Ulisses - James Joyce - ebook + książka

Ulisses ebook

James Joyce

3,8

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Przełożył Maciej Świerkocki

Posłowiem opatrzył Piotr Paziński

Od premiery najważniejszego dokonania Joyce’a mija w 2022 roku sto lat. Jak przystało na arcydzieło, „Ulisses” obrósł w tym czasie wielką legendą. Mówi się o nim, że to majstersztyk literackiego modernizmu, najdoskonalsza artystycznie powieść, jaką kiedykolwiek napisano, najtrudniejsza w lekturze (i przekładzie) książka świata, księga ksiąg, zawierająca całą wiedzę ludzkości, powieść z kluczem albo powieść szyfr, kryjąca tajemne treści. Niektórzy komentatorzy twierdzą nawet, że literatura przed tym utworem i po nim to dwa odrębne światy.  „Ulissesa” ustawiono więc na piedestale i koturnach, do wtóru łatwo wpadających w ucho opinii o jego elitaryzmie, dlatego wciąż otacza go sława utworu wybitnie nieprzystępnego językowo i erudycyjnie. Owszem, niesie on i takie filozoficzno-dyskursywne cechy czy wartości, jest jednak dziełem otwartym, wielowarstwowym, które da się odbierać również jako realistyczną, tragikomiczną opowieść o zwykłym ludzkim losie, zrozumiałą pod każdą szerokością geograficzną. Lektura dublińskiej epopei to porywająca przygoda – intelektualna, choć jednocześnie ludyczna, podobna do tej, jaką okazało się jej tłumaczenie, gdyż powieść tę można czytać również dla rozkoszy czysto estetycznych i emocjonalnych, płynących z obcowania z giętkim, pasjonującym, proteuszowym Słowem, na każdej stronie ustanawiającym własny, zaskakujący, a przez to przyjemny w epistemologicznym kontakcie kosmos elementów znaczących i znaczonych.  Drugi polski przekład „Ulissesa” próbuje zwrócić uwagę i na tę jego epikurejską właściwość – w nadziei, że będzie odtąd czytany bardziej jako nadal żywa arcymistrzowska powieść, mniej zaś niczym legenda, dostępna jedynie dla wtajemniczonych.   

Maciej Świerkocki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1167

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (22 oceny)
8
6
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzenczykowska

Całkiem niezła

Ponieważ wreszcie mam więcej czasu, tym razem się zaparłam i "uczciwie" przeczytałam całego "Ulissesa" od deski do deski (jego poprzednią polską wersję znam tylko we framentach). Tłumaczenie jest według mnie (emerytowanej tłumaczki) genialne! Natomiast sama powieść jest bardzo nierówna - zarówno stylistycznie (co oczywiście było zamierzone), jak i w mojej opinii jakościowo - no i (chyba także nawet jak na wiek temu) zdecydowanie za długa... Z ciekawością zabieram się teraz za niewiele mniej obszerną "Łódź Ulissesa", żeby dzięki Tłumaczowi móc lepiej zrozumieć i oby bardziej docenić dzieło Joyce'a.
50
MonikaTanska

Z braku laku…

Genialny przekad Wielkiego NIC.
02
Lost70

Z braku laku…

Strasznie ciężko się czyta
14
piotreklegimi1993

Nie polecam

O ja pierdolę...
17

Popularność




I

Solennie napuszony, pulchny Goguś Mulligan zstąpił z progu u wylotu schodów, niosąc pełną piany do golenia miseczkę, na której leżały skrzyżowane lusterko i brzytwa. Lekki poranny wiaterek podtrzymywał poły żółtego rozpasanego szlafroka za jego plecami. Mulligan wysoko wzniósł miseczkę, po czym zaintonował:

– Introibo ad altare Dei.

Znieruchomiały, spojrzał w dół na ciemne, kręte schody, i krzyknął opryskliwie:

– Chodź tu, Kindż! No chodź, ty strachliwy jezuito.

Uroczyście ruszył naprzód i wszedł na okrągłą barbetę. Odwrócił się, po czym z powagą trzykrotnie pobłogosławił wieżę, najbliższą okolicę i budzące się wzgórza. Zauważywszy Stephena Dedalusa, pochylił się ku niemu i szybko zaczął kreślić w powietrzu znaki krzyża, gulgocząc przy tym gardłowo i kręcąc głową. Naburmuszony, zaspany Stephen oparł się rękami o najwyższy stopień schodów i zmierzył zimnym spojrzeniem rozedrgane, rozgulgotane, końsko pociągłe, błogosławiące go oblicze oraz nieprzystrzyżone i bynajmniej nieokalające tonsury złociste włosy w odcieniu jasnej słojowatej dębiny.

Mulligan zerknął na moment pod lusterko, po czym szybko zakrył nim znowu miseczkę.

– Rozejść się, rozkazał surowo.

I zaraz dodał kaznodziejskim tonem:

– Albowiem, o umiłowani moi, oto jest Krystka prawdziwa: ciało, dusza, krew i o rany boskie! Bardzo proszę o nastrojową muzykę. Panowie, zamknijcie oczy. Chwileczkę. Mamy tu mały problem z białymi ciałkami krwi. Bądźcie wszyscy cicho.

Spojrzał z ukosa w górę i przeciągle, delikatnie gwizdnął, jak gdyby dawał komuś sygnał, a następnie znieruchomiał na chwilę w pełnym zachwytu skupieniu. Jego równe białe zęby połyskiwały gdzieniegdzie złotymi koronkami. Chryzostom. W ciszy odpowiedziały mu dwa głośne przenikliwe gwizdnięcia.

– Dzięki, stary, zawołał raźno. To w zupełności wystarczy. Wyłącz prąd, dobra?

Zeskoczył z barbety i otulając nogi fałdami przypominającego sutannę szlafroka, spojrzał z powagą na swojego widza. Pulchna, wycieniowana, ponura, owalna twarz Mulligana przywodziła na myśl znanego dostojnika Kościoła, średniowiecznego mecenasa sztuk pięknych. Na jego ustach bezdźwięcznie wykwitł sympatyczny uśmiech.

– Przecież to farsa, odezwał się wesoło. Znaczy to twoje imię i absurdalne nazwisko starożytnego Greka.

Wskazał Stephena palcem w przyjacielskim, żartobliwym geście, i podszedł do parapetu, śmiejąc się sam do siebie. Dedalus niechętnie ruszył w jego stronę, zatrzymał się w pół drogi i przysiadł na skraju barbety, wciąż mu się przyglądając, a Mulligan oparł lusterko na parapecie wieży, zamoczył pędzel w miseczce, namydlił twarz i szyję, po czym ciągnął dalej rozbawionym głosem:

– Moje imię i nazwisko też brzmi absurdalnie: Malachi Mulligan, dwa daktyle. Ale słychać w nim helleńską nutę, nie? Jest gibkie i rozbrykane, jak nie przymierzając taki goguś i koziołek jak ja. Musimy pojechać do Aten. Pojedziesz, jeżeli uda mi się namówić ciotkę, żeby wysupłała dwadzieścia funciaków?

Odłożył pędzel i śmiejąc się z uciechy, zawołał:

– Czy Dedalus pojedzie? Nudny jezuskowaty jezuita.

Urwał i zaczął się starannie golić.

– Powiedz mi, odezwał się cicho Stephen.

– Co, mój ukochany?

– Jak długo Haines będzie mieszkał z nami w tej wieży?

Mulligan odwrócił się przez prawe ramię, eksponując ogolony policzek.

– Boże, on naprawdę jest koszmarny, stwierdził szczerze. Zakuta anglosaska pała. Jego zdaniem nie jesteś dżentelmenem. Boże, ci cholerni Angole. Są tacy nadęci, bo mają forsę i gazy. Bo on studiował w Oksfordzie. A wiesz, Dedalusie, że to właśnie ty masz maniery prawdziwego oksfordczyka? Haines nie potrafi cię rozgryźć. To ja nadałem ci najtrafniejsze miano: jesteś Kindż, ostry jak kindżał.

Ostrożnie ogolił podbródek.

– Przez całą noc bredził coś o jakiejś czarnej panterze, odezwał się Stephen. Gdzie trzyma futerał z bronią?

– Żałosny pomyleniec. Spietrałeś się?

– Owszem, odparł Stephen żywo i z narastającym strachem. Na tym odludziu, w ciemności, z obcym facetem, który majaczy i stęka, że zastrzeli czarną panterę. Ty ratowałeś tonących, ale ja nie jestem bohaterem. Jeżeli Haines zostanie, wyprowadzę się.

Mulligan zmarszczył brwi, spoglądając na pianę na ostrzu brzytwy. Zeskoczył ze swojej grzędy i zaczął pospiesznie szperać po kieszeniach spodni.

– Zasraństwo, zawołał chrapliwie i niedelikatnie.

Podszedł do barbety, wcisnął dłoń w kieszeń na piersi Stephena i poprosił:

– Udziel nam pożyczki w postaci twej nosościerki, iżbym mógł wytrzeć brzytew.

Stephen z bólem serca pozwolił mu wyciągnąć swoją brudną, wymiętoszoną chusteczkę do nosa i demonstracyjnie podnieść ją wysoko za róg. Mulligan wytarł brzytwę do czysta, a potem, przypatrując się chusteczce, powiedział:

– Nosościerka barda. Nowy kolor malarski dla irlandzkich poetów: zieleń smarkowa. Prawie czuje się jej smak, no nie?

Ponownie wszedł na parapet i wyjrzał na Zatokę Dublińską, a jego jasnodębinowe loki kołysały się lekko niczym kłosy.

– Jezu, powiedział cicho. Czy morze nie jest takie, jak powiada Algy, czyli że to nasza kochana siwa matka? Smarkozielone morze. Mosznykurczące morze. Epi oinopa ponton. Ach, ci Grecy, Dedalusie. Muszę cię w nich podszkolić. Musisz ich przeczytać w oryginale. Thalatta!Thalatta! Morze to nasza wielka, kochana macierz. Chodź tu, popatrz na nią.

Stephen wstał i podszedł do parapetu. Oparł się o niego, a potem spojrzał w dół na wodę i statek pocztowy, który wychodził właśnie z portu Kingstown.

– Nasza potężna matka, rzekł Mulligan.

W jednej chwili przeniósł badawcze spojrzenie swoich wielkich oczu z morza na twarz Stephena.

– Moja ciotka uważa, że to ty zabiłeś swoją matkę, powiedział. Dlatego nie pozwala mi się z tobą zadawać.

– Ktoś ją zabił, i owszem, odparł ponuro Stephen.

– Do diabła, Kindż, mogłeś uklęknąć, skoro prosiła cię o to umierająca. Czuję się tak samo hiperborejskim nadczłowiekiem jak ty. Ale pomyśleć tylko, że twoja mama, wydając ostatnie tchnienie, błagała, żebyś uklęknął i pomodlił się za nią, a ty jej odmówiłeś. Jest w tobie coś złowrogiego…

Umilkł, żeby raz jeszcze namydlić trochę drugi policzek. Wykrzywił wargi w pobłażliwym uśmiechu.

– Urodziwy komediant i tyle, mruknął do siebie. Kindż, najurodziwszy ze wszystkich komediantów.

Golił się dokładnie i starannie, w milczeniu, z powagą.

Wsparty łokciem na wyszczerbionym granicie Stephen przytknął dłoń do czoła i wbił wzrok w strzępiący się mankiet rękawa swojej czarnej wyświeconej marynarki. Serce przeszywał mu ból, nie był to jednak jeszcze ból miłości. Po śmierci przyszła do niego we śnie, bez słowa, jej wynędzniałe ciało w luźnym brunatnym gieźle zalatywało woskiem i drewnem różanym, a oddech wilgotnym popiołem, gdy pochyliła się nad synem w milczeniu i z wyrzutem. Wzdłuż brzegu wytartego mankietu ciągnęło się morze, które ten stojący obok dobrze odkarmiony facet wysławiał jako wielką kochaną matkę. Matowozieloną płynną masę okalał pierścień zatoki i horyzontu. Przy matczynym łożu śmierci biała porcelanowa miseczka z zielonkawą kleistą żółcią, którą matka wyrywała ze swojej gnijącej wątroby w głośnych, jękliwych atakach torsji.

Mulligan ponownie wytarł brzytwę.

– Ach, ty biedny bezdomny psie, odezwał się dobrodusznie. Muszę ci podarować koszulę i kilka nosościerek. Jak tam te twoje galoty z drugiej ręki?

– Całkiem dobrze leżą.

Mulligan zaatakował brzytwą dołeczek pod dolną wargą.

– Przecież to farsa, stwierdził z zadowoleniem, powinno się raczej mówić, że są z drugiej nogi. Ale jeden Bóg wie, czy nie pozbył się ich jakiś syfilityczny miglanc. Mam takie śliczne szare spodnie w cieniuteńkie paseczki. Będziesz w nich wyglądał jak malowanie. Nie żartuję, Kindż. Do licha, przyzwoicie ubrany prezentujesz się naprawdę morowo.

– Dzięki, odrzekł Stephen. Jeżeli są szare, to nie mogę ich nosić.

– Nie może ich nosić, Mulligan zwrócił się do własnej twarzy w lusterku. Ma swoje zasady. Morduje rodzoną matkę, ale nie włoży szarych spodni w żałobie.

Zręcznie złożył brzytwę i opuszkami palców przeciągnął po gładkiej już skórze.

Stephen odwrócił wzrok od morza i spojrzał na pulchne oblicze o rozbieganych dymnoniebieskich oczach.

– Ten facet, z którym byłem wczoraj wieczorem w tawernie Ship, powiedział Mulligan, twierdzi, że jako ekscentryk cierpisz na o.p.s. Pracuje w wariatkowie, w Richmond, z Conollym Normanem. Na ogólne porażenie szaleństwem.

Zakreślił w powietrzu półkole lusterkiem, aby za pomocą odbijającego się w nim słońca, które zaczęło połyskiwać na wodzie, wysłać tę wiadomość w szeroki świat. Faliste wargi odsłoniły w uśmiechu ogolonej twarzy czubki białych lśniących zębów. Silnym, mocno zbudowanym cielskiem Mulligana wstrząsnął śmiech.

– Przyjrzyj się sobie, ty potworny bardzie.

Stephen pochylił się naprzód, zerknął w rozszczepione krzywą rysą lusterko i włosy stanęły mu dęba. Jak widzi mnie on i inni. Kto wybrał mi tę facjatę? Pysk bezdomnego psa, którego należy uwolnić od pasożytów. Ona też mi zadaje to pytanie.

– Lusterko zwędziłem z pokoju posługaczki, oznajmił Mulligan. Oddaje jej sprawiedliwość. Ciotka zawsze zgadza nieciekawe służące dla Malachiego. Nie chce wodzić go na pokuszenie. A dziewczyna ma na imię Ursula.

Roześmiał się raz jeszcze, po czym odsunął lusterko sprzed spoglądających w nie oczu Stephena.

– Wściekłość Kalibana, który nie widzi swojej twarzy w zwierciadle, powiedział. Szkoda, że Wilde już nie żyje i nie może cię zobaczyć.

Stephen cofnął się, wyciągnął palec i stwierdził z goryczą:

– To symbol irlandzkiej sztuki. Pęknięte lusterko służącej.

Mulligan nagle wziął Stephena pod rękę i zaczął obchodzić z nim wieżę dookoła; brzytwa i lusterko klekotały mu w tej kieszeni, do której je sobie wcisnął.

– Nieładnie z mojej strony, że tak się z tobą droczę, co, Kindż? zagadnął dobrotliwie. Bóg wie, że masz w sobie więcej animuszu niż jakikolwiek inny irlandzki pisarz.

Znów odparował sztych. Boi się lancetu mojej literatury, tak jak ja jego. Zimnej stalówki.

– Pęknięte lusterko służącej. Powiedz to temu oksfordczykowi z dołu, temu wołu z pozłacanymi rogami, i naciągnij go na gwineę. Ma forsy jak lodu i nie uważa cię za dżentelmena. Jego stary zbił majątek, sprzedając jalapę Zulusom, albo na jakimś innym paskudnym szwindlu. Boże, Kindż, gdybyśmy tylko umieli współpracować, może udałoby się nam coś zrobić dla tej wyspy. Zhellenizować ją.

Ramię Cranly’ego. Ramię Mulligana.

– I pomyśleć tylko, że musisz żebrać u tych świń. Ja jeden wiem, jaki jesteś. Dlaczego nie chcesz mnie obdarzyć większym zaufaniem? Masz do mnie jakieś żale? Chodzi ci o Hainesa? Jeżeli będzie rozrabiał, sprowadzę tu Seymoura i pochlastamy mu łachy gorzej niż tamci wtedy Clive’owi Kempthorpe’owi.

Krzyki forsiastych młodzieńców w mieszkaniu Kempthorpe’a. Blade twarze, najeźdźcy: trzymają się pod boki ze śmiechu, obejmują jeden drugiego, O, niech ja skonam! Przekaż jej tę wiadomość delikatnie, Aubrey! Skonam ze śmiechu! Strzępy jego pociętej koszuli chłoszczą pustą przestrzeń, gdy w opuszczonych do kostek spodniach skacze i kuśtyka wokół stołu, ścigany przez Adesa z kolegium Magdalen, dzierżącego w ręku nożyce krawieckie. Pozłacany marmoladą pysk przerażonego cielca. Nie ściągajcie mi spodni! Zabraniam wam, nie wygłupiajcie się!

Krzyki przez otwarte okno płoszą wieczór na kwadratowym dziedzińcu. Głuchy ogrodnik w fartuchu i masce ochronnej, w której wygląda niczym Matthew Arnold, pcha kosiarkę na ponurym trawniku, kątem oka przyglądając się roztańczonym plamkom ściętych źdźbeł.

My sami, Sinn Féin… Nowy poganizm… Omphalos.

– Niech zostanie, powiedział Stephen. Jest w porządku, przeszkadza mi tylko w nocy.

– No to o co chodzi? spytał zniecierpliwiony Mulligan. Wykrztuś to wreszcie. Jestem z tobą całkowicie szczery. Co ty tam znowu masz do mnie?

Przystanęli, żeby popatrzeć w stronę obłego przylądka Bray Head spoczywającego na wodzie niczym pysk śpiącego wieloryba. Stephen w milczeniu uwolnił rękę z uścisku Mulligana.

– Chcesz, żebym ci powiedział?

– Tak. O co ci chodzi? Nie przypominam sobie, żeby coś się stało.

Spojrzał Stephenowi w oczy. Mulliganowe czoło owiał łagodny wietrzyk, delikatnie rozdmuchując mu nieuczesane jasne włosy i ożywiając srebrzyste ogniki niepokoju w jego oczach.

Przygnębiony własnym głosem Stephen zapytał:

– Pamiętasz dzień, kiedy odwiedziłem cię pierwszy raz po śmierci mojej matki?

Mulligan natychmiast zmarszczył brwi.

– Co? Gdzie? Nic nie pamiętam. Wyłącznie idee i wrażenia zmysłowe. A dlaczego? Co się wtedy stało, w imię boże?

– Parzyłeś akurat herbatę i poszedłeś po więcej gorącej wody. Wtedy z salonu wyszła twoja mama i jakiś jej gość. Zapytała, kto jest u ciebie w pokoju.

– Tak? I co odpowiedziałem? Nie pamiętam.

– Odpowiedziałeś: „Och, to tylko Dedalus, którego matka zdechła jak zwierzę”.

Na policzek Mulligana wystąpił rumieniec, czyniący go młodszym i bardziej czarującym.

– Naprawdę? No to co? A cóż w tym złego?

Otrząsnął się nerwowo, by pozbyć się skrępowania.

– A co znaczy śmierć, zapytał, twojej matki, twoja albo moja? Ty widziałeś tylko swoją umierającą matkę, a ja codziennie widzę ludzi, którzy wyciągają kopyta w szpitalu Mater albo w Richmond i których sieka się potem w sali sekcyjnej jak flaki wołowe. Śmierć jest zwierzęca i tyle. Po prostu nieważna. Nie chciałeś uklęknąć, żeby się pomodlić za swoją mamę, kiedy cię o to prosiła na łożu śmierci. Dlaczego? Bo masz w sobie te przeklęte jezuickie skłonności, tylko że zaszczepiono ci je nie tam, gdzie trzeba. Dla mnie to wszystko jest zwierzęcą farsą. Płaty mózgowe pacjentki przestały funkcjonować. Na lekarza mówi „sir Peter Teazle” i próbuje zbierać jaskry z poszwy. Ustępuj jej, dopóki nie będzie po wszystkim. Ukrzyżowałeś ostatnie przedśmiertne życzenie konającej, a obrażasz się na mnie, bo nie skomlę jak wynajęty płaczek od Lalouette’a. To absurd! Być może faktycznie wyraziłem się w ten sposób, nie chciałem jednak znieważyć pamięci twojej matki.

W miarę jak mówił, nabierał większej śmiałości. Osłaniając rany, które słowa Mulligana zadały jego sercu, Stephen odpowiedział bardzo zimno:

– Nie chodzi mi o to, że znieważyłeś ją.

– Więc o co?

– Że znieważyłeś mnie.

Mulligan odwrócił się na pięcie.

– Och, ten facet jest nie do wytrzymania! zawołał.

Odszedł szybkim krokiem wzdłuż parapetu. Stephen pozostał na swoim posterunku, spoglądając ponad spokojnym morzem w stronę przylądka. I morze, i przylądek zrobiły się niewyraźne. Krew pulsowała Stephenowi w oczach, mącąc wzrok, poczuł, że pałają mu policzki.

Z wnętrza wieży zabrzmiał donośny głos:

– Jesteś tam, Mulligan?

– Już idę.

Po chwili Mulligan znów zwrócił się do Stephena i powiedział:

– Popatrz na morze. Co je obchodzą zniewagi? Daj sobie spokój z Loyolą, Kindż, i chodź na dół. Nasz anglosaski zdobywca, Sassenach, łaknie porannego boczku.

Jego głowa ponownie znieruchomiała na chwilę już na szczycie schodów, na wysokości dachu.

– Nie gryź się z tego powodu przez cały dzień, powiedział. Nieważne, co ja myślę. Odrzuć lękliwe smutki.

Głowa Mulligana zniknęła, ale ze schodów dobiegał teraz dudniący, basowy pomruk jego wędrującego coraz niżej głosu:

Nie myśl o smutkach, odrzuć lęk.

Pośród sekretów serca złóż

kochania piołunowy dziw.

Fergus to pan mosiężnych piast…

Z klatki schodowej w spokoju poranka bezszelestnie wypływał leśny mrok, kierując się w stronę morza, na które patrzył Stephen. Lustro wody w zatoce i poza nią ostro bielało, gdy przebiegały po nim lekkie stopy, obute jedynie w światło. Pan mglistobiałych wodnych grzyw. Biała pierś ciemnego morza. Akcenty splatają się po dwa. Struny harfy szarpie dłoń, która łączy splatające się akordy. Spienione, skoligacone słowa połyskują bielą na ciemnej fali przypływu.

Słońce zaczęła powoli zasłaniać chmura, ocieniając zatokę ciemniejszą zielenią. Leżała za jego plecami, czara wody goryczy. Pieśń Fergusa; wyśpiewywałem ją samotnie w domu, przeciągając długie mroczne akordy. Drzwi do pokoju matki były otwarte: chciała słuchać mojej muzyki. Podszedłem do niej oniemiały z przerażenia i żalu. Płakała w tym nieszczęsnym łóżku. Z powodu tych słów, Stephenie; nad kochania piołunowym dziwem.

Gdzie ona teraz jest?

Jej sekrety; stare wachlarze z piór zdobione frędzelkami, przypudrowane piżmem karnety balowe, bursztynowe paciorki błyszczącego różańca w zamkniętej na klucz szufladzie. Jak była mała, w słonecznym oknie jej domu wisiała ptasia klatka. Słyszała starego Royce’a w przedstawieniu o Turko Groźnym i śmiała się z innymi widzami, gdy śpiewał:

Jam jest ów młodzian,

co zostanie odzian

w niewidzialność.

Fantasmagoryczna radość, złożona i schowana; piżmoperfumowana.

Pośród sekretów serca złóż…

Złożona i schowana w pamięci natury razem ze swoimi zabawkami. Jego pogrążony w zadumie umysł osaczają wspomnienia. Szklanka wody z kranu po przyjęciu sakramentu. Wypestkowane jabłko pełne brązowego cukru, piekące się dla niej w kominku pewnego posępnego jesiennego wieczoru. Jej kształtne paznokcie czerwone od krwi rozgniecionych wszy z dziecięcych koszul.

Po śmierci przyszła do niego we śnie, bez słowa, wynędzniałe ciało w luźnym brunatnym gieźle pachniało woskiem i drewnem różanym, a oddech wilgotnym popiołem, gdy pochyliła się nad nim, bezgłośnie wypowiadając tajemnicze słowa.

Szkliste oczy, patrzące już zza grobu, by wstrząsnąć moją duszą i złamać ją. Tylko na mnie. Upiorna świeca, żeby oświetlała jej agonię. Upiorne światło na umęczonej twarzy. Chrapliwy głośny oddech, rzęziła z przerażenia, kiedy wszyscy modlili się na klęczkach. Patrzyła mi w oczy, żeby mnie powalić na kolana. Liliata rutilantium te confessorum turma circumdet: iubilantium te virginum chorus excipiat.

Ty demonie cmentarny! Trupojadzie!

Nie, mamo. Daj mi spokój, daj mi żyć.

– Ahoj, Kindż!

Z wnętrza wieży dobiegł śpiewny głos Mulligana. Rozległ się ponownie, zbliżał się. Stephen, wciąż rozedrgany od krzyku swojej duszy, usłyszał ciepłe, płynne światło słoneczne, a za plecami przyjazne słowa.

– Dedalus, ty ślamazaro, bądź tak miły i zejdź na dół. Śniadanie gotowe. Haines przeprasza, że nas wczoraj obudził. Już wszystko dobrze.

– Idę, odpowiedział Stephen, odwracając się.

– To chodź, na litość boską. Na moją litość i na litość nas wszystkich.

Głowa Mulligana zniknęła i pojawiła się znowu nad schodami.

– Powiedziałem mu o tym twoim symbolu sztuki irlandzkiej. Mówi, że to szalenie błyskotliwy koncept. Naciągnij go na tego funciaka, co? Znaczy na gwineę.

– Dziś rano dostaję pensję, odpowiedział Stephen.

– Szkolny łup? Ile? Cztery funciaki? Pożycz no jednego naszej osobie.

– Jak chcesz, odparł Stephen.

– Cztery błyszczące suwereny, zawołał z zachwytem Mulligan. Pójdziemy na wspaniały durch, żeby zadziwić druidycznych druidów. Cztery suwereny wszechmogące.

Wyrzucił ręce w górę i ciężkim krokiem zbiegł po kamiennych schodach, fałszując z cockneyowskim akcentem:

O, czy nie będzie nam wesoło

pić whiskey, piwo i wino w koło

w koronacji

w koronacji dzień?

O, czy nie będzie nam wesoło

w koronacji dzień?

Ciepłe słońce weseli się nad morzem. Na parapecie świeciła niklem zapomniana miseczka do golenia. Dlaczego miałbym ją znieść na dół? Może raczej niech zostanie tu na cały dzień, zapomniana przyjaźń?

Podszedł bliżej, przez chwilę trzymał naczynie w dłoniach, dotykając jego chłodu i czując woń kleistej jak ślina piany, w której sterczał pędzel. W ten sam sposób niosłem kiedyś kadzielnicę w Clongowes. Jestem teraz inny, a przecież taki sam. Ministrant. Też sługa. Sługa służącego.

W pogrążonym w półmroku kopulastym salonie wieży wciąż okryty szlafrokiem Mulligan krzątał się żwawo wokół paleniska, na przemian odsłaniając i zasłaniając jego żółty blask. Przez wysokie otwory strzelnicze padały na kamienną posadzkę dwa snopy łagodnego światła, a w ich punkcie stycznym unosił się obłok węglowego dymu i wirujące opary smażonego tłuszczu.

– Udusimy się, powiedział Mulligan. Haines, otwórz drzwi, dobrze?

Stephen postawił miseczkę do golenia na szafce kuchennej. Z hamaka, w którym siedział, podniósł się wysoki mężczyzna, podszedł do drzwi i uchylił ich wewnętrzne skrzydła.

– Masz klucz? – spytał.

– Dedalus ma, odparł Mulligan. O jerum, duszę się.

Nie podnosząc wzroku znad ognia, ryknął:

– Kindż!

– Jest w zamku, odpowiedział Stephen, podchodząc bliżej.

Klucz obrócił się dwukrotnie z chrapliwym zgrzytem, a kiedy ciężkie odrzwia zostały otwarte na oścież, do wnętrza wtargnęły mile widziane światło i rześkie powietrze. Haines wyjrzał z progu na zewnątrz. Stephen przyciągnął swoją ustawioną zatrzaskami do góry walizkę bliżej stołu, usiadł na niej i czekał. Mulligan wrzucił smażeninę na półmisek, który miał pod ręką, zaniósł go wraz z dużym imbrykiem na stół, ciężko postawił naczynia i odetchnął z ulgą.

– Cieknie ze mnie, jak powiedziała świeca, kiedy… Ale sza. Ani słowa więcej na ten temat. Nie śpij, Kindż. Chleb, masło, miód. Wejdź, Haines. Żarcie gotowe. Pobłogosław nas, Panie, i te Twoje dary. Gdzie cukier? Rany koguta, nie ma mleka.

Stephen przyniósł z szafki bochenek chleba, słoik miodu i maselniczkę. Mulligan usiadł, nagle rozzłoszczony.

– Co to za burdel? powiedział. Kazałem jej przyjść po ósmej.

– Możemy wypić czarną, odrzekł Stephen. W szafce jest cytryna.

– Och, niech diabli porwą ciebie i te twoje paryskie fanaberie, rzucił Mulligan. Chcę mleka z Sandycove.

Haines wrócił od drzwi i powiedział cicho:

– Baba z mlekiem idzie już na górę.

– Niech ci Bóg błogosławi, zakrzyknął Mulligan, zrywając się z krzesła. Siadaj. Nalej no herbaty. Cukier jest w torebce. Macie tu, nie będę się dłużej pieprzyć z tymi jajkami.

Porozcinał usmażone jajka na półmisku i rozrzucił je na trzy talerze, mówiąc:

– In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti.

Haines usiadł, żeby nalać herbatę.

– Po dwie kostki na głowę, powiedział. Ależ ty parzysz mocną, Malachi, słowo daję.

Piłując chleb na grube pajdy, Mulligan odezwał się przymilnym głosem staruszki:

– Bo jak se robie herbate, to herbate, powiedziała stara Groganowa. A jak siki, to siki.

– Na Jowisza, to jest prawdziwa herbata, rzekł Haines.

Mulligan piłował dalej chleb i gadał przymilnym głosem.

– „Taka juże jezdem, pani Cahill”, powiada Groganowa. „Na miły Bóg”, pani Cahill na to, „tylko nie daj Boże, żeby i do sików, i do herbaty używała pani tego samego naczynia”.

Gwałtownymi pchnięciami podsuwał kolejno współbiesiadnikom grube, wbite na czubek noża kromki chleba.

– Czysty folklor do twojej książki, Haines, stwierdził z wielkim przejęciem. Pięć linijek tekstu i dziesięć stron przypisów na temat mieszkańców Dundrum i jego rybich bóstw. Takie dzieło wydały siostry przeznaczeń w roku wielkiej wichury.

Zwrócił się do Stephena, podniósł brew i dostojnym, zaintrygowanym głosem zapytał:

– Pomnisz może, bracie, czy o naczyniu do sików i herbaty, będącym własnością starej Groganowej, wspomina się w Mabinogionie, czy jednak w Upaniszadach?

– Chyba się nie wspomina, odparł z powagą Stephen.

– Doprawdy? odpowiedział Mulligan takim samym tonem. A to z jakiego powodu, proszę ja ciebie?

– Wydaje mi się, zauważył Stephen z pełnymi ustami, że tego rodzaju naczynie nie występuje ani w Mabinogionie, ani poza nim. Można natomiast przypuszczać, że stara Groganowa była spokrewniona z Mary Ann.

Na twarzy Mulligana wykwitł pełen zachwytu uśmiech.

– Urocze, zauważył z przesadną słodyczą, odsłaniając białe zęby i sympatycznie przymrużając oczy. Tak uważasz? To absolutnie urocze.

Po chwili jego twarz nieoczekiwanie się zachmurzyła i Mulligan znowu energicznie piłując chleb, zaczął warczeć chrapliwie i skrzekliwie:

Bo zacna Mary Ann

wszystko w nosie ma

i kieckę swą podnosząc…

Napchał sobie do ust smażonych jajek na boczku i żując, buczał basowo.

W otwartych drzwiach pociemniało, kiedy ktoś wszedł do środka.

– Mliko, proszę pana.

– Niech pani wejdzie, powiedział Mulligan. Dawaj dzban, Kindż.

Staruszka podeszła bliżej i stanęła koło Stephena.

– Pienkny mamy ranek, szanowny panie, powiedziała. Chwała Bogu.

– Komu? zapytał, zerkając na nią Mulligan. No tak, jakże by inaczej.

Stephen sięgnął za siebie i wyjął z szafki dzbanek na mleko.

– Tubylczy wyspiarze, Mulligan zwrócił się beztrosko do Hainesa, często przywołują poborcę napletków.

– Ile, szanowny panie? spytała staruszka.

– Kwartę, odparł Stephen.

Patrzył, jak kobieta nalewa tłuste białe mleko do miarki, a potem do dzbanka, nie swoje. Stare zwiędłe sutki. Nalała kolejną miarkę, a po chwili dokładkę. Stara i tajemnicza, przybyła z porannego świata, może jest posłańcem. Nalewając mleko, chwaliła jego smak. Siada o świcie w kucki przy cierpliwej krowie na soczystej łące niczym czarownica na muchomorze, jej pomarszczone palce śmigają wokół tryskających wymion. Rosojedwabiste bydło ryczało wokół niej, albowiem ją znało. Najpiękniejszą z krów lub ubogą starowiną, tak nazywano Irlandię w dawnych czasach. Starucha tułaczka, skromniejsza postać istoty nieśmiertelnej, usługująca zarówno swojemu zdobywcy, jak i rozpustnikowi, który ją zdradził, obaj przyprawili jej rogi, została posłańcem tajemnego poranka. Nie wiedział, czy po to, żeby mu służyć, czy żeby go upomnieć, nie zniżyłby się jednak do tego, by błagać o jej przychylność.

– Rzeczywiście piękny, proszę pani, stwierdził Mulligan, nalewając wszystkim mleko do kubków.

– Skosztujcie, szanowny panie.

Napił się, spełniając jej prośbę.

– Gdybyśmy tylko mogli codziennie spożywać takie dobre jedzenie, zwrócił się dość głośno do staruszki, nasz kraj nie byłby pełen zepsutych zębów i przegniłych bebechów. Zamieszkujemy bagna i moczary, marnie się odżywiamy, a nasze ulice są pokryte piachem, końskim nawozem i plwocinami gruźlików.

– Uczy się pan na doktora, szanowny panie? spytała.

– Tak, proszę pani, odrzekł Mulligan.

Stephen słuchał w pełnym pogardy milczeniu. Pochyla starczą głowę na donośny głos swojego kostoprawa, szamana; mnie lekceważy. Na jego głos, bo to on rozgrzeszy i namaści przed złożeniem do grobu wszystko, co z niej zostanie, z wyjątkiem nieczystego łona kobiety, ofiary węża, z żebra mężczyzny stworzonej, nie na podobieństwo Boga. I pochyla głowę na drugi donośny głos, który teraz nakazuje jej milczeć i patrzeć pytającym, niespokojnym wzrokiem.

– Rozumie pani? zapytał Stephen.

– To po francusku, szanowny panie? staruszka zwróciła się do Hainesa.

Haines przemówił do niej ponownie, dłużej, z pewnością siebie.

– Po irlandzku, powiedział Mulligan. Gwarzycie po gaelicku?

– Cóś mi się widziało, że to irlandzki, tak na słuch. Pochodzi pan ze zachodu, szanowny panie?

– Jestem Anglikiem, odparł Haines.

– Ten pan jest Anglikiem, oświadczył Mulligan, i uważa, że w Irlandii powinniśmy mówić po irlandzku.

– Pewnie, że tak, odrzekła staruszka, i wstydno mi, że nie znam irlandzkiego. Ale te, co go znajom, mówiom, żeć to wspaniały jenzyk.

– Wspaniały to za mało powiedziane, stwierdził Mulligan. Jest cudowny, absolutnie. Dolej nam jeszcze herbaty, Kindż. Pani też się napije?

– Nie, dziękuję, proszę pana, odpowiedziała staruszka, wsuwając pałąk od bańki na ramię i zbierając się do wyjścia.

Odezwał się do niej Haines:

– Ma pani rachunek? Powinniśmy jej zapłacić, no nie, Mulligan?

Stephen nalewał herbatę do trzech kubków.

– Rachunek, szanowny panie? zapytała, zatrzymując się. No, to bendzie dwa pensy za pinte co rano przez siedem dni, znaczy sie siedem razy dwa, to bendzie szyling i dwa pensy, i tera kwarta co rano przez trzy dni po cztery pensy, to bendom trzy kwarty, znaczy się szyling. Dodać szylinga i dwa pensy, to bendom dwa szylingi i dwa pensy, szanowny panie.

Mulligan westchnął, wcisnął do ust piętkę chleba, grubo posmarowaną masłem z obu stron, wyciągnął nogi i zaczął przetrząsać kieszenie spodni.

– Płacz i płać, Haines zwrócił się do niego z uśmiechem.

Stephen napełnił trzeci kubek, łyżeczka herbaty nieznacznie zabarwiła tłuste, gęste mleko. Mulligan wyciągnął florena, obrócił go w palcach i zawołał:

– Cud!

Podsunął staruszce monetę, przesuwając ją po blacie ze słowami:

– O więcej nie proś, ma droga. Daję ci wszystko, co mogę.

Stephen położył florena na niechciwej kobiecej dłoni.

– Będziemy winni dwa pensy, powiedział.

– Nie pali się, szanowny panie, odparła starowina, biorąc monetę. Nie pali się. Do widzenia, szanowny panie.

Dygnęła i wyszła, ścigana uczuciowym śpiewem Mulligana:

Serce moje, gdybym miał coś więcej,

więcej rzuciłbym pod twoje nogi.

Mulligan odwrócił się do Stephena.

– Serio, Dedalusie. Jestem goły. Leć do tego swojego szkolnego burdla i przynieś nam trochę floty. Bardowie muszą popić i pohulać. Irlandia oczekuje, że każdy mężczyzna spełni dziś swoją powinność.

– Co mi przypomina, odezwał się Haines, wstając, że powinienem wstąpić do waszej biblioteki narodowej.

– Najpierw popływamy, oświadczył Mulligan.

Zwracając się do Stephena, spytał szyderczo:

– Czy dzisiaj jest już pora na twoją comiesięczną kąpiel, Kindż?

Następnie wyjaśnił Hainesowi:

– Nasz nieczysty bard upiera się myć tylko raz na miesiąc.

– Golfsztrom obmywa całą Irlandię, odpowiedział Stephen, pozwalając strużce miodu spłynąć z kromki chleba.

Haines, wprawnie zawiązujący sobie apaszkę pod luźnym kołnierzykiem koszulki tenisowej, odezwał się z kąta:

– Jeśli pozwolisz, będę kolekcjonować twoje powiedzonka.

Mówi do mnie. Myją się, kąpią i szorują. Sumnienia wyrzuty. Świadomość i sumienie. A jednak jeszcze jest plama.

– To o pękniętym lusterku służącej jako o symbolu sztuki irlandzkiej jest diablo dobre.

Mulligan kopnął Stephena pod stołem i ciepłym głosem powiedział:

– Zaczekaj, aż usłyszysz, co Dedalus opowiada o Hamlecie.

– Wiesz, mówię poważnie, ciągnął Haines, nadal zwracając się do Stephena. Dokładnie o tym myślałem, kiedy przyszła ta biedna starowina.

– Zarobiłbym coś na tym? spytał Stephen.

Haines roześmiał się, a zdejmując swój miękki szary kapelusz z haczyka, na którym zawieszony był hamak, odparł:

– Tego nie mogę wiedzieć.

Ruszył w stronę drzwi. Mulligan nachylił się do Stephena i z prostacką natarczywością stwierdził:

– Teraz to żeś naprawdę strzelił gafę. Po kiego to powiedziałeś?

– A bo co? odparł Stephen. Muszę zdobyć forsę. Od kogo? Albo od tej mleczarki, albo od Hainesa. Moim zdaniem nie mam innego wyboru.

– To ja go przekonuję, że powinien być dumny, że cię zna, a ty przychodzisz i miotasz tylko te swoje parszywe, złośliwe spojrzenia i ponure jezuickie szyderstwa.

– Nie pokładam jednak większych nadziei ani w niej, ani w nim.

Mulligan westchnął tragicznie i położył Stephenowi rękę na ramieniu.

– Pokładaj ją we mnie, Kindż.

Zmienionym nieoczekiwanie głosem dodał:

– Szczerze mówiąc, na Boga, chyba masz rację. Oni do niczego innego się nie nadają, niech to szlag trafi. Dlaczego nie miałbyś ich wykorzystywać, tak jak ja? Do diabła z nimi wszystkimi. Chodź, wyjdźmy z tego chlewa.

Wstał, rozpasał się z powagą, zrzucił szlafrok i wyrzekł z rezygnacją:

– Mulligan z szat obnażony.

Opróżnił kieszenie na stół.

– Oto twa nochościerka, powiedział.

A wkładając sztywny kołnierzyk tudzież niesforny krawat, przemawiał do nich i strofował je, podobnie jak i dyndającą dewizkę od zegarka. Dłonie Mulligana zanurzyły się w kufrze i przetrząsały go, a wołał przy tym o czystą chusteczkę do nosa. Sumnienia wyrzuty. Boże, po prostu będziemy musieli dać tej postaci kostium. Chcę ciemnoczerwone rękawiczki i zielone buty. Sprzeczność. Czyżbym zaprzeczał sam sobie? Więc dobrze, tak, zaprzeczam. Merkurowy Malachi. Z wymownych rąk Mulligana wyleciał jakiś czarny sflaczały pocisk.

– Masz tu ten swój kapelusz z Dzielnicy Łacińskiej.

Stephen podniósł i włożył nakrycie głowy. Haines krzyknął do nich z progu:

– No jak, idziecie, chłopaki?

– Ja jestem gotów, odparł Mulligan, ruszając w stronę drzwi. Chodź, Kindż. Pewnie zjadłeś wszystko, co po nas zostało. Zrezygnowany, z powagą przestąpił próg i odezwał się nieomalże smutno poważnymi słowy:

– Jak po maśle wyszedł na zewnątrz i gorzko zakrakał, spotkawszy Butterly’ego.

Stephen wziął swą jesionową laskę z jej oparciomiejsca, ruszył za nimi, a gdy tamci schodzili po zewnętrznych schodkach, przyciągnął ku sobie niemrawe, żelazne drzwi i zamknął je na wielkie kluczysko, które schował do wewnętrznej kieszeni.

U stóp schodków Mulligan zapytał:

– Wziąłeś klucz?

– Mam go, odpowiedział Stephen, wysforowując się naprzód.

Szedł dalej. Za plecami słyszał, jak Mulligan ciężkim ręcznikiem kąpielowym niczym pałką siecze najwyższe pędy paproci albo traw.

– Leżeć, mospanie. Jak śmiesz, mospanie?

Haines spytał:

– Płacicie czynsz za tę wieżę?

– Dwanaście funciaków, odparł Mulligan.

– Ministrowi wojny, dorzucił przez ramię Stephen.

Przystanęli, gdy Haines przyglądał się uważnie wieży i powiedział w końcu:

– W zimie jest tu pewnie dość ponuro. Nazywa się Martello?

– Te umocnienia kazał zbudować Billy Pitt, odpowiedział Mulligan, kiedy Francuzi wypłynęli na morze. Ale nasza wieża to omphalos.

– Więc jaka jest ta twoja interpretacja księcia Hamleta? zwrócił się Haines do Stephena.

– Nie, nie, zawołał z bólem w głosie Mulligan. Nie mam na razie siły na dyskusję o Tomaszu z Akwinu i jego pięćdziesięciu pięciu przyczynach, na których oparł swój wszechświat. Ale poczekajcie, niech no tylko wleję w siebie kilka szklanic piwa.

Odwrócił się do Stephena, starannie obciągając spiczaste końce swojej pierwiosnkowej kamizelki.

– Ty nie dałbyś rady poniżej trzech, co, Kindż?

– Moja interpretacja czeka już tyle czasu, odpowiedział obojętnie Stephen, że może poczekać dłużej.

– Budzicie moją ciekawość, uprzejmie stwierdził Haines. Chodzi o jakiś paradoks?

– E tam! odparł Mulligan. Wyrośliśmy już z Wilde’a i paradoksów. Sprawa jest całkiem prosta. Stephen odwołuje się do algebry, by dowieść, że wnuk Hamleta to dziadek Shakespeare’a, a on sam jest duchem własnego ojca.

– Co? zapytał Haines, wyciągając rękę, aby wskazać Stephena. Stephen?

Mulligan zarzucił sobie ręcznik na szyję niczym stułę i gnąc się wpół ze śmiechu, szepnął Stephenowi do ucha:

– Och, cieniu Kindża starszego! Przypomina mi się ta powieść o Jafecie w poszukiwaniu ojca!

– Nasza osoba ranną porą czuje się zawsze zmęczona, zwrócił się Stephen do Hainesa. A długo by opowiadać.

Mulligan, który znów ruszył naprzód, podniósł ręce.

– Język Dedalusowi rozwiązać może tylko święte piwo, stwierdził.

– Chciałem powiedzieć, wyjaśnił Haines Stephenowi, gdy podążyli już obaj za Mulliganem, że ta wieża i klify przypominają mi w pewien sposób Elsynor. „Który się stromo spuszcza w morską otchłań”, mam rację?

Mulligan odwrócił się nagle na chwilę do Stephena, ale nic nie powiedział. W tej jasnej, cichej chwili Stephen zobaczył sam siebie w tandetnej nieciekawej żałobie pomiędzy ich kolorowymi strojami.

– To wspaniała historia, zauważył Haines, sprawiając, że ponownie przystanęli.

Oczy blade jak morze schłodzone wiatrem, bledsze, stanowcze i mądre. Spoglądał ku południowi niczym władca mórz, na zatokę, pustą, jeśli nie liczyć niezbyt wyraźnego pióropusza dymu z pocztowca na rozjaśnionym horyzoncie oraz żaglówki manewrującej w pobliżu mielizny Muglins.

– Czytałem gdzieś jej interpretację teologiczną, powiedział w zamyśleniu. Wykorzystuje koncepcję Ojca i Syna. Syna, który próbuje się zjednoczyć z Ojcem.

Mulligan natychmiast przybrał rozanielony wyraz twarzy i uśmiechnął się szeroko. Popatrzył na nich, jego kształtne usta rozchyliły się radośnie, a oczy, które pozbawił nagle całej przenikliwości, pomrugiwały z szalonego rozbawienia. Kręcił głową niczym kukiełka, a rondo jego panamy zadygotało, gdy zaczął nucić cichym, radosnym i głupkowatym głosem:

Nie masz nade mnie dziwniejszego chłopaka.

Matkę mam Żydówkę, a za ojca ptaka.

Z cieślą Józefem ciągle się wadzimy,

więc zdrowie apostołów oraz Kalwaryi.

Ostrzegawczo podniósł palec.

Nikomu, kto uważa, że nie jestem Bogiem,

nie dam się darmo napić, gdy wina narobię.

Będzie pić samą wodę z nadzieją, że czysta,

boć wino znów w wodę zmienię jak artysta.

Na pożegnanie szarpnął raptownie za jesionową laskę Stephena, podbiegł na skraj klifu, trzepocząc rękami po bokach, jak gdyby to były płetwy albo skrzydła, na których można wzbić się w powietrze, i podśpiewywał dalej:

Żegnajcie już, żegnajcie. Spiszcie, co powiedziałem,

i wszystkim powiadajcie, że z martwych powstałem.

Natura mnie nie zawiedzie, pofrunę pod nieba sklepienia,

a duje na Górze Oliwnej… Do widzenia tedy, do widzenia.

W podskokach zbiegł na ich oczach nad kąpielisko, machając ramionami-skrzydłami. Skakał zwinnie, kapelusik Merkurego trząsł się na świeżym wietrze, niosącym urywane ptasie okrzyki Mulligana.

Haines, który wcześniej śmiał się asekurancko, szedł dalej obok Stephena i powiedział:

– Chyba nie powinniśmy się śmiać. On w gruncie rzeczy bluźni. Chociaż ja też jestem niewierzący. Z drugiej strony jego poczucie humoru w pewien sposób sprawia, że bluźnierstwo staje się nieszkodliwe, nie? Jak zatytułował ten wierszyk? Józef Cieśla?

– Ballada o Jezusie zgrywusie.

– O, rzekł Haines. Słyszałeś ją już kiedyś?

– Wysłuchuję jej trzy razy dziennie po każdym posiłku, odparł oschle Stephen.

– Nie jesteś wierzący, prawda? Chodzi mi o to, że nie jesteś wierzący w wąskim znaczeniu tego słowa. Nie wierzysz w creatio ex nihilo, w cuda ani w osobowego Boga.

– Wydaje mi się, że słowo „wierzący” ma tylko jedno znaczenie.

Haines zatrzymał się, by wyjąć wypolerowaną srebrną papierośnicę z zielonym połyskliwym kamieniem na wieczku. Podważył je kciukiem, a kiedy odskoczyło, podsunął pudełko Stephenowi.

– Dziękuję, powiedział Stephen, biorąc papierosa.

Haines też się poczęstował i zatrzasnął pokrywkę. Schował papierośnicę z powrotem do bocznej kieszeni, z kieszonki kamizelki wyjął niklowane pudełeczko z hubką i krzesiwem, otworzył sprężynującą klapkę, zapalił papierosa i osłaniając ogieniek w muszli swoich dłoni, podsunął go Stephenowi.

– Tak, oczywiście, odezwał się, gdy znów zaczęli iść. Albo człowiek wierzy, albo nie, prawda? Osobiście nie mógłbym przełknąć idei osobowego Boga. Chyba nie jesteś jej zwolennikiem?

– Stoi przed tobą, odpowiedział Stephen z ponurym niezadowoleniem, przedstawiciel straszliwego wolnomyślicielstwa.

Szedł dalej, czekał, aż Haines się do niego odezwie, i ciągnął jesionową laskę u swojego boku. Okucie lekko przesuwało się po ścieżce, chrzęszcząc w okolicach jego pięt. Mój famulus za mną i woła Steeeeeeeeeephen. Zygzak wzdłuż ścieżki. Będą nią iść wieczorem, przyjdą tu w ciemności. On chce ten klucz. Jest mój, ja zapłaciłem czynsz. Teraz spożywam jego gorzki chleb. Oddać mu też klucz. Wszystko. Poprosi o to. Widziałem to w jego oczach.

– W każdym razie… zaczął Haines.

Stephen odwrócił się i zauważył, że zimne spojrzenie, które go zmierzyło, nie było całkowicie nieżyczliwe.

– W każdym razie wydaje mi się, że jesteś się w stanie wyzwolić. Moim zdaniem sam jesteś sobie panem.

– Jestem sługą dwóch panów, odpowiedział Stephen. Anglika i Włocha.

– Jakiego Włocha?

Obłąkana królowa, stara i zazdrosna. Uklęknij przede mną.

– I trzeciego, dodał Stephen, który chce mnie najmować do różnych prac dorywczych.

– Jakiego Włocha? powtórzył Haines. O kogo ci chodzi?

– O imperium brytyjskie, odrzekł, rumieniąc się Stephen, oraz o święty apostolski rzymski Kościół powszechny.

Haines odskubał spod swojej dolnej wargi kilka włókienek tytoniu, zanim odpowiedział.

– Dobrze to rozumiem, oświadczył spokojnie. Śmiem twierdzić, że Irlandczyk wręcz musi myśleć w ten sposób. My w Anglii uważamy, że potraktowaliśmy was nieco niesprawiedliwie. Wygląda na to, że winę ponosi historia.

Pyszne, potężne nazwy tytularne rozbrzmiały w pamięci Stephena triumfem swoich bezwstydnych spiżowych dzwonów: et unam sanctam catholicam et apostolicam ecclesiam; powolny rozrost oraz przemiana rytuałów i dogmatów, przypominająca przemianę jego własnych niekonwencjonalnych przemyśleń, alchemia. Skład apostolski we mszy dla papieża Marcelina II, głosy zlewają się, śpiewają donośnie jak jeden w samotnej afirmacji, a pod osłoną ich śpiewu czujny anioł wojującego Kościoła rozbroił herezjarchów i groził im. Sfora sekciarzy ucieka z przekrzywionymi mitrami; Focjusz i plemię szyderców, do którego należy też Mulligan, i Ariusz przez całe swoje długie życie walczący z doktryną o współistotności Syna i Ojca, jak również Walentyn ze wzgardą odrzucający ziemską powłokę Chrystusa oraz subtelny myśliciel, afrykański herezjarcha Sabeliusz, który utrzymywał, że Ojciec sam jest swoim własnym Synem. Słowa szyderstwa, które Mulligan wypowiedział przed chwilą do najeźdźcy. Daremne szyderstwo. Wszystkich, co tkają wiatr, z pewnością czeka otchłań; groźba kary, rozbrojenie i pogrom ze strony zbrojnych aniołów Kościoła. Michałowe zastępy zawsze bronią go włóczniami i tarczami w godzinie konfrontacji.

Brawo, brawo. Długie brawa. Zut!Nom de Dieu!

– Oczywiście jestem i czuję się Brytyjczykiem, odezwał się głos Hainesa. I nie chcę, żeby z kolei mój kraj wpadł w ręce niemieckich Żydów. W tej chwili to jest nasz narodowy problem, niestety.

Na skraju klifu stali i patrzyli w morze dwaj mężczyźni: przedsiębiorca i przewoźnik.

– Płynie do portu w Bullock.

Przewoźnik jakby ze wzgardą wskazał głową północną część zatoki.

– Tam będzie z pięć sążni, powiedział. Kiedy koło pierwszej przyjdzie przypływ, wyrzuci go tutaj. To już dziewiąty dzień.

Tego topielca. Żaglówka manewruje po pustej zatoce i czeka, aż opuchnięty kłębek wyskoczy na powierzchnię i odwróci się wzdętą, białą niczym sól twarzą do słońca. Oto jestem.

Zeszli krętą ścieżką nad zatoczkę. Mulligan stał na kamieniu w samej koszuli, odpięty krawat marszczył mu się wokół barku. Nieopodal jakiś młodzieniec, trzymający się skalnego występu, powoli przebierał zielonymi nogami jak żaba w głębokiej, galaretowatej wodzie.

– Twój brat jest tu z tobą, Malachi?

– W Westmeath. Z Bannonami.

– Tyle czasu? Dostałem pocztówkę od Bannona. Pisze, że znalazł sobie jakieś miłe młode stworzonko. Fotodziewczynę, tak ją nazywa.

– Pstryknął jej fotkę, co? Krótka ekspozycja.

Mulligan usiadł, by rozsznurować buty. W pobliżu kamiennego występu wystrzeliła na powierzchnię parskająca czerwona twarz jakiegoś starszego mężczyzny. Wdrapał się na skały. Na jego łysinie i okalającym ją tonsurowym wieńcu siwych włosów lśniła woda, która ściekała mu z piersi i brzuszyska i lała się strumieniami zza czarnej obwisłej przepaski biodrowej.

Mulligan odsunął się, żeby ksiądz mógł się przetelepać obok niego, po czym, zerkając na Hainesa i Stephena, pobożnie uczynił czubkiem kciuka znak krzyża na czole, ustach i piersiach.

– Seymour wrócił do miasta, odezwał się młodzieniec, ponownie chwytając się skały. Rzucił medycynę i chce iść do wojska.

– Ach, idź do Boga, powiedział Mulligan.

– Za tydzień jedzie w kamasze. Znasz tę rudą Lily, co lubiła chodzić na molo Carlisle?

– Tak.

– Obłapywała się tam z nim wczoraj wieczorem. Jej ojciec jest obrzydliwie bogaty.

– A czy ona nie jest obrzydliwie w ciąży?

– O to powinieneś zapytać Seymoura.

– Seymour oficerem, kurdeflak, powiedział Mulligan.

Kiwając głową jakby sam do siebie, ściągnął spodnie, wstał i rzucił stereotypowo:

– Wszystkie rude dziewuchy parzą się jak króliki.

Urwał z niepokojem, obmacując swój bok pod roztrzepotaną koszulą.

– Wyparowało gdzieś moje dwunaste żebro, zawołał. Jestem Übermensch. Dwaj nadludzie, bezzębny Kindż i ja.

Ściągnął koszulę i rzucił ją za siebie, gdzie leżała reszta jego ubrania.

– Wchodzisz, Malachi?

– Tak. Posuń się, bo mało jest miejsca w tym łóżku.

Młodzieniec położył się plecami na wodzie i wypłynął na środek zatoczki dwoma długimi, wprawnymi pociągnięciami ramion. Haines usiadł na kamieniu, paląc papierosa.

– Nie kąpiesz się? zapytał Mulligan.

– Później. Nie zaraz po śniadaniu.

Stephen się odwrócił.

– Ja idę, Mulligan.

– Zostaw naszej osobie klucz, Kindż. Żeby mi nie rozwiewało koszuli.

Stephen podał mu klucz, a Mulligan położył go na stosie swojej odzieży.

– I dwa pensy na piwo, dodał. Rzuć je tam.

Stephen rzucił dwa pensy na miękki kopczyk. Ubieranie, rozbieranie. Mulligan wyprostował się, splótł przed sobą dłonie i oznajmił z powagą:

– Pożycza samemu Panu, kto ubogich okrada. Tako rzecze Zaratustra.

Jego pulchna postać plusnęła do wody.

– To na razie, powiedział Haines. Odwrócił się i uśmiechnął do dzikiego Irlandczyka, kiedy Stephen ruszył ścieżką pod górę.

Strzeż się byczych rogów, końskiego kopyta i uśmiechu Anglosasa.

– Ship! zawołał Mulligan. O wpół do pierwszej.

– Dobrze, odpowiedział Stephen.

Szedł wijącą się pod górę ścieżką.

Liliata rutilantium.

Turma circumdet.

Iubilantium te virginum.

W skalnej kolibie siwa aureola księdza, który dyskretnie się tam ubierał. Nie będę nocował dziś w wieży. Nie mogę też wrócić do domu.

Od strony morza dobiegło go łagodne przeciągłe wołanie. Na zakręcie pomachał. Głos odezwał się znowu. Daleko na wodzie połyskliwy, krągły, brunatny łeb foki.

Uzurpator.

– No, Cochrane, jakie miasto po niego posłało?

– Tarentum, panie profesorze.

– Bardzo dobrze. I co?

– Doszło do bitwy, panie profesorze.

– Bardzo dobrze. Gdzie?

Obojętna twarz chłopca zadała to samo pytanie obojętnemu oknu.

Zmyślona przez córy pamięci. A przecież istnieje w jakiś inny sposób, nie jak skłamana przez pamięć. Stwierdzenie wynikające więc z niecierpliwości, łopot Blake’owskich skrzydeł nieumiarkowania. Słyszę, jak rozpada się cały świat, pęka szkło i rozsypują się mury, a czas staje się jednym wściekłym, ostatecznym płomieniem. Co wtedy nam pozostanie?

– Zapomniałem nazwy miasta, panie profesorze. Dwieście siedemdziesiąty dziewiąty rok przed naszą erą.

– Auskulum, powiedział Stephen, zerkając na nazwę i datę w poplamionej bliznami brudu książce.

– Tak, panie profesorze. I powiedział wtedy: „Jeszcze jedno takie zwycięstwo i jesteśmy zgubieni”.

Świat zapamiętał to zdanie. Tępy spokój umysłu. Na wzgórzu ponad trupousianą równiną wsparty na włóczni generał przemawia do swoich oficerów. Wszystko jedno, jaki generał, wszystko jedno, do jakich oficerów. Nastawiają uszu.

– No, Armstrong, powiedział Stephen. A jak Pyrrus skończył?

– Jak skończył, panie profesorze?

– Ja wiem. Niech pan mnie zapyta, zgłosił się Comyn.

– Zaczekaj. Armstrong, no. Co wiesz o Pyrrusie z plemienia Molossów?

W zaciszu tornistra Armstronga spoczywała torebka kruchych rurek z nadzieniem figowym. Od czasu do czasu rolował ciastka w dłoniach i zjadał po kryjomu. Do naskórka warg przylepiały mu się okruszynki. Osłodzony nimi oddech chłopca. Zamożni ludzie, dumni, że ich najstarszy syn służy w marynarce. Vico Road, Dalkey.

– Z plemienia Molossów, panie profesorze? Molossowie wymyślili molo.

Klasa wybuchnęła śmiechem. Bezradosnym, piskliwym, złośliwym śmiechem. Armstrong rozglądał się po swoich kolegach, z profilu jego uśmieszek wyglądał głupkowato. Za chwilę zaśmieją się głośniej, bo wiedzą, że nie potrafię ich zdyscyplinować. I jak wysokie czesne płacą ich tatusiowie.

– W takim razie powiedz mi, rzekł Stephen, szturchając chłopca książką w ramię, co to jest molo.

– Molo, panie profesorze, odpowiedział Armstrong. To coś takiego na wodzie. Coś w rodzaju mostu. Jak molo w Kingstown, panie profesorze.

Niektórzy uczniowie znów się roześmiali, bezradośnie, lecz znacząco. Dwaj w ostatniej ławce zaczęli szeptać. Tak. Wiedzieli swoje, chociaż nie dostali jeszcze nauczki od życia i nie byli niewinni. Żaden z nich. Przypatrywał się ich twarzom z zazdrością. Edith, Ethel, Gerty, Lily. Im podobne; oddechy dziewczyn też były niczym posłodzone herbatą z konfiturami, a ich bransoletki jak gdyby chichotały, kiedy dochodziło do szamotaniny.

– Molo w Kingstown, powtórzył Stephen. Tak, molo to most zawiedziony.

Po tych słowach w spojrzeniach chłopców pojawił się niepokój.

– Jak to, panie profesorze? spytał Comyn. Mosty są nad rzekami.

Dla Hainesa, do jego zeszytu moich złotych myśli. Tutaj nikt ich nie słyszy. Wieczorem w trakcie szaleńczej pijatyki i gadaniny zręcznie przebić wypolerowaną kolczugę jego intelektu. Co z tego? Trefniś na pańskim dworze, traktowany pobłażliwie i bez szacunku, zasłuży na łaskawą pochwałę pana. Dlaczego oni wszyscy wybrali dla siebie tę rolę? Nie tylko dla gładkich pochlebstw. Tym chłopakom historia też przypomina każdą powtarzaną do znudzenia opowieść, a ich ojczyzna lombard.

Gdyby Pyrrus nie padł z ręki niewiasty w Argos albo gdyby nie zasztyletowano Juliusza Cezara. Nie wolno o nich nie myśleć. Czas napiętnował ich i spętał, złożono ich w izbie nieskończonej liczby możliwości, które odrzucili. Czy można jednak uznać je za możliwe, nawet jeśli nigdy nie zostały zrealizowane? Czy możliwe jest raczej tylko to, co się zdarzyło? Tkaj, tkaczu wiatru.

– Niech pan nam coś opowie, panie profesorze.

– Och tak, prosimy. Jakąś historię o duchach.

– W którym miejscu powinniśmy to zacząć? spytał Stephen, otwierając inną książkę.

– Od „Już nie płacz”, odpowiedział Comyn.

– No to jazda, Talbot.

– A duchy, panie profesorze?

– Później, odpowiedział Stephen. Jazda, Talbot.

Śniady chłopak otworzył książkę i sprawnie wsunął ją pod przedpiersie tornistra. Recytował urywane fragmenty poematu, popatrując od czasu do czasu na tekst:

Już nie płacz, smutny pasterzu, nie płacz już,

bo Lycidas, smutku twojego przyczyna,

żyw jest, choć pochłonęły go głębiny mórz…

A zatem to musi być ruch, aktualizacja możności jako możliwości. Określenie Arystotelesa uformowało się pośród odklepywanych linijek wiersza i uleciało w pełną skupienia ciszę biblioteki Sainte-Geneviève, gdzie uczył się co wieczór, bezpieczny od grzechu Paryża. Obok drobny Syjamczyk wkuwał na pamięć podręcznik strategii wojskowej. Wokół mnie nażarte już, lecz nadal żerujące mózgownice; w blasku przezroczystych żarówek, przyszpilone, ich czułki drgają lekko, a w mrokach mojego umysłu chtoniczna gnuśność, niechętna, bojąca się jasności, przesuwa swoje pokryte smoczą łuską cielsko. Myśl jest myślą o myśli. Spokojna jasność. W pewnym sensie istnieje wyłącznie dusza; to forma form. Uspokojenie nagłe, ogromne, rozjarzone; forma form.

Talbot powtórzył:

Lubą mocą Tego, co po wodzie chodził,

lubą mocą…

– Odwróć kartkę, poprosił cicho Stephen. Nic nie rozumiem.

– Co, panie profesorze? spytał z obcesową prostotą Talbot, pochylając się naprzód.

Jego ręka przewróciła stronicę. Osunął się na oparcie krzesła i ciągnął dalej, bo właśnie wróciła mu pamięć. O tym, który chodził po wodzie. Na tych bojaźliwych sercach też kładzie się jego cień, tak jak na sercu oraz wargach szydercy, i na moim. Kładzie się na żarliwych twarzach tych, którzy pokazali mu monetę na podatek. Cesarzowi, co cesarskie, Bogu, co boskie. Powłóczyste spojrzenie ciemnych oczu, zagadkowe, będzie tkane bez końca na krosnach Kościoła. Tak.

Zgaduj-zgadula, jeden, dwa, trzy, cztery,

tata dał mi ziarno do zasiania w ziemi.

Talbot wsunał zamkniętą książkę do tornistra.

– Czy to już cały ten fragment? spytał Stephen.

– Tak, panie profesorze. O dziesiątej mamy hokej.

– Dziś tylko połowa lekcji. Czwartek.

– Kto rozwiąże zagadkę? spytał Stephen.

Upychali książki, grzechotały ołówki, szeleściły kartki. Napierając jeden na drugiego, uczniowie zapinali paski i sprzączki tornistrów, trajkocząc radośnie:

– Zagadkę, panie profesorze? Niech pan zapyta mnie.

– Och, mnie, panie profesorze.

– Tylko żeby była trudna.

– Oto moja zagadka, powiedział Stephen.

Zabrzmiało koguta pianie

aż pod błękitu otchłanie:

zabiły dzwony nieba

o jedenastej, jak trzeba.

Czas, by ta biedna dusza

poszła już do nieba.

– Co to znaczy?

– Co, panie profesorze?

– Panie profesorze, jeszcze raz. Nie dosłyszeliśmy.

Robili coraz większe oczy, kiedy powtarzał wierszyk. Po chwili odezwał się Cochrane:

– Co to znaczy, panie profesorze? Poddajemy się.

Stephen, którego zaczęło drapać w gardle, odpowiedział:

– Lis grzebie swoją babcię pod krzakiem ostrokrzewu.

Wstał i wybuchnął nerwowym śmiechem, na który odpowiedziało mu echo skonsternowanych okrzyków.

Ktoś uderzył kijem hokejowym w drzwi i głos na korytarzu zawołał:

– Hokej!

Poderwali się, wyślizgnęli z ławek i zaczęli przez nie przeskakiwać. Zniknęli błyskawicznie, a z kanciapy dobiegł zaraz stukot kijów, tupot i krzyki.

Sargent, jedyny uczeń, który się ociągał, podszedł powoli do Stephena, pokazując mu otwarty zeszyt. Zmierzwione włosy i cienka szyja podkreślały fajtłapowatość chłopca, a jego niedowidzące oczy patrzyły prosząco zza zaparowanych okularów. Matowy bezkrwisty policzek Sargenta znaczyła nieostra daktylokształtna plama atramentu, świeża i wilgotna niczym śluz ślimaka.

Chłopiec wyciągnął zeszyt. Na górze strony widniało słowo „rachunki”, niżej pochyłe cyfry, a na samym dole koślawy podpis, czyli nieczytelne zawijasy i kleks. Cyril Sargent; jego nazwisko i pieczęć.

– Pan dyrektor Deasy kazał mi to wszystko przepisać, powiedział, i pokazać panu profesorowi.

Stephen dotknął krawędzi zeszytu. Próżny trud.

– Wiesz już, jak to zrobić? zapytał.

– Od zadania jedenastego do piętnastego, powiedział Sargent. Pan dyrektor kazał mi przepisać je z tablicy.

– Poradzisz sobie sam? spytał Stephen.

– Nie, panie profesorze.

Brzydki i niepotrzebny; cienka szyja, zmierzwione włosy i plama atramentu niczym ślimaczy śluz. A przecież ktoś go kochał, jakaś kobieta nosiła go na rękach i w sercu. Gdyby nie ona, rozpędzony świat rozdeptałby go, aż stałby się zmiażdżonym bezkostnym ślimakiem. Kochała jego rzadką wodnistą krew, którą wyssał z jej krwi. A zatem matczyna miłość jest prawdziwa? I nie ma innej prawdy w naszym życiu? Jego leżącą plackiem matkę ujeżdżał w świętym zapale ognisty Kolumban Starszy. Już nie istniała; drżący szkielet spalonej gałązki, woń drewna różanego i wilgotnych popiołów. Uratowała go, nie pozwoliła rozdeptać i odeszła, jakby jej nigdy nie było. Biedna dusza poszła już do nieba, a na wrzosowisku pod osłoną mrugających gwiazd lis o futrze śmierdzącym rudymi oparami grabieży i okrutnych roziskrzonych oczach drapał pazurami w ziemi, nasłuchiwał, darł piach, nasłuchiwał i znowu drapał i drapał.

Stephen usiadł przy chłopcu i rozwiązał zadanie. Dowodzi przy pomocy algebry, że duch Shakespeare’a jest dziadkiem Hamleta. Sargent zerkał na niego z ukosa przez przekrzywione szkła. W kanciapie grzechotały kije do hokeja na trawie; głuchy odgłos uderzenia piłki i nawoływania z boiska.

Znaki ciągnęły się przez całą stronę w uroczystym mauretańskim tańcu, w maskaradzie liter, noszących dziwne czapeczki drugiej i trzeciej potęgi. Podajcie sobie ręce, obrót, ukłoń się partnerce, o tak; skrzaty zrodzone z wyobraźni Maurów. Awerroes i Mojżesz Majmonides też zeszli już z tego padołu, ciemnowłosi mężowie o ciemnych obliczach i myślach, ukazujący w czarodziejskich szklanych kulach zagadkową duszę świata, lśniącą w jasności ciemność, której ta jasność nie potrafiła pojąć.

– Teraz już rozumiesz? Zrobisz drugie zadanie samodzielnie?

– Tak, panie profesorze.

Sargent przepisywał działania długimi, niepewnymi pociągnięciami pióra. Jego nieustannie wyczekująca pomocnego słowa dłoń wiernie prowadziła rozchwiane znaki, a pod matową skórą na twarzy chłopca migotał nikły cień wstydu. Amor matris: dwuznaczny dopełniacz zarówno podmiotowy, jak i przedmiotowy. Wykarmiła go swoją rozrzedzoną krwią i serwatkokwaśnym mlekiem i ukrywała jego powijaki przed wzrokiem obcych.

I ja byłem jak on, spadziste ramiona, brak wdzięku. Moje dzieciństwo garbi się obok mnie. Za daleko, żebym mógł położyć na nim dłoń, chociażby raz lub lekko. Moje jest daleko, a jego sekretne niczym nasze oczy. Senne, skamieniałe tajemnice spoczywają w mrocznych pałacach serc nas obu; tajemnice znużone własną tyranią; tyrani pragnący, by ich zdetronizować.

Zadanie zostało rozwiązane.

– To bardzo proste, stwierdził Stephen, wstając.

– Tak, panie profesorze. Dziękuję, odrzekł Sargent.

Osuszył stronicę cienką bibułą i zaniósł zeszyt z powrotem na swoją ławkę.

– A teraz bierz kij i leć do chłopaków, powiedział Stephen, ruszając za niezgrabnym uczniem do drzwi.

– Tak, panie profesorze.

Na korytarzu zabrzmiało nazwisko chłopca; ktoś wołał go z boiska.

– Sargent!

– Zmykaj, powiedział Stephen. Dyrektor Deasy cię woła.

Stanął na ganku i obserwował marudera, biegnącego na prymitywne, kipiące agresją boisko, gdzie ścierały się ze sobą ostre głosy. Chłopcy byli podzieleni na drużyny, a dyrektor zmierzał w kierunku szkoły, przestępując kępki traw. Na nogach miał gamasze. Gdy dotarł przed budynek, zawołały go kłócące się znów głosy. Pan Deasy zwrócił ku nim swój groźny siwy wąs.

– Co tam znowu? krzyczał raz po raz, nie słuchając chłopców.

– Cochrane i Halliday grają w jednej drużynie, panie dyrektorze, odkrzyknął Stephen.

– Niech pan zaczeka na mnie chwilę w moim gabinecie, a ja tymczasem przywrócę tu porządek.

Poirytowany Deasy ruszył w przeciwną stronę przez boisko, ponownie wołając surowym starczym głosem:

– Co się dzieje? Co tam znowu?

Ostre głosy uczniów otaczały go ze wszystkich stron; krąg licznych postaci zamknął się wokół dyrektora, a jaskrawe słońce rozjaśniało miodowy blond jego nierównomiernie ufarbowanych włosów.

W gabinecie stało stęchłe powietrze przesycone dymem i zapachem matowej, jasnobrązowej, wytartej skóry krzeseł. Jak pierwszego dnia, kiedy się tu ze mną targował. Jak było na początku, teraz. Na kredensie taca z monetami Jakuba II Stuarta, fałszywy skarb torfowiska, jakim jest Irlandia; i zawsze. I dwunastu apostołów wygrawerowanych na rączkach łyżek, wtulonych w purpurowy wyblakły plusz pudełka, którzy skończyli już nauczać wszystkich pogan; i na wieki wieków.

Pospieszne kroki na kamiennym ganku i w korytarzu. Rozdmuchując swój niegęsty wąs, dyrektor przystanął przy stole.

– Po pierwsze, nasze rozliczonko, powiedział.

Wyciągnął z kieszeni surduta przewiązany rzemykiem pugilares, który otworzył się z klapnięciem. Wyjął dwa banknoty, jeden rozdarty na pół, ale sklejony, i starannie ułożył je na stole.

– Dwa, powiedział, obwiązując rzemykiem pugilares i chowając go z powrotem.

A teraz jego trezor na złoto. Dłoń Stephena z zakłopotaniem przesuwała się po muszlach spiętrzonych w zimnym, kamiennym moździerzu; trąbiki, monetki, porcelanki, muszle leopardzie; i ta świdrowata niczym turban emira, i tamta, koncha świętego Jakuba. Majątek starego pielgrzyma, martwy skarb, puste skorupy.

Na miękki aksamit serwety spadł lśniący nowy suweren.

– Trzy, odezwał się dyrektor, obracając w dłoni kasetkę na monety. Praktyczna rzecz. Proszę spojrzeć. Tu wkłada się suwereny. Tutaj szylingi, sześciopensówki, półkorony. A tu koronówki. Niech pan patrzy.

Pan Deasy wycisnął z kasetki dwie korony i dwa szylingi.

– Trzy funty, dwanaście szylingów, powiedział. Chyba się zgadza.

– Dziękuję, panie dyrektorze, odpowiedział Stephen, zgarniając pieniądze ze wstydliwym pośpiechem i chowając je do kieszeni spodni.

– Ależ nie ma za co, zapewnił go Deasy. Zapracował pan na nie.

Dłoń Stephena, znów wolna, wróciła do pustych muszli. Także symboli piękna i władzy. Kupa floty w kieszeni. Symbole zbrukane chciwością i skąpstwem.

– Niech pan ich tak nie nosi, odezwał się dyrektor. Wyciągnie je pan gdzieś i zgubi. Trzeba po prostu kupić taką maszynkę. Przekona się pan, jaka jest praktyczna.

Odpowiedz coś.

– Moja byłaby często pusta, stwierdził Stephen.

Ten sam pokój i pora dnia, ta sama mądrość; i ja taki sam. Już trzeci raz. Trzy pętle tu wokół mnie. No cóż. Mogę je rozerwać nawet i w tej chwili, jeśli zechcę.

– Bo pan nie oszczędza, zauważył Deasy, celując palcem w Stephena. Nie wie pan jeszcze, co to jest pieniądz. Pieniądz to władza, potęga, każdy, kto przeżył tyle lat co ja, dobrze o tym wie. Wiem, wiem. Szkoda, że nie wie młodość. Jak to powiada Shakespeare? „Naładuj tylko kiesę”.

– Jago, mruknął Stephen.

Podniósł wzrok znad bezużytecznych muszli na nieruchome oczy starca.

– Shakespeare wiedział, co znaczą pieniądze, powiedział dyrektor. Bogacił się. Poeta, ale i Anglik. Wie pan, co jest dumą Anglików? Wie pan, jak brzmią najdumniejsze słowa, które można usłyszeć z ust Anglika?

Władca mórz. Jego morskozimne oczy patrzyły na pustą zatokę; winę ponosi historia; za mnie i moje słowa, beznienawistne.

– Że nad jego imperium, odpowiedział Stephen, nigdy nie zachodzi słońce.

– Hola! zawołał Deasy. To nie są słowa Anglika. Wypowiedział je pewien francuski Celt.

Postukał kasetką o paznokieć kciuka.

– Powiem panu, oświadczył uroczyście, jak brzmi najdumniejsza angielska przechwałka. „Żyłem na własny rachunek”.

Uczciwy człowiek, uczciwy człowiek.

– „Żyłem na własny rachunek. Nie pożyczyłem od nikogo ani szylinga”. Pojmuje pan, o co chodzi? Nikomu nie jestem nic winien. Pojmuje pan to?

Mulligan dziewięć funtów, trzy pary skarpetek, para broganów, krawaty. Curran dziesięć gwinei. McCann jedna. Fred Ryan dwa szylingi. Temple dwa obiady. Russell jedna gwinea, Cousins dziesięć szylingów, Bob Reynolds pół gwinei, Köhler trzy gwinee, pani McKernan wyżywienie i mieszkanie za pięć tygodni. Moja kupa floty zda się psu na buty.

– Na razie nie, odrzekł Stephen.

Dyrektor roześmiał się z ironiczną rozkoszą, chowając kasetkę z powrotem.

– Wiedziałem, stwierdził radośnie. Ale pewnego dnia na pewno pan to zrozumie. Jesteśmy wielkodusznym narodem, musimy jednak być także sprawiedliwi.

– Boję się wielkich słów, które tak nas unieszczęśliwiają.

Deasy przez kilka chwil patrzył surowym wzrokiem na kształtnego, masywnego mężczyznę w szkockiej spódnicy, sportretowanego na obrazie wiszącym nad kominkiem: Albert Edward, książę Walii.

– Uważa mnie pan za starego piernika i torysa, odezwał się w zamyśleniu. Widziałem trzy pokolenia od czasów O’Connella. Pamiętam głód w czterdziestym szóstym. Wie pan, że loże oranżystów agitowały za zerwaniem unii już na dwadzieścia lat przed O’Connellem, jeszcze zanim prałaci pańskiego Kościoła potępili go jako demagoga? Są sprawy, o których wy, fenianie, zapominacie.

Cześć nieśmiertelnej pamięci wspaniałego i pobożnego króla. Brylantowa Loża w prześwietnym Armagh poobwieszana trupami papistów. Zamaskowani uzbrojeni osadnicy o ochrypłych głosach, którzy ślubowali wierność Koronie. Czerń fanatyzmu Północy i błękit opartego na Biblii fundamentalizmu. Ogolone buntownicze łby, uspokójcie się.

Stephen zaimprowizował krótki gest.

– W moich żyłach też krąży krew buntowników, oświadczył pan Deasy. Po kądzieli. Jestem jednak potomkiem sir Johna Blackwooda, który głosował za unią. Wszyscy jesteśmy Irlandczykami, wszyscy synami królów.

– Niestety, odrzekł Stephen.

– Dewizą sir Johna, ciągnął twardo dyrektor, było per vias rectas. Zagłosował za unią i włożył buty do konnej jazdy, żeby z Ards of Down pojechać do Dublina i oddać tam swój głos.

La la la, dyna dyna,

kamienista droga do Dublina.

Gburowaty szlachcic w lśniących butach z cholewami, konno. Dzień dobry, choć mokry, sir Johnie. Dzień dobry, choć mokry, panie sędzio… Dzień… Dzień… Para butów z cholewami podryguje tanecznie w drodze do Dublina. La la la, dyna dyna, la la la, dyna dyna.

– To mi coś przypomina, mówił dalej Deasy. Dzięki niektórym pańskim znajomym, ludziom pióra, może mi pan oddać pewną przysługę, panie Dedalus. Mam tutaj list do prasy. Niech pan usiądzie na chwilę. Muszę jeszcze tylko przepisać zakończenie.

Podszedł do stojącego pod oknem biurka, dwoma szurnięciami przysunął się do niego wraz z krzesłem i odczytał kilka słów z kartki nawiniętej na wałek maszyny do pisania.

– Proszę siadać. Przepraszam, rzucił przez ramię, „… jak podpowiada zdrowy rozsądek…”. Chwileczkę.

Zerknął spod krzaczastych brwi na leżący z boku rękopis i pomrukując pod nosem, zaczął powoli stukać w oporne klawisze, prychając od czasu do czasu, kiedy podkręcał wałek, aby zamazać błąd.

Stephen zasiadł bezszelestnie na wprost książęcego majestatu. Dookoła na ścianach jakby w swoistym hołdzie wisiały oprawione podobizny nieżyjących już koni, których potulne łby zastygły w bezruchu: Wstręt lorda Hastingsa, klacz Przestrzelenie księcia Westminsteru, Cejlon księcia Beauforta, zwycięzca Prix de Paris z 1866 roku. Dosiadali ich drobni niczym elfy, czujni dżokeje, czekający na sygnał. Ujrzał ich w pędzie, broniących barw królewskich, i krzyczał do wtóru krzyków przeminionej publiczności.

– Kropka, Deasy zwrócił się do klawiszy maszyny. „Lecz pilne uregulowanie tej ważnej kwestii…”

Tam zaprowadził mnie Cranly, żeby się szybko wzbogacić, polując na zwycięzców między błotozbryzganymi powozami, w odorze bufetu i pośród nawoływań bukmacherów na podwyższeniach, i tam w pstrokatym błocku stoi Piękny Buntownik! Piękny Buntownik! Dziesięć do jednego przeciwko faworytowi. Mijaliśmy graczy w kości i kanciarzy od gry w trzy karty, biegając za końmi, za współzawodniczącymi ze sobą czapeczkami i kurtkami, i przemknęliśmy obok mięsistomordej żony rzeźnika, która łapczywie wciskała nochal w ząbek pomarańczy.

Na boisku zabrzmiały dźwięczne, przeraźliwe wrzaski i warkliwy gwizdek.

Kolejny gol. Cel. Jestem wśród nich, w kotłowaninie walczących, w potyczce życia. Chodzi ci o tego koślawonogiego maminsynka, który wygląda, jakby miał lekkiego kaca? Potyczki. Uderzenia amortyzowane przez czas, jedno za drugim. Potyczki, błoto, zgiełk bitewny, zakrzepłe śmierciorzygi pomordowanych i krzyk grotów włóczni, zwieńczonych skrwawionymi ludzkimi bebechami niczym na przynętę.

– A więc tak, powiedział, wstając, dyrektor.

Podszedł do stołu, spinając kartki. Stephen też się podniósł.

– Wyłożyłem sprawę w pigułce, stwierdził Deasy. Idzie o pryszczycę. Niech pan to tylko przejrzy. Ta kwestia nie podlega dyskusji.

Czy mógłbym wejść na Państwa cenne łamy. Doktryna laissez faire, która tak często w historii naszego kraju. Nasz handel bydłem. Funkcjonowanie całej naszej przestarzałej gospodarki. Sitwa z Liverpoolu, która podstępnie pokrzyżowała irlandzkie plany wobec portu w Galway. Na wypadek pożogi wojennej w Europie. Dostawy zboża i nasion przez wody wąskiego kanału. Absolutna niewzruszoność Ministerstwa Rolnictwa. Wybaczyć aluzję do klasyki. Kasandra. Z powodu kobiety, która nie była warta swojej reputacji. Żeby przejść do sedna.

– Niczego nie owijam w bawełnę, co? zapytał Deasy, a Stephen czytał dalej.

Pryszczyca. Szczepionka znana jako preparat Kocha. Serum i wirus. Odsetek koni, którym podano tę tak zwaną słoną szczepionkę. Księgosusz. Cesarskie konie w Mürzstegu, w dolnej Austrii. Weterynarze chirurdzy. Pan Henry Blackwood Price. Grzeczna propozycja, sprawiedliwy osąd. Jak podpowiada zdrowy rozsądek. Wyjątkowo ważna sprawa. Chwycić byka za rogi w każdym znaczeniu tego określenia. Z podziękowaniem za gościnność na Waszych łamach.

– Chciałbym, żeby to zostało wydrukowane i miało czytelników, powiedział dyrektor. Zobaczy pan, że przy następnym wybuchu zarazy nałożą embargo na irlandzkie bydło. A pryszczycę można leczyć. Już się to robi. Mój kuzyn, Blackwood Price, pisze mi, że w Austrii weterynarze z powodzeniem pielęgnują i leczą chore na pryszczycę zwierzęta. Zaproponowali, że przyjadą do nas. Staram się wywrzeć presję na ministerstwo. A teraz spróbuję nadać sprawie rozgłos. Otaczają mnie trudności… intrygi… zakulisowe naciski… i…

Wyciągnął palec wskazujący, którym zaczął wymachiwać w starczym geście, jeszcze zanim zabrzmiał jego głos.

– Proszę zapamiętać moje słowa, panie Dedalus. Anglia jest w rękach Żydów. To oni zajmują wszystkie najważniejsze stanowiska, są w angielskich finansach, w prasie. A Żydzi to oznaka upadku narodu. Wysysają siły witalne z każdego kraju, w którym się osiedlą. Od lat przewidywałem, że tak będzie. Kupcy żydowscy podjęli już swoją niszczycielską robotę, to równie pewne jak to, że tu stoimy. Dawna Anglia umiera.

Cofnął się gwałtownie, a jego oczy ożywiły się błękitem w przelotnym spojrzeniu na szeroki snop słonecznego światła. Zrobił w tył zwrot i natychmiast odwrócił się z powrotem.

– Umiera, o ile już nie umarła.

Całun kochanej Anglii ladacznice

tkają krzykiem, mknącym przez ulice.

Szeroko otwarte w objawieniu oczy dyrektora przecinały surowym spojrzeniem ten snop światła, w którym się zatrzymał.

– Kupiec, zauważył Stephen, to ktoś taki, kto kupuje tanio i sprzedaje drogo, wszystko jedno, czy jest Żydem czy gojem, prawda?

– Zgrzeszyli przeciwko światłości, odrzekł z powagą pan Deasy. I widać mrok w ich oczach. Dlatego pozostają tułaczami po dziś dzień.

Złocistolicy mężczyźni na migi podający upierścienionymi palcami ceny na parkiecie giełdy paryskiej. Gęganie gęsi. Ich hałaśliwy grubiański rój w świątyni, głowy w przekrzywionych cylindrach obmyślają skomplikowane szalbierstwa. Te stroje, mowa, gesty; nienaturalne. Okrągłe powolne oczy zadawały kłam słowom, gesty ożywione i nieobraźliwe, wiedzieli jednak, ile wrogości piętrzy się wokół nich i że ich zapał jest próżny. Próżna cierpliwość zbierania i przechowywania skarbów. Czas wszystko z pewnością rozproszy. Skarb uskładany przy drodze; złupiony i zmieniający właściciela. Oczy tych ludzi, cierpliwe, były świadome długich lat tułaczki i upokorzeń, jakim musiały poddawać się ich ciała.

– A kto jest bez winy? powiedział Stephen.

– Co pan ma na myśli? zapytał dyrektor Deasy.

Podszedł o krok i stanął przy stole. Niepewnie otworzył usta, jego dolna szczęka przesunęła się w bok. Czy to stara mądrość? Czeka, żeby coś ode mnie usłyszeć.

– Historia, odparł Stephen, jest koszmarem, z którego usiłuję się obudzić.

Chłopcy na boisku wznieśli okrzyk. Warkotliwy gwizdek: gol. A co, jeżeli ten koszmar da ci kopa w tyłek?

– Stworzyciel nie działa jak człowiek, oświadczył Deasy. Cała historia ludzkości zmierza ku jednemu wielkiemu celowi: do Boga.

Stephen gwałtownie wyciągnął kciuk w stronę okna, mówiąc:

– To jest Bóg.

Hurra! Tak! Hurruaa!

– Czyli co? zapytał dyrektor.

– Wołanie na ulicy, odrzekł Stephen, wzruszając ramionami.

Pan Deasy spuścił oczy i przez chwilę ściskał palcami skrzydełka swoich nozdrzy. Uwolnił je po chwili, kiedy podniósł wzrok.

– Ja jestem szczęśliwszy niż pan, powiedział. Popełniliśmy liczne błędy i grzechy. Kobieta sprowadziła grzech na świat. To z powodu kobiety, która nie była warta swojej reputacji, z powodu Heleny, zbiegłej żony Menelaosa, Grecy wojowali z Troją przez dziesięć lat. To niewierna żona jako pierwsza sprowadziła na nasze brzegi obcych, żona MacMurrougha i jej kochaś O’Rourke, książę Breffni. I to kobieta przywiodła Parnella do upadku. Wiele było błędów, wiele niepowodzeń, lecz nie grzech przeciw Światłości. Teraz, u kresu moich dni, stałem się człowiekiem walczącym. A w słusznej sprawie będę walczył do końca.

Bo Ulster rozpocznie tę akcję

i Ulster będzie mieć rację.

Stephen podniósł kartki, które trzymał w dłoni.

– A zatem, panie dyrektorze… zaczął.

– Coś mi się wydaje, powiedział Deasy, że nie popracuje pan u nas zbyt długo. Myślę, że nie jest pan nauczycielem z powołania. Chociaż może się mylę.

– Jestem raczej uczniem, odpowiedział Stephen.

A tutaj czego jeszcze się nauczysz?

Dyrektor pokręcił głową.

– Jest pan tego pewien? Żeby się uczyć, człowiek musi być pokorny. Ale życie jest wielkim nauczycielem.

Stephen znowu zaszeleścił kartkami.

– Natomiast co do tego… zaczął.

– Tak. Ma pan tekst w dwóch egzemplarzach. Jeśli pan może, proszę go jak najszybciej dać do publikacji.

„Telegraph”. „Irish Homestead”.

– Spróbuję i jutro pana zawiadomię. Znam trochę dwóch redaktorów.

– To wystarczy, odrzekł raźno Deasy. Wczoraj wieczorem napisałem do pana posła Fielda. W hotelu City Arms ma się dziś odbyć spotkanie stowarzyszenia handlarzy bydłem. Poprosiłem pana posła, żeby przedstawił im mój list. A pan niech się zorientuje, czy uda się go umieścić w tych pańskich dwóch gazetach. Jakie to tytuły?

– „The Evening Telegraph”…

– To mi wystarczy. Nie ma czasu do stracenia. A teraz muszę odpisać na list od kuzyna.

– Do widzenia, panie dyrektorze, odpowiedział Stephen, wsuwając kartki do kieszeni. Dziękuję.

– Nie ma za co, odparł Deasy, szukając czegoś między papierami na biurku. Jestem już stary, ale w dyskusjach z panem lubię kruszyć kopie.

– Do widzenia, panie dyrektorze, powtórzył Stephen, składając ukłon jego zgarbionym plecom.

Wyszedł na otwarty ganek i ruszył żwirowaną ścieżką pod drzewami, nasłuchując dobiegających z boiska krzyków i postukiwania kijów hokejowych. Przechodząc przez bramę, minął pogrążone w drzemce lwy na kolumienkach; bezzębne potwory. Pomimo wszystko pomogę mu w tej walce. Mulligan nada mi nowy przydomek: bard bykolubny.

– Panie Dedalus!

Biegnie za mną. Mam nadzieję, że żadnych więcej listów.

– Jedną chwileczkę.

– Tak, panie dyrektorze, rzekł Stephen, odwracając się za bramą.

Dyrektor Deasy przystanął, oddychał ciężko i płytko.

– Chciałem tylko jeszcze coś powiedzieć, powiedział. Powiadają, że Irlandia ma honor być jedynym krajem, który nigdy nie prześladował Żydów. Wiedział pan o tym? Nie. A wie pan dlaczego?

Zmarszczył ostro brwi, ponieważ raziło go słońce.

– Dlaczego, panie dyrektorze? spytał Stephen, zaczynając się uśmiechać.

– Dlatego że ich nigdy nie wpuściła, odparł z powagą Deasy.

Z gardzieli dyrektora wyskoczył piorun kulisty kaszlu i śmiechu, ciągnący za sobą charkotliwy łańcuszek flegmy. Pan Deasy odwrócił się szybko, kasłał, śmiał się i wymachiwał uniesionymi rękami.

– Nigdy ich nie wpuściła, zawołał jeszcze raz, krztusząc się ze śmiechu i ciężko stąpając po kamienistej ścieżce skrytymi w gamaszach nogami. Dlatego.

Przeświecające przez kratownicę liści słońce obsypało jego kark, na którym dźwigał swą mądrość, świecidełkami, przypominającymi roztańczone monety.