Utkane królestwo - Tahereh Mafi - ebook + książka

Utkane królestwo ebook

Mafi Tahereh

4,1

27 osób interesuje się tą książką

Opis

Wrogie imperia, zakazany romans i dawno zapomniana królowa, której przeznaczeniem jest ocalenie swego ludu. Pasjonująca opowieść inspirowana perską mitologią!

Alizeh dla wszystkich jest po prostu służącą. Nikt jednak nie wie, że jest ona dawno zaginioną spadkobierczynią starożytnego królestwa, zmuszoną do ukrywania się .

Kamran, następca tronu, słyszał proroctwa przepowiadające śmierć króla. Ale nigdy nie przypuszczał, że to właśnie służka o dziwnych oczach, dziewczyna, o której nie potrafi zapomnieć, wkrótce odmieni losy królestwa — i świata.

"W opowieści tak kunsztownie wykonanej, jak jedna z szat Alizeh, Tahereh Mafi splata zaklęcia przeznaczenia i niebezpieczeństwa, zakazanej miłości i dworskiej intrygi, magii i rewolucji". – Cassandra Clare, autorka Miasta kości

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (141 ocen)
56
47
29
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewaa66

Z braku laku…

Nie jestem rozczarowana, bo nie miałam w sumie żadnych oczekiwań. Szczerze mówiąc to nic nie czuję. Ta książka jest mi tak obojętna, że za kilka dni i tak ją zapomnę. To było blisko 500 stron niczego. Naprawdę! Mogłabym streścić całą tę książkę w kilku zdaniach i właściwie wszystko w nich zawrzeć. Tutaj naprawdę nic się nie działo. NIC! Nadal niewiele wiem o tym świecie i systemie magicznym, bo nie został on wystarczająco dobrze opisany. Wydaje się ciekawy, ale co z tego... Ta książka to takie "bla bla bla". Same gadanie i jakieś wewnętrzne wywody bohaterów. Jednak jak na książkę, która tak bardzo skupia się na bohaterach to i tak nie byłam w stanie wytworzyć z nimi jakiejś więzi. Myślę, że sam styl autorki sprawiał, że ciężko było mi się wczuć w historię. Niby ładnie napisane, ale jakoś tak drętwo. Zresztą autorka jakby musiała szczegółowo rozpisać każdy proces myślowy bohaterów. No naprawdę czytelnik ma mózg i potrafi ogarnąć. To, co wydarzyło się w tej książce to materiał na ...
50
Daisygirll

Z braku laku…

80% książki to monolog wewnętrzny. Czyli jakieś 70% książki bym wyrzuciła do kosza. Historia ciekawa i tylko dlatego dobrnęłam do końca.
30
kanfietka

Nie oderwiesz się od lektury

jedyny minus to to ze lovers pojaeil sir dopiero na 364 stronie
10
Agnieszka0111

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała książka
00
Astir

Dobrze spędzony czas

Bardzo długo musiałam się "wdrażać" w książkę i w pewnym momencie już nie mogłam przestać jej czytać :) na minus strasznie długie wewnętrzne wywody bohaterów.
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: This Woven Kingdom

Copyright © 2022 by Tahereh Mafi

All rights reserved.

 

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Weksej, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara

Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska

 

Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska

Korekta: Sandra Popławska, Agnieszka Zygmunt

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt oryginalnej okładki: Alexis Franklin

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67551-61-8

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Ransoma

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W lewo i w prawo zwracam spojrzenie,

nie widzę, na czym opiera się świat.

Jeden zło czyni, a dobro odbiera,

szczęśliwy świat mu wybiega naprzeciw,

a inny życie swe dobru oddaje,

a tylko więdnie od zgryzot wszelakich.

 

Bo świat jest cały jak bajka, i tyle.

Nikt nie zostanie na nim – zły ni dobry[1].

 

Abulkasem Ferdousi, Szahname(Księga królewska)

 

 

 

[1] Abulkasem Ferdousi, Księga królewska. Wybór, przełożył i opracował Władysław Dulęba, Warszawa 1981,s. 47, 228.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

Alizeh szyła w kuchni przy świetle gwiazd i ognia, siedząc – jak to często robiła – skulona wewnątrz kominka. Skórę i spódnice miała ubrudzone to tu, to tam smugami sadzy: jeden policzek usmarowany u góry, jedną powiekę przyprószoną głębszym mrokiem. Zdawało się, że tego nie zauważa.

Alizeh marzła. Nie, ona była cała zlodowaciała.

Często marzyła o ciele z zawiasami, o tym, by mogła otworzyć drzwiczki do własnej piersi i napełnić pustkę wewnątrz węglem, zalać naftą. Zapalić zapałkę.

Cóż.

Podwinęła spódnice i przysunęła się bliżej ognia, uważając, by nie zniszczyć sukni, którą obiecała uszyć dla nieślubnej córki ambasadora Lojjanu. Misterna, błyszcząca szata była jej jedynym zleceniem w tym miesiącu, ale Alizeh żywiła skrytą nadzieję, że sama kreacja przyciągnie do niej kolejne klientki, jako że tego typu modne zamówienia płynęły wprost z zazdrości, rodzącej się wyłącznie na sali balowej, wokół biesiadnego stołu. Dopóki w królestwie panował pokój, dworskie elity – zarówno ślubne, jak i nieślubne – będą wydawały przyjęcia i zaciągały długi, a to oznaczało, że Alizeh może jeszcze znaleźć sposoby na wyłuskanie grosza z ich haftowanych kieszeni.

W tym momencie zadrżała gwałtownie, tak gwałtownie, że omal nie chybiła igłą, omal nie wywróciła się w ogień. Jako maleńkie dziecko Alizeh zaznała kiedyś tak dotkliwego chłodu, że celowo wpełzła do gorejącego paleniska. Oczywiście nie przyszło jej na myśl, że może zostać strawiona przez płomienie – była tylko niemowlęciem instynktownie poszukującym ciepła. Nie mogła wtedy wiedzieć o swej szczególnej przypadłości, gdyż mróz, który narastał w jej ciele, był tak niespotykany, że wyróżniał ją nawet wśród jej własnego ludu, już i tak uznawanego za osobliwy.

Cud więc, że ogień zniszczył tylko jej ubrania i napełnił niewielkie domostwo kłębami dymu, który okopcił dziecku oczy. Po chwili podniósł się krzyk, oznajmiający rozkosznemu brzdącowi, że jego plan zostanie wkrótce udaremniony. Dziewczynka, sfrustrowana ciałem, które za nic nie chciało się rozgrzać, płakała lodowatymi łzami, gdy wyciągano ją z płomieni, a jej matka doznała przy tym straszliwych poparzeń, przekształconych później w blizny, które Alizeh miała oglądać przez kolejne lata.

– Jej oczy – zawołała roztrzęsiona kobieta do męża, który przybiegł, gdy usłyszał jej lament. – Zobacz, co się stało z jej oczami… Zabiją ją za to…

Alizeh przetarła teraz powieki i zakaszlała.

Z pewnością była wówczas za mała, żeby dokładnie zapamiętać słowa wypowiedziane przez rodziców – bez wątpienia było to tylko wspomnienie powtarzanej raz po raz opowieści, która tak mocno odcisnęła się w jej umyśle, że zdawało jej się, jakby zapamiętała głos matki.

Przełknęła z trudem.

Sadza utkwiła jej w gardle. Palce zdrętwiały. Wycieńczona, westchnęła wszystkimi swoimi zmartwieniami w palenisko, wzbijając przy tym kolejny tuman sadzy.

Alizeh zakaszlała ponownie, tym razem tak mocno, że wbiła sobie igłę w mały palec. Przyjęła bolesny szok z nadnaturalnym spokojem i ostrożnie wyciągnęła ostrą końcówkę, po czym przyjrzała się ranie.

Ukłucie okazało się głębokie.

Powoli, niemal pojedynczo jej palce zacisnęły się na sukni, którą nadal trzymała w dłoni, tak by delikatny jedwab zatamował upływ krwi. Po paru chwilach – podczas których wpatrywała się bezmyślnie w górę, w głąb komina, po raz szesnasty tego wieczoru – puściła materiał, przecięła nić zębami i rzuciła wysadzaną klejnotami szatę na pobliskie krzesło.

Bez obaw – Alizeh wiedziała, że jej krew nie plami. Był to jednak dobry pretekst do uznania własnej porażki i odłożenia sukni. Spojrzała na nią krytycznie, teraz gdy kreacja leżała rozpostarta na krześle. Gorset się zapadł i nachylił nad spódnicą, zupełnie jak dziecko garbiące się podczas siedzenia. Spływający jedwab zgromadził się wokół drewnianych nóg, a w paciorkach zamigotały płomienie. Lekki wiatr zaklekotał poluzowanym skoblem przy oknie, zdmuchnął pojedynczą świecę i pozbawił szatę resztek równowagi. Suknia osunęła się jeszcze dalej na krzesło, a jeden z ciężkich rękawów uwolnił się z szelestem i otarł połyskującym mankietem o zakopconą podłogę.

Alizeh westchnęła.

Tej sukni, podobnie jak wszystkim pozostałym, wiele brakowało, by można ją było uznać za piękną. Alizeh uważała krój za banalny, a wykonanie za ledwie poprawne. Marzyła o wyswobodzeniu własnej pomysłowości, o uwolnieniu dłoni, by tworzyły bez wahania – jednak zew jej wyobraźni był nieustannie uciszany przez nieszczęsną konieczność zapewnienia sobie przetrwania.

Dopiero za życia jej babki ustanowiono Traktaty Ognia – bezprecedensowe porozumienie pokojowe, które po raz pierwszy od blisko tysiąclecia zezwalało dżinnom i ludziom mieszać się swobodnie. Choć z pozoru identyczne co ludzkie, ciała dżinnów zostały wykute z czystego ognia, co dawało im pewną przewagę fizyczną, tymczasem ludzie, wywodzący się z prochu i wody, przez długi czas byli nazywani glinami. Dżinni przystali na podpisanie Traktatów z mieszanymi uczuciami ulgi, ponieważ obie rasy od wielu eonów były uwikłane w rozlew krwi i choć wzajemna wrogość nie została przezwyciężona, wszyscy mieli już dość śmierci.

Z okazji wkroczenia w erę kruchego pokoju ulice zostały powleczone płynnym słońcem, a flaga i moneta imperium – triumfalnie odnowione. Każdy dekret królewski pieczętowano odtąd maksymą nowej epoki:

 

ORAKS

Oby Równość Absolutna Królowała Stale

 

Równość, jak się okazało, oznaczała, że dżinni musieli się zniżyć do słabości ludzi i nieustannie wyrzekać mocy przynależnych ich rasie: prędkości, siły i dobrowolnej niewidzialności przyrodzonej ich ciałom. Mieli natychmiast zaprzestać wszystkiego, co król uznał za „te nadnaturalne praktyki”, w przeciwnym razie czekała ich pewna śmierć, a glini, którzy okazali się bojaźliwymi stworzeniami, aż nazbyt chętnie na nich donosili, niezależnie od okoliczności. Alizeh w dalszym ciągu słyszała krzyki, odgłosy zamieszek na ulicach…

Wpatrzyła się teraz w przeciętną suknię.

Zawsze starała się projektować nieprzesadnie wyszukane stroje, ponieważ nadzwyczajne prace podlegały surowszej ocenie i często zbyt pochopnie były potępiane jako wynik nadprzyrodzonej sztuczki.

Tylko raz, gdy już rozpaczliwie potrzebowała środków na godne życie, przyszło jej do głowy, by zachwycić klientkę nie tyle stylem, ile samym rzemiosłem. Nie tylko jakość jej pracy przewyższyła wielokrotnie wytwory miejscowej modystki, ale okazało się również, że Alizeh potrafi wykonać elegancką suknię poranną w cztery razy krótszym czasie i jest skłonna policzyć sobie za nią dwa razy mniej niż tamta.

Za to niedopatrzenie została posłana na szubienicę.

Osobą, która doniosła na nią urzędnikom, wcale nie była zadowolona klientka, tylko konkurująca szwaczka. Cud nad cudami, Alizeh zdołała uniknąć nocnego pojmania i uciec z wiejskich terenów znanych z dzieciństwa w anonimowość miasta, z nadzieją na ukrycie się wśród ludzkich mas.

Gdyby tylko mogła zrzucić brzemiona, które nieustannie ze sobą nosiła! Alizeh miała jednak wiele powodów, dla których lepiej było trzymać się w cieniu, a wśród nich na pierwszy plan wysuwała się świadomość, że jej rodzice oddali życie w imię jej cichego przetrwania, gdyby więc teraz zachowała się lekkomyślnie, zaprzepaściłaby ich wysiłki.

Nie, Alizeh przekonała się na własnej skórze, że lepiej zaniechać pracy nad zamówieniem na długo przed tym, zanim strój zacznie jej się podobać.

Wstała, a wraz z nią podniósł się tuman sadzy, który skłębił się wokół jej spódnic. Będzie musiała wyczyścić kuchenny kominek, zanim pani Amina zejdzie tu o poranku, w przeciwnym razie zapewne znowu wyląduje na ulicy. Pomimo usilnych starań Alizeh została wyrzucona na ulicę więcej razy, niż potrafiła to zliczyć. Podejrzewała, że niewiele potrzeba, by pozbyć się tego, co już i tak jest postrzegane jako zbędne, ale te myśli nie przynosiły jej zbytniego ukojenia.

Alizeh chwyciła miotłę i wzdrygnęła się nieco, kiedy ogień zgasł. Było późno, bardzo późno. Jednostajne tykanie zegara motało coś w jej sercu, przynosiło niepokój. Alizeh miała w sobie naturalną awersję do ciemności, jakiś głęboko zakorzeniony lęk, którego nie potrafiła w pełni nazwać. Wolałaby pracować z igłą i nicią przy świetle słonecznym, ale całe dnie spędzała na wykonywaniu zadań, które naprawdę się liczyły: szorowała pokoje i latryny Willi Baz, wspaniałego domostwa należącego do jej łaskawości Dżamili, hrabiny Fetrous.

Alizeh nigdy nie spotkała się z hrabiną, widziała olśniewającą starszą damę jedynie z oddali. Sama miała do czynienia wyłącznie z panią Aminą, ochmistrzynią, która najęła ją na razie tylko na próbę, ponieważ dziewczyna przyszła do niej bez żadnych referencji. W rezultacie Alizeh nie wolno było wchodzić w interakcje z innymi służącymi ani nie przyznano jej odpowiedniego pokoju w skrzydle dla służby. Dostała za to komórkę na butwiejącym strychu, gdzie znalazła pryczę z materacem przeżartym przez mole i połówkę świecy.

Pierwszej nocy leżała z otwartymi oczami w swoim wąskim łóżku, tak przejęta, że z trudem mogła oddychać. Nie przeszkadzał jej ani butwiejący strych, ani przeżarty materac, bo wiedziała, jak wielkie szczęście ją spotkało. Zdumiewające było już samo to, że we wspaniałym domostwie znaleźli się ludzie skłonni zatrudnić dżinnkę, a co dopiero, że dostała własny pokój – miejsce wytchnienia od zimy, która zawładnęła ulicami…

Co prawda od czasu śmierci rodziców Alizeh bywała przyjmowana do pracy na dłuższe okresy i często pozwalano jej spać pod dachem lub na sianie, nigdy jednak nie dostała do dyspozycji własnego pomieszczenia. Po raz pierwszy od lat miała odrobinę prywatności, drzwi, które mogła zamknąć – i przepełniało ją to takim szczęściem, że aż robiło jej się słabo. Drżała na całym ciele, wpatrując się tej pierwszej nocy w drewniane belki, w gąszcz pajęczyn skłębionych nad głową. Pokaźny pająk rozwinął długą nić i spuścił się na niej, żeby zajrzeć dziewczynie w oczy, a Alizeh tylko się uśmiechnęła, przyciskając do piersi bukłak z wodą.

To była jej jedyna prośba.

– Bukłak z wodą? – Pani Amina zrobiła groźną minę, tak groźną, jakby Alizeh spytała, czy może zjeść jej dziecko. – Sama sobie przynieś wody, dziewczyno.

– Proszę mi wybaczyć, zrobiłabym to – odparła Alizeh ze wzrokiem wbitym we własne skórzane buty, w rozdarcie wokół palców, którego jeszcze nie zdążyła zaszyć. – Jednak w dalszym ciągu czuję się w mieście obco, przebywam z dala od rodzinnych stron i trudno mi tu znaleźć źródło czystej wody. W okolicy nie ma godnej zaufania cysterny, a mnie nie stać jeszcze na szklankę wody na targu…

Pani Amina gruchnęła śmiechem.

Alizeh umilkła, poczuła ciepło pełznące po szyi. Nie wiedziała, dlaczego ta kobieta się z niej śmieje.

– Umiesz czytać, dziecko?

Alizeh mimowolnie podniosła wzrok, ale jeszcze zanim spojrzała kobiecie w oczy, dotarł do niej znajomy, zduszony okrzyk. Pani Amina cofnęła się o krok, jej uśmiech znikł.

– Tak – odparła Alizeh. – Umiem czytać.

– To musisz się oduczyć.

Alizeh osłupiała.

– Obawiam się, że nie rozumiem.

– Nie bądź głupia. – Pani Amina zmrużyła oczy. – Nikt nie chce służącej, która umie czytać. Sama sobie szkodzisz takim sposobem mówienia. Skąd ty właściwie jesteś?

Alizeh zastygła w bezruchu.

Nie potrafiła stwierdzić, czy ta kobieta jest okrutna, czy raczej życzliwa. Po raz pierwszy zdarzyło jej się, by ktoś zasugerował, że jej inteligencja może stanowić przeszkodę w utrzymaniu pracy, i teraz Alizeh zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście tak nie jest – być może to właśnie jej głowa, zbyt pełna, jak się okazuje, była powodem, dla którego dziewczyna ciągle lądowała na ulicy. Może gdyby się pilnowała, zdołałaby w końcu utrzymać posadę dłużej niż kilka tygodni. Z pewnością potrafiłaby pozorować głupotę dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa.

– Jestem z północy, proszę pani – powiedziała cicho.

– Nie masz północnego akcentu.

Alizeh nieomal przyznała na głos, że wychowywano ją we względnej izolacji, że nauczyła się mówić tak, jak wymagali tego od niej nauczyciele, jednak w następnej chwili się zreflektowała, przypomniawszy sobie o własnym położeniu, i nic nie powiedziała.

– Tak jak podejrzewałam – rzuciła pani Amina w ciszę. – Pozbądź się tego niedorzecznego akcentu. Mówisz jak tłumok, który próbuje uchodzić za bogacza. A jeszcze lepiej w ogóle się nie odzywaj. Jeśli ci się uda, to możliwe, że na coś mi się przydasz. Słyszałam, że tacy jak ty nie męczą się za szybko, i oczekuję, że potwierdzisz swoją pracą te plotki, bo inaczej nie będę miała skrupułów przed wyrzuceniem cię z powrotem na ulicę. Czy wyraziłam się jasno?

– Tak, proszę pani.

– Możesz sobie wziąć bukłak wody.

– Dziękuję, proszę pani. – Alizeh dygnęła i obróciła się, żeby odejść.

– A… jeszcze jedno…

Alizeh odwróciła się ponownie.

– Tak, proszę pani?

– Załatw sobie jak najszybciej snodę. Nie chcę więcej oglądać twojej twarzy.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

 

 

Alizeh ledwo otworzyła drzwi do swojej komórki, kiedy to poczuła, poczuła jego, tak jakby wsunęła ręce w rękawy zimowego płaszcza. Zawahała się i przystanęła z łomoczącym sercem w obrębie drzwi.

„Głupia”.

Potrząsnęła głową, żeby rozpędzić myśli. Miała przywidzenia – i nic dziwnego, skoro tak rozpaczliwie potrzebowała snu. Po tym, jak zamiotła palenisko, musiała jeszcze wyszorować do czysta usmolone dłonie i twarz, co zajęło jej więcej czasu, niż się spodziewała. O tej porze nie mogła winić swojego znużonego umysłu za tego typu majaki.

Z westchnieniem zanurzyła jedną stopę w atramentowe głębiny swojego pokoju i po omacku zaczęła szukać zapałek i ogarka, które zawsze trzymała przy drzwiach. Pani Amina nie dała jej drugiej świecy, z którą dziewczyna mogłaby wchodzić wieczorem po schodach, bo nie mieściła jej się w głowie ani taka pobłażliwość, ani myśl, że służąca może pracować jeszcze przez wiele godzin po wygaszeniu lamp gazowych. Brak wyobraźni ochmistrzyni nie zmieniał jednak w żaden sposób stanu rzeczy: do miejsca położonego tak wysoko na terenie tak rozległej posiadłości odległe światła miasta właściwie nie miały szans dotrzeć. Poza snopem księżycowego blasku, który wpadał co jakiś czas przez mizerne okienko na korytarzu, w nocy strych pogrążał się w mroku czarnym niczym smoła.

Gdyby nie migotliwe światło nocnego nieba, które pomagało Alizeh zorientować się na kolejnych ciągach schodów prowadzących do komórki, dziewczyna mogłaby nie odnaleźć drogi, ponieważ w towarzystwie nieprzeniknionych ciemności odczuwała lęk tak paraliżujący, że budziła się w niej nieracjonalna skłonność, by zamiast stawić im czoło, wybrać raczej śmierć.

Szybko wymacała swoją świeczkę, pospiesznie potarła odszukaną zapałkę, rozdarła powietrze płomieniem i zapaliła knot. Ciepły blask rozlał się kręgiem po pokoju i po raz pierwszy tego dnia Alizeh odetchnęła.

Cicho zamknęła za sobą drzwi do komórki i weszła w głąb pomieszczenia, w którym ledwo mieściła się jej prycza.

Mimo wszystko uwielbiała to miejsce.

Po wprowadzeniu się wyszorowała brudną komórkę, aż zdarła sobie knykcie do krwi, aż poczuła w kolanach pulsujący ból. W tego rodzaju wiekowych, zachwycających posiadłościach niemal wszystko zostało niegdyś wykończone do perfekcji, tak że pod złogami pleśni, pajęczyn i zeskorupiałego brudu Alizeh odkryła elegancki parkiet w jodełkę i solidne drewniane belki na suficie. Gdy skończyła, pokoik aż błyszczał.

Pani Amina naturalnie nie odwiedziła starego składziku, odkąd został przydzielony posługaczce, ale Alizeh często się zastanawiała, co ochmistrzyni powiedziałaby na widok tego pomieszczenia teraz, kiedy zmieniło się nie do poznania. Cóż, dziewczyna już dawno nauczyła się radzić sobie sama.

Teraz zdjęła snodę, odwijając delikatną tiulową opaskę sprzed oczu. Od każdej osoby zatrudnionej w służbie wymagano noszenia jedwabnej maski, która wskazywała na przynależność do niższych klas. Materiał był stworzony z myślą o ciężkiej pracy, spleciony na tyle luźno, by zacierał rysy twarzy, ale nie przeszkadzał w widzeniu. Alizeh wybrała to zajęcie po długim namyśle i teraz trzymała się kurczowo anonimowości, jaką jej zapewniało, więc rzadko w ogóle zdejmowała snodę poza swoim pokojem. Bo choć ludzie w większości nie rozumieli osobliwej cechy, którą dostrzegali w jej oczach, dziewczyna obawiała się, że któregoś dnia jedna niewłaściwa osoba może ją zrozumieć.

Teraz wzięła głęboki oddech i przycisnęła koniuszki palców do policzków i skroni, by delikatnie rozmasować twarz, której nie widziała, zdawałoby się, od lat. Alizeh nie miała lusterka, a przypadkowe spojrzenia w zwierciadła Willi Baz ukazywały jej tylko dolną połowę własnego oblicza: usta, podbródek, kolumnę szyi. Poza tym była służącą bez twarzy, jedną z wielu, i miała jedynie niejasne wspomnienie o tym, jak wygląda – czy też jak kiedyś mówiono o jej wyglądzie. Wspomnienie przyciszonego głosu matki koło ucha, dotyku stwardniałej dłoni ojca na policzku.

„Jesteś najwspanialsza z nas wszystkich”, powiedział jej kiedyś.

Alizeh odgrodziła się w myślach od tego wspomnienia, po czym zdjęła buty i postawiła je w kącie. Przez lata uzbierała dość skrawków materiału z dawnych zamówień, by uszyć sobie kapę i poduszkę do kompletu, które leżały teraz na materacu. Swoje ubrania powiesiła na starych gwoździach obwiązanych starannie kolorowymi nićmi. Wszystkie inne osobiste przedmioty ułożyła w skrzynce po jabłkach, którą znalazła porzuconą w jednym z kurników.

Zsunęła pończochy i zawiesiła je – do przewietrzenia – na kawałku naciągniętego sznurka. Jej sukienka powędrowała na jeden z kolorowych haczyków, gorset na drugi, a snoda na ostatni. Wszystko, co Alizeh posiadała, wszystko, czego dotykała, było czyste i uporządkowane, już dawno się bowiem nauczyła, że gdy domu nie udaje się znaleźć, można go sobie stworzyć – że da się go ulepić nawet z niczego.

Ubrana już tylko w koszulę, ziewnęła szeroko, siadając na swojej pryczy, tak że materac się pod nią zapadł, i zaczęła wyciągać szpilki z włosów. Miniony dzień – wraz z długimi, ciężkimi lokami – opadł kaskadą na jej ramiona.

Myśli zaczęły się mącić.

Z wielkim ociąganiem zdmuchnęła świecę, podciągnęła nogi do piersi i przewróciła się na plecy jak słabo wyważony owad. Jej irracjonalna fobia okazywała się konsekwentna tylko w tym, jak bardzo ją zdumiewała, kiedy bowiem Alizeh leżała w łóżku z zamkniętymi oczami, mierzenie się z ciemnością zdawało się łatwiejsze, i choć drżała od znajomego chłodu, szybko zapadała w sen. Sięgnęła po swoją miękką kapę i naciągnęła ją na ramiona, starając się nie myśleć o tym, jak jej zimno, starając się w ogóle nie myśleć. Trzęsła się tak mocno, że ledwo zauważyła, kiedy usiadł, a materac w nogach łóżka ugiął się pod jego ciężarem.

Alizeh zdusiła krzyk.

Otworzyła gwałtownie oczy, walcząc o rozszerzenie zmęczonych źrenic. Zaczęła gorączkowo macać kapę, poduszkę, poprzecierany materac. Na łóżku nikogo nie było. Nikogo nie było w pokoju.

Czy to jakieś halucynacje? Odszukała po omacku świecę, ale upuściła ją drżącymi dłońmi.

Na pewno coś jej się przyśniło.

Materac jęknął – ciężar się przesunął – a Alizeh poczuła tak gwałtowny lęk, że zobaczyła iskry przed oczami. Odskoczyła w tył, tak że uderzyła głową w ścianę, i ten ból w jakiś sposób skupił jej rozbiegane myśli.

Rozległo się nagłe pstryknięcie i płomień uwięziony między jego ledwo widocznymi palcami rozjaśnił kontury twarzy.

Alizeh nie śmiała oddychać.

Pomimo podświetlenia nie mogła go zobaczyć, nie tak zupełnie – choć przecież to nie z twarzy, ale z głosu słynął diabeł.

Alizeh wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny.

Rzadko się zdarzało, by diabeł ukazywał się w postaci choćby w przybliżeniu cielesnej; rzadko dawał o sobie znać w sposób jasny i zapadający w pamięć. Nie był aż tak potężny, jak głosiły podania: odebrano mu prawo do mówienia, a skazano na przemawianie zagadkami, pozwolono mu jedynie przywodzić innych do zguby, nigdy im jej nakazywać.

Nie było zatem czymś zwyczajnym, by ktoś mógł się poszczycić znajomością z diabłem czy też opowiadać z przekonaniem o jego metodach, ponieważ obecności tak wielkiego zła najczęściej doświadczano jedynie za pośrednictwem wzbudzanych przez nie odczuć.

Alizeh wcale nie chciała być w tym wyjątkowa.

Z niejakim bólem przyjęła więc opowieść o okolicznościach swoich narodzin: że to diabeł jako pierwszy przybył złożyć gratulacje nad jej kołyską i odtąd jego nieproszone szarady spadały na nią nieuchronnie jak deszcz. Rodzice Alizeh rozpaczliwie usiłowali przepędzić bestię z domu, ale diabeł powracał raz po raz, wiecznie wyszywając na gobelinie jej życia złowrogie przepowiednie, układające się w obietnicę unicestwienia, od którego nie było ucieczki.

Również i teraz poczuła głos diabła, poczuła go jak oddech wpuszczony w ciało, jak tchnienie owiewające kości.

 

Był raz człowiek – wyszeptał.

 

– Nie – niemal krzyknęła w panice. – Tylko nie kolejna zagadka… proszę…

 

Był raz człowiek – szeptał – co na ramionach węże miał.

 

Alizeh zasłoniła uszy dłońmi i potrząsnęła głową. Chciało jej się płakać jak nigdy dotąd.

– Proszę – powiedziała – proszę, nie…

 

I znowu:

 

Był raz człowiek,

co na ramionach węże miał.

Gdy węże były syte,

ich pan w zdrowiu trwał.

 

Alizeh zacisnęła powieki, podciągnęła kolana do piersi. Ale on nie przestawał. Nie potrafiła się od niego odgrodzić.

 

Co jadły, nie wiedział nikt, dzieci znajdowano…

 

– Proszę – przerwała błagalnie. – Proszę, nie chcę wiedzieć…

 

Co jadły, nie wiedział nikt,

dzieci znajdowano wszak,

ich mózgi wyłuskane z czaszek,

ciała rzucone w piach.

 

Nabrała gwałtownie powietrza i raptem już go nie było, zniknął, jego diabelski głos uleciał z jej kości. Pomieszczenie nagle zadrżało wokół niej, cienie się uniosły i wydłużyły, a z odkształconego światła wyjrzała na nią dziwna, rozmyta twarz. Alizeh przygryzła wargę tak mocno, że poczuła smak krwi.

Patrzył na nią jakiś młody mężczyzna, którego nie rozpoznawała.

Był człowiekiem, co do tego Alizeh nie miała wątpliwości – miał w sobie jednak coś, co odróżniało go od innych. W przyćmionym świetle ten młodzieniec zdawał się nie ulepiony z gliny, ale wykuty z marmuru, jego twarz była uwięziona w ostrych rysach, skupiona wokół miękkich ust. Im dłużej na niego patrzyła, tym mocniej łomotało jej serce. Czy to ten człowiek z wężami? Jakie to w ogóle miało znaczenie? Dlaczego miałaby wierzyć choćby jednemu słowu wypowiedzianemu przez diabła?

Ach, przecież na to ostatnie pytanie znała już odpowiedź.

Alizeh traciła panowanie nad sobą. Jej umysł krzyczał, by odwróciła wzrok od tej przeklętej twarzy, krzyczał, że to jakiś obłęd… a jednak.

Ciepło podpełzło jej po szyi.

Nie przywykła do wpatrywania się zbyt długo w jakąkolwiek twarz, a co dopiero w tak obezwładniająco przystojną. Mężczyzna miał szlachetne rysy, złożone z prostych linii i wgłębień, zdradzające beztroską arogancję. Przekrzywił głowę i przyjrzał się dziewczynie, wpatrzył się bez skrępowania w jej oczy. To nieskrywane zainteresowanie podsyciło w niej dawno zapomniany płomień, zaskoczyło jej zmęczony umysł.

A potem: dłoń.

Jego dłoń, ukształtowana ze wstęgi ciemności. Patrząc jej prosto w oczy, przeciągnął zanikającym palcem po jej wargach.

Krzyknęła.

 

 

 

 

 

 

NA POCZĄTKU

 

 

 

Historia diabła spowszedniała od wielokrotnego powtarzania, ale Iblis, Iblis, jego prawdziwe imię niczym uderzenie serca na języku, zagubił się w katakumbach dziejów. Jego własny lud wiedział najlepiej, że stwór został ukuty nie ze światła, lecz z ognia. Nie był aniołem, lecz dżinnem, należał do pradawnej rasy, która niegdyś władała ziemią, która niegdyś świętowała niezwykłe wyniesienie tego młodzieńca na niebiosa. To dżinni wiedzieli najlepiej, skąd przyszedł, bo byli przy tym, jak go odprawiono, jak jego ciało runęło na ziemię, a ich świat uległ rozkładowi na skutek jego arogancji.

Nawet ptaki zamarły, gdy spadał z nieba, rozwarły swoje ostre dzioby, zastygły w powietrzu z rozpostartymi skrzydłami. Lśnił, opadając, gładki od topniejącego ciała, a ciężkie krople płynnego ognia spływały z jego skóry. Wciąż parujące, opadały na ziemię, jeszcze zanim uderzył w nią całym swoim ciężarem, obracając w proch żaby, drzewa i zbiorową godność wielkiej cywilizacji, która odtąd miała już wiecznie wołać do gwiazd i przeklinać jego imię.

Kiedy bowiem upadł Iblis, upadł też cały jego lud.

To nie Bóg, lecz byty zajmujące rozrastający się wszechświat porzuciły wkrótce dżinnów. Świadkami narodzin diabła – istoty należącej do ciemności, dotąd nieznanej, nienazwanej – były wszystkie ciała niebieskie i żadne z nich nie chciało zostać uznane za sprzyjające wrogowi Wszechmocnego.

Słońce odwróciło się od nich jako pierwsze. Zgasło w mgnieniu oka, a ich planeta, Ziemia, pogrążyła się w wiecznym mroku, skuta lodem, wyrzucona poza orbitę. Następny zniknął Księżyc, wytrącając świat z osi i odkształcając oceany. Wkrótce wszystko zalała woda, która potem zamarzła. W trzy dni populacja została zdziesiątkowana. Tysiące lat historii, sztuki, literatury i postępu technicznego – unicestwione.

Jednakże pozostali przy życiu dżinni odważyli się mieć nadzieję.

Dopiero na koniec, gdy gwiazdy, jedna za drugą, wchłonęły się same, gdy ziemia zapadła się i rozpękła pod ich stopami, gdy mapy używane od wieków straciły nagle sens, dopiero gdy dżinni nie mogli już znaleźć drogi w wiecznym mroku, poczuli się prawdziwie, nieodwołalnie zgubieni.

Wkrótce się rozpierzchli.

Iblis za swą zbrodnię został obarczony jednym zadaniem: ścigać po wsze czasy byty powstałe z prochu, które niedługo później zaczęły wypełzać spod ziemi. Glini – te prymitywne, ordynarne istoty, przed którymi Iblis nie chciał zgiąć kolan – miały przejąć panowanie nad światem, którym niegdyś władali dżinni. Tego ci ostatni byli pewni. Zostało im to przepowiedziane.

Kiedy? Tego nie wiedzieli.

Niebiosa przyglądały się diabłu i połowicznemu życiu, jakie był zmuszony prowadzić. Patrzyły w milczeniu, jak zamarznięte morza pochłaniają lądy, a ich fale wznoszą się równie wysoko jak jego gniew. Z każdą chwilą mrok od odoru śmierci stawał się coraz gęstszy, coraz cięższy.

Bez przewodnictwa niebios pozostali przy życiu dżinni nie byli w stanie określić, jak długo ich lud pozostawał w ucisku zimna i ciemności. Zdawało się, że minęły całe wieki, ale równie dobrze mogły to być dni. Czymże jest czas, gdy nie ma księżyca wskazującego godziny, gdy nie ma słońca wyznaczającego pory roku? Czas określano jedynie dzięki narodzinom, dzięki dzieciom, które przeżyły. To, że dusze dżinnów zostały wykute z ognia, było jednym z dwóch powodów, dla których przetrwali oni nieskończoną zimę. Drugim – to, że jako pokarmu potrzebowali tylko wody.

Glini kształtowali się powoli w wodach zalewających Ziemię, przybierając wśród drgawek swą ostateczną postać, gdy tymczasem inna cywilizacja ginęła masowo z rozpaczy, z przerażenia. Dżinnów, którzy przetrwali wbrew wszelkim przeciwnościom, wiecznie prześladował gniew uwięziony w ich piersiach, gniew powstrzymywany jedynie ciężarem nieustępującego wstydu.

Dżinni byli niegdyś jedynymi rozumnymi istotami na Ziemi, stworzeniami mocniejszymi, szybszymi, prostszymi i sprytniejszymi, niż glini kiedykolwiek mogliby się stać. Jednakże większość z nich oślepła w wiecznej ciemności. Ich skóra nabrała barwy popiołu, ich tęczówki stały się białe, pozbawione pigmentu za sprawą mroku. W dręczącej nieobecności słońca nawet te ogniste istoty osłabły, a gdy świeżo ukształtowani glini stanęli wreszcie stabilnie na nogach, słońce na powrót rozbłysło do życia… i padło znów na ich planetę, przynosząc ze sobą rozdzierający ból.

I skwar.

Wypaliło nieprzywykłe do światła oczy dżinnów, stopiło resztki ciała z ich kości. Jednak dla tych dżinnów, którzy szukali ucieczki przed gorącem, była nadzieja: wraz z powrotem słońca wrócił też księżyc, a z księżycem – gwiazdy. W świetle gwiazd odnaleźli drogę do bezpiecznego miejsca, schronili się na wierzchołku Ziemi, w przeszywającym zimnie, w którym zaczęli się czuć jak u siebie. Po cichu budowali sobie nowe, skromne królestwo i przez cały ten czas tak mocno napierali swoimi nadprzyrodzonymi ciałami na płaszczyzny czasu i przestrzeni, że niemalże zniknęli.

Nie miało znaczenia, że dżinni byli silniejsi od glinów – ludzi, jak ci nazywali samych siebie – którzy weszli teraz w posiadanie ziemi i niebios. Nie miało znaczenia, że dżinni dysponowali większą mocą, siłą i prędkością. Nie miało znaczenia, jakim ogniem pałały ich dusze. Proch, jak się nauczyli, potrafi zdusić płomień. Proch zasypie w końcu ich ciała.

A Iblis…

Iblis zawsze był nieopodal.

Wieczna, przepełniona wstydem egzystencja diabła przypominała im dobitnie o wszystkim, co stracili, o wszystkim, co musieli znieść, by przetrwać. Z głębokim żalem dżinni oddali Ziemię jej nowym władcom – i modlili się o to, by ci nigdy ich nie odnaleźli.

Była to kolejna modlitwa, która pozostała bez odpowiedzi.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

 

 

Alizeh wpadła w jasność świtu.

Wyskoczyła z łóżka, zarzuciła na siebie ubrania, wetknęła szpilki we włosy, wcisnęła buty na stopy. Zazwyczaj staranniej wykonywała poranną toaletę, ale tym razem zaspała i nie miała czasu na nic poza przetarciem oczu wilgotną szmatką. Tego dnia musiała dostarczyć skończone zamówienie, więc zawinęła błyszczącą suknię w kilka warstw tiulu i zabezpieczyła pakunek sznurkiem. Trzymając ostrożnie paczkę, zbiegła na palcach po schodach, a potem, roznieciwszy ogień w kuchennym palenisku, pchnęła ciężkie drewniane drzwi… i napotkała warstwę świeżego śniegu, sięgającą jej po kolana.

Nogi niemal ugięły się pod nią z rozpaczy. Alizeh zacisnęła mocno powieki, wzięła uspokajający oddech.

„Nie”.

Nie wróci do łóżka. To prawda, że nie dorobiła się jeszcze porządnego zimowego płaszcza. Ani kapelusza. Ani nawet rękawiczek. Prawdą było także to, że gdyby w tym momencie wbiegła z powrotem po schodach, udałoby jej się pospać jeszcze przez całą godzinę, zanim byłaby potrzebna na dole.

Ale nie.

Zmusiła się do wyprostowania kręgosłupa, przycisnęła cenny pakunek do piersi. Tego dnia miała otrzymać swoją zapłatę.

Wyszła w śnieg.

Tego ranka księżyc był tak wielki, że zasłaniał prawie całe niebo, a odbijający się od niego blask zalewał wszystko mglistą poświatą. Słońce zdawało się jedynie odległym punkcikiem, ledwo przeświecającym przez watę chmur. Drzewa stały białe i wyniosłe, z gałęziami obciążonymi puchem. Było jeszcze wcześnie – śnieg leżał na chodnikach nietknięty – i cały świat lśnił, wszystko było tak białe, że wyglądało na niemal niebieskie. Niebieski śnieg, niebieskie niebo, niebieski księżyc. Nawet powietrze zdawało się pachnieć niebiesko – takie było zimne.

Alizeh wtuliła się głębiej w swoją cienką kurtkę, słuchając wiatru świszczącego na ulicach. Ludzie z łopatami pojawili się tak nagle, jakby zostali przywołani przez jej myśli, i teraz dziewczyna oglądała choreografię ich ruchów, czerwone czapki uszatki podskakujące w rytm skrobania szufli, które odsłaniały pasy złoconego bruku. Alizeh przeniosła się niezwłocznie na oczyszczany w pośpiechu chodnik i strzepnęła śnieg z ubrań, zatupała na lśniących kamieniach. Była przemoczona do wysokości ud, ale nie chciała o tym myśleć.

Zamiast tego spojrzała w górę.

Dzień jeszcze się nie narodził, jego dźwięki jeszcze nie nabrały kształtów. Uliczni sprzedawcy mieli dopiero rozstawić swoje stragany, a sklepy – rozewrzeć okiennice. Przyprószonym pasem zieleni dreptało trio jasnozielonych kaczek, podczas gdy sklepikarze wyglądali ostrożnie za drzwi i trącali miotłami śnieg. Na zlodowaciałym rogu ulicy leżał olbrzymi biały niedźwiedź, a wtulony w jego futro spał smacznie mały ulicznik. Alizeh ominęła niedźwiedzia szerokim łukiem i skręciła za róg, a jej wzrok podążył za wstęgą dymu prosto do nieba. Na straganach z żywnością rozniecano ogień, przygotowywano towary. Alizeh wciągnęła w nozdrza obce zapachy i przymierzyła je w myślach do nazw. Kiedyś uczyła się o jedzeniu – potrafiła rozpoznać żywność po wyglądzie – ale nie miała wystarczająco dużo doświadczenia, by nazwać produkty po zapachu.

Dżinni lubili jedzenie, ale nie potrzebowali go – nie tak, jak większość stworzeń. Dlatego Alizeh porzuciła ten zbytek już parę lat temu. Swoje zarobki przeznaczała na przybory do szycia i regularne kąpiele w lokalnych hammamach. Potrzeba czystości rosła w niej równolegle do zapotrzebowania na wodę. Ogień był jej duszą, ale woda była życiem – było to jedyne, czego potrzebowała do przetrwania. Piła ją, kąpała się w niej, często pragnęła przebywać w jej pobliżu. W rezultacie czystość stała się podstawową zasadą jej życia, tą, którą wbijano jej do głowy od dzieciństwa. Co parę miesięcy wybierała się w głąb lasu, by odnaleźć drzewo arakowe – drzewo szczoteczek do zębów – i zrywała z niego gałązkę, której używała do utrzymywania świeżości w ustach i bieli na zębach. Charakter jej pracy sprawiał, że często się brudziła, więc każdą prawdziwie wolną chwilę, jaką dysponowała, spędzała na szorowaniu się do czysta. To właśnie troska o czystość skłoniła ją do rozważenia zalet obecnego zatrudnienia.

Alizeh przystanęła.

Natrafiła na snop światła słonecznego i stała w nim teraz, grzejąc się w promieniach, podczas gdy w głowie rozkwitały jej wspomnienia.

Wiadro z mydlinami.

Szorstkie włosie szczotki do podłogi.

Jej rodzice, roześmiani.

To wspomnienie było niczym gorący odcisk dłoni na środku piersi. Matka i ojciec Alizeh uznali za konieczne nie tylko to, by nauczyć córkę dbania o własny dom i sprzątania go, lecz także, by dostarczyć jej podstawowej wiedzy na temat niemal wszystkich prac technicznych i mechanicznych – chcieli, żeby znała ciężar codziennego znoju. Ale przecież miała to być jedynie wartościowa lekcja. Nigdy nie sądzili, że ich dziecko będzie w ten sposób zarabiało na życie.

Choć Alizeh spędzała dzieciństwo na doskonaleniu się pod okiem mistrzów i nauczycieli, jej rodzice uczyli ją również pokory, by w ten sposób przygotować dziewczynę na przyszłość, jaką dla niej przewidywali. Zawsze też stawiali na większe dobro, na najwyższą wartość współczucia.

„Poczuj to”, powiedzieli jej kiedyś.

„Kajdany noszone przez twój lud są często niewidoczne dla oka. Poczuj to – powtórzyli – wtedy nawet nie widząc, będziesz potrafiła je rozerwać”.

Czy jej matka i ojciec śmialiby się, gdyby ją teraz zobaczyli? Czy może by płakali?

Alizeh nie miała nic przeciwko zatrudnieniu w służbie – ciężka praca nigdy jej nie przeszkadzała – ale wiedziała, że prawdopodobnie byłoby to rozczarowaniem dla jej rodziców, nawet jeśli oni sami pozostali już tylko wspomnieniem.

Jej uśmiech drgnął.

Chłopak był szybki – a Alizeh rozkojarzona – dlatego potrzebowała sekundy więcej niż zwykle, żeby go zauważyć. A to oznaczało, że nie zauważyła go wcale, dopóki jego nóż nie znalazł się na jej gardle.

– Le man et paczke – powiedział, a jego gorący, kwaśny oddech uderzył ją w twarz.

Mówił po fesztońsku, co oznaczało, że znajdował się daleko od domu i prawdopodobnie był głodny. Stał za nią, przewyższał ją wzrostem, a wolną ręką chwycił ją brutalnie w talii. Wszystko wskazywało na to, że zaatakował ją jakiś barbarzyńca – a mimo to Alizeh jakimś cudem wiedziała, że to tylko chłopiec, choć wyrośnięty jak na swój wiek.

Odezwała się łagodnie:

– Wypuść mnie. Zrób to natychmiast, a daję ci słowo, że nie stanie ci się krzywda.

Roześmiał się.

– Nez beshoff. – „Głupia baba”.

Alizeh przytrzymała paczkę pod lewym ramieniem, a prawą ręką złamała mu nadgarstek. Poczuła, jak ostrze drasnęło ją w gardło, gdy krzyknął i zatoczył się w tył. Złapała go, zanim upadł, chwyciła go za rękę i wykręciła ją, tak by zwichnąć mu bark, po czym pchnęła go w śnieg. Stała teraz nad nim, gdy szlochał, na wpół zagrzebany w zaspie. Przechodnie odwracali spojrzenia, zupełnie niezainteresowani – tak jak się spodziewała – niższymi warstwami świata. Służąca i uliczny chuligan powinni załatwiać swoje sprawy między sobą, oszczędzić służbom porządkowym dodatkowej pracy.

Była to niewesoła myśl.

Alizeh ostrożnie wyciągnęła nóż chłopaka ze śniegu, przyjrzała się prymitywnemu wykonaniu broni. Zmierzyła też spojrzeniem chłopca. Wyglądał niemal tak młodo, jak podejrzewała. Miał jakieś dwanaście lat? Może trzynaście?

Uklękła przy nim, a on zesztywniał, łkanie z miejsca zamarło w jego piersi.

– Nek, nek, lotfi, lotfi… – „Nie, nie, proszę, proszę…”

Ujęła jego zdrową rękę, rozgięła brudne palce i wcisnęła mu rękojeść z powrotem w dłoń. Wiedziała, że biedny chłopak będzie potrzebował tego noża.

Mimo wszystko.

– Są inne sposoby na przetrwanie – wyszeptała po fesztońsku. – Jeśli potrzebujesz chleba, przyjdź do kuchni Willi Baz.

Wtedy chłopak na nią spojrzał, zwrócił na nią całą siłę swojego przerażonego spojrzenia. Widziała, jak szuka jej oczu ukrytych pod snodą.

– Szora? – spytał. „Dlaczego?”

Alizeh niemal się uśmiechnęła.

– Bek mefem – odparła cicho. „Bo rozumiem”. – Bek bidem. – „Bo byłam jak ty”.

Nie czekała, aż chłopak odpowie, tylko podniosła się na nogi i otrzepała spódnice. Poczuła odrobinę wilgoci na gardle, więc wyciągnęła z kieszeni chusteczkę i przycisnęła ją do rany. Stała dalej, nieporuszona, gdy wybił dzwon, obwieszczając godzinę i podrywając do lotu stado szpaków o opalizujących piórach, które zabłysły w słońcu.

Alizeh odetchnęła głęboko, wciągając mroźne powietrze do płuc. Nie znosiła zimna, ale chłód działał przynajmniej otrzeźwiająco, a wieczny dyskomfort rozbudzał ją lepiej niż czarka jakiejkolwiek herbaty. Tej nocy przespała może ze dwie godziny, ale nie mogła sobie pozwolić na rozpamiętywanie tego. Dokładnie za godzinę miała zacząć pracę dla pani Aminy, a to oznaczało, że w ciągu kolejnych sześćdziesięciu minut musi się wyrobić z wykonaniem wielu zadań.

Mimo to stała w miejscu.

Nóż przyłożony do gardła wytrącił ją z równowagi. To nie sam atak wzbudzał w niej niepokój – w czasie, gdy mieszkała na ulicy, musiała sobie radzić z o wiele gorszymi przypadkami niż głodny chłopiec wymachujący nożem – to moment, w którym do niego doszło, był niepokojący. Alizeh nie zapomniała o wydarzeniach minionej nocy, nie zapomniała głosu diabła, twarzy młodego mężczyzny.

Nie zapomniała, po prostu odsunęła to na bok. Zamartwianie się było zajęciem dla niej trzeciorzędnym. To praca wymagająca wolnego czasu, którym dysponowała rzadko, tak więc najczęściej odkładała troski na półkę i pozostawiała je tam, by zbierały kurz, dopóki nie znajdzie dla nich wolnej chwili.

Nie była jednak głupia.

Iblis prześladował ją przez całe życie, doprowadzał niemal do szaleństwa swoimi pokrętnymi zagadkami. Nigdy nie mogła pojąć tego nieprzemijającego zainteresowania nią, bo choć wiedziała, że mróz płynący w jej żyłach czyni ją wyjątkową nawet wśród własnego ludu, wydawał się niewystarczającym powodem do skazywania jej na taką torturę. Alizeh nie mogła znieść tego, że jej życie jest nieustannie przeplatane szeptami potwora.

Diabła przeklinali tak dżinni, jak i glini, ale ludzie potrzebowali całych tysiącleci, by dostrzec tę prawdę: że dżinni nienawidzili go nawet bardziej niż ktokolwiek inny. W końcu to Iblis był odpowiedzialny za upadek ich cywilizacji, za bezświetlną, nieubłaganą egzystencję, na którą przodkowie Alizeh tak długo byli skazani. Z powodu jego czynów – jego arogancji – dżinni wiele wycierpieli z rąk ludzi, którzy przez tysiące lat uznawali za swój boski obowiązek, by wymazywać z powierzchni ziemi te istoty, postrzegane jedynie jako spadkobierców diabła.

Piętna tak wielkiej nienawiści nie da się łatwo pozbyć.

Jednego przynajmniej Alizeh mogła być pewna, ponieważ potwierdzało się to raz za razem: obecność diabła w jej życiu była przepowiednią, zwiastunem nadciągającej udręki. Słyszała jego głos przed każdą śmiercią, przed każdą zgryzotą, przed każdym obolałym stawem, w którym łamało się jej reumatyczne życie. Jedynie w chwilach największej tkliwości serca dopuszczała do siebie tę niedającą spokoju myśl, że diabelskie przesłania stanowią tak naprawdę swego rodzaju pokrętną życzliwość, tak jakby Iblis sądził, że swoimi ostrzeżeniami może przytępić nieuchronnie nadciągający ból.

W rzeczywistości strach często tylko pogarszał sprawę.

Alizeh całymi dniami zastanawiała się, jaka nowa tortura na nią spadnie, jaka udręka ją czeka. Nie dało się powiedzieć, ile czasu…

Jej ręka zamarła, zapomniała się. Zakrwawiona chusteczka sfrunęła na ziemię niezauważona. Serce Alizeh zadudniło nagle z siłą końskich kopyt, tłukąc się jak oszalałe w piersi. Ledwo była w stanie oddychać. Ta twarz, ta nieludzka twarz. Tutaj, on jest tutaj…

Już wcześniej ją obserwował.

Niemal w tym samym momencie, w którym zauważyła twarz, zwróciła uwagę na jego pelerynę. Wysokogatunkowa dzianina z czarnej wełny wyglądała na ciężką, kunsztownie wykonaną. Nawet z tej odległości, nawet w takiej chwili dostrzegała jej subtelną wspaniałość. Było to bez wątpienia dzieło madame Nezrin, mistrzyni krawieckiej prowadzącej najznamienitszą pracownię w imperium – Alizeh wszędzie rozpoznałaby jej rękę. W zasadzie to rozpoznałaby wyroby niemal każdej szwalni w imperium, co oznaczało, że wystarczyło jej jedno spojrzenie na nieznajomego, by dowiedzieć się, ile osób będzie udawało rozpacz na jego pogrzebie.

Ten mężczyzna, jak stwierdziła, będzie opłakiwany przez wielką rzeszę pochlebców, bo kieszenie ma bez wątpienia głębsze niż sam Dariusz. Nieznajomy wyglądał na wysokiego i groźnego. Naciągnął na głowę kaptur, który ocieniał mu prawie całą twarz, był jednak o wiele mniej anonimowy, niż na to liczył. Za sprawą wiatru Alizeh dostrzegła skrawek podszewki jego peleryny: została wykonana z najczystszego granatowego jedwabiu, zaprawionego w winie, zahartowanego na mrozie. Stworzenie takiego materiału wymagało długich lat. Tysięcy godzin ciężkiej pracy. Młody mężczyzna prawdopodobnie nie miał pojęcia, co na siebie założył, podobnie jak zdawał się nieświadomy, co mogła ocenić nawet z tej odległości, że klamra przy jego szyi jest wykonana z czystego złota, a za cenę jego prostych, niezdobionych butów można by wyżywić setki rodzin w mieście. Był głupcem, sądząc, że zdoła się tu ukryć, że zdobędzie nad nią przewagę, że…

Zamarła w śmiertelnym przerażeniu.

Zrozumienie budziło się w jej umyśle powoli, a wraz z nim gęsty, wytrącający z równowagi niepokój.

Od jak dawna tam stał?

 

Był raz człowiek,

co na ramionach węże miał

 

Prawdę powiedziawszy, Alizeh mogłaby w ogóle nie zwrócić na niego uwagi, gdyby nie patrzył prosto na nią, gdyby nie napierał na nią spojrzeniem. I wtedy to do niej dotarło – aż nabrała gwałtownie powietrza – uderzyło ją to z siłą grzmotu: widziała go tylko dlatego, że on na to pozwalał.

I kto tu był głupi?

Ona.

Panika rozpaliła w jej piersi ogień. Alizeh poderwała się z ziemi i właściwie zniknęła, rzuciwszy się w ulice z nadprzyrodzoną prędkością, którą zachowywała zwykle na wypadek najgorszych starć.

Nie wiedziała, jakie ciemności sprowadzi na nią ta dziwna glinia twarz. Wiedziała tylko, że nigdy nie zdoła przed nimi uciec.

Mimo to musiała spróbować.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

 

 

Księżyc wisiał na niebie tak wielki, że Kamran miał wrażenie, jakby mógł unieść palec i dotknąć jego powłoki, obrysować jego rany. Wpatrzył się w widoczne na nim żyłki i rozbłyski, w białe blizny przypominające pajęcze gniazda. Przyglądał mu się uważnie, podczas gdy jego myśli biegły dalej, a oczy zwęziły się w reakcji na niewiarygodną iluzję.

Dziewczyna właściwie zniknęła.

Nie miał zamiaru się na nią gapić, ale właściwie jak mógł odwrócić wzrok? Dostrzegł zagrożenie w ruchach napastnika, jeszcze zanim mężczyzna wyciągnął nóż. Co gorsza, nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na całe zajście. Dziewczyna mogła zostać okaleczona, porwana lub zamordowana w najokrutniejszy sposób – i choć Kamran zobowiązał się do zachowania anonimowości za dnia, wszelki instynkt, jaki w sobie miał, przymuszał go do wydania ostrzeżenia, do wkroczenia, zanim będzie za późno…

Niepotrzebnie się martwił.

Mimo to wiele rzeczy nie dawało mu spokoju, a najbardziej chyba wrażenie, że w tej dziewczynie coś się nie zgadza. Nosiła wokół oczu i nosa snodę – pasek na wpół przejrzystego jedwabiu, który nie tyle zasłaniał, ile raczej rozmywał jej rysy. Sama snoda nie była niczym niezwykłym, wymagano jej od każdego, kto pracował w służbie. Dziewczyna wyraźnie chciała uchodzić za posługaczkę.

Tyle że służący nie musieli nosić snody poza godzinami pracy, dziwne więc, że ona założyła swoją o tak wczesnej porze, gdy szlachetnie urodzeni leżeli jeszcze w pościeli.

Zdawało się o wiele bardziej prawdopodobne, że wcale nie jest służącą.

Szpiedzy przenikali do królestwa Ardunii od wielu lat, ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy ich liczba niebezpiecznie wzrosła, co stanowiło pożywkę dla dręczącego niepokoju, jaki od niedawna ciążył na umyśle Kamrana i z którego teraz nie potrafił się on otrząsnąć.

Wypuścił pełen frustracji oddech, tak że w mroźnym powietrzu ukształtował się obłoczek.

Z każdą chwilą Kamran zyskiwał coraz silniejsze przekonanie, że dziewczyna tylko ukradła strój służącej, ponieważ jej próba podszycia się była nie tylko nieudolna, lecz także łatwa do obnażenia z powodu nieznajomości licznych zasad i nawyków rządzących życiem niższych klas. Zdradzał ją już sam chód: jak na posługaczkę zbyt starannie stawiała kroki, poruszała się iście po królewsku, co można nabyć jedynie w dzieciństwie.

Nie, teraz Kamran był już pewien, że dziewczyna coś ukrywa. Nie byłby to pierwszy raz, gdy ktoś używał snody, by ukryć się wśród tłumu.

Zerknął na zegar na placu. Przybył do miasta z samego rana, by porozmawiać z Widzącymi, którzy przysłali mu tajemniczą wiadomość z prośbą o audiencję, pomimo że wcale nie zapowiadał swojego powrotu do domu. To spotkanie będzie musiało jednak poczekać, ponieważ ku własnej rozpaczy nie zdołał uciszyć swoich zawsze tak niezawodnych instynktów.

Jakim cudem, mając do dyspozycji tylko jedną wolną rękę, służąca z takim opanowaniem rozbroiła mężczyznę przykładającego jej nóż do gardła? Czy służąca miałaby czas albo pieniądze na naukę samoobrony? I co, u licha, powiedziała temu człowiekowi, że został w śniegu, zanosząc się szlochem?

Rzeczony osobnik dopiero teraz gramolił się na nogi. Burza rudych loków na jego głowie świadczyła dobitnie, że pochodzi z Fesztu, regionu oddalonego przynajmniej o miesiąc drogi na południe od Setaru, stolicy imperium – napastnik nie tylko znajdował się daleko od domu, lecz także zdawał się bardzo cierpieć, ponieważ jedno ramię zwisało mu niżej od drugiego. Kamran patrzył, jak rudzielec przytrzymuje uszkodzoną rękę – najwyraźniej zwichniętą – za pomocą tej zdrowej i ostrożnie łapie równowagę. Łzy przetarły czyste ścieżki na jego brudnych policzkach i po raz pierwszy Kamran przyjrzał mu się dokładniej. Gdyby miał więcej wprawy w okazywaniu własnych emocji, na jego twarzy mogłoby się odmalować zdumienie.

Napastnik był dość młody.

Kamran podszedł do niego szybko, zsuwając po drodze na twarz maskę z misternej plecionki kolczej. Szedł pod wiatr, tak że peleryna smagała go po butach, i zatrzymał się dopiero wtedy, gdy niemal wpadł na chłopca. Na widok zbliżającego się mężczyzny Feszt odskoczył w tył i skrzywił się z bólu wywołanego poruszeniem ręki. Przytulił do siebie zwichnięte ramię i zwinął się, kuląc głowę do piersi jak pokorny wij, a następnie, mamrocząc coś niezrozumiale, próbował minąć nieznajomego.

– Lotfi, hejj, bekhszti… – „Chciałbym przejść, panie, przepraszam…”

Ależ ten chłopak miał tupet, Kamran nie mógł w to uwierzyć. Pocieszające było jednak to, że się nie pomylił: napastnik mówił po fesztońsku i znajdował się daleko od domu.

Miał zamiar oddać chłopca w ręce służb – tylko w tym celu do niego podszedł. Teraz jednak, nie mogąc pozbyć się podejrzeń, zawahał się przez chwilę.

Chłopak znowu spróbował go wyminąć, a Kamran po raz kolejny zagrodził mu drogę.

– Kya tan goft et cheknez? – „Co ci powiedziała ta młoda kobieta?”

Ulicznik się wzdrygnął. Zrobił krok w tył. Jego skóra była o parę tonów jaśniejsza od brązowych oczu, a na nosie miał garść ciemniejszych piegów. Rumieniec wykwitł mu na twarzy nieładnymi plamami.

– Bekhszti, hejj, nek mefem…– „Przepraszam, panie, nie rozumiem…”

Kamran podszedł bliżej, a chłopak o mało co nie zaskomlał.

– Jev man – nakazał. – Pres. – „Odpowiedz mi. Natychmiast”.

Wtedy chłopcu rozwiązał się język i zaczął mówić niemal zbyt szybko, by dało się go zrozumieć. Kamran tłumaczył sobie w głowie na bieżąco:

– Nic, panie… proszę, nie zrobiłem jej krzywdy, to było tylko nieporozumienie…

Kamran złapał dłonią w rękawiczce zwichnięty bark chłopca, a Feszt krzyknął i zaczął dyszeć, gdy nogi się pod nim ugięły.

– Śmiesz kłamać mi prosto w twarz…

– Panie… proszę… – Teraz chłopiec już płakał. – Oddała mi tylko nóż, przysięgam, panie, i… i potem zaoferowała chleb, powiedziała…

Kamran odsunął się, opuszczając rękę.

– Nadal łżesz.

– N-na grób mojej matki, przysięgam. Na wszystko, co święte…

– Oddała ci broń i zaoferowała jedzenie – rzucił Kamran ostro – po tym, jak prawie ją zabiłeś. Po tym, jak próbowałeś ją okraść.

Chłopak pokręcił głową, w jego oczach wezbrały łzy.

– Okazała mi litość, panie… Proszę…

– Dość.

Usta chłopca się zatrzasnęły. Kamran czuł wzbierającą frustrację, miał ogromną ochotę kogoś udusić. Ponownie przebiegł wzrokiem po placu, tak jakby dziewczyna mogła się na nim pojawić z równą łatwością, z jaką wcześniej zniknęła. Jego spojrzenie znowu spoczęło na uliczniku.

Wydobył z siebie głos niczym grzmot.

– Przyłożyłeś nóż do gardła kobiecie jak najgorszy tchórz, jak najpodlejszy łotr. Nawet jeśli ona okazała ci litość, ja nie widzę powodu, by uczynić podobnie. Wydaje ci się, że ujdzie ci to na sucho? Że nie zostanie ci wymierzona sprawiedliwość?

Chłopak spanikował.

– Proszę, panie… pójdę i umrę, panie… sam sobie poderżnę gardło, jeśli mi każesz, tylko nie oddawaj mnie w ręce służb, błagam.

Kamran zamrugał. Z każdą chwilą sytuacja coraz bardziej się gmatwała.

– Dlaczego mówisz takie rzeczy?

Chłopak zaczął potrząsać głową z rosnącą histerią. W oczach miał obłęd, a jego strach zdawał się zbyt namacalny, by mógł być udawany. Po chwili ulicami poniosło się echo jego zawodzenia.

Kamran nie wiedział, jak uspokoić chuligana – nawet umierający żołnierze nigdy nie pozwalali sobie na taką słabość w jego obecności. Za późno przyszło mu do głowy, żeby puścić chłopaka. Ta myśl dopiero zaczęła nabierać kształtów, gdy dzieciak bez ostrzeżenia przeciągnął ostrzem swojej prymitywnej broni po własnym gardle.

Kamran wessał gwałtownie powietrze.

Chłopiec – nawet nie znał jego imienia – zaczął się krztusić własną krwią, z nożem nadal zagłębionym w szyi. Kamran złapał go, gdy ten upadał, i poczuł pod palcami wystające żebra ulicznika. Chłopak był lekki jak ptak o pustych kościach, wydrążonych zapewne przez głód.

Wyuczone odruchy wzięły górę.

Kamran zaczął wydawać przechodniom rozkazy głosem, którego używał, gdy dowodził armią, i zaraz ludzie wyrośli przy nim jak spod ziemi, porzucając własne dzieci, by wykonać jego polecenia. Myśli miał tak zmącone niedowierzaniem, że ledwo zauważył, jak zabrano mu chłopca z rąk i wyniesiono z placu. Wpatrywał się w krew, w splamiony śnieg, w czerwone strużki opływające właz do studzienki – tak jakby nigdy w życiu nie widział śmierci, tak jakby nie oglądał jej tysiące razy. Widział, oglądał, sądził, że zajrzał już w każdy mrok. Ale nigdy wcześniej nie był świadkiem samobójstwa popełnionego przez dziecko.

Wtedy dostrzegł chusteczkę.

Widział, jak młoda kobieta przyciskała ją sobie do gardła, do rany zadanej przez chłopca, który teraz zapewne już nie żył. Patrzył, jak ta dziwna dziewczyna z opanowaniem godnym żołnierza poradziła sobie z groźbą własnej śmierci i wymierzyła sprawiedliwość ze współczuciem godnym świętej. Teraz nie miał już wątpliwości, że była agentką, a w dodatku odznaczała się zadziwiającą bystrością umysłu.

Czyż nie rozpoznała w ułamku sekundy, jak najlepiej postąpić z tym chłopcem? Poradziła sobie znacznie lepiej niż on, lepiej oceniła sytuację. A teraz, gdy zastanawiał się ponownie nad jej wcześniejszą ucieczką, obawy tylko w nim wzrosły. Kamran rzadko doświadczał wstydu, teraz jednak to uczucie w nim szalało, nie dając się uciszyć. Jednym palcem podniósł haftowaną chusteczkę ze śniegu. Spodziewał się, że biały materiał będzie zaplamiony krwią.

Był jednak nieskazitelnie czysty.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY

 

 

 

Kamran zastukał obcasami o marmurową posadzkę z niecodzienną siłą, aż dźwięki poniosły się echem po przestronnych korytarzach jego domu. Po śmierci ojca odkrył, że może iść przez życie popychany wyłącznie jednym uczuciem – a ono, starannie pielęgnowane, rozwijało się w jego piersi żywe i gorące, niczym eksperymentalny narząd.

Był to gniew.

Utrzymywał go przy życiu skuteczniej niż serce.

Kamran odczuwał gniew stale, teraz jednak odczuwał go szczególnie, a biada człowiekowi, który napotkał go w najgorszym usposobieniu.

Gdy schował chusteczkę dziewczyny do kieszeni na piersi, okręcił się na pięcie i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę konia, który czekał cierpliwie na jego powrót. Kamran lubił konie. Nie zadawały pytań, gdy wydawano im polecenia, a przynajmniej nie ustami. Czarnemu ogierowi nie przeszkadzała zakrwawiona peleryna pana ani jego rozdrażnienie.

W odróżnieniu od Hazana.

Minister gonił go teraz z imponującą prędkością – to do niego należała druga para butów dudniących na kamiennej posadzce. Gdyby nie to, że dorastali razem, Kamran mógłby zareagować na tę impertynencję, uciekając się do niezbyt eleganckiej metody rozwiązywania problemów, a mianowicie do siły. Choć to właśnie niezdolność do odczuwania przed nim respektu sprawiała, że Hazan tak doskonale nadawał się do roli ministra. Kamran nie potrafił zdzierżyć pochlebców.

– Jesteś gorszy niż idiota, wiesz? – oznajmił Hazan pogodnie. – Powinieneś zostać przykuty do najstarszego drzewa benzesowego. Powinienem zostawić cię na pastwę skarabeuszy, żeby odarły cię z mięsa do kości.

Kamran nie odpowiedział.

– Zajęłoby im to kilka tygodni. – Hazan go dogonił i teraz z łatwością dotrzymywał mu kroku. – A ja patrzyłbym z radością, jak wyżerają ci oczy.

– Oczywiście przesadzasz.

– Zapewniam cię, że nie.

Kamran zatrzymał się bez ostrzeżenia, a Hazan, co trzeba mu oddać, nawet się nie zachwiał. Obaj młodzieńcy obrócili się naraz do siebie. Hazan był dawniej chłopcem o kolanach przypominających artretyczne knykcie – w dzieciństwie trudno mu było stanąć prosto, nawet gdy zależało od tego jego życie. Kamran nie mógł się nadziwić zmianie, jaka w nim zaszła, temu, że z cherlawego chłopca wyrósł na mężczyznę, który ze swobodą i uśmiechem na twarzy groził księciu koronnemu, że go zamorduje.

Spojrzał swojemu ministrowi w oczy z niechętnym szacunkiem. Byli z Hazanem prawie tego samego wzrostu. Mieli podobną budowę ciała.

I skrajnie odmienne rysy.

– Nie – powiedział Kamran głosem, który nawet jemu samemu wydał się zmęczony. Ostre krawędzie jego gniewu zaczęły się zacierać. – Nie wątpię, że moją okrutną śmierć powitałbyś z radością. Odnoszę się tylko do twojej oceny szkód, które rzekomo wyrządziłem.

Na te słowa w orzechowych oczach Hazana pojawił się błysk – jedyna zewnętrzna oznaka frustracji. Mimo to jego głos brzmiał spokojnie, gdy powiedział:

– To, że w twojej głowie pozostała jakakolwiek wątpliwość co do wagi popełnionego przez ciebie błędu, wskazuje mi tylko, najjaśniejszy panie, że twoją szyję powinien obejrzeć nadworny rzeźnik.

Kamran prawie się uśmiechnął.

– Bawi cię to? – Hazan zrobił starannie wymierzony krok naprzód. – Cóż z tego, że zawiadomiłeś całe królestwo o swojej obecności, że wykrzyczałeś w tłum niezaprzeczalne dowody własnej tożsamości, że wystawiłeś się na łatwy cel, nie mając przy sobie żadnej straży…

Kamran rozpiął klamrę pod szyją, rozprostował kark, upuścił pelerynę. Została złapana przez niewidoczne ręce, przez podobną do zjawy służącą, która przemknęła obok, a następnie zniknęła z zakrwawionym okryciem. W ułamku sekundy Kamran dostrzegł smugę jej snody i znowu przypomniał sobie o tamtej dziewczynie.

Przeciągnął dłonią po twarzy – z ponurym skutkiem. Zapomniał o wyschniętej krwi chłopca, którą miał na rękach i którą najchętniej znowu puściłby w niepamięć. W międzyczasie tylko połowicznie słuchał reprymendy udzielanej mu przez ministra, bo wcale się z nią nie zgadzał.

Książę ani nie uznawał swoich czynów za głupie, ani nie uważał, żeby zainteresowanie sprawami niższych klas leżało poniżej jego godności. Prywatnie dopuszczał argumenty przemawiające za daremnością takiego zaangażowania – wiedział bowiem, że gdyby miał się przejmować każdą napaścią, do jakiej dochodziło na ulicach miasta, ledwo wystarczałoby mu czasu na oddychanie – jednak poza tym, że zainteresowanie życiem ludu Ardunii nie wykraczało ani trochę poza zakres obowiązków księcia, poranny rozlew krwi wydawał mu się czymś więcej niż przypadkowym aktem przemocy. W zasadzie im dłużej analizował tę sytuację, tym groźniejsza mu się zdawała, a jej uczestnicy jawili się mu mniej niewinni, niż z początku sądził. W tamtym momencie uznał za rozsądne, by wmieszać się do tego zajścia…

– Zajścia dotyczącego dwóch bezwartościowych jednostek, które lepiej by na tym wyszły, gdyby zginęły z rąk własnych pobratymców – oświadczył Hazan, nie okazując zbytnich emocji. – Dziewczyna, jak twierdzisz, uznała za stosowne, by puścić chłopaka… ty jednak doszedłeś do wniosku, że pomyliła się w swoim osądzie, tak? Poczułeś potrzebę zabawienia się w Boga? Nie, nie odpowiadaj. Chyba nie chcę wiedzieć.

Kamran tylko omiótł swojego ministra spojrzeniem.

Wargi Hazana zacisnęły się w wąską kreskę.

– Byłbym jeszcze skłonny rozważać, czy za twoją interwencją nie krył się rozsądek, gdyby chłopak faktycznie zabił dziewczynę. Skoro tak się jednak nie stało – powiedział beznamiętnie – nie widzę żadnego uzasadnienia dla tak nierozważnego czynu, mój panie, żadnego wytłumaczenia dla takiej lekkomyślności, poza groteskową potrzebą odgrywania bohatera…

Kamran spojrzał w sufit. Niewiele rzeczy lubił w swoim życiu, ale zawsze doceniał ukojenie płynące z symetrii, z sensownie ułożonych sekwencji. Wpatrzył się teraz w strzeliste sklepienia, w kunsztowne nisze wydrążone w kolejnych niszach. Każda przestrzeń i każde zagłębienie przyozdobiono rozbłyskami metali szlachetnych, a emaliowane kafle ułożono po mistrzowsku w geometryczne wzory powtarzające się w nieskończoność.

Uniósł zakrwawioną dłoń, a Hazan zamilkł.

– Dość – rzekł cicho książę. – Już wystarczająco długo znoszę twoje połajanki.

– Tak, wasza wysokość. – Hazan cofnął się o krok, ale przyjrzał mu się z zaciekawieniem. – Powiedziałbym nawet, że dłużej niż zwykle.

Na twarzy Kamrana pokazał się wymuszony, sardoniczny uśmiech.

– Oszczędź mi łaskawie swojej analizy.

– Śmiem ci przypomnieć, najjaśniejszy panie, że moim imperialnym obowiązkiem jest dostarczyć ci właśnie tej analizy, której tak bardzo sobie nie życzysz.

– Przykry fakt.

– I obmierzłe zadanie, czyż nie? Skoro każda moja rada spotyka się z takim przyjęciem.

– Coś ci podpowiem, ministrze: gdy oferujesz radę barbarzyńcy, rozważ wpierw, czy nie zmniejszyć swoich oczekiwań.

Hazan się uśmiechnął.

– Nie jesteś dziś ani trochę sobą, mój panie.

– Czyżbym był weselszy niż zwykle?

– Masz tego ranka znacznie posępniejszy nastrój, niż byłbyś skory to przyznać. W tym momencie mógłbym zapytać, dlaczego śmierć ulicznego chuligana aż tak cię poruszyła.

– Nie wysilaj się, zmarnowałbyś tylko swój cenny oddech.

– Ach. – Hazan nie przestawał się uśmiechać. – Widzę, że dzień nie dojrzał jeszcze do szczerości.

– Nawet jeśli jestem poruszony – rzucił książę, tracąc resztki panowania nad sobą – wynika to bez wątpienia z zapału, z jakim pragnę ci przypomnieć, że mój ojciec kazałby cię powiesić za taką bezczelność.

– Niewątpliwie – odparł łagodnie Hazan. – Choć właśnie sobie uzmysłowiłem, że daleko ci do ojca.

Kamran poderwał głowę. Bez namysłu dobył miecza z pochwy i dopiero gdy dostrzegł ledwo tłumioną wesołość w oczach ministra, zamarł z dłonią zaciśniętą na rękojeści.

Miał zszargane nerwy.

Od ponad roku przebywał poza domem, zapomniał już, jak się prowadzi normalne rozmowy. Przez długie miesiące służył imperium, zabezpieczając granice, dowodząc wojskiem w starciach zbrojnych, marząc o śmierci.

Konflikt Ardunii z południem trwał od zarania dziejów.

Ardunia była potężnym imperium – najrozleglejszym w całym znanym świecie – a jej największa słabość okazała się z jednej strony ściśle strzeżoną tajemnicą, a z drugiej źródłem ogromnego wstydu: w królestwie kończyła się woda.

Kamran czuł dumę na myśl o istniejącym systemie kanatów – zmyślnych kanałów, które transportowały wodę z warstw podziemnych do zbiorników na powierzchni, skąd ludzie czerpali ją do picia i nawadniania upraw. Problem polegał na tym, że funkcjonowanie kanatów zależało wyłącznie od dostępności wód gruntowych, co sprawiało, że wielkie połacie imperium Ardunii od wieków nie nadawały się do zamieszkania i tylko po części można było temu zaradzić dzięki przewożeniu drogą morską słodkiej wody z rzeki Maszti.

Najkrótsza droga do tego potężnego cieku wodnego prowadziła przez środek Tulanu, niewielkiego sąsiedniego królestwa, doczepionego do najdalej wysuniętej na południe granicy Ardunii. Tulan przypominał pchłę, którą Arduńczykom trudno było z siebie strącić, pasożyta, którego nie dało się ani wytępić, ani pozbyć. Największym marzeniem Ardunii było przeciągnięcie akweduktu przez samo serce południowego kraju, mijały jednak dekady, a jego królowie nie byli skłonni się ugiąć. Jedyną pokojową propozycją Tulanu w zamian za dostęp do wody był okrutny, rujnujący podatek, zbyt wysoki nawet jak dla Ardunii. Arduńczycy wielokrotnie usiłowali po prostu unicestwić Tulan, ich armia ponosiła jednak zadziwiające straty – w wyniku tych starć zginął sam ojciec Kamrana – i nikt na północy nie potrafił zrozumieć dlaczego.

Nienawiść spiętrzyła się między oboma narodami niczym nieprzebyty łańcuch górski.

Przez blisko wiek arduńska flota była zmuszona do wyprawiania się po wodę znacznie bardziej niebezpieczną drogą i odbywania wielomiesięcznych podróży do burzliwej rzeki. Szczęśliwie się zatem złożyło, że Ardunia nie tylko cieszyła się stabilną porą deszczową, lecz także dysponowała utalentowanymi inżynierami, którzy wybudowali zbiorniki retencyjne imponujących rozmiarów, zdolne zgromadzić i przechować wodę deszczową na wiele lat do przodu. Mimo to ostatnimi czasy chmury zawsze wydawały się nie dość obfite, a poziom wody w królewskich cysternach zaczynał się obniżać.

Kamran codziennie modlił się o deszcz.

Królestwo Ardunii nie znajdowało się oficjalnie w stanie wojny – jeszcze nie – jednak również pokój, jak dowiedział się niedawno Kamran, był utrzymywany krwawym kosztem.

– Wasza wysokość. – Niepewny głos Hazana wyrwał księcia z zamyślenia i sprowadził znowu do chwili obecnej. – Proszę o wybaczenie. Przemówiłem nierozważnie.

Kamran podniósł wzrok.

Szczegóły wystroju holu, w którym się znajdował, wyostrzyły się naraz przed jego oczami: lśniące posadzki z marmuru, wyniosłe jadeitowe kolumny, strzeliste, opalizujące sufity. Poczuł w dłoni wytartą skórzaną rękojeść miecza i stopniowo zaczął zyskiwać świadomość muskulatury własnego ciała – zwartej bryły, którą nosił ze sobą zawsze, choć rzadko się nad nią zastanawiał – ciężkości ramion, wagi nóg. Zmusił się do wsunięcia miecza z powrotem do pochwy i przymknął na krótko oczy. Poczuł zapach wody różanej i świeżego ryżu, gdy obok przemknęła służąca z miedzianą tacą zastawioną do posiłku.

Jak długo błądził we własnych myślach?

Ostatnimi czasy stał się niespokojny i rozproszony. Niedawny wzrost liczby tulańskich szpiegów wykrytych na arduńskiej ziemi nie działał dobrze na jego sen – już samo to wystarczyłoby za powód do niepokoju, a tymczasem do informacji wywiadowczych dochodziły jeszcze tysiące własnych obaw, książę bowiem przejmował się nie tylko zapasami wody, lecz także tym, co zobaczył podczas niedawnej misji, a co nie przestawało wytrącać go z równowagi.

Przyszłość zdawała mu się mroczna, a rola, jaką miał w niej odegrać – ponura.

Zgodnie z oczekiwaniami podczas swojej nieobecności przesyłał dziadkowi częste raporty. Jego najnowszy list był pełen wiadomości na temat Tulanu, ponieważ niewielkie królestwo z dnia na dzień poczynało sobie coraz zuchwalej. Plotki o waśniach i politycznych rozgrywkach stawały się coraz głośniejsze, tak że pomimo chwiejnego pokoju utrzymywanego pomiędzy imperiami Kamran podejrzewał, że już wkrótce wojna stanie się nieunikniona.

Wrócił przed tygodniem do stolicy jedynie z dwóch powodów: po pierwsze, ukończywszy niebezpieczną przeprawę morską, musiał uzupełnić główne cysterny, z których woda płynęła do innych, rozsianych po całym imperium, a następnie odstawić bezpiecznie do domu swoje oddziały. Po drugie, dziadek po prostu zażądał jego powrotu.

W odpowiedzi na liczne obawy Kamran otrzymał nakaz przybycia do Setaru. Dla chwili wytchnienia, jak oznajmił mu dziadek. Było to stosunkowo niewinne żądanie i – jak Kamran dobrze wiedział – dość nietypowe.

Książę już tydzień temu zamieszkał znowu w pałacu i z każdym dniem jego niepokój tylko wzrastał. Nie doczekał się jeszcze bezpośredniej odpowiedzi na wiadomość, którą przekazał królowi, a z braku misji do wykonania i żołnierzy na rozkazach zaczynał się coraz bardziej niecierpliwić. Teraz słuchał, jak Hazan wypowiada na głos dokładnie te myśli, sugerując, że właśnie to zniecierpliwienie…

– …mogłoby być jedynym prawdopodobnym wytłumaczeniem twojego porannego zachowania.

Tak. Kamran mógł się zgodzić przynajmniej z tym, że najchętniej wróciłby do wykonywania swoich obowiązków. Uzmysłowił sobie, że musi znowu wyjechać.

I to niedługo.