Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy kobiety – jak trzy Parki, które jednak nie przecinają nici życia bohatera tomu, lecz przeciwnie: dopiero nanizują wątki, snują osnowy, splatają w historię. A właściwie to on – chłopiec dorastający w towarzystwie przyjaciółek matki – tka opowieść: o kobiecej niezłomności, solidarności, wzajemnym wsparciu. Pierwszy po otrzymaniu Nagrody Literackiej Nike tom poetycki Jerzego Jarniewicza to hymn na cześć kobiet, przyjaźni i dzieciństwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 28
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Trzy kobiety
Murmuracja
Jeżeli powrót, to tylko taki, który zostanie z nami do jutra,
żebyśmy mogli, w chwilę po przebudzeniu, gdy
we śnie jeszcze imiona, powyciągać z cienia
to, czego dotychczas nie musieliśmy tłumaczyć,
nasze ukrywki, zdumki, potajomki. W lot godowy
puszczą się skryte pod abażurem pszczoły
i wystarczy nam pół słowa, by rozpalić
ich brzęczeniem to, co z wczoraj powróci. A potem
po zgon, do woli, niech wirują szpaki:
czuuum, szutszum, tszeszutśśś.
Z pasieki domowej
Storia otwierająca
Siedziały z matką w dużym pokoju, jej trzy przyjaciółki:
Wanda, Krysia, Irena,
siedziały bez końca i bez początku, a zza ściany słyszałem, jak
jedna przez drugą mówi, jak mówią coraz głośniej, aż mogło się wydawać,
że to nie kobiety w chmurze papierosowego dymu, a rój
pszczół, których skrzydła się rozwibrowały, z gniewu lub z oburzenia, lub
z czegoś, czego nazwać nie umiem, a co splotło je w kłąb, i które lada
chwila wylecą z pasieki, a ja, że też, jak zakładałem, do tego ula należę,
stanąłem w progu, i wtedy wszystkie, jak na zawołanie, gdy tylko
u drzwi mnie zobaczyły, zmilkły. Wziąłem palec do ust,
ociekał mi miodem.
Przestrzeń rodzinna
Siedziały w telewizyjnym, matka z Ireną, Wandą i Krysią,
i piły – ulga po ulungu – herbatę madras, którą zdobyła Krysia,
i wszystkie cztery w telewizyjnym, rozbawione
jakąś historią dla mnie nie do uchwycenia, ćmiły carmeny, które
wkrótce je zabiją, i zaśmiewały się, bardotki pod papugami,
i było oczywiste, że choć go nie widziałem, krąży wśród nich
biały, prosto z Hollywoodu szejk
z roleksem na przegubie, niepojętnie w tych okolicznościach
nadmiarowym. Ojciec później niż zwykle przyjechał z roboty, zajrzał
do telewizyjnego, który był także sypialnią rodziców, a w którym
tętniły dziś śmiechy kruczowłosych kobiet, ale się poddał, wycofał
i poszedł spać – do pokoju dzieci, który dzieliłem z bratem.
A z owoców najbardziej lubię, gdy dostaję białe
Krysia, ta z mrówkowca, to koleżanka matki
tak bardzo od zawsze, że jak wiatr, i jak wszyscy zmarli,
którym ten wiatr, gdy żyli, wiał w oczy, wchodziła do nas
bez pukania: drzwi mieliśmy na okrągło otwarte. Przyszła, bo wygrała
talon na malucha. Ojciec usłyszał, sposępniał, od lat pucował tę samą
syrenkę, ale matka, ona zawsze, gdy tego nie widział, cieszyła się
z cudzych sukcesów: z rozwodu Wandy, który Wanda
u Pana Boga wybłagała, z mieszkania Ireny, większego niż nasze,
choć mieszkała sama, ze zdjęć szwagierki, która z Orbisem jeździła,
bo mogła, za morze. Tego wieczora pośmiały się, pogadały,
po czym jak jeden mąż siedliśmy przed telewizorem
i oglądaliśmy mecz na Wembley. Nasze
największe zwycięstwo.
Synchroniczność jest siostrą żałoby
Gdy szykował się pogrzeb, bo zmarła mi matka, Wanda
otworzyła torebkę, wyjęła dwa banknoty,
wcisnęła mi do ręki: „Masz – mówi – czekają cię wydatki”.
Była zawsze od nas bogatsza, nasza Wanda z marcepanu, miała dom i ogródek
z białymi porzeczkami na wylocie z Łodzi, ojca w komitecie,
i nie musiała pracować. Śnieg na Narutowicza bił słońcem po oczach,
tak uparcie okrutnym, że od śniegu ślepłem, a blask
dostał się przez źrenice do trzewi i wypatroszył mnie jak wigilijną rybę.
O niczym nie myślałem, pustka wrastała w pustkę, gdy mrużąc oczy
przed słońcem, wszedłem do Empiku i za pieniądze Wandy,
za jej kasę na pogrzeb, kupiłem jugosłowiańską kasetę Police’ów.
Wszystko, co rzeczywiste, odbyło się wówczas, a on nic o tym nie wiedział
Musiało być późno, nawet później niż po nocnym deszczu,
który Irenę u nas zatrzymał, bo pamiętam ciszę
rozpiętą jak parawan, na którego tle ten nieruchomy obraz
z Ireną i matką przy stole:
siedzą naprzeciw siebie i nic,
żadne słowo ich nie łączy, nie łączy spojrzenie, ale w zamian
widzę rękę matki na stole, i że Irena matkę za rękę trzyma, i że
tylko trzyma, nic więcej, ale tak bardzo inaczej,
niż można rękę trzymać, niż trzymał ją ojciec,