwiedziny krewni mamy, rzadziej ze strony taty. W tym dniu Adam większość czasu spędzał z rodzicami i siostrą.

***

W drugim dniu świąt Adam poszedł do Józka. Było dość wcześnie. Na swojej ulicy spotkał tylko kilka osób, kierujących się w stronę kościoła. Gdy wszedł do jego mieszkania od razu zauważył, że coś się wydarzyło. Józek był wyraźnie poruszony.

− Co się stało? − spytał.

− Janusz ma telewizor − wypalił Józek. − Jego tato kupił go przed świętami. Wszystko w nim widać. Ludzie są tacy jak my. Można oglądać bajki.

− Fajnie ma. Mój tato nie kupi telewizora − odparł z rezygnacją w głosie Adam.

− A mój… nigdy w życiu, ale ciocia Rozalia powiedziała, że zawsze możemy przychodzić na dobranocki. Ty też − pocieszył go Józek.

− Nie zależy mi.

Święta minęły szybko. W sobotę Adam dowiedział się, że ciocia Rozalia zaprosiła ich na oglądanie telewizji. Tato zażartował mówiąc, żeby Adam nie uciekł na widok kowboi. Miał na myśli sytuację sprzed roku. Adam i Zosia zostali wtedy zaproszeni na bajkę przez sąsiada, pana Tomanka, który chciał pochwalić się swoim nowym telewizorem. Wpatrzone w ekran dzieci siedziały cicho, jak zaczarowane. Gdy po kilku minutach spiker zapowiedział kolejny odcinek „Bonanzy”, poprzedzającej bajkę na dobranoc, a na ekranie telewizora pojawiła się płonąca mapa i rozpędzeni jeźdźcy, pan Tomanek rzucił się w stronę Adama z krzykiem: „Uciekaj, bo cię rozjadą!”. Adam, wystraszony zachowaniem gospodarza, zerwał się z krzesła i pobiegł w kierunku drzwi. Pech chciał, że żona pana Tomanka właśnie myła w kuchni podłogę. Wiadro z wodą stało na wprost drzwi prowadzących do pokoju. Adam przewrócił je. Nie oglądając się za siebie przemknął przez korytarz i wpadł do swojego mieszkania. Od tego czasu mieszkańcy kamienicy śmiali się z niego, sądząc, że przestraszył się jadących na niego Cartwrightów.

W sobotni wieczór w mieszkaniu Pokaczów zebrało się wielu dorosłych i dzieci. Telewizor był włączony. Emitowany był program rolniczy. Ekran był niewielki, obraz śnieżył, a postacie rozmywały się na niewyraźnym tle. Mimo to wszyscy patrzyli w ekran, jak zaczarowani. Wreszcie nadeszła długo oczekiwana chwila. Spikerka zapowiedziała dobranockę−Gąskę Balbinkę. Na ekranie ukazały się kartki papieru z niedbale naszkicowaną czarną kredą Gąską, na tle oddanego kilkoma kreskami miasta. Po chwili pojawił się Kurczak. Głos lektora rozwijał akcję, a nieruchome postacie zdawały się ożywać. Nagle Janusz zerwał się z miejsca i wbiegł na środek pokoju. Stanął między oglądającymi a telewizorem i rozłożył ręce zasłaniając ekran.

− Nie będziecie oglądać, bo to mój telewizor − poinformował wszystkich wyniośle.

Jego zachowanie wywołało irytację. Pomimo ponawianych próśb i krzyków, nie ruszył się z miejsca. Dopiero interwencja jego mamy, która chwyciła go za rękę i wyprowadziła z pokoju, przyniosła pożądany skutek.

Wątek pierwszej telewizyjnej dobranocki został przerwany. Jednak incydent ten pozostał w pamięci Adama. Dziennik nikogo nie zainteresował. Rodzice byli w drugim pokoju. Dzieci zaczęły głośno rozmawiać. Po chwili harmider sprawił, że dorośli zaczęli szykować się do wyjścia. Dzień dobiegał końca. Adam wracał wyraźnie zasmucony. Marzył o telewizorze.

***

Ostatni dzień 1965 roku niewiele różnił się od poprzednich. W mieście nadal wyczuwało się świąteczny nastrój. Jednak różnił się od tego sprzed tygodnia. Ruch był nieco mniejszy. W sklepach niczego już nie można było dostać, poza popularnymi przyprawami kuchennymi, po które wybierały się nieliczne gospodynie lub ich córki. Chłopcy byli zwolnieni z tego obowiązku, za wyjątkiem jedynaków, z których pozostali drwili. W takich chwilach Adam przypominał sobie, że ma siostrę i głośno się tym chwalił. Zosia posłusznie chodziła do pobliskich sklepów, wyręczając brata z tego „wstydliwego” zajęcia. Przynosiła, w niewielkich ilościach, produkty, których mogło mamie nagle zabraknąć, takie jak sól, herbatę, czy margarynę.

Sypał śnieg. Adam tkwił w oknie kuchennym. Patrzył na bawiących się na śniegu kolegów. Jego stare buty były mokre. Uniemożliwiały mu wyjście. Józek nie przychodził, bo był w podobnej sytuacji. Wszyscy byli zajęci poza babcią Kasią, która od pewnego czasu chorowała. Jej problemy z chodzeniem nasiliły się tak bardzo, że od kilku tygodni nie opuszczała mieszkania. Większość obowiązków związanych z prowadzeniem domu spadło na ciocię Irenę. Wujek Waldek niemal bez przerwy przebywał w pracy. Był kolejarzem, maszynistą parowozu. Wracał o różnych porach, czasem po kilkunastu godzinach pracy. Adamowi nie poświęcał większej uwagi. Do mieszkania babci zawsze ktoś przychodził. Ciągnęły do niej wszystkie córki i zięciowie oraz wnuki. Była mądra i bardzo wyrozumiała. Wszyscy ją szanowali i często pytali o radę.

Adam bardzo ją lubił. Mieszkał po drugiej stronie korytarza, więc mógł przebywać u niej codziennie. Babcia opowiadała mu bajki, które wprowadzały go w inny świat. Mówiła też o dziadku i życiu na wsi w początkach XX wieku. Czasem jej opowiadania dziwiły go, innym razem zasmucały, ale najczęściej czegoś uczyły. Adam lubił bajki z morałem.

***