Ulica Strachu. Kill znaczy zabić - R.L. Stine - ebook

Ulica Strachu. Kill znaczy zabić ebook

R L Stine

3,6

Opis

Jedna z trzech książek serii „Ulica Strachu” powiązana z cyklem filmów o tym samym tytule. Produkcje dostępne na platformie Netflix od lipca 2021 roku.

Los drużyny chearleaderek z Shadyside wisi na włosku ze względu na brak funduszy. To nie najlepszy start dla Gretchen, która właśnie przeniosła się ze starej szkoły, gdzie była prawdziwą gwiazdą. O wolne miejsce w zespole walczy również bogata i rozpuszczona Devra Dalby. Konkurencja jest mordercza i nie toczy się fair. Gdy wkrótce ginie ktoś z kręgu znajomych Gretchen, a ona sama zaczyna otrzymywać wiadomości z groźbami, wszyscy zwracają się przeciwko niej. Czy dziewczynie uda się dołączyć do zespołu i… czy w ogóle ujdzie z tego cało?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 227

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (9 ocen)
3
1
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pathusia

Z braku laku…

taki powrót do młodzieńczych lat.
00

Popularność




Tytuł oryginału GIVE ME A K-I-L-L
Give Me a K-I-L-L Text Copyright © 2017 by Parachute Publishing, LLC Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group. All rights reserved. Copyright © 2021 for the Polish translation by Media Rodzina Sp. z o.o.
Projekt okładki, skład i łamanie Andrzej Komendziński
Zdjęcia na okładce undso.co / Shutterstock Anya Ka / Shutterstock
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie całości albo fragmentów książki – z wyjątkiem cytatów w artykułach i przeglądach krytycznych – możliwe jest tylko na podstawie pisemnej zgody wydawcy.
ISBN 978-83-8265-011-2
Media Rodzina Sp. z o.o. ul. Pasieka 24 61-657 Poznańtel. 61 827 08 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Gretchen Page przeciągnęła szczotką po swoich prostych, jasnych włosach, a wolną ręką przycisnęła telefon do ucha. Próbowała zrobić przedziałek na środku głowy, tak żeby włosy opadały po obu stronach na ramiona. Następnie zaczesała je na czoło, by sprawdzić, jak będzie wyglądać z grzywką.

Patrząc w lustro, po raz kolejny przekonywała się, że włosy są jej największym atutem. Gdyby tylko oliwkowe oczy były nieco szerzej rozstawione, a nie tak blisko nosa, który z kolei wydawał jej się za krótki, zbyt zadarty i beznadziejnie nieelegancki. No i jeszcze ten tragiczny dołek w brodzie!

Gretchen oceniała swoją urodę na siedem w skali od jednego do dziesięciu, co wystarczało, by być najładniejszą cheerleaderką w Savanna Mills High. Teraz jednak zaczęła naukę w szkole Shadyside High, która była dziesięć razy większa. Jak więc mogła konkurować z tutejszymi dziewczynami? W Savanna Mills nie było przecież nawet Sephory.

– Też za tobą tęsknię, Polly – powiedziała, poprawiając komórkę. Odłożyła szczotkę, z westchnieniem odwróciła się od lustra i przysiadła na skraju łóżka. – Fatalna sprawa, zaczynać trzecią klasę w nowej szkole.

Gretchen oparła się o dużą pluszową poduszkę Hello Kitty, którą dostała od babci, kiedy miała osiem lat. Z poduchy wysypała się już duża część wypełnienia, ale Gretchen jakoś nie potrafiła się z nią rozstać. Babcia Hannah była jedyną krewną, którą naprawdę lubiła.

– Zawsze do ciebie dzwonię, kiedy pojawiają się moje koszmary – ciągnęła. – Rozmowa z tobą poprawia mi nastrój. Dziś w nocy niestety znów śniło mi się coś złego. Ten sen był bardzo rzeczywisty, żywy... Sama nie wiedziałam, czy to sen czy jawa.

Gretchen westchnęła.

– Obudziłam się zlana potem. Szczęki bolały mnie od zgrzytania zębami. Na szczęście zawsze mogę do ciebie zadzwonić.

Przyłożyła telefon do drugiego ucha.

– Nie, z nikim się tutaj nie zaprzyjaźniłam.

Gretchen i Polly Brown były w Savanna Mills nierozłączne jak siostry. Ich przyjaźń wybiegała daleko poza to, że obie były kapitankami drużyny cheerleaderek Hawksów.

– Jak miałam to zrobić w ciągu dwóch tygodni? Inni uczniowie wcale nie są tacy otwarci, przecież znają się całe wieki. Tylko ja jestem tutaj nowa.

Gretchen pociągała za nitkę narzuty, słuchając spokojnego głosu przyjaciółki. Przypomniała sobie okrągłą, obsypaną piegami buzię Polly i jej rude kręcone włosy. Wyglądała na dwanaście lat, ale miała głęboki, seksowny głos, który zdawał się wydobywać z głębi jej gardła.

– Więc ta nowa szkoła jest naprawdę wielka? – spytała Polly.

– Przez pierwsze dni nie mogłam znaleźć mojej klasy – odparła Gretchen. – Wyobrażasz sobie? Szkoła ma trzy piętra i ciągnie się w nieskończoność. Tak jak nasze centrum handlowe. Niektórzy uczniowie jeżdżą samochodami z jednych zajęć na drugie.

Usłyszała chichot Polly. Gretchen nigdy nie słynęła z poczucia humoru, zwykle była szczera i poważna. Wiedziała jednak, jak rozbawić przyjaciółkę.

– Chyba fajnie zaczynać coś od nowa. – Gretchen znowu przełożyła telefon do drugiej ręki. – I rozumiem mamę. Wiesz, po tym jak tata ją zostawił, musiała coś zrobić.

– Jasne – bąknęła Polly.

Nigdy nie lubiła rozmawiać o poważnych sprawach. Tak naprawdę przypominała dwunastolatkę nie tylko wyglądem.

– No i kupiła ten dom za naprawdę dobrą cenę – ciągnęła Gretchen. – Agentka powiedziała, że to dlatego, że jest na Fear Street, Ulicy Strachu. No i co z tego? To naprawdę fajna ulica ze wspaniałymi starymi domami, dużymi podwórkami i mnóstwem zieleni.

Znowu przełożyła komórkę i nagle dotarło do niej, że ściska ją tak mocno, że boli ją ręka.

– Mam tu wielki pokój – kontynuowała. – Ba, nawet własną łazienkę. Wyobrażasz sobie? Już nie muszę jej z nikim dzielić. Fear Street jest chyba znana w Shadyside. Ale nie miałam jeszcze czasu, żeby ją wygooglować.

Chłodny powiew wiatru poruszył zasłonami przy otwartym oknie. Gretchen poczuła chłód na skórze i uznała go za wczesny zwiastun jesieni. Chmury zasłaniały słońce, a przez środek jej pokoju przemknął jakiś cień.

– Oczywiście marzę o tym, żeby dostać się do drużyny cheerleaderek – dodała. – Ale strasznie się denerwuję. Wszystko tutaj jest takie wielkie i majestatyczne. Szkoła ma nawet własny stadion. Nie taki jak u nas, z trybunami ustawianymi na trawie.

Gretchen zaśmiała się lekko i mówiła dalej.

– Nie wszyscy tutaj są bogaci. To normalna szkoła, tyle że bardzo poważnie traktuje się tu futbol. Shadyside Tigers zdobyli w zeszłym roku mistrzostwo stanowe. A cheerleaderki pojechały na tournée po całym stanie i też zdobyły nagrodę.

– Kiedy do nich dołączysz, pójdzie im jeszcze lepiej – stwierdziła Polly.

Gretchen ponownie westchnęła.

– Nie jestem tego taka pewna i bardzo się tym stresuję. Uwierzysz, że przez cały tydzień ćwiczyłam u siebie w ogrodzie?

Zanim Polly zdążyła odpowiedzieć, do pokoju weszła matka Gretchen i spojrzała na jej komórkę.

– Z kim rozmawiasz?

Pani Page była wysoka, szczupła i wyglądała na wysportowaną. W Savanna Mills niemal codziennie grała w tenisa i ćwiczyła na siłowni w miejscowym klubie.

Miała krótkie blond włosy, ale ciemniejsze niż córka, ze stylowymi pasemkami po bokach, szerokie opalone czoło, wysokie jak u modelki kości policzkowe i ciemnozielone oczy.

Nie wyglądała na swoje czterdzieści trzy lata, ale Gretchen zauważyła, że rozwód i problemy w domu wyraźnie ją postarzyły. Pod jej oczami pojawiły się cienie, a na policzkach siatka delikatnych zmarszczek. Nawet jej oczy nie lśniły już tak jak kiedyś.

Pani Page starała się to ukryć, używając zbyt mocnego makijażu i wyrazistej pomarańczowej szminki. Przynajmniej tak właśnie, surowo, oceniała to Gretchen.

Matka podeszła do niej szybko. Miała na sobie turkusowy T-shirt i białe szorty do tenisa, w których jej nogi prezentowały się świetnie.

– Z kim rozmawiasz, Gretchen? – powtórzyła.

– Nie twoja sprawa – odparowała córka.

Te słowa zabrzmiały głośniej, niż chciała. Szybko zakończyła rozmowę.

Pani Page złapała oddech.

– Och, przepraszam.

– Idź sobie – powiedziała Gretchen i machnęła wolną ręką.

– Zadałam ci proste pytanie.

– Mamo, chyba rozumiesz, co to znaczy iść sobie, prawda? Przestań krążyć nade mną jak jakiś dron!

– Gretchen, czy nie jesteś przewrażliwiona?

– Nie możesz mnie traktować, jakbym była dzieckiem. Mam prawo do odrobiny prywatności. Nie możesz tak wpadać do mojego pokoju i...

– Po prostu zależy mi na tym, żeby wszystko dobrze ci tu poszło – rzuciła pani Page, czując nagle, że zaczyna jej brakować oddechu. Pociągnęła za brzeg turkusowego T-shirtu, a potem przeciągnęła dłońmi przez krótkie włosy. – Naprawdę nie uważam, żebym naruszyła jakoś twoją prywatność. Po prostu spytałam, z kim rozmawiasz.

Wzrok Gretchen nagle złagodniał. Skinęła głową.

– Dobra, może rzeczywiście jestem trochę przewrażliwiona. – Wzruszyła ramionami. – Nieważne.

Matka zawsze uważała, że mają – jak sama mówiła – trudne relacje. Prawda była taka, że ciężko im się było dogadać, od kiedy Gretchen skończyła dwa i pół roku i nauczyła się słowa „nie”.

Pani Page próbowała pokazać, jak bardzo zależy jej na córce, włączając się we wszystko, co ta robiła. Gretchen czuła się przez nią przytłoczona. Im bardziej próbowała odepchnąć matkę, tym bardziej ta do niej przywierała.

Tak przynajmniej uważała sama Gretchen.

A teraz, kiedy ojciec zostawił żonę na lodzie, było jeszcze gorzej.

Pani Page też popatrzyła na nią życzliwiej.

– Czy zechcesz porozmawiać o tym, dlaczego tak się zachowałaś?

– A czy ty zechcesz zejść mi z drogi? – warknęła Gretchen.

Odepchnęła matkę i podeszła do szafy. Wybrała aksamitną bordową bluzę z kapturem i zarzuciła ją sobie na ramiona.

– Dokąd idziesz? – spytała matka.

– Do szkoły – odparła Gretchen, przeglądając się raz jeszcze w lustrze.

Matka odprowadziła ją do drzwi jej pokoju.

– Ale przecież mamy sobotę, kochanie.

Gretchen przewróciła oczami.

– Wiem, mamo. Jestem umówiona. Z trenerką cheerleaderek.

– Zaczekaj, Gretchen – nalegała matka. – Daj mi chwilę.

Gretchen była już na korytarzu, ale obróciła się w jej stronę.

– Spóźnię się, mamo.

– Jesteś pewna, że chcesz tak od razu w to wchodzić?

– Co takiego? Przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne.

– Chcę tylko powiedzieć, że... – Pani Page się zawahała. – Może najpierw powinnaś oswoić się z tym miejscem?

– Oswoić się?! – powtórzyła ostrym tonem Gretchen. – Żartujesz, prawda? Nie możesz mówić poważnie. Oswoić się... Niezły żart.

Pani Page cofnęła się, jakby chciała w ogóle zniknąć z jej pola widzenia.

– Chcę tylko, żeby było ci jak najlepiej. – Potrząsnęła głową. – Tak jak zawsze. Chcę, żeby wszystko dobrze się dla ciebie ułożyło. Nie jestem twoim wrogiem. Powinnyśmy być przyjaciółkami. Nie uważasz, że teraz... bez ojca, obie powinnyśmy się o to bardziej postarać?

Gretchen znowu westchnęła.

– Masz rację, mamo. Na razie.

Zbiegła po schodach, przeskakując po dwa stopnie, i szybko wyskoczyła za drzwi wejściowe.

Kiedy usiadła za kierownicą toyoty camry matki, znowu zamajaczyły jej w głowie wspomnienia koszmaru. Nóż... krew... krzyki...

Zacisnęła zęby i ścisnęła mocno kierownicę.

– Muszę się z tym uporać – powiedziała głośno. – Zapomnieć o tym wszystkim. Pora na nowy początek.

Ruszyła w stronę nowej szkoły. Droga nie była długa, ale nie znała tutejszych ulic. Pewnie znalazłaby jakiś skrót, ale jechała przecinającą miasto Park Drive, która prowadziła prosto do szkoły na rogu Division Street.

Czuła, jak serce zabiło jej szybciej, kiedy skręciła na przeznaczony dla uczniów parking za budynkiem. Nie miała jeszcze karty parkingowej, ale uznała, że w sobotę nikt tego nie będzie sprawdzał.

Kiedy wysiadła, usłyszała dobiegające od strony boiska okrzyki graczy, którzy mieli właśnie trening. Kusiło ją, żeby tam pójść i popatrzeć, ale była już pięć minut spóźniona.

Ruszyła więc energicznie w stronę tylnego wejścia do szkoły, która wciąż wydawała jej się monstrualna. Miała przed sobą olbrzymi budynek z wyblakłej od słońca czerwonej cegły opleciony bluszczem, z opadającym ukośnie dachem i rzędami wielkich okien. Gdy na niego patrzyła, wciąż wydawał jej się nierealny, jakby przeniesiony z jakiegoś filmu. Filmowe szkoły średnie zawsze wydawały się perfekcyjne, właśnie tak jak ta.

Gretchen weszła na korytarz.

Światła były przyciemnione. Wokół panowała cisza tak głęboka, że aż zaczęło jej dzwonić w uszach. Przystanęła więc i mrużąc oczy, popatrzyła w głąb długiego i pustego korytarza. Po jego obydwu stronach stały szare metalowe szafki. Też perfekcyjne. Zbyt perfekcyjne.

Odgłosy jej kroków rozbrzmiewały głośno w korytarzu, kiedy pospieszyła dalej. Skręciła i usłyszała, że cheerleaderki Shadyside ćwiczą w sali gimnastycznej, która znajdowała się nieco dalej.

Gretchen weszła pod namalowany ręcznie bordowo-biały baner, który zawieszono pod sufitem: DO BOJU, TYGRYSY. Przypomniała sobie, że pierwszy mecz futbolowy odbył się przed tygodniem i to sprawiło, że jej serce znowu zabiło mocniej.

Skandowanie, które dobiegało z sali gimnastycznej, stało się teraz głośniejsze. Gretchen była już prawie u celu, kiedy nagle na korytarzu pojawił się wysoki chłopak w wytartych dżinsach i denimowej kurtce.

Gretchen wydała krótki okrzyk. Niemal się z nim zderzyła.

– Co tutaj robisz? – rzuciła.

– Cii. – Chłopak podniósł palec do ust. – Chcę ukraść parę laptopów. Pomożesz?

Gretchen popatrzyła na laptop, który trzymał pod pachą, a potem prosto w oczy chłopaka. Były poważne, ale pojawiły się przy nich zmarszczki, kiedy zaczął się śmiać.

– Wygłupiam się – rzucił. – Uwierzyłaś?

– Sa-sama nie wiem – zająknęła się, ale szybko się pozbierała. – Wyglądasz trochę na złodzieja – zażartowała.

Chłopak miał cudowny, bardzo ciepły uśmiech. Podobały się jej też zmarszczki, które tworzyły się przy jego oczach, kiedy się uśmiechał. Miał także kasztanowe włosy podgolone po bokach. Jedyną rzeczą, która psuła jego wygląd, były uszy, sterczące po bokach niczym liście kapusty.

– Sid Viviano – przedstawił się i wyciągnął rękę. Uścisnęli sobie dłonie, a chłopak przyjrzał jej się uważnie. – Jestem asystentem technicznym drużyny cheerleaderek.

Gretchen zamrugała.

– Asystentem technicznym? – W Savanna Mills nie miały nikogo takiego.

Chłopak się uśmiechnął.

– Po prostu lubię towarzystwo ładnych dziewczyn w krótkich spódniczkach.

– Przynajmniej jesteś szczery – rzuciła Gretchen, odwzajemniając jego uśmiech.

Jest naprawdę świetny i chyba zdaje sobie z tego sprawę – pomyślała.

Sid uniósł laptop.

– Zabrałem go z sali audiowizualnej. Potrzebujemy muzyki do ćwiczeń.

– A ja jestem spóźniona – zauważyła Gretchen, patrząc na ekran komórki. – Możesz mi powiedzieć, gdzie jest gabinet trenerki, pani Walker?

– Tuż obok sali gimnastycznej – odparł. – Pokażę ci.

Skinął na nią jeszcze, żeby poszła za nim.

– Jesteś nowa, prawda? Widziałem cię chyba na zajęciach u pana Sawyera. Jak się nazywasz? – Dotknął jej ramienia. – Nie, chwila. Sam zgadnę, jak masz na imię. Jestem w tym całkiem niezły.

Przypatrywał jej się przez dłuższy czas, nie puszczając jej ramienia. Przysunął się przy tym tak blisko, że przyszło jej do głowy, że chce ją pocałować.

Czy pozwoliłaby na to? Cóż... jak dla niej było na to odrobinę za wcześnie.

– Mam! Heather! – oznajmił. – Masz na imię Heather, prawda?

– Oczywiście – odparła. – Brawo. Jak ci się to udało?

Sid się zaśmiał.

– Po prostu czytam w twoich myślach.

– Ale tak naprawdę nazywam się Gretchen. Gretchen Page.

Chłopak potrząsnął głową.

– Niemożliwe. Wcale nie wyglądasz jak Gretchen.

– A jak, wobec tego, wygląda Gretchen?

Uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.

– Jestem już bardzo spóźniona – zauważyła.

Sid znowu pochylił się w jej stronę i wbił w nią swoje ciemne oczy.

– Chciałabyś się kiedyś gdzieś wybrać? – zapytał niemal szeptem.

Gretchen zamierzała odpowiedzieć, ale dostrzegła cheerleaderkę w drzwiach sali gimnastycznej. Była to niska śliczna blondynka, ale nawet z tej odległości było widać, że patrzy na nich ze złością.

– Och – westchnęła mimowolnie Gretchen.

Blondynka podeszła do Sida i zmarszczyła brwi. Miała na sobie bordowo-biały strój tutejszych cheerleaderek: krótką spódniczkę, bordowe rajstopy i top z długimi rękawami z głową tygrysa z przodu.

Sid dostrzegł ją dopiero, kiedy stanęła obok niego. Wciąż uśmiechał się do Gretchen, ale teraz zrobił wielkie oczy na widok blondynki, która go objęła. Zaraz też wzięła go pod rękę i przytuliła policzek do jego policzka.

Jakby był jej – pomyślała Gretchen.

– To ty jesteś Gretchen Page? – spytała dziewczyna, mierząc ją wzrokiem od stóp do głów.

Gretchen potwierdziła.

– Tak, przepraszam za spóźnienie. Chciałam...

– Nazywam się Stacy Grande. I jestem kapitanką cheerleaderek. – Zaśmiała się, ale jej niebieskie oczy błysnęły niebezpiecznie. – Czy myślisz, że możesz dostać się do drużyny, flirtując z moim chłopakiem?

Gretchen poczuła, że robi jej się gorąco i że na jej policzkach pojawiły się rumieńce. Należała do osób, które łatwo i często się rumienią, i to bez jakichś poważnych powodów. Nie znosiła tej swojej cechy. Zawstydziła się tak bardzo, że zarumieniła się jeszcze mocniej.

– Wca-wcale nie flirtowałam – bąknęła. – Przepraszam... jestem spóźniona.

Przeszła obok Sida i Stacy i weszła do sali gimnastycznej.

– No, nieźle mi poszło – mruknęła do siebie.

Nie był to najlepszy początek. Nie mogła jednak wiedzieć, że jej problemy dopiero się zaczęły.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Z tamtego popołudnia najlepiej zapamiętałam niebo jarzące się szkarłatem i żółcią, zupełnie jakby nieboskłon rozbłysnął specjalnie na nasze rodzinne święto. Refleksy słońca migotały na dwudniowym śniegu, który wyglądał jak usypany przy krawężniku stos diamentów.

Pamiętam chyba wszystko, co dotyczy tamtego dnia.

Wracałam do domu, biegnąc po topniejącym na chodnikach śniegu z mojej weekendowej pracy w pralni Clean Bee. Zapach krochmalu oraz środków chemicznych do prania na sucho nadal utrzymywał się na moim ubraniu i skórze. Pamiętam krew pulsującą mi w skroniach oraz uczucie, że wystarczy unieść wysoko ramiona, żeby oderwać się od zatłoczonych chodników Old Village i poszybować bez wysiłku ku mieniącym się na niebie barwom.

Jestem bardzo wrażliwa na kolory i światło. Srebrzysty blask księżyca ma nade mną szczególną władzę. Jasność słońca tchnie we mnie życie. Czasami wręcz fizycznie czuję, że przepływają przeze mnie ładunki elektryczne.

To miał być niezwykle szczęśliwy dzień dla rodziny Palmierich.

W moich wspomnieniach dziadkowie, Mary i Mario, stanowili tak idealnie dobraną parę, że nawet ich imiona brzmiały niemal identycznie. Przybyli do Stanów Zjednoczonych z Włoch, kiedy mieli dwadzieścia kilka lat, i aż do późnego wieku ciężko pracowali, żeby zacząć tu nowe życie oraz zapewnić rozwój rodzinie.

Jaka szkoda, że nie dożyli dnia, w którym mój ojciec, Angelo Palmieri – ich najstarszy syn – osiągnął największy sukces. Zaczynał jako chłopiec stajenny, a teraz został właścicielem stadniny i szkoły jeździeckiej. Wszyscy byliśmy z niego niezmiernie dumni.

Moim rodzicom od kilku tygodni towarzyszył radosny nastrój. Często przyłapywałam ich, kiedy chichotali i porozumiewawczo kiwali do siebie głowami z szerokimi uśmiechami na zwykle poważnych twarzach.

– Z czego tak się śmiejecie? – zapytałam.

– Po prostu jesteśmy szczęśliwi, Beth – odparł tata. – Termin otwarcia stajni jest coraz bliżej. Dlaczego mielibyśmy się nie cieszyć?

Trudno opisać, jak miło było widzieć ich takich radosnych i pełnych optymizmu. Nasze życie nie należało do najłatwiejszych. Rodzina Dooleyów nigdy nie okazywała szczodrości mojemu ojcu. Byli właścicielami Rancza Braci Dooleyów, wielkiej stadniny w North Hills.

Mając kilkanaście lat, tata pracował tam jako chłopiec stajenny. Wrócił do pracy przy koniach po dwóch latach nauki w państwowym college’u. Wspinał się po szczeblach kariery aż do stanowiska zastępcy kierownika. Dooleyowie jednak rządzili tym miejscem, jakby byli królami, on zaś – ich sługą.

Nie pozwalali mu zapomnieć, że zaczynał od przerzucania obornika łopatą. Martin Dooley, właściciel stadniny, na każdym kroku przypominał tacie, że powinien być mu wdzięczny, bo byłby nikim, gdyby nie hojność Dooleyów.

Z tej przyczyny dzisiejszy dzień – dzień otwarcia Stajni Palmierich – był tym bardziej ekscytujący. Symbolizował zwycięstwo, sukces, co więcej, triumf nad Dooleyami.

– Tato, czy to znaczy, że będziemy bogaci? – zapytałam przy kolacji w ubiegłym tygodniu.

Wyobrażałam sobie nowe swetry w szufladzie komody. Może nawet jeden z tych uroczych, przenośnych gramofonów. Możliwe, że nie musiałabym już pracować po szkole w pralni chemicznej.

Mama postawiła na stole salaterkę.

– Beth, masz szesnaście lat – powiedziała. – Powinnaś już wiedzieć, że nie zadaje się takich pytań.

Teatralnie przewróciłam oczami i wysunęłam szczękę.

– Czyżby?

Od tygodnia nie dogadywałyśmy się z mamą. Zabroniła mi pójść na szkolną potańcówkę oraz koncert Patti Page w Shadyside Pavilion tylko dlatego, że dostałam dwóję z testu z geometrii.

Przecież każdy wie, że dziewczyny nie są zbyt dobre z matmy. Dlaczego mama oczekuje, że będę wyjątkiem?

– Chcę wyjść za mąż i zajmować się domem tak jak ty, mamo – powiedziałam. – Nie potrzebuję do tego geometrii.

Mama zmarszczyła brwi. Jej ciemne oczy znieruchomiały, jakby strzelały laserami niczym Flash Gordon prosto w mój mózg.

– Beth, nie potrzebujesz geometrii, żeby zajmować się domem – powiedziała cicho. – Ale musisz być mądra.

Auć.

Pod wpływem impulsu miałam ochotę sprawić, żeby talerz mamy uniósł się i roztrzaskał na suficie nad jej głową.

Ale rodzice nie wiedzą o moich mocach – nazywam je trikami. Są moim małym sekretem. Zamierzam je dalej ukrywać, bo mama i tata już i tak uważają, że sprawiam zbyt wiele kłopotów.

Tata poderwał się z krzesła i włączył radio.

Nie lubi, kiedy urządzamy z mamą sceny.

– Dzisiaj ma przemawiać prezydent Truman – powiedział. – Wiedziałyście, że zaczynał jako farmer?

– Nie, tato – odparłam sarkastycznie. – Nigdy nam o tym nie mówiłeś. No, może jedynie jakieś tysiąc razy. O tym, jak to farmer został prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Mama wstała, złożyła serwetkę i zaczęła zbierać ze stołu naczynia.

– Angelo, czyżbyś zamierzał pierwszy pokonać drogę od chłopca stajennego do prezydenta?

Kiedy tata się śmieje, jego czarny wąs podryguje w górę i w dół.

– Tylko pod warunkiem, że pozwolą mi przyprowadzić moje konie – powiedział.

Jego uśmiech odbijał się w otoczonej żółtą łuną tarczy masywnego radia Philco – urządzenia, które było przedmiotem jego szczególnej dumy.

To się działo tydzień wcześniej. Obecnie znowu byłyśmy z mamą na przyjacielskiej stopie.

Kiedy idziemy ramię w ramię ulicą, wiele osób twierdzi, że wyglądamy jak siostry. Obie jesteśmy szczupłe, mamy mniej więcej metr osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu, ciemne poważne oczy i czarne proste włosy. Uważam, że to komplement, kiedy ludzie mówią, że wyglądamy podobnie, bo moim zdaniem ona jest ładniejsza ode mnie. Moje usta są niesymetryczne i zbyt pełne, a podbródek wydaje się za mały.

Tak czy siak, mama przestała zawracać mi głowę i znowu się kumplujemy.

Dla rodziny Palmierich zaś jest to wielki dzień. Dzień otwarcia.

Śnieg został zgarnięty ze ścieżek i przejść. Stajnie pokrywa świeża warstwa farby, boksy wyścielono słomą, a worki owsa piętrzą się, czekając na pierwszych czworonożnych przybyszy. Tata powiedział, że gazeta pewnie przyśle reportera, bo to pierwsze otwarcie stadniny w Shadyside, odkąd Dooleyowie założyli swoją przed niemal czterdziestu laty.

Szalik powiewał za mną, kiedy galopem niczym koń wyścigowy pędziłam ulicą między ludźmi. Pomimo zimowego chłodu miałam rozpięty płaszcz. Z moich ust buchały obłoczki pary, serce waliło mi mocno, wyrywało się w kierunku domu.

Wiedziałam, że rodzice na mnie czekali. Tata pożyczył od pana Shawa, sąsiada z naszej ulicy, samochód kombi, żeby nas zawieźć do stajni.

Wysoki, chudy pies przywiązany do latarni obszczekał mnie, kiedy go minęłam. Niemal potknęłam się o dwóch chłopców w kraciastych kombinezonach, którzy ciągnęli za sobą sanki Flexible Flyer.

Skręciłam na rogu w Village Road – z moich ust wyrwał się ostry krzyk, kiedy czyjeś dłonie chwyciły mnie w pasie. Podeszwy moich butów ślizgnęły się na rozdeptanym śniegu. Dłonie jednak trzymały mocno i powstrzymały mnie przed upadkiem.

– Hej...! – Obróciłam się w miejscu i nabrałam gwałtownie powietrza do płuc. – Aaron! Puszczaj!

Zaskoczone serce wciąż waliło mi jak młotem, kiedy zamrugałam oślepiona słońcem i popatrzyłam na drwiąco uśmiechniętą twarz Aarona Dooleya. Miał na głowie czerwono-niebieską wełnianą czapkę, która zasłaniała jego długie, zmierzwione, czarne włosy. Pomimo zimna jego twarz była biała jak pianki marshmallow – jakby był wampirem, który nigdy nie wychodził na słońce. Jego błękitne oczy lśniły niczym szklane kulki zatopione w lodzie.

Nie lubiłam Aarona Dooleya. Prawdę mówiąc, nie znosiłam go.

To jednak nie powstrzymywało go przed uganianiem się za mną. Już kilkanaście razy powtarzałam mu, że nie jestem nim zainteresowana. On jednak w swojej próżności i zarozumialstwie sądził, że po prostu zgrywam przed nim niedotykalską i nieprzystępną.

Chodziliśmy razem na wiele zajęć w Shadyside High. Aaron gapił się na mnie z drugiego końca klasy, cmokał głośno i rozciągał wąskie wargi w uśmiechu, który chyba miał zmiękczyć moje serce. Jednak raczej przyprawiał mnie o mdłości.

Próbowałam mu się wyrwać, ale jego dłonie w rękawiczkach wdarły się pod mój rozpięty płaszcz i zacisnęły na talii.

– Aaron, puść mnie – warknęłam. – Zabieraj łapy! Śpieszę się.

W lodowato błękitnych oczach zapaliło się pożądanie. Aaron zacisnął mocniej palce i pociągnął mnie pod ścianę bloku mieszkalnego.

– Męczą mnie te twoje gierki – powiedział.

Zawsze mówił szorstkim, niskim głosem. Zdaje się, że starał się naśladować Johna Wayne’a w jego filmowych kreacjach.

– To nie są gierki, Aaron – odparłam. – Powiedziałam ci już wiele razy, żebyś zostawił mnie w spokoju. – Znowu próbowałam się wyrwać, ale nie mogłam się od niego uwolnić. – Więc odpuść. Naprawdę się śpieszę.

Przyciągnął mnie do siebie i przywarł zimnym policzkiem do mojego policzka.

– Musisz dać mi szansę, Beth.

– Nie – powiedziałam. Dotyk jego skóry sprawił, że żołądek podszedł mi do gardła. – Puść mnie. Odejdź. Mówię serio. Nie jestem zainteresowana...

Przerażający ryk wydarł mu się z gardła. Jego blada twarz pociemniała, stała się czerwona, a wargi napięły się, odsłaniając zęby niczym u wściekłego zwierzęcia.

– Nie odejdę! – krzyknął przez zaciśnięte zęby.

Pchnął mnie, aż straciłam równowagę. Zachwiałam się. Bezceremonialnie chwycił mnie znowu za ramiona i pociągnął do siebie.

– Aaron... – Zabrakło mi tchu. – Nie...!

Powlókł mnie w głęboki cień małego skweru między dwoma budynkami. Był to raczej zasypany śniegiem pusty plac z dwoma wysokimi drzewami przy ulicy.

Śnieg w tym miejscu utworzył zlodowaciałą skorupę, a moje buty ślizgały się po niej, kiedy Aaron ciągnął mnie za szeroki pień drzewa. Ciężko oddychał, świszczał, a wydmuchiwane powietrze układało się w obłoki pary przed jego błyszczącymi, błękitnymi oczami. Miał minę szaleńca – kompletnie stracił nad sobą kontrolę.

– Musisz dać mi szansę. Musisz – mamrotał, dysząc gorącym oddechem prosto w moje ucho.

A potem przycisnął swoją twarz do mojej. Jego wargi poruszały się niecierpliwie, dopóki nie znalazły moich ust. Przycisnął je mocniej i poczułam jego zęby.

Odchyliłam głowę, ale przytrzymał ją i przywarł z całej siły ustami, zmuszając mnie, żebym go pocałowała. Po chwili odepchnął mnie brutalnie. Straciłam równowagę, poślizgnęłam się i upadłam na wznak na zlodowaciałą, twardą ziemię.

Nie zdążyłam się ruszyć, a Aaron już znalazł się na mnie. Przytrzymał mi ręce i usiadł na mnie okrakiem. Pochylił się i zaczął gwałtownie całować mnie po policzkach.

– Nie! Proszę! – krzyknęłam. – Aaron... zejdź ze mnie! Złaź!

tłum. Maciej Potulny

.

Kiedy do restauracji, w której pracowałam, z kilkorgiem znajomych wszedł Brendan Fear, nie mogłam przypuszczać, jak bardzo tamten wieczór zmieni moje życie. Wycierając do czysta blaty, dyskretnie obserwowałam, jak wąskim przejściem prowadzi kolegów do odgrodzonego oparciami stolika w narożniku z tyłu sali.

W jaki sposób tak zwyczajna sytuacja mogła stać się początkiem horroru? I zakończyć morderstwem?

Znałam chłopaków, którzy z nim przyszli. Nie trzymamy się w tej samej grupie, ale wszyscy chodzimy do ostatniej klasy w Shadyside High. No dobra. Ta sama grupa – bez żartów. Spójrzmy prawdzie w oczy: mam kilkoro znajomych, ale na pewno nie należę do żadnej grupy.

Nazywam się Rachel Martin i mam siedemnaście lat. Pracuję jako kelnerka w barze U Lefty’ego, kilka przecznic od naszej szkoły. I pewnie, czuję się trochę nieswojo, podając jedzenie ludziom, z którymi codziennie mijam się na przerwach.

Ale najwyraźniej tylko ja zwracam na to uwagę. Nikt z tego nigdy nie żartował ani tego nie komentował. Mimo wszystko czasem czuję się trochę skrępowana.

Chodzi o to, że po prostu chyba nie jestem najbardziej wyluzowaną laską na tej planecie. Mama mówi, że jestem spięta jak agrafka. Moja siostra Beth zawsze mnie broni i twierdzi, że wcale nie jestem spięta, tylko wrażliwa.

Rany, ale za nią tęsknię. W sensie za Beth. We wrześniu wyjechała do szkoły w Oberlin. Dostała stypendium, bo gra na flecie. Beth zgarnęła cały przydział na rodzinę, bo jest jednocześnie bystra i utalentowana.

Zawsze byłyśmy ze sobą blisko. Obiecała, że co wieczór będziemy rozmawiać przez Skype’a. Tyle że od tygodni się nie odzywa.

W kuchni zadźwięczał dzwonek, co oznaczało, że czyjeś zamówienie jest gotowe do podania. Zebrałam brudne naczynia z najbliższego stolika i przecisnęłam się przez tłum dzieciaków przy barze, żeby dostać się na zaplecze.

U Lefty’ego to mały lokal. Zawsze jest tu duszno i gorąco, niezależnie od pogody. Kiedy wracam po pracy do domu, długo stoję pod prysznicem, żeby zmyć z włosów i ze skóry zapach hamburgerów i tłuszczu po frytkach.

Ale to zdecydowanie najpopularniejsze miejsce spotkań uczniów z Shadyside High. Trochę dlatego, że znajduje się bardzo blisko szkoły. A trochę też dzięki temu, że U Lefty’ego to Oficjalny Lokal Podwójnego Cheeseburgera za Dwa Dolce!

Nie mam pojęcia, kto na to wpadł, ale pomysł jest genialny.

W drzwiach baru zobaczyłam moją przyjaciółkę Amy O’Brien. Pomachała mi, ale nie miałam czasu, żeby się z nią przywitać. Ellen, druga kelnerka, nie przyszła do pracy, więc wszystko było na mojej głowie.

Zaniosłam tacę cheeseburgerów gościom przy wejściu. Wracając, zgarnęłam cztery karty dań, żeby podać je do stolika Brendana. Wszyscy czworo pochylali się nad blatem i mówili jedno przez drugie. Rozglądali się przy tym uważnie, jakby bali się, że ktoś może podsłuchiwać. Bardzo podejrzane.

Kiedy podeszłam, umilkli jak na komendę.

Rozpoznałam Kerry’ego Reachera, który gra w reprezentacji stanu w koszykówce. Miał na sobie klubową koszulkę w biało-purpurowych barwach. Gość jest tak wysoki, że musiał wystawić nogi aż do przejścia, bo nie mieściły się pod stolikiem. Nosił białe buty sportowe w rozmiarze przynajmniej dwanaście albo raczej czternaście.

Obok niego siedziała Patti Berger. Patti to drobna szatynka o słodkiej buzi. Jest delikatna jak laleczka, mówi rozmarzonym głosikiem i ma dołeczki, za które można by zabić. Wygląda tak cudownie, że aż chce się ją zadusić na śmierć. Tylko że jest przy tym najserdeczniejszym, najprzyjaźniejszym i najcieplejszym człowiekiem na świecie.

Nasze mamy blisko się przyjaźnią, więc w zasadzie wychowywałyśmy się razem. Chociaż w szkole nie trzymamy się w tych samych kręgach, to jednak zawsze się cieszymy, kiedy na siebie wpadamy albo kiedy nasze rodziny się spotykają.

Patti jest wzrostu czwartoklasistki. Z podstawówki. Serio. Wygląda, jakby była dobre pół metra niższa od Kerry’ego, ale im to nie przeszkadza. Od zawsze są parą, choć utrzymują, że tylko się przyjaźnią. A przecież każdy widzi, jak trzymają się za ręce i ślinią się po korytarzach. Mam wrażenie, że z tą przyjaźnią to jakiś ich gryps, którego nie rozumie nikt oprócz nich.

Obok Brendana siedzi Eric Finn i dwoma palcami wybija na blacie jakiś rytm. Eric jest wielkim, kołyszącym się misiem. Ma falowane blond włosy, okrągłą, piegowatą twarz, dudniący głos i krzykliwy, prawie ośli śmiech. To jeden z tych gości, którzy na imprezach cały czas się śmieją.

Zawsze uważałam, że to kompletnie niesamowite, że on i Brendan Fear są takimi świetnymi kumplami. Skrajnie się różnią a jednak od początku podstawówki trzymają się razem.

Brendan ma gęste, falowane czarne włosy, bladą skórę i poważny wyraz twarzy. Ma ładny nieśmiały uśmiech, choć trudno go zobaczyć, bo rzadko się uśmiecha i mówi cichym głosem. Lubię jego oczy. Są łagodne, brązowe i ciepłe, otoczone delikatnymi zmarszczkami, a kiedy na kogoś patrzy, ma się wrażenie, że zagląda człowiekowi prosto do mózgu.

Mhm. Macie prawo teraz podejrzewać, że od ósmej klasy potajemnie podkochuję się w Brendanie. Domyśliliście się, prawda?

Ubrany był w czarne dżinsy i czarny T-shirt z kolorowym logo jakiejś gry. Brendan to nasz szkolny geniusz, co nie przeszkadza mu być maniakiem gier komputerowych.

On, Eric i jeszcze kilku jego znajomych spędzają całe godziny przed monitorami. Grają w World of Warcraft, Grand Theft Auto i najróżniejsze gry fantasy czy wyścigi samochodowe. W szkole rozmawiają tylko o tym. Słyszałam też, że Brendan samodzielnie tworzy gry, a teraz pracuje ze znajomymi nad stroną pozwalającą grać online.

Zbliżyłam się do stolika Brendana z kartami pod pachą, ubrana w strój kelnerki w biało-czerwoną szachownicę.

– Ups! – pisnęłam, bo potknęłam się o wyprostowane nogi Kerry’ego i wpadłam na blat.

Genialnie.

Brendan schwycił mnie za ramię i pomógł mi odzyskać równowagę.

– Wszystko w porządku, Rachel? – Świdrował mnie spojrzeniem ciemnych oczu.

Poczułam, że się czerwienię. Podobało mi się, w jaki sposób wypowiedział moje imię.

– Przesunąłbym się, gdybyś powiedziała, że chcesz się dosiąść – rzucił Eric. – Chyba że wolisz moje kolana?

Kerry i Patti zachichotali.

– Kusząca propozycja – zapewniłam go. – Ale znalazłbyś mi inną pracę, gdyby mnie zwolnili?

Uśmiechnął się przebiegle.

– Na pewno coś bym dla ciebie znalazł – zapewnił mnie.

– Daj Rachel spokój – zganiła go Patti. – Nie widzisz, że uwija się jak w ukropie?

– Moglibyśmy pouwijać się gdzieś razem. – Puścił do mnie oko.

Patti dała mu kuksańca w ramię.

– Eric, czy ty mógłbyś być czasem poważny?

– Przecież mówiłem śmiertelnie poważnie!

On i ja dogryzaliśmy sobie od pierwszej klasy szkoły średniej. Eric próbował ze mną flirtować – jak z każdą dziewczyną w zasięgu wzroku. I nikt nigdy nie brał go na poważnie, bo Eric nigdy nie był poważny.

Podałam im karty dań.

– Codziennie po szkole przychodzisz tu do pracy? – zapytał Brendan.

– Tak – potaknęłam. Odgarnęłam dłonią włosy z czoła. Czułam, że zaczynam się pocić i zdawałam sobie sprawę, że nie prezentuję się najlepiej.

– O której kończysz? – zapytał Fear. Patrzył na mnie uważnie.

– O dziesiątej wieczorem.

– Rany. Długi dzień. Kiedy znajdujesz czas na odrabianie zadań domowych?

– Jak się uda. – Wzruszyłam ramionami.

– Co to jest „zadanie domowe”? – zainteresował się Eric. – Dacie spróbować?

– Nie spodobałoby ci się. – Patti pokręciła głową.

Brendan dalej nie spuszczał ze mnie wzroku, jakby coś chodziło mu po głowie.

– Halo? Można rachunek? – Jakaś kobieta ze stolika za mną musnęła mnie w ramię. Nie spodziewałam się tego, wiec podskoczyłam ze strachu.

– Pewnie. Już lecę – obiecałam.

Skrzypnęły drzwi wejściowe i do lokalu weszła kolejna grupka dzieciaków z Shadyside. Robiło się naprawdę tłoczno.

Jeszcze raz spojrzałam na Brendana.

– Wiecie już, co chcielibyście zamówić? – zapytałam.

– Podajecie tu cheeseburgery? – zapytał Eric i obdarzył mnie szerokim, bezczelnym uśmiechem.

Idiotyczny dowcip.

– Pierwsze słyszę – odpowiedziałam. – Muszę zapytać kucharza.

Kerry i Patti zanieśli się śmiechem.

– Za kilka minut wrócę po zamówienie – powiedziałam. Odwróciłam się jeszcze i zauważyłam, że Brendan odprowadza mnie wzrokiem.

Podliczyłam stolik numer cztery i przygotowałam rachunek. Pierwszy musiałam podrzeć i wyrzucić, bo wypisując go, nie mogłam przestać myśleć o Brendanie, i drżały mi dłonie. Niewiele trzeba, żeby wprawić mnie w taki stan.

No co? Te jego spojrzenia bez dwóch zdań były znaczące – taksował mnie wzrokiem.

Rachel, on po prostu chciał ci poprawić samopoczucie po tym, jak prawie usiadłaś mu na kolanach! – pomyślałam.

Czy to możliwe, że tylko sobie wyobraziłam, że patrzył na mnie w szczególny sposób? Bądźmy szczerzy, nie należę do osób o najwyższej samoocenie. To znaczy, okej, nie wyglądam źle. Ale też nie jestem pięknością z okładek. Mam proste blond włosy, które zazwyczaj wiążę w zwykły koński ogon, jasnoniebieskie oczy i przyjemny uśmiech. I chyba trochę krzywy nos. Nieco kanciasty podbródek, którego nienawidzę. Czasem, kiedy mam doła, myślę, że wyglądam jak toporek z oczami.

Ale Beth uważa, że jestem naprawdę ładna. Twierdzi, że przypominam Reese Witherspoon. Ona zawsze potrafi mnie pocieszyć.

Obserwowałam Brendana i jego przyjaciół zatopionych w dyskusji. Nawet Eric miał poważny wyraz twarzy. O czym mogli rozmawiać?

Rozległ się dźwięk dzwonka. Szybkim krokiem podeszłam do lady w kuchni, żeby odebrać kolejne zamówienie. Lefty nachylił się i spojrzał na mnie uważnie. Miał wąską czerwoną twarz i ociekał potem. Nigdy nie rozstawał się z białą czapką z daszkiem założoną tyłem do przodu.

– Hej, Rachel, wszystko okej?

– Duży ruch – wyjaśniłam. – Ale daję radę. Ja...

Lefty nie czekał, co jeszcze mam do powiedzenia. Odwrócił się i podszedł do grilla.

Wróciłam do pracy. Na razie szło mi znośnie, bez większych wtop.

Ruch zdecydowanie zmalał, kiedy Brendan i jego znajomi zaczęli zbierać się do wyjścia. Wstali i ruszyli do drzwi, żegnając mnie uśmiechami i skinieniami głów.

– Powinienem zostawić napiwek? – zapytał Eric.

– Pewnie – potaknęłam.

– No nie wiem... na co go wydasz, na piwo? – Roześmiał się, zachwycony idiotycznym dowcipem.

Zdziwiłam się, bo Brendan puścił ich przodem i poprosił mnie na bok. Znów świdrował mnie wzrokiem, jakby chciał poznać moje myśli.

Może na każdego patrzy tak przenikliwie? Pewnie nawet nie zdaje sobie z tego sprawy.

Poczułam szybsze bicie serca.

– Smakowało wam? – zapytałam.

– Jeszcze jak! – potaknął. Przestąpił z nogi na nogę. Nagle miałam wrażenie, że jest jakby zakłopotany. – Czyli co... Pracujesz tu codziennie?

– Nie, nie codziennie. To zależy, kto się zgłosi do grafiku. Czasem bywam tu w soboty. Muszę zarobić trochę pieniędzy, żeby pomóc rodzicom. Ostatnio mają trochę ciężej i chciałam... no wiesz... chciałam się dorzucić.

Zbyt dużo informacji, Rachel!

Potaknął i podrapał się po głowie.

– Chodzimy razem na zajęcia z World Government, prawda?

– Mhm – potaknęłam. – Z panią Rigby. Fajna jest. Lubię ją.

– Niektórzy mówią, że niezła z niej laska – powiedział. I uśmiechnął się nieśmiało.

Ktoś rozlał colę na stoliku przy barze. Słyszałam, jak szklanka spada na podłogę i się rozbija. Dzieci zaczęły się śmiać.

– Chciałem cię o coś zapytać – zaczął Brendan. Wsunął dłonie do kieszeni spodni. – W sobotę robię imprezę. To moja osiemnastka...

– O, wszystkiego najlepszego – powiedziałam szybko. Żenada.

– Do mojej rodziny należy ta duża letnia rezydencja na wyspie Fear. Kojarzysz? Jezioro i te sprawy? Przygotowujemy ją na przyjęcie. To będzie całonocna impreza. Chcemy bawić się do samego rana.

Rozległ się dzwonek z kuchni. Kolejne cheeseburgery do podania gościom.

Brendan nachylił się w moją stronę.

– Chciałabyś wpaść?

Najszczęśliwszy dzień w życiu?

– W tę sobotę? – zapytałam. Mój głos zabrzmiał trochę piskliwie.

Potaknął.

– W marinie przy Fear Street o drugiej po południu będzie czekał na gości jacht.

– Pewnie – powiedziałam. – Chętnie. I dzięki za zaproszenie.

– Będzie superimpreza – zapewnił. – Masa zabawy.

Lefty kilka razy z rzędu uderzył w dzwonek.

– Muszę wracać do pracy – mruknęłam.

Brendan potaknął.

– Super. To do zobaczenia w sobotę.

A potem uniósł dłoń i starł palcem kropelkę potu z czubka mojego nosa.

Z wrażenia opadła mi szczęka, on zaś odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.

Cały czas czułam jego dotyk na skórze. Musiałam jednak wrócić do roznoszenia posiłków.

Brendan Fear zaprosił mnie na swoje urodziny.

Podeszłam do baru, ale zanim sięgnęłam po cheeseburgery, ktoś chwycił mnie za nadgarstek i mocno pociągnął.

Usłyszałam szept:

– Rachel! Nie idź tam!

tłum. Miłosz Urban