To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra klimat [2] - Naomi Klein - ebook

To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra klimat [2] ebook

Naomi Klein

4,4

Opis

Książka Naomi Klein w sposób wyczerpujący, świadczący o głębokiej znajomości tematu, a zarazem przystępny przedstawia zagrożenia związane z globalnym ociepleniem i innymi zmianami klimatu, umieszczając je w szerokim kontekście – politycznym, ekonomicznym i społecznym. Podobnie jak w Doktrynie szoku autorka ukazuje ciemną stronę puszczonego na żywioł neoliberalnego kapitalizmu – krótko mówiąc, jak wolnorynkowy fundamentalizm przyczynił się do zanieczyszczeń atmosfery zagrażających całej ludzkości i jak blokuje próby naprawy istniejącej sytuacji. Klein przedstawia ważniejsze ruchy obrońców środowiska, ich mocne i słabe punkty (demaskuje np. współpracę niektórych z nich z wielkim biznesem, którego działania bynajmniej środowisku nie służą). Ostrzega przed konsekwencjami ingerowania w klimat za pomocą tzw. geoinżynierii czyli modyfikacji pogody poprzez np. wprowadzanie do atmosfery aerozoli siarczanowych. Trzeźwo opisując zagrożenia i zdając sobie sprawę z ogromu problemów, z jakimi będzie się wiązać zmiana dominującej mentalności wolnorynkowej, odejście od fetyszyzacji wzrostu i nawyków konsumpcyjnych, autorka nie maluje wyłącznie czarnego obrazu, ale pozwala dostrzec nadzieję w funkcjonujących już inicjatywach lokalnych, coraz powszechniejszym korzystaniu z energii odnawialnej i nowych oddolnych ruchach obrony środowiska.

Wraz z No Logo i Doktryną szoku nowa książka Klein stanowi trylogię, w której autorka stawia diagnozę kryzysów naszego świata – a przy tym ukazuje drogi ich przezwyciężenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 914

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (22 oceny)
12
6
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: This Changes Everything

Redakcja: Marianna Zielińska

Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Kamil Kowalski

© 2014 by Klein Lewis Productions Ltd.

All rights reserved

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2020

© for the Polish translation by Hanna Jankowska and Katarzyna Makaruk

ISBN 978-83-287-1531-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2020

Wydanie II

FRAGMENT

Tomie

Musimy pamiętać, że w naszych czasach chodzi o coś więcej niż zmiany klimatu. Powinniśmy patrzeć dalej i głębiej. Jeśli jesteśmy uczciwi wobec samych siebie, mówimy tak naprawdę o zmianie całego naszego sposobu życia na tej planecie.

Rebecca Tarbotton, dyrektor wykonawcza Rainforest Action Network w latach 1973–20121

Pisałem w swoich książkach o tym, jak ludzie zasalają Golfsztrom, powstrzymują lodowce spływające z pokrywy lodowej na Grenlandii, wpompowują wodę z oceanów do suchych niecek na Saharze i w Azji, żeby stworzyć słone morza, przepompowują roztopiony lód Antarktydy, żeby zaopatrzyć w słodką wodę kraje położone dalej na północy, dokonują genetycznej modyfikacji bakterii, żeby wiązać w korzeniach drzew więcej dwutlenku węgla, podnoszą Florydę o 10 metrów, żeby znów znalazła się ponad poziomem morza, a także, co najtrudniejsze, całkowicie zmieniają kapitalizm.

Kim Stanley Robinson, autor książek fantastycznonaukowych, 20122

WSTĘP

WSZYSTKO SIĘ ZMIENIA, TAK CZY INACZEJ

Większość prognoz dotyczących zmian klimatu zakłada, że przyszłe procesy – emisje gazów cieplarnianych, wzrost temperatury oraz takie ich konsekwencje, jak podnoszenie się poziomu mórz – będą miały charakter przyrostowy. Określona ilość emisji doprowadzi do określonego wzrostu temperatury, czego skutkiem okaże się określone, stopniowe podniesienie się poziomu mórz. Geologia uczy nas jednak, że w przeszłości odnotowywano przypadki, kiedy stosunkowo niewielka zmiana jednego elementu klimatu prowadziła do gwałtownych zmian w całym systemie. Innymi słowy, wzrost globalnej temperatury powyżej określonego poziomu może wyzwolić nagłe, nieprzewidywalne i potencjalnie nieodwracalne zmiany o niszczycielskich skutkach na ogromną skalę. W takiej sytuacji nawet jeśli nie wprowadzimy do atmosfery dodatkowych ilości CO2, okaże się, że potencjalnie niemożliwe do zatrzymania procesy zostały już uruchomione. Możemy to sobie wyobrazić jako niespodziewaną awarię hamulców i układu kierowniczego – problem i jego następstwa są już nie do opanowania.

Raport American Association for the Advancement of Science, największego w świecie towarzystwa naukowego, 20141

Kocham ten zapach spalin.

Sarah Palin, 20112

Z interkomu rozległ się głos: „Pasażerowie lotu numer 3935 z Waszyngtonu do Charlestonu w Karolinie Południowej proszeni są o zabranie bagażu podręcznego i wyjście z samolotu”.

Pasażerowie zeszli po schodkach i zebrali się na rozgrzanym pasie startowym. Ich oczom ukazał się niezwykły widok: koła samolotu US Airways ugrzęzły w asfalcie jak w mokrym betonie. Utknęły tak głęboko, że pojazd, który miał odholować samolot, nie mógł go ruszyć z miejsca. Linie lotnicze miały nadzieję, że uwolniony od ciężaru trzydziestu pięciu pasażerów da się pociągnąć. Nic z tego. Ktoś wrzucił do sieci zdjęcie z podpisem: „Dlaczego anulowano mój lot? Ponieważ w Waszyngtonie jest tak cholernie gorąco, że nasz samolot zagłębił się na 10 centymetrów w asfalt”3.

Sprowadzono w końcu większy, mocniejszy pojazd, żeby odholować samolot. Tym razem się udało. Wystartował z trzygodzinnym opóźnieniem. Rzecznik linii lotniczych tłumaczył to „niezwykłymi temperaturami”4.

Lato 2012 roku było istotnie niezwykle upalne. (Tak jak w roku poprzednim i następnym). Przyczyna bynajmniej nie stanowi tajemnicy: jest nią rozrzutne spalanie paliw kopalnych, a US Airways musiały to robić pomimo niedogodności, jakich przyczynił roztapiający się asfalt. Ten paradoks – korzystanie z paliw kopalnych tak radykalnie zmienia nasz klimat, że zaczyna to przeszkadzać w ich użytkowaniu – nie powstrzymał pasażerów lotu 3935 przed ponownym wejściem na pokład samolotu i kontynuowaniem podróży. W doniesieniach na temat incydentu media nie wspomniały o zmianach klimatu.

Nie moją jest rzeczą osądzanie tych pasażerów. Każdy z nas, kto hołduje rozrzutnemu, konsumpcyjnemu stylowi życia, niezależnie od tego, gdzie mieszka, jest w metaforycznym sensie pasażerem lotu numer 3935. W obliczu kryzysu zagrażającego przetrwaniu naszego gatunku cała nasza kultura nadal robi to, co się przyczyniło do powstania kryzysu, tylko jeszcze intensywniej. Gospodarka światowa, jak te linie lotnicze, które sprowadziły pojazd z mocniejszym silnikiem, żeby odholować samolot, nie poprzestaje już na konwencjonalnych źródłach paliw kopalnych, ale sięga po jeszcze bardziej zanieczyszczone i niebezpieczniejsze – bituminy z piasków roponośnych Alberty, ropę naftową wydobywaną z dna morskiego, gaz otrzymywany metodą szczelinowania, węgiel z wysadzanych w powietrze gór i tak dalej.

Tymczasem każdej spektakularnej klęsce żywiołowej towarzyszą niepozbawione ironii momenty, w których okazuje się, że klimat staje się coraz bardziej nieżyczliwy wobec branż ponoszących największą odpowiedzialność za jego ocieplanie. Podczas ogromnych powodzi, które w 2013 roku dotknęły Calgary, kierownictwo firm paliwowych eksploatujących piaski bitumiczne Alberty musiało cichcem odesłać pracowników do domu, bo pociąg wiozący łatwopalne produkty naftowe o mało nie zwalił się z podmytego mostu kolejowego. Rok wcześniej poziom rzeki Missisipi tak bardzo się obniżył na skutek suszy, że barki z ropą naftową i węglem utknęły na kilka dni i czekały, aż korpus saperów przekopie kanał (przeznaczono na to pieniądze, które miały sfinansować odbudowę po wielkiej powodzi, jaka dotknęła te same rejony w poprzednim roku). W innych częściach kraju pozamykano na pewien czas elektrownie węglowe, ponieważ zbiorniki wodne wykorzystywane do chłodzenia ich urządzeń albo zrobiły się zbyt ciepłe, albo poziom wody za bardzo w nich opadł (albo w niektórych przypadkach dotknęło je jedno i drugie).

Tego rodzaju dysonans poznawczy jest po prostu nieodłącznym elementem życia w niespokojnych czasach, kiedy kryzys, który tak usilnie staraliśmy się zignorować, uwidacznia się w całej okazałości – a my mimo wszystko wciąż stawiamy na czynniki będące jego główną przyczyną.

Wypierałam świadomość zmian klimatycznych dłużej, niż skłonna jestem przyznać. Oczywiście wiedziałam, że zachodzą. Nie tak jak Donald Trump czy członkowie Tea Party, według których kolejne zimy są dowodem, że globalne ocieplenie to bzdura. Miałam jednak raczej mgliste pojęcie o szczegółach i tylko przebiegałam wzrokiem większość doniesień w mediach, zwłaszcza te naprawdę budzące strach. Wmawiałam sobie, że kwestia jest zbyt skomplikowana i że zajmują się nią ekolodzy. Zachowywałam się tak, jakby nie było nic złego w tym, że mam w portfelu błyszczącą kartę zaświadczającą o mojej przynależności do „elity”, która często korzysta z połączeń lotniczych.

Bardzo wielu z nas podobnie wypiera fakt zmian klimatu. Spoglądamy przez ułamek sekundy, po czym odwracamy wzrok. Albo przyglądamy się, ale obracamy wszystko w żart („kolejne oznaki apokalipsy!”). To też oznacza odwracanie wzroku.

Albo spoglądamy, ale uspokajamy się historiami o ludzkiej pomysłowości. Niewątpliwie uda się wynaleźć jakiś cud techniki, co pozwoli bezpiecznie usunąć z atmosfery nadmiar dwutlenku węgla albo czarodziejskim sposobem osłabić ciepło promieni słonecznych. Zbierając materiały do tej książki, miałam się przekonać, że taka postawa też się równa odwracaniu wzroku.

Albo patrzymy, ale próbujemy zająć nadmiernie racjonalną postawę („biorąc pod uwagę koszty, lepsze skutki przyniesie skupienie się na rozwoju gospodarczym niż na zmianach klimatu, ponieważ bogactwo stanowi najlepsze zabezpieczenie przed ekstremami pogody”) – jakby posiadanie paru dolarów więcej mogło cokolwiek załatwić, kiedy twoje miasto zalewa woda. W taki sposób odwracają wzrok spece od kuchni politycznej.

Albo patrzymy, ale wmawiamy sobie, że jesteśmy zbyt zajęci, żeby przejmować się czymś tak odległym i abstrakcyjnym – choć widzieliśmy wodę w nowojorskim metrze i ludzi na dachach domów w Nowym Orleanie, wiemy też, że nikt nie jest bezpieczny, a już najmniej ci najsłabsi. To również sposób odwracania wzroku, choć całkiem zrozumiały.

Albo patrzymy, ale mówimy sobie, że jedyne, co możemy, to skupić się na sprawach, na które mamy bezpośredni wpływ. Medytować, robić zakupy na bazarach ekologicznych, nie jeździć samochodem – ale nie podejmować prób rzeczywistej zmiany systemów, przez które kryzys staje się nieunikniony, ponieważ zbyt wiele „złej energii” udaremnia wszelkie wysiłki. Na pierwszy rzut oka może to sprawiać wrażenie, że patrzymy, ponieważ wiele takich zmian stylu życia istotnie składa się na rozwiązanie problemu, ale tak naprawdę jedno oko mamy zamknięte.

A może patrzymy – naprawdę patrzymy – później jednak nieuchronnie zapominamy. Przypominamy sobie i znów zapominamy. Ze zmianami klimatu tak już jest, trudno zaprzątać sobie nimi głowę przez cały czas. Ta nasza ekologiczna amnezja, polegająca na włączaniu się i wyłączaniu, ma całkiem racjonalne przyczyny. Wypieramy kryzys ze świadomości, ponieważ boimy się, że uświadomienie go sobie w całej jaskrawości wszystko zmieni. I mamy rację5.

Wiemy, że jeśli nadal będziemy dopuszczać tak jak dotąd, żeby emisje gazów cieplarnianych z roku na rok wzrastały, zmiany klimatu odmienią wszystko na znanym nam świecie. Wielkie miasta zostaną prawdopodobnie zatopione, morza pochłoną starożytne kultury, a nasze dzieci będą najpewniej przez znaczną część swego życia uciekać przed gwałtownymi burzami i katastrofalnymi suszami oraz naprawiać ich skutki. Nie musimy nic robić, żeby taka przyszłość nastała. Wystarczy nie robić nic, nadal postępować tak jak teraz, niezależnie, czy będzie to liczenie na technikę, która wszystko naprawi, dbanie o swoje ogródki czy wmawianie sobie, że jesteśmy zbyt zajęci, żeby cokolwiek zdziałać.

Wystarczy nie reagować i zachowywać się tak, jakbyśmy nie mieli do czynienia z pełnoobjawowym kryzysem. Wystarczy nadal wypierać swój prawdziwy strach. I wtedy krok po kroku znajdziemy się tam, gdzie najbardziej boimy się znaleźć, nastanie to, od czego odwracaliśmy wzrok. Nie trzeba podejmować dodatkowego wysiłku.

Są sposoby, które mogłyby zapobiec tej ponurej przyszłości albo przynajmniej znacznie złagodzić jej grozę. Sęk jednak w tym, że ich zastosowanie też wszystko zmieni. Dla nas, nienasyconych konsumentów, byłaby to zmiana stylu życia, funkcjonowania naszej gospodarki, a nawet zmiana narracji o naszym miejscu na ziemi. Na szczęście wiele tych propozycji wcale nie ma katastroficznego charakteru. Wiele jest wręcz fascynujących. Ale długo sobie tego nie uświadamiałam.

Świetnie pamiętam moment, w którym przestałam ignorować rzeczywistość zmian klimatu albo przynajmniej dokładniej się jej przyjrzałam. Było to w Genewie w kwietniu 2009 roku podczas spotkania z zaskakująco młodą ambasador Boliwii przy Światowej Organizacji Handlu (WTO), Angélicą Navarro Llanos. Jako że Boliwia jest ubogim krajem o niewielkim budżecie na dyplomację, Navarro Llanos poza wypełnianiem obowiązków związanych z handlem zajęła się też od niedawna sprawami klimatu. Przy obiedzie w pustej chińskiej restauracji powiedziała mi (używając pałeczek do obrazowego przedstawienia wzrostu emisji w skali świata), że jej zdaniem zmiany klimatu stanowią dla Boliwijczyków zarówno straszliwe zagrożenie, jak i szansę.

Są zagrożeniem z oczywistych powodów: Boliwia czerpie wodę do picia i nawadniania z lodowców, a pokryte śniegiem szczyty gór wznoszących się nad stolicą w zastraszającym tempie zmieniają kolor na szary i brązowy. Szansa, jak stwierdziła Navarro Llanos, polega na tym, że ponieważ kraje takie jak Boliwia prawie wcale nie przyczyniły się do gwałtownego wzrostu emisji gazów cieplarnianych, mogą ogłosić się „klimatycznymi wierzycielami”, którym należą się pieniądze i pomoc techniczna od wielkich emitentów, żeby mogły pokryć ogromne koszty uporania się z niszczycielskimi skutkami zmian klimatu oraz wkroczyć na drogę rozwoju z wykorzystaniem zielonej energii.

Niedługo przed naszym spotkaniem Navarro Llanos wygłosiła przemówienie na konferencji ONZ poświęconej sprawom klimatu. Przedstawiła w nim argumenty za tego rodzaju transferem bogactwa. Dostałam od niej kopię wystąpienia. „Miliony ludzi na małych wyspach, w krajach najmniej rozwiniętych, w państwach pozbawionych dostępu do morza, a także bezbronne społeczności w Brazylii, Indiach, Chinach i na całym świecie ponoszą konsekwencje problemu, do którego powstania się nie przyczyniły. […] Jeśli w następnej dekadzie mamy ograniczyć emisje, niezbędna jest ogromna mobilizacja, jakiej historia dotąd nie widziała. Potrzebujemy planu Marshalla dla Ziemi. Plan ten powinien zmobilizować środki finansowe i transfer technologii na niespotykaną dotąd skalę. W jego ramach technologia musi dotrzeć do wszystkich krajów, bo tylko tak możemy zagwarantować, że ograniczymy emisje, poprawiając jakość życia ludzi. Mamy przed sobą jedynie dekadę”6.

Plan Marshalla dla Ziemi będzie oczywiście wymagał olbrzymich nakładów – setek miliardów, a może bilionów dolarów (Navarro Llanos nie chciała podać liczby). Wydawałoby się, że z powodu samych kosztów nie ma szans na start – w końcu był 2009 rok, globalny kryzys finansowy szalał na całego. Jednak nadal obowiązywała nieubłagana logika zaciskania pasa, polegająca na tym, że rachunki bankierów przekazano do zapłacenia zwykłym ludziom, co pociągnęło za sobą zwolnienia w sektorze publicznym, zamykanie szkół i tak dalej. Zamiast więc odebrać wiarygodność koncepcjom Navarro Llanos, kryzys je uwiarygodnił.

Wszyscy widzieliśmy, jak wyasygnowano biliony dolarów, kiedy nasze elity zdecydowały się ogłosić stan kryzysu. Powiedziano nam, że jeśli pozwoli się upaść bankom, załamie się cała gospodarka. Była to kwestia wspólnego przetrwania, zatem pieniądze musiały się znaleźć. W całym tym procesie ujawniły się wielkie fikcje naszego systemu gospodarczego (Potrzeba więcej pieniędzy? To się je dodrukuje!). Kilka lat wcześniej rządy w podobny sposób potraktowały finanse publiczne po atakach terrorystycznych z 11 września. Kiedy przyszło do umacniania państwowego aparatu bezpieczeństwa/inwigilacji na arenie wewnętrznej i prowadzenia wojny za granicą, w wielu krajach Zachodu znalazły się na to środki w budżecie.

Nasi przywódcy nigdy nie traktowali zmian klimatu tak jak innych kryzysów, choć grożą one o wiele większymi stratami ludzkimi niż upadek banków czy zawalenie się budynków. Ograniczenie emisji gazów cieplarnianych, konieczne zdaniem uczonych, by znacznie zmniejszyć ryzyko katastrofy, traktowane jest jak łagodna sugestia, działanie, które można odłożyć na nieokreśloną przyszłość. Najwidoczniej o uznaniu jakiejś sytuacji za kryzysową decydują nie tylko twarde fakty, ale także ci, którzy sprawują władzę i ustalają priorytety. Nie musimy jednak ograniczać się do roli widzów: nie tylko politycy mogą ogłosić kryzys. Masowe ruchy zwykłych ludzi też potrafią to uczynić.

Dla brytyjskich i amerykańskich elit niewolnictwo nie było kryzysem, dopóki abolicjonizm nie sprawił, że się nim stało. Dyskryminacja rasowa okazała się kryzysem dopiero wtedy, gdy pojawił się ruch na rzecz praw obywatelskich. Dyskryminacja płciowa nie była kryzysem, dopóki feminizm nie doprowadził do tego, że za takowy ją uznano. Identycznie było z apartheidem.

Na tej samej zasadzie, jeśli odpowiednio wielu z nas przestanie odwracać wzrok i uzna, że zmiany klimatu są problemem godnym działań na miarę planu Marshalla, nabiorą one znamion kryzysu, a klasa polityczna będzie musiała zareagować zarówno udostępnieniem zasobów, jak i nagięciem zasad wolnego rynku, które okazują się tak elastyczne, kiedy coś zagraża interesom elit. Ten potencjał ujawnia się od czasu do czasu w sytuacji kryzysowej, w której kwestia zmian klimatu wysuwa się na pierwszy plan. „Pieniądze nie grają roli, gdy chodzi o akcję ratunkową. Wyda się ich tyle, ile będzie potrzeba”, oświadczył brytyjski premier David Cameron, Pan od Cięcia Kosztów, kiedy znaczne połacie jego kraju znalazły się pod wodą podczas powodzi w lutym 2014 roku, a społeczeństwo było rozwścieczone postawą rządu, od którego oczekiwało większej pomocy7.

Słuchając Navarro Llanos, opisującej, jak sprawa wygląda z perspektywy Boliwii, zaczęłam pojmować, w jaki sposób zmiany klimatu – jeśli potraktujemy je jako prawdziwy stan wyjątkowy dla planety, porównywalny z powodzią – mogą stać się dla ludzkości siłą dopingującą do działania, które nie tylko lepiej nas zabezpieczy przed skrajnymi zjawiskami pogodowymi, ale i sprawi, że społeczeństwa staną się bezpieczniejsze i sprawiedliwsze pod wszelkimi innymi względami. Zasoby niezbędne do tego, by szybko zrezygnować z paliw kopalnych i przygotować się na ciężkie czasy, mogą wydobyć z nędzy wielkie grupy ludzi dzięki zapewnieniu dostępu do usług, których dziś tak bardzo brakuje, od czystej wody do elektryczności. Taka wizja przyszłości wykracza poza samo przetrwanie mimo zmian klimatu, poza ich „złagodzenie” czy „zaadaptowanie się” do nich, by użyć ponurego języka ONZ. Ta wizja zakłada, że wszyscy razem wykorzystamy kryzys, żeby dokonać skoku i przenieść się w lepszą przyszłość.

Po tej rozmowie przestałam się obawiać zgłębiania naukowych aspektów zagrożeń ze strony klimatu. Przestałam unikać artykułów i prac naukowych, czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce. Nie uważałam już, że jest to problem ekologów, przestałam sobie wmawiać, że to nie moja sprawa i nie moje zadanie. Dzięki rozmowom z członkami rosnącego w siłę ruchu na rzecz sprawiedliwości klimatycznej zaczęłam dostrzegać, na jakie sposoby zmiany klimatu mogą stać się siłą napędową pozytywnych przemian – najlepszym argumentem, jakim kiedykolwiek dysponowali zwolennicy postępu, by móc wystąpić z postulatem odbudowy i ożywienia lokalnych gospodarek, uwolnić nasze demokracje spod niszczycielskiego wpływu korporacji, zablokować szkodliwe nowe umowy o wolnym handlu i przeredagować stare, zainwestować w infrastrukturę publiczną, jak transport i mieszkania o przystępnej cenie, cofnąć prywatyzację podstawowych usług, jak dostawy energii i wody, uzdrowić chory system rolnictwa, otworzyć granice przed migrantami, którzy musieli zmienić miejsce zamieszkania z powodu czynników klimatycznych, uszanować w końcu prawa ludów rdzennych do ziemi. Wszystko to przyczyniłoby się do likwidacji groteskowych nierówności między państwami i w ich obrębie.

Zaczęłam dostrzegać oznaki – nowe koalicje i nowe argumenty – świadczące o tym, że jeśli te różne powiązania zostaną powszechniej zrozumiane, kryzys klimatyczny, jako kwestia niecierpiąca zwłoki, może dać początek potężnemu masowemu ruchowi, który wszystkie te z pozoru odrębne kwestie połączy w spójną narrację, wskazującą, jak ustrzec ludzkość przed spustoszeniem spowodowanym zarówno przez skrajnie niesprawiedliwy system gospodarczy, jak i zdestabilizowany system klimatyczny. Napisałam tę książkę, ponieważ doszłam do wniosku, że działanie na rzecz klimatu może się okazać takim unikatowym katalizatorem.

Ludowy szok

Napisałam ją jednak także i dlatego, że zmiany klimatu mogą się stać katalizatorem wielu bardzo różnych i znacznie mniej pożądanych transformacji społecznych, politycznych i gospodarczych.

Przez ostatnie piętnaście lat badałam społeczeństwa przeżywające ekstremalne wstrząsy spowodowane przez kryzysy gospodarcze, klęski żywiołowe, ataki terrorystyczne i wojny. Wnikliwie przyglądałam się przemianom zachodzącym w społeczeństwach w tych okresach nasilonego stresu. Analizowałam, jak pod wpływem takich czynników zmienia się zbiorowa świadomość możliwego rozwoju wydarzeń – na lepsze, ale przeważnie na gorsze. Jak pisałam w swojej książce Doktryna szoku, w ostatnim czterdziestoleciu lobby korporacyjne systematycznie wykorzystywało różne formy kryzysów, żeby narzucać rozwiązania polityczne wzbogacające niewielką elitę. Służyło temu znoszenie regulacji, ograniczanie wydatków na cele społeczne, forsowanie zakrojonej na szeroką skalę prywatyzacji sfery publicznej. Kryzysami usprawiedliwiano też brutalne działania wymierzone przeciw swobodom obywatelskim oraz przerażające akty naruszania praw człowieka.

Wiele wskazuje na to, że zmiany klimatu nie będą wyjątkiem. Zamiast zrodzić rozwiązania, które naprawdę mogłyby zapobiec katastrofalnemu w skutkach ociepleniu i uchronić nas przed nieuchronnymi klęskami, kryzys znowu zostanie wykorzystany do przekazania jeszcze większej ilości zasobów jednemu procentowi najbogatszych. Pierwsze etapy tego procesu można już zaobserwować. Na całym świecie lasy publiczne przekształcane są w sprywatyzowane farmy drzew i rezerwaty, żeby ich właściciele mogli otrzymywać tak zwane kredyty węglowe, lukratywne oszustwo, którym zajmę się dalej. Rozwija się handel „derywatami pogodowymi”, umożliwiający firmom i bankom obstawianie zmian pogody, jakby śmiercionośne klęski żywiołowe były grą w kasynie w Las Vegas (w latach 2005–2006 rynek derywatów pogodowych wzrósł niemal pięciokrotnie, z 9,7 miliarda dolarów do 45,2 miliarda). Globalne towarzystwa reasekuracyjne zbijają miliardowe zyski, między innymi na sprzedaży nowych rodzajów programów ochrony krajom rozwijającym się, które prawie w żadnym stopniu nie przyczyniły się do kryzysu klimatycznego, ale których infrastruktura jest bardzo narażona na jego skutki8.

Gigantyczny koncern zbrojeniowy Raytheon stwierdził w momencie szczerości: „Wraz ze zmianą zachowań i potrzeb konsumentów w reakcji na zmiany klimatu pojawią się prawdopodobnie nowe możliwości biznesowe”. Te możliwości to nie tylko zwiększone zapotrzebowanie na sprywatyzowane usługi reagowania na klęski żywiołowe, ale i „popyt na produkty i usługi militarne, ponieważ susze, powodzie i huragany będące konsekwencją zmian klimatu mogą zrodzić zagrożenia dla bezpieczeństwa”9. Warto o tym pamiętać, ilekroć nachodzą nas wątpliwości co do skali kryzysu: prywatne milicje już się mobilizują.

Susze i powodzie, poza rosnącym zapotrzebowaniem na facetów z karabinami, stwarzają wszelkiego rodzaju szanse dla biznesu. W latach 2008–2010 zgłoszono co najmniej 261 patentów dotyczących płodów rolnych „dostosowanych do klimatu” – nasion, które mają podobno wytrzymać skrajne warunki pogodowe. Blisko 80 procent tych patentów znajdowało się pod kontrolą zaledwie sześciu wielkich koncernów agrobiznesowych, w tym Monsanto i Syngenty. Tymczasem huragan Sandy okazał się niespodziewanym darem losu dla deweloperów z New Jersey, którzy dostali miliony na nowe inwestycje na nieznacznie zniszczonych obszarach, podczas gdy mieszkańcy poważnie uszkodzonych budynków publicznych nadal przeżywają koszmar. Podobnie było po huraganie Katrina w Nowym Orleanie10.

Nic w tym zaskakującego. Nasz obecny system nastawiony jest na poszukiwanie nowych sposobów prywatyzowania wspólnej własności i czerpania zysków z klęsk. Pozostawiony samemu sobie, zdolny jest wyłącznie do tego. Społeczeństwa odpowiadają jednak na kryzys nie tylko doktryną szoku. Wszyscy to widzieliśmy w ostatnich latach, kiedy kryzys finansowy, który zaczął się na Wall Street w 2008 roku, odbił się szerokim echem na całym świecie. Niespodziewana podwyżka cen żywności stworzyła warunki dla arabskiej wiosny. Polityka cięcia kosztów zainspirowała masowe ruchy od Grecji po Hiszpanię, Chile, Stany Zjednoczone i Quebec. Wielu z nas ma znacznie lepsze samopoczucie, gdy przeciwstawia się tym, którzy cynicznie wykorzystują kryzysy, żeby grabić sferę publiczną. Protesty dowiodły jednak również, że nie wystarczy powiedzieć „nie”. Jeśli ruchy opozycyjne mają zdziałać coś więcej niż rozpalić się i wygasnąć, muszą mieć wszechstronną wizję tego, co powinno powstać na miejsce naszego walącego się systemu, a także skuteczną strategię polityczną wytyczającą drogę do celu.

Zwolennicy postępu umieli to zrobić. Historia obfituje w przykłady wielkich zwycięstw sprawiedliwości społecznej i ekonomicznej osiąganych w warunkach ostrych kryzysów. Można tu wymienić politykę Nowego Ładu po krachu gospodarczym 1929 roku oraz niezliczone programy społeczne, które zrodziły się po II wojnie światowej. Te działania okazały się tak popularne wśród społeczeństw, że ich uprawomocnienie nie wymagało autorytarnych podstępów z gatunku tych, jakie opisałam w Doktrynie szoku. Podstawą były narodziny potężnych masowych ruchów zdolnych do przeciwstawienia się obrońcom upadającego status quo, a efektem znacznie sprawiedliwszy podział gospodarczego tortu między wszystkich. Do funkcjonujących nadal w wielu krajach (choć zwalczanych) przykładów dziedzictwa tych wyjątkowych momentów historycznych należą powszechne ubezpieczenie zdrowotne, emerytury, subsydiowanie budownictwa mieszkaniowego oraz finansowanie kultury ze środków publicznych.

Jestem przekonana, że kryzys klimatyczny stwarza historyczną szansę zmian zakrojonych na jeszcze większą skalę. W ramach projektu obniżenia emisji gazów cieplarnianych do poziomu zalecanego przez wielu naukowców nadarza nam się znów okazja do przeforsowania rozwiązań politycznych, które w znacznym stopniu poprawią życie ludzi, zlikwidują przepaść między bogatymi a biednymi, stworzą naprawdę wiele porządnych miejsc pracy i na nowo ożywią oddolną demokrację. Zmiany klimatu, zamiast stanowić skrajny wariant doktryny szoku – szaleństwo nowych grabieży zasobów oraz represji – mogą być Szokiem Ludu, ciosem zadanym oddolnie. Mogą doprowadzić do przekazania władzy w ręce wielu zamiast jej konsolidacji w rękach nielicznych, a także radykalnie poszerzyć obszar tego, co wspólne, zamiast go po kawałku wyprzedawać. Tam, gdzie prawicowi eksperci od szoku wykorzystują nadzwyczajne okoliczności (zarówno prawdziwe, jak i sfabrykowane) do narzucenia polityki, przez którą stajemy się jeszcze bardziej podatni na skutki kryzysów, transformacje omówione w niniejszej książce mogą zdziałać coś dokładnie przeciwnego: dotrzeć najpierw do przyczyn, za których sprawą mamy do czynienia z kolejnymi kryzysami, a także zapewnić nam zarówno klimat lepszy niż ten, który rysuje się w perspektywie, jak i system gospodarczy o wiele sprawiedliwszy od obecnego.

Zanim jednak te zmiany będą mogły nastąpić – zanim uwierzymy, że zmiana klimatu jest w stanie nas odmienić – musimy najpierw przestać odwracać wzrok.

———

„Negocjujecie przez całe moje życie”, powiedziała kanadyjska studentka Anjali Appadurai, mierząc wzrokiem rządowych negocjatorów zebranych w 2011 roku na konferencji ONZ w sprawie klimatu w Durbanie w RPA. Nie przesadzała. Rządy państw świata od ponad dwóch dziesięcioleci prowadziły rozmowy o zapobieżeniu zmianom klimatu. Zaczęły w roku, w którym urodziła się Anjali, mająca teraz dwadzieścia jeden lat. Mimo to, jak podkreśliła dziewczyna w pamiętnym wystąpieniu na konferencji, wygłoszonym w imieniu wszystkich zebranych tam młodych ludzi: „Nie dotrzymaliście przyrzeczeń, nie osiągnęliście celu, złamaliście obietnice”11.

Międzyrządowe ciało, któremu powierzono zapobieżenie „niebezpiecznemu” tempu zmian klimatu, przez dwadzieścia kilka lat (na ponad dziewięćdziesięciu oficjalnych spotkaniach, jakie odbyły się od przyjęcia porozumienia w tej sprawie) nie tylko nie poczyniło żadnego postępu, ale i obserwowało proces nieprzerwanego regresu. Nasze rządy zmarnowały całe lata, fałszując dane liczbowe, wykłócając się o daty startu, nieustannie zabiegając o przedłużenie terminu, jak studenci spóźniający się z oddaniem pracy semestralnej.

Katastrofalne skutki tego rozmydlania spraw i gry na zwłokę są dziś niezaprzeczalne. Wstępne dane wykazują, że w 2013 roku globalne emisje dwutlenku węgla były o 61 procent wyższe niż w 1990 ro-ku, kiedy zaczęły się na serio negocjacje mające wypracować traktat klimatyczny. Jak się wyraził ekonomista z MIT John Reilly: „Im więcej mówimy o potrzebie kontrolowania emisji, tym bardziej się zwiększają”. Tylko potok gołosłownych deklaracji o obniżeniu emisji wzbiera szybciej niż same emisje. Tymczasem doroczny szczyt klimatyczny ONZ, w którym wciąż pokładane są nadzieje na polityczny przełom w działaniach na rzecz klimatu, od pewnego czasu sprawia wrażenie, jakby nie był forum poważnych negocjacji, ale bardzo kosztowną sesją terapii grupowej, miejscem, gdzie przedstawiciele najsłabszych krajów mogą dać upust swoim żalom i gniewowi, a niscy rangą delegaci państw odpowiedzialnych w znacznej mierze za ich nieszczęścia mają wzrok utkwiony w ziemię12.

Tak wyglądała sytuacja od czasu fiaska mocno reklamowanego oenzetowskiego szczytu klimatycznego w Kopenhadze w roku 2009. Ostatniego wieczoru tego wielkiego zgromadzenia znalazłam się w towarzystwie działaczy na rzecz sprawiedliwości klimatycznej, wśród których był jeden z najbardziej znanych brytyjskich aktywistów. Ten młody człowiek przez całą konferencję był wzorem pewności siebie i opanowania, codziennie zapoznawał dziesiątki dziennikarzy z przebiegiem wszystkich rund negocjacji i tłumaczył, co w praktyce znaczą różne docelowe poziomy emisji. Choć zadanie miał niełatwe, nie tracił optymizmu co do perspektyw szczytu. Ale kiedy było już po wszystkim, kiedy podpisano godne pożałowania porozumienie końcowe, załamał się nerwowo na naszych oczach. Siedząc w jasno oświetlonej włoskiej restauracji, zaczął szlochać, nie mógł się już powstrzymać. „Naprawdę myślałem, że Obama rozumie”, powtarzał.

Wieczór ten stał się dla mnie symbolem dojrzewania ruchu na rzecz klimatu: nareszcie zdano sobie sprawę, że nikt nie przybędzie nam na ratunek. Brytyjska psychoanalityczka i specjalistka od spraw klimatu Sally Weintrobe określa to jako „główną spuściznę” tego szczytu – bolesne uświadomienie sobie, że „nasi przywódcy o nas nie dbają, […] nawet nasze przetrwanie nikogo nie obchodzi”13. Bez względu na to, ile razy zawiedliśmy się na naszych politykach, ta świadomość nadal boli. W tej sprawie naprawdę jesteśmy zdani wyłącznie na siebie, a rzeczywistą nadzieję może przynieść tylko ruch oddolny.

W Kopenhadze rządy państw, które najbardziej zanieczyszczają atmosferę – w tym Stanów Zjednoczonych i Chin – podpisały niewiążące porozumienie, obiecując ograniczenie wzrostu temperatur do maksimum 2 stopni Celsjusza ponad poziom z czasów, kiedy zaczęliśmy napędzać naszą gospodarkę węglem. Ten dobrze znany cel, mający reprezentować „bezpieczną” granicę zmian klimatu, zawsze był politycznym wyborem, mającym więcej wspólnego ze zminimalizowaniem problemów ekonomicznych niż z chronieniem jak największej liczby ludzi. Kiedy w Kopenhadze nadano temu celowi charakter oficjalny, wiele delegacji wyraziło żarliwy sprzeciw, stwierdzając, że oznacza to wyrok śmierci dla niektórych nisko położonych państw wyspiarskich, a także znacznych połaci Afryki Subsaharyjskiej. W istocie stanowi zagrożenie dla nas wszystkich. Jak dotąd przy wzroście temperatur o zaledwie 0,8 stopnia Celsjusza już doświadczamy wielu alarmujących zjawisk, do których zaliczają się między innymi bezprecedensowe topnienie pokrywy lodowej na Grenlandii latem 2012 roku oraz zakwaszanie oceanów, postępujące znacznie szybciej niż się spodziewano. Dopuszczenie do tego, by temperatury wzrosły jeszcze ponaddwukrotnie, będzie miało z pewnością groźne konsekwencje14.

Bank Światowy w raporcie z 2012 roku przedstawił zagrożenia związane z tym założeniem: „W miarę jak globalne ocieplenie zbliża się do 2 stopni Celsjusza i przekracza tę wartość, istnieje ryzyko zapoczątkowania nieliniowych krytycznych zmian. Wymienić można topnienie pokrywy lodowej Antarktydy Zachodniej prowadzące do szybszego podnoszenia się poziomu mórz albo obumieranie dużych obszarów Amazonii, odbijające się radykalnie na ekosystemach, rzekach, rolnictwie, wytwarzaniu energii i warunkach życia. Globalne ocieplenie w XXI wieku jeszcze bardziej przez to wzrośnie, a skutki odczują całe kontynenty”15. Innymi słowy, jeśli dopuścimy, by temperatury przekroczyły określony poziom, nie zdołamy już powstrzymać podnoszenia się słupka rtęci.

Poważniejszy problem polega jednak na tym (i dlatego szczyt w Kopenhadze dał powód do tak wielkiego niepokoju), że ponieważ rządy nie uzgodniły celów, których realizacja byłaby wiążąca, mogą dowolnie ignorować swoje zobowiązania. I to się właśnie dzieje. Emisja CO2 rośnie tak szybko, że ograniczenie wzrostu temperatury do 2 stopni Celsjusza zakrawa na utopijne marzenie, chyba że w strukturze naszej gospodarki nastąpią radykalne zmiany. Na alarm biją nie tylko obrońcy środowiska. Także Bank Światowy w swoim raporcie ostrzegał, że „jesteśmy na najlepszej drodze do ocieplenia klimatu o 4 stopnie Celsjusza [do końca stulecia], co spowoduje fale ogromnych upałów, spadek zasobów żywności w skali świata, ginięcie ekosystemów i bioróżnorodności oraz zagrażające życiu podniesienie poziomu mórz”. Raport stwierdził też, że „nie ma pewności, czy będzie możliwe przystosowanie się do świata cieplejszego o 4 stopnie Celsjusza”. Kevin Anderson, były dyrektor (obecnie zastępca dyrektora) Tyndall Centre for Climate Change Research, który to ośrodek szybko stał się jedną z głównych brytyjskich instytucji badających klimat, wyraża jeszcze bardziej kategoryczną opinię. Jego zdaniem ocieplenie o 4 stopnie Celsjusza „jest nie do pogodzenia z żadną sensowną wizją zorganizowanej, sprawiedliwej i cywilizowanej globalnej społeczności”16.

Nie wiemy dokładnie, jak wyglądałby świat po wzroście temperatury o 4 stopnie Celsjusza, ale nawet najbardziej optymistyczny scenariusz byłby prawdopodobnie katastrofalny. Przy ociepleniu o 4 stopnie poziom mórz podniósłby się do 2100 roku o jeden, a może o dwa metry (a przez następne stulecia wzrósłby jeszcze o co najmniej kilka metrów). Oznacza to zatopienie wyspiarskich państw takich jak Malediwy i Tuvalu oraz zalanie wielu nadmorskich terenów od Ekwadoru i Brazylii po Holandię, znaczną część Kalifornii i północno-wschodnich Stanów Zjednoczonych, a także dużych połaci Azji Południowej i Południowo-Wschodniej. W niebezpieczeństwie znajdą się wielkie miasta, jak Boston, Nowy Jork, Los Angeles i okolice, Vancouver, Londyn, Bombaj, Hongkong i Szanghaj17.

Tymczasem fale potężnych upałów, mogących zabić dziesiątki tysięcy ludzi nawet w bogatych krajach, staną się nieodłączną częścią lata na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Antarktydy. Z powodu gorąca bardzo ucierpią podstawowe uprawy, których plony drastycznie spadną na całym świecie (niewykluczone, że zbiory pszenicy w Indiach i kukurydzy w Stanach Zjednoczonych będą mniejsze o 60 procent), gdy tymczasem zapotrzebowanie będzie gwałtownie rosło ze względu na wzrost liczby ludności i coraz większy popyt na mięso. Ponieważ uprawom zagrożą nie tylko upały, ale także skrajne zjawiska, takie jak długotrwałe susze, powodzie czy wysyp szkodników, straty mogą okazać się o wiele większe, niż przewidują to modele komputerowe. Jeśli dodać do tego niszczycielskie huragany, pożary lasów, załamanie rybołówstwa, powszechne wyczerpywanie się zasobów wodnych, wymieranie gatunków oraz choroby szerzące się po całym świecie, trudno sobie wyobrazić, żeby dało się utrzymać pokojowe, zorganizowane społeczeństwo (tam, gdzie coś takiego istnieje)18.

Należy pamiętać, że są to optymistyczne scenariusze, zakładające, że ocieplenie ustabilizuje się na poziomie 4 stopni Celsjusza i nie osiągnie punktu krytycznego, poza którym będzie już niekontrolowalne. Na podstawie najnowszych modeli bezpieczniej będzie przyjąć, że ocieplenie o 4 stopnie może spowodować serię bardzo niebezpiecznych sprzężeń zwrotnych – na przykład po lodach Arktyki nie pozostanie we wrześniu ani śladu albo, jak wykazało jedno z niedawnych badań, roślinność będzie tak nasycona, że przestanie działać jako niezawodny „pochłaniacz” i zacznie wydzielać dwutlenek węgla zamiast go gromadzić. Kiedy do tego dojdzie, koniec z nadzieją na przewidywanie konsekwencji. A proces ten może zacząć się wcześniej, niż ktokolwiek przewidział. W maju 2014 roku uczeni z NASA i Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine ujawnili, że topnienie lodowców Antarktydy Zachodniej na obszarze o powierzchni Francji „wydaje się niemożliwe do powstrzymania”. Zwiastuje to prawdopodobnie unicestwienie całego lądolodu tej części Antarktydy, co, jak stwierdził główny autor badań Eric Rignot, „doprowadzi do podniesienia się poziomu mórz o 3–5 metrów. Skutkiem tego miliony ludzi na całym świecie będą musiały opuścić dotychczasowe miejsca zamieszkania”. Może to jednak trwać przez setki lat i wciąż jest czas na zredukowanie emisji CO2, żeby spowolnić ten proces i zapobiec najgorszemu19.

Jeszcze bardziej przerażający jest fakt, że wielu badaczy zaliczających się do głównego nurtu uważa, iż przy obecnej trajektorii emisji CO2 zmierzamy ku ociepleniu przekraczającemu 4 stopnie Celsjusza. Wyważona na ogół Międzynarodowa Agencja Energetyczna opublikowała w 2011 roku raport, w którym prognozuje ocieplenie rzędu 6 stopni Celsjusza. Jak się wyraził główny ekonomista MAE, „każdy, nawet dziecko w szkole, wie, że będzie to miało dla nas wszystkich katastrofalne skutki”. (Dowody wskazują na to, że ocieplenie o 6 stopni uruchomi prawdopodobnie szereg poważnych punktów krytycznych – nie tylko powolne procesy, jak wspomniane topnienie pokrywy lodowej Antarktydy Zachodniej, ale i gwałtowne, jak uwalnianie się dużych ilości metanu z arktycznej wiecznej zmarzliny). Znana firma audytorska PricewaterhouseCoopers także opublikowała raport, w którym ostrzega przedsiębiorców, że zmierzamy ku ociepleniu o „4, a nawet 6 stopni Celsjusza”20.

Prognozy te można porównać do sytuacji, w której jednocześnie włączają się wszystkie alarmy w naszym domu. A potem uruchamiają się po kolei wszystkie alarmy na naszej ulicy. Oznacza to po prostu, że zmiana klimatu stała się dla rodzaju ludzkiego kryzysem zagrażającym jego istnieniu. Jedynym w historii precedensem tak głębokiego i powszechnego kryzysu był strach z okresu zimnej wojny, że zmierzamy ku nuklearnemu holokaustowi, po którym znaczna część planety nie będzie się nadawała do zamieszkiwania. Ale była to (i nadal jest) bliżej nieokreślona groźba, mogąca się ziścić tylko wtedy, gdyby geopolityka, co mało prawdopodobne, wymknęła się spod kontroli. Przeważająca większość fizyków jądrowych nigdy nie twierdziła, że niemal na pewno doprowadzimy naszą cywilizację do zguby, jeśli będziemy żyli tak jak dotąd i robili to co zawsze. A to właśnie mówią nam od lat naukowcy zajmujący się klimatem.

Lonnie G. Thompson, klimatolog z Uniwersytetu Stanowego w Ohio, światowej sławy specjalista od topnienia lodowców, stwierdził w 2010 roku: „Klimatolodzy, jak inni naukowcy, byli raczej ludźmi powściągliwymi. Nie w naszym stylu są teatralne tyrady o zagładzie przychodzącej z nieba. Większość z nas woli przebywać w swoich laboratoriach albo zbierać dane w terenie, niż udzielać wywiadów dziennikarzom lub wypowiadać się przed komisjami Kongresu. Dlaczego więc klimatolodzy mówią o niebezpieczeństwach związanych z globalnym ociepleniem? Odpowiedź brzmi: Ponieważ wszyscy jesteśmy dziś przekonani, że globalne ocieplenie stanowi wyraźne i aktualne zagrożenie dla cywilizacji”21.

Nie trzeba chyba dobitniejszych słów. Ale większość ludzi, zamiast uderzyć na alarm i podjąć wszelkie możliwe działania, żeby zmienić niebezpieczny kurs, podąża świadomie tą samą drogą. Tylko, tak jak pasażerowie lotu 3935, korzystając z potężniejszego silnika, powodującego więcej zanieczyszczeń.

Co z nami nie tak?

Naprawdę niedobra pora

Padało wiele odpowiedzi na to pytanie. Jedni przypominali, że niezmiernie trudno doprowadzić do tego, żeby wszystkie rządy świata zajęły takie samo stanowisko w jakiejkolwiek sprawie, inni podkreślali brak skutecznych rozwiązań technologicznych, jeszcze inni wskazywali na zakorzenioną głęboko w duszy człowieka niechęć do wspólnego działania w obliczu zagrożeń, które wydają się odległe, a całkiem niedawno pojawiło się twierdzenie, że zaszliśmy już za daleko, więc nie ma sensu nawet próbować robić coś więcej ponad przyglądanie się, jak wszystko się wali.

Niektóre z tych wyjaśnień są zasadne, lecz w ostatecznym rozrachunku nie zdają egzaminu. Weźmy pierwsze z nich. Istotnie, trudno sprawić, żeby tak wiele krajów zgodziło się na wspólny plan działania. Jednak w przeszłości Organizacji Narodów Zjednoczonych wiele razy udawało się doprowadzić do tego, żeby rządy zajęły się trudnymi kwestiami ponad granicami, od zubożenia warstwy ozonowej do rozprzestrzeniania broni nuklearnej. Umowy, jakie wypracowano, nie były idealne, ale stanowiły prawdziwy postęp. Ponadto w tych samych latach, kiedy naszym rządom nie udawało się stworzyć solidnej i wiążącej architektury prawnej nakazującej zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych (rzekomo z powodu złożoności problemu), potrafiły powołać do życia Światową Organizację Handlu – skomplikowany system o światowym zasięgu, regulujący przepływ towarów i usług po naszej planecie, którego zasady są jasne, a ich naruszanie surowo karane.

Twierdzenie, jakoby powstrzymywał nas brak rozwiązań technologicznych, również da się odeprzeć. Energia ze źródeł odnawialnych jak wiatr i woda była w użyciu wcześniej niż paliwa kopalne i z każdym rokiem staje się tańsza, bardziej wydajna oraz łatwiejsza do gromadzenia. W ostatnim dwudziestoleciu nastąpiła eksplozja pomysłowych projektów typu „zero odpadów”, a także zielonej urbanizacji. Nie tylko rozporządzamy technicznymi środkami pozwalającymi na odejście od paliw kopalnych, ale jest już nieskończenie wiele małych enklaw, gdzie niskoemisyjny styl życia został wypróbowany z dużym powodzeniem. Mimo to dokonanie ogromnej przemiany, która dałaby nam wspólną szansę na zapobieżenie katastrofie, wciąż pozostaje w sferze pobożnych życzeń.

Czy na przeszkodzie stoi więc ludzka natura? Wiele razy dowiedliśmy, że w obliczu zagrożeń jesteśmy gotowi do zbiorowych poświęceń. Najbardziej znane przykłady to wprowadzenie racjonowania, „ogródki zwycięstwa” i „obligacje zwycięstwa” podczas I i II wojny światowej. W odpowiedzi na apele wzywające do oszczędzania paliwa podczas II wojny światowej Brytyjczycy praktycznie zrezygnowali z używania samochodów dla celów prywatnych, znacząco wzrosło też w latach 1938–1944 korzystanie z transportu publicznego: o 87 procent w Stanach Zjednoczonych i o 95 procent w Kanadzie. W 1943 roku dwadzieścia milionów amerykańskich gospodarstw domowych – trzy piąte populacji – uprawiało przydomowe „ogródki zwycięstwa”, a zbierane z nich plony stanowiły 42 procent świeżych warzyw skonsumowanych w tym samym roku. Wszystkie takie działania prowadzą do znacznego ograniczenia emisji gazów cieplarnianych22.

Faktem jest, że groźba wojny wydawała się bezpośrednia i konkretna, ale takie samo jest zagrożenie stwarzane przez kryzys klimatyczny, który w znacznym stopniu przyczynił się już do klęsk, jakich ofiarą padły niektóre z wielkich miast świata. Tyle że od czasu tamtych wojennych poświęceń zdążyliśmy wydelikatnieć, nieprawdaż? Współcześni ludzie są zbyt skupieni na sobie, zbyt przyzwyczajeni do osiągania satysfakcji, żeby mogli żyć bez pełnej swobody zaspokajania swoich zachcianek – a może wmawia nam to codziennie nasza kultura. W rzeczywistości jednak nadal dokonujemy zbiorowych wyrzeczeń w imię abstrakcyjnego większego dobra. Wyrzekamy się emerytur, wywalczonych z trudem praw pracowniczych, dostępu do kultury i programów zajęć pozalekcyjnych. Posyłamy dzieci do coraz bardziej zatłoczonych klas, gdzie uczą je coraz bardziej zmęczeni nauczyciele. Godzimy się z tym, że musimy płacić o wiele więcej za niszczycielskie źródła energii napędzającej nasz transport i nasze życie. Godzimy się z nieustannymi podwyżkami cen biletów autobusowych i na metro, choć poziom tych usług nie wykazuje oznak poprawy albo nawet się pogarsza. Godzimy się z tym, że ukończenie studiów na uczelni publicznej łączy się z zadłużeniem, które będziemy spłacać przez pół życia, co jeszcze w poprzednim pokoleniu byłoby nie do pomyślenia. W Kanadzie, gdzie mieszkam, przystajemy właśnie na to, że nie będą nam już dostarczać poczty do domu.

Przez ostatnie trzydzieści lat nieustannie zmniejszał się zakres świadczeń, jakie uzyskiwaliśmy w sferze publicznej. Tłumaczy się to koniecznością zaciskania pasa – jak uzasadnia się obecnie niekończące się postulaty zbiorowych wyrzeczeń. Dawniej w tym samym celu używano innych terminów i sformułowań, tak samo oderwanych od życia codziennego: zrównoważony budżet, zwiększenie wydajności, pobudzenie wzrostu gospodarczego.

Wydaje mi się, że jeśli ludzie są zdolni do poświęcenia tak znacznych zbiorowych korzyści dla ustabilizowania systemu gospodarczego, za którego sprawą codzienne życie tak wielu z nas wymaga większych wydatków i staje się bardziej niepewne, to z pewnością potrafią dokonać w swoim stylu życia istotnych zmian, by ustabilizować system fizyczny, od którego zależy całe życie na tym świecie. Zwłaszcza dlatego, że wiele zmian niezbędnych do radykalnego ograniczenia emisji w sposób istotny poprawi też jakość życia większości mieszkańców naszej planety – poczynając od tego, że dzieci z Pekinu będą mogły bawić się na dworze bez masek chroniących przed smogiem, a kończąc na stworzeniu porządnych miejsc pracy dla milionów w sektorach czystej energii. Wygląda na to, że nie brak bodźców działających na krótką i średnią metę, żeby zrobić to co należy dla naszego klimatu.

Czasu jest oczywiście niewiele. Możemy się jednak już jutro zobowiązać, że radykalnie ograniczymy emisje związane z używaniem paliw kopalnych i zaczniemy przechodzić na bezemisyjne źródła energii oparte na technologii odnawialnej i że w ciągu następnej dekady proces ten będzie daleko zaawansowany. Mamy niezbędne narzędzia. Jeśli to zrobimy, poziom mórz nadal będzie się podnosić, a huragany nie przestaną wiać, ale znacząco zwiększą się nasze szanse na zapobieżenie naprawdę katastrofalnemu ociepleniu i niewykluczone, że uda się ocalić przed falami całe państwa. Jak stwierdza Pablo Solón, były ambasador Boliwii przy ONZ: „Jeśli spaliłem twój dom, powinienem przynajmniej zaprosić cię do swojego domu. A jeśli palę go teraz, powinienem teraz próbować gasić ogień”23.

Ale my nie gasimy ognia. Dolewamy do niego benzyny. Po tym jak w 2009 roku emisje w skali globalnej zmniejszyły się z powodu kryzysu finansowego, w 2010 roku podskoczyły aż o 5,9 procent – był to największy wzrost od czasu rewolucji przemysłowej24.

Wciąż więc powraca do mnie pytanie: co z nami nie tak? Co nam przeszkadza w ugaszeniu pożaru grożącego zagładą naszego wspólnego domu?

Sądzę, że odpowiedź jest znacznie prostsza niż te, w które kazano nam wierzyć: nie podjęliśmy niezbędnych działań na rzecz zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych, ponieważ są one z gruntu sprzeczne ze zderegulowanym kapitalizmem, ideologią panującą w całym okresie, w którym staraliśmy się znaleźć drogę wyjścia z kryzysu. Utknęliśmy, ponieważ działania, które stworzyłyby najlepszą szansę na uniknięcie katastrofy – i przyniosły pożytek przeważającej większości – zagrażają elitarnej mniejszości kontrolującej naszą gospodarkę, politykę i lwią część środków masowego przekazu. Być może problem nie byłby niemożliwy do rozwiązania, gdyby pojawił się na innym etapie naszych dziejów. Wielkie zbiorowe nieszczęście polega jednak na tym, że środowisko naukowe zdiagnozowało zagrożenie dla klimatu dokładnie w tym momencie, kiedy elity, o których mowa, cieszą się niczym nieskrępowaną władzą polityczną, wywierają przemożny wpływ na kulturę i sferę intelektualną jak nigdy od lat dwudziestych XX wieku. Rządzący i naukowcy zaczęli poważnie mówić o radykalnym ograniczeniu emisji gazów cieplarnianych w 1988 roku – w tym samym, w którym dało o sobie znać zjawisko nazwane później „globalizacją”, wraz z podpisaniem między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi największego w świecie porozumienia o handlu dwustronnym. Później dołączył Meksyk, i tak powstała NAFTA, Północnoamerykańska Strefa Wolnego Handlu25.

Kiedy historycy przyjrzą się ostatniemu ćwierćwieczu negocjacji międzynarodowych, dostrzegą dwa wyraźne procesy. Jeden będzie dotyczył klimatu – przebiega żmudnie, zacina się, nie jest w stanie osiągnąć założonych celów. Drugi to korporacyjny proces globalizacji, śmigający od zwycięstwa do zwycięstwa, od pierwszej umowy o wolnym handlu poprzez utworzenie Światowej Organizacji Handlu po masową prywatyzację gospodarek krajów dawnego bloku wschodniego, transformację wielkich obszarów Azji w rozrastające się strefy wolnego handlu oraz „strukturalne dostosowanie” Afryki. Oczywiście proces ten miał swoje niepowodzenia – pojawił się na przykład społeczny sprzeciw, który opóźnił rundy handlowe i umowy o wolnym handlu. Niepowodzenia nie naruszyły jednak ideologicznych założeń całego tego przedsięwzięcia, w którym nigdy nie chodziło tak naprawdę o handel ponad granicami – na przykład sprzedaż francuskiego wina w Brazylii czy amerykańskiego oprogramowania w Chinach. Te zakrojone na szeroką skalę transakcje zawsze miały służyć utrwaleniu globalnej struktury politycznej zapewniającej maksimum swobody międzynarodowym korporacjom, żeby mogły wytwarzać towary jak najtaniej i sprzedawać je przy najmniejszej możliwej regulacji, płacąc przy tym jak najniższe podatki. Wmawiano nam, że uznanie tej listy życzeń korporacji napędzi wzrost gospodarczy, co ostatecznie przyniesie korzyść każdemu z nas. Umowy handlowe liczyły się tylko w takim stopniu, w jakim zastępowały i otwarcie wyrażały ten o wiele szerszy program.

Wszyscy znamy trzy zasady, na których opiera się polityka w tej nowej epoce: prywatyzacja sfery publicznej, deregulacja sektora przedsiębiorstw oraz niższe opodatkowanie firm, za co płaci się cięciami w wydatkach na cele publiczne. Wiele napisano o prawdziwych kosztach tej polityki – niestabilności rynków finansowych, braku umiaru superbogaczy i rozpaczy ubogich, którzy w coraz większym stopniu stają się towarem jednorazowego użytku. Dodać do tego należy opłakany stan infrastruktury i usług publicznych. Bardzo niewiele jednak pisano o tym, jak fundamentalizm rynkowy systematycznie sabotował od samego początku naszą zbiorową odpowiedź na zmiany klimatu, groźbę, która pojawiła w momencie, kiedy ideologia ta sięgała zenitu popularności.

Zasadniczy problem polegał na tym, że najbardziej bezpośrednie i oczywiste reakcje na zmiany klimatyczne wydawały się z politycznego punktu widzenia herezją, ponieważ logika rynkowa niepodzielnie panowała w tym czasie nad życiem publicznym. W jaki sposób społeczeństwa mogłyby na przykład inwestować na większą skalę w usługi publiczne i infrastrukturę o zerowych emisjach dwutlenku węgla w okresie, w którym sferę publiczną systematycznie rozmontowywano i wyprzedawano? Jak rządy zdołałyby poddać regulacji i opodatkować branżę paliw kopalnych oraz nakładać na nią kary, skoro wszelkie tego rodzaju posunięcia potępiano jako przeżytek „nakazowego” komunizmu? Jak sektor energii odnawialnej miałby uzyskać wsparcie i ochronę niezbędne do tego, by móc zastąpić kopaliny, skoro „protekcjonizm” znalazł się na indeksie?

Ruch na rzecz klimatu mógł podjąć próbę przeciwstawienia się tej skrajnej ideologii, blokującej tak wiele sensownych działań, łącząc siły z innymi sektorami, by ukazać, jak bardzo nieskrępowana potęga korporacji zagraża warunkom życia na naszej planecie. Tymczasem znaczne odłamy tego ruchu zmarnowały cenne dziesięciolecia, zmagając się z kwadraturą koła – licząc na możliwość rozwiązania problemów klimatu w warunkach zderegulowanego kapitalizmu i zachwalając sposoby uporania się z kryzysem proponowane przez sam rynek. (Choć dopiero po latach zajmowania się tą kwestią odkryłam, jak daleko sięga zmowa wielkich trucicieli z wielkimi organizacjami ekologicznymi).

Triumf rynkowego fundamentalizmu przyczynił się do zaostrzenia kryzysu w tym okresie nie tylko przez blokowanie zdecydowanych działań na rzecz klimatu. Polityka, która z takim powodzeniem uwolniła międzynarodowe korporacje od wszystkich ograniczeń, w znaczącym stopniu odpowiada także za samo zjawisko globalnego ocieplenia – spowodowane wzrastającą emisją gazów cieplarnianych. Liczby są szokujące: w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy rozwinął się projekt integracji rynku, emisje w skali globalnej rosły przeciętnie o 1 procent rocznie. W latach dwutysięcznych, gdy „rynki wschodzące”, jak Chiny, zostały całkowicie włączone do gospodarki światowej, wzrost emisji przybrał katastrofalne tempo, osiągając 3,4 procent rocznie przez większość pierwszej dekady nowego tysiąclecia. Ten rekordowy wzrost utrzymuje się do dziś, został tylko na krótko przyhamowany w 2009 roku przez światowy kryzys finansowy26.

Zastanawiając się nad tym poniewczasie, trudno sobie wyobrazić, żeby sprawy mogły potoczyć się inaczej. W omawianej epoce wystąpiły dwa zjawiska: masowy eksport towarów na ogromne odległości (przy czym nieustannie spalano ropę i węgiel) oraz import wyjątkowo marnotrawnego modelu produkcji, konsumpcji i rolnictwa przez wszystkie zakątki świata (a model ten również się opiera na rozrzutnym spalaniu paliw kopalnych). Innymi słowy, uwolnienie światowych rynków, napędzane wydobywaniem bezprecedensowej ilości paliw kopalnych z głębi ziemi, radykalnie przyspieszyło ten sam proces, który uwalnia Arktykę od lodu.

Skutek jest taki, że znajdujemy się obecnie w bardzo trudnej i nieco paradoksalnej sytuacji. Z powodu dziesięcioleci zwiększonych emisji, co odbywało się akurat w czasie, kiedy powinniśmy się byli ograniczać, działania, jakie musimy podjąć, żeby uniknąć katastrofalnego ocieplenia, stoją w sprzeczności już nie tylko z określonym nurtem zderegulowanego kapitalizmu, który triumfował w latach osiemdziesiątych XX wieku. Stoją w sprzeczności z fundamentalnym imperatywem naszego modelu gospodarczego: rozwijaj się lub giń.

Dwutlenek węgla uwolniony do atmosfery utrzymuje się tam przez setki, a może więcej lat, gromadząc ciepło. Skutki się kumulują, nasilając się z biegiem czasu. Zdaniem specjalistów od emisji, takich jak Kevin Anderson z Tyndall Centre (i innych), w ciągu ostatniego dwudziestolecia zgromadziło się w atmosferze tyle dwutlenku węgla, że obecnie jedyną nadzieją na utrzymanie ocieplania poniżej uzgodnionych w skali międzynarodowej 2 stopni Celsjusza jest ograniczenie emisji CO2 przez bogate kraje o około 8–10 procent rocznie27. „Wolny” rynek nie jest w stanie tego dokonać. Taka redukcja emisji następowała wyłącznie w warunkach załamania gospodarczego albo głębokiego kryzysu.

W rozdziale drugim zagłębię się bardziej w to zagadnienie, ale sedno sprawy przedstawia się następująco: nasz system gospodarczy jest obecnie w stanie wojny z systemem planety. A ściślej rzecz ujmując, gospodarka jest w stanie wojny z wieloma formami życia na ziemi, w tym z życiem ludzkim. Żeby zapobiec katastrofie klimatycznej, niezbędne jest ograniczenie zużywania zasobów planety; tymczasem nasz model gospodarczy wymaga nieskrępowanej ekspansji, bo inaczej się załamie. Zmienić można tylko jeden z tych zbiorów zasad, i nie są to prawa natury.

Na szczęście da się już z powodzeniem przekształcić naszą gospodarkę tak, żeby pochłaniała mniej zasobów, i zrobić to w sprawiedliwy sposób, chroniąc najbardziej wrażliwych i obciążając najbardziej odpowiedzialnych. Można popierać rozwój sektorów niskoemisyjnych i ograniczać wysokoemisyjne. Problem polega jednak na tym, że planowanie i zarządzanie gospodarką na taką skalę jest sprzeczne z panującą obecnie ideologią. Jedyny rodzaj ograniczenia dopuszczalny w naszym systemie to gwałtowne załamanie, w którym najmocniej ucierpią ci najbardziej bezbronni.

Pozostaje nam więc niełatwy wybór: albo dopuścimy do tego, żeby zakłócenia klimatu zmieniły wszystko w świecie, w którym żyjemy, albo zmienimy całokształt naszej gospodarki, żeby uniknąć takiego losu. Trzeba jednak stwierdzić otwarcie: po dziesięcioleciach zbiorowego wyparcia nie ma obecnie możliwości zastosowania stopniowych, przyrostowych rozwiązań. Małe ulepszania status quo przestały wchodzić w grę, odkąd w latach dziewięćdziesiątych zmaksymalizowaliśmy amerykańskie marzenie i zaczęliśmy upowszechniać je w całym świecie. Już nie tylko radykałowie dostrzegają potrzebę radykalnych zmian. W roku 2012 dwudziestu jeden laureatów prestiżowej Blue Planet Prize – w tym James Hansen, były dyrektor Goddard Institute for Space Studies podległego NASA, i Gro Harlem Brundtland, była premier Norwegii – sporządziło raport o przełomowym znaczeniu. Stwierdza on: „Wobec absolutnie bezprecedensowej sytuacji nadzwyczajnej społeczeństwa nie mają innego wyboru, jak podjąć radykalne działania, żeby zapobiec upadkowi cywilizacji. Albo zmienimy nasz styl życia i stworzymy społeczeństwo globalne całkiem nowego rodzaju, albo zmiana zostanie na nas wymuszona”28.

Wielu ludziom na ważnych stanowiskach trudno się z tym pogodzić, zwłaszcza że stanowi to wyzwanie dla czegoś, co może być jeszcze potężniejsze od kapitalizmu, mianowicie dla fetysza centryzmu – racjonalności, powagi, zasady kompromisu oraz powściągania emocji. Taki styl myślenia dominuje w naszej epoce, i to w o wiele większym stopniu wśród liberałów, których obchodzą kwestie polityki klimatycznej, niż wśród konserwatystów, z których wielu po prostu zaprzecza istnieniu kryzysu klimatycznego. Zmiany klimatu są poważnym wyzwaniem dla tego ostrożnego centryzmu, ponieważ półśrodki im nie zaradzą. Programy typu „All-of-the-Above” (Wszystkie z powyższych), jak prezydent Barack Obama określa swoją strategię energetyczną, mają równą szansę powodzenia, jak podobne podejście w kwestiach diety. Sztywne terminy wyznaczone przez naukę wymagają, żebyśmy wszyscy naprawdę się przejęli.

Ujmując kwestię zmian klimatu jako starcie między kapitalizmem a planetą, nie mówię niczego, o czym nie wiemy. Walka już trwa, ale na razie kapitalizm wygrywa na całej linii. Wygrywa w każdym momencie, kiedy odłożenie działań na rzecz klimatu albo odejście od zobowiązań dotyczących redukcji emisji gazów cieplarnianych znów się uzasadnia potrzebą wzrostu gospodarczego. Wygrywa, kiedy wmawia się Grekom, że jedynym sposobem na wyjście z recesji jest umożliwienie ryzykownych wierceń w poszukiwaniu ropy i gazu na ich pięknych morzach. Wygrywa, kiedy wmawia się Kanadyjczykom, że jedyną nadzieją na to, by nie skończyli tak jak Grecy, jest wycięcie naszych północnych lasów, żebyśmy mogli wydobywać półstałe bituminy z piasków roponośnych Alberty. Wygrywa, kiedy w Stambule likwiduje się park, żeby zrobić miejsce pod kolejne centrum handlowe. Wygrywa, kiedy rodzicom z Pekinu wmawia się, że posyłanie dzieci do szkoły w ozdobnych maskach ochronnych, w których wyglądają jak postacie z kreskówek, to cena do przyjęcia za postęp gospodarczy. Wygrywa za każdym razem, kiedy godzimy się z tym, że możemy wybierać tylko między złem a złem: zaciskaniem pasa a wydobyciem, zatruciem a nędzą.

Problem nie sprowadza się więc tylko do tego, że musimy wydać mnóstwo pieniędzy i zmienić mnóstwo strategii politycznych. Chodzi o to, że musimy zmienić, i to radykalnie, nasz sposób myślenia, żeby te zmiany w ogóle mogły nastąpić. Obecnie triumf logiki rynkowej z jej etosem dominacji i zaciekłej konkurencji paraliżuje prawie wszystkie poważne wysiłki mogące być odpowiedzią na zmiany klimatyczne. Mordercza rywalizacja między państwami doprowadziła do tego, że negocjacje na forum ONZ w sprawach klimatu utknęły w martwym punkcie. Bogate kraje zapierają się i oświadczają, że nie zredukują emisji, bo groziłoby to utratą ich przodującej pozycji w światowej hierarchii. Uboższe kraje oznajmiają, że nie wyrzekną się prawa do zanieczyszczania atmosfery w takiej skali, jak robiły to kraje bogate, dorabiając się majątku, nawet gdyby miało to oznaczać pogłębienie się kryzysu ekologicznego, który najbardziej uderza w ubogich. Żeby to wszystko się zmieniło, musi zapanować taka wizja świata, w której przyrody, innych państw i naszych sąsiadów nie postrzega się jako przeciwników, lecz jako partnerów wielkiego projektu wzajemnej odnowy.

To nie lada postulat. Ale staje się coraz pilniejszy. Ponieważ zwlekaliśmy w nieskończoność, musimy bezzwłocznie przystąpić do tej radykalnej transformacji. Międzynarodowa Agencja Energetyczna ostrzega, że jeśli do budzącego grozę 2017 roku nie opanujemy emisji gazów cieplarnianych, nasza gospodarka oparta na paliwach kopalnych ugrzęźnie z powodu skrajnie groźnego poziomu ocieplenia. „Istniejąca infrastruktura związana z energią wytworzy wtedy całość emisji CO2 dopuszczalnych” w naszych kalkulacjach zakładających ograniczenie ocieplenia do 2 stopni Celsjusza. „Nie będzie już możliwości budowania nowych elektrowni, fabryk i innej infrastruktury, chyba że bezemisyjnych, co byłoby niezmiernie kosztowne”. Zakłada się, zapewne słusznie, że rządy nie będą miały ochoty wymusić zamknięcia wciąż dochodowych elektrowni i fabryk. Jak stwierdza bez ogródek Fatih Birol, główny ekonomista MAE: „Drzwi do 2 stopni już się zamykają. W 2017 roku zamkną się na zawsze”. Krótko mówiąc, znaleźliśmy się w momencie, który część aktywistów nazywa „dekadą zero” kryzysu klimatycznego: albo dokonamy zmian teraz, albo zaprzepaścimy szansę29.

Wszystko to oznacza, że zwyczajowe zapewnienia, jakich nie szczędzi wolny rynek – Technika zaraz wszystko rozwiąże! „Brudny” rozwój to tylko etap na drodze do czystego środowiska, spójrzcie na dziewiętnastowieczny Londyn! – po prostu nie mają sensu. Nie możemy czekać sto lat, aż Chiny i Indie będą miały za sobą etap opisywany przez Dickensa. Zmarnowaliśmy już tyle dekad, że czas to nadrobić. Czy to możliwe? Oczywiście. Czy to możliwe bez podważenia podstawowej logiki zderegulowanego kapitalizmu? W żadnym wypadku.

W podróży, której wynikiem jest ta książka, poznałam różnych ludzi. Henry Red Cloud to edukator i przedsiębiorca z plemienia Lakota, przyuczający młodych Indian do zawodu inżyniera solarnego. Mówi swoim studentom, że czasami musimy pogodzić się z tym, że będziemy się posuwać naprzód małymi kroczkami, a czasami „trzeba pędzić jak bizon”30. Teraz nastały czasy, kiedy musimy ruszyć pędem.

Moc, a nie tylko energia

Zaszokowało mnie niedawno swego rodzaju wyznanie winy spisane przez Gary’ego Stixa, starszego redaktora ze „Scientific American”. W 2006 roku przygotował specjalne wydanie tego czasopisma poświęcone reakcjom na zmiany klimatu. Jak przy wielu tego typu przedsięwzięciach, ograniczono się do promowania fascynujących technologii niskoemisyjnych. Ale w 2012 roku Stix napisał, że przeoczył o wiele obszerniejszy i istotniejszy aspekt – potrzebę stworzenia społecznego i politycznego kontekstu, w którym te zmiany technologiczne miałyby szansę zastąpienia zbyt zyskownego status quo. „Jeśli mamy się kiedykolwiek w zasadniczy sposób uporać ze zmianami klimatu, musimy skupić się na radykalnych rozwiązaniach w sferze społecznej. W porównaniu z tym względna wydajność kolejnej generacji baterii słonecznych jest czymś banalnym”31.

Niniejsza książka traktuje o tych radykalnych zmianach w sferze społecznej, a także politycznej, gospodarczej i kulturalnej. Obchodzi mnie nie tyle mechanika przemian – przejście od brunatnej do zielonej energii, od samochodów z jednym pasażerem do zbiorowego transportu, od rozlewających się przedmieść do zwartych miast przyjaznych dla pieszych – ile kwestia władzy oraz ideologiczne bariery, które do tej pory nie dopuszczały, żeby od dawna znane rozwiązania stosowano adekwatnie do potrzeb.

Wydaje mi się, że nasz problem ma o wiele mniej wspólnego z mechaniką energii słonecznej niż z polityką rozumianą jako sprawowanie władzy. Chodzi zwłaszcza o to, czy da się wymienić tych, którzy ją dzierżą, odejść od korporacji i zwrócić się ku społecznościom, co z kolei zależy od tego, czy ogromnej masie ludzi, którym tak daje się we znaki obecny system, uda się stworzyć na tyle zdeterminowaną i różnorodną siłę społeczną, by mogła zmienić układ sił. Zbierając materiały do tej książki, zrozumiałam także, iż zmiana będzie wymagała przemyślenia na nowo samego charakteru ludzkiej potęgi – naszego prawa do wydobywania coraz większej ilości zasobów bez ponoszenia konsekwencji, naszej zdolności do naginania złożonych układów przyrody do naszej woli. Taka zmiana jest wyzwaniem nie tylko dla kapitalizmu, ale i dla integralnych elementów materializmu poprzedzającego nowoczesny kapitalizm, mentalności nazywanej przez niektórych „ekstraktywizmem”.

U podstaw tego wszystkiego leży bowiem prawda, której unikaliśmy: zmiany klimatu to nie „kwestia”, którą można dodać do listy żywo obchodzących nas spraw, obok opieki zdrowotnej i podatków. To alarm dla całej cywilizacji. Mocne przesłanie, wyrażone językiem pożarów, powodzi, suszy i wymierania gatunków, które daje nam do zrozumienia, że potrzebujemy całkiem nowego modelu gospodarczego i nowego sposobu dzielenia się naszą planetą. Mówi nam, że trzeba ewoluować.

Nie można już dłużej wypierać

Zdaniem niektórych nie ma czasu na transformację: kryzys jest zbyt naglący, a zegar tyka. Zgadzam się, że lekkomyślne byłoby twierdzenie, iż jedynym sposobem wyjścia z kryzysu jest zrewolucjonizowanie naszej gospodarki i całkowite przebudowanie światopoglądu i że nie warto podejmować działań na mniejszą skalę. Istnieją różne metody znacznego zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych, metody, które można i trzeba wprowadzić w życie już teraz. Ale my tego nie robimy, prawda? A dzieje się tak dlatego, że z powodu zaniechania wielkiej batalii mogącej zmienić nasze ukierunkowanie ideologiczne oraz układ władzy w naszych społeczeństwach wytworzył się powoli kontekst, w którym wszelka zdecydowana i mocna reakcja na zmiany klimatu wydaje się niemożliwa z politycznego punktu widzenia, zwłaszcza w czasach kryzysu gospodarczego (który ostatnio trwa już chyba nieprzerwanie).

Ta książka proponuje więc inną strategię: myśleć z rozmachem, drążyć głęboko i usunąć ideologiczną podporę fundamentalizmu rynkowego, który stał się największym wrogiem zdrowia planety. Jeśli uda nam się choć trochę zmienić kontekst kulturowy, powstanie przestrzeń dla sensownych działań reformatorskich, które doprowadzą przynajmniej do zmniejszenia wskaźników zawartości dwutlenku węgla w atmosferze. Zwycięstwo jest zaraźliwe, więc kto wie? Może za kilka lat niektóre idee przedstawione na kartach tej książki, zakrawające dziś na skrajnie radykalne – jak bezwarunkowy dochód podstawowy, napisanie na nowo prawa handlowego czy rzeczywiste uznanie praw ludów rdzennych do obrony wielkich części świata przed zatruwającym środowisko wydobywaniem surowców – zaczną się wydawać rozsądne, a nawet oczywiste.

Od ćwierćwiecza próbowaliśmy dokonać zmiany grzecznie i stopniowo, starając się nagiąć fizyczne potrzeby planety do naszego modelu gospodarczego, który wymaga nieustannego wzrostu i nowych okazji do pomnażania zysku. Skutki okazały się katastrofalne. Znaleźliśmy się w sytuacji o wiele bardziej niebezpiecznej niż wtedy, gdy zaczął się cały ten eksperyment.

Nic oczywiście nie gwarantuje, że podejście systemowe okaże się skuteczniejsze – chociaż, jak się dalej przekonamy, są historyczne precedensy pozwalające żywić taką nadzieję. Przyznam, że jest to najtrudniejsza książka, jaką kiedykolwiek przyszło mi pisać, ponieważ zbieranie materiałów naprowadzało mnie na radykalne rozwiązania. Nie wątpię, że są konieczne, ale codziennie powątpiewam w ich polityczną wykonalność, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że zmiany klimatu bezwzględnie narzucają nam tak napięty nieprzekraczalny termin.

———

Pisanie tej książki przychodziło mi z trudem także z powodów osobistych.

Tym, co spędza mi sen z powiek, nie są budzące grozę prace naukowe o topniejących lodowcach. Najbardziej przejmuję się treścią książeczek, które czytam mojemu dwuletniemu synkowi. Do jego ulubionych należy Have You Ever Seen a Moose? (Czy widzieliście kiedyś łosia?). To opowiastka o grupie dzieci, które bardzo, ale to bardzo chcą zobaczyć łosia. Wszędzie, gdzie się tylko da – w lesie, na bagnie, w gąszczu ciernistych krzaków i na górze – szukają „długonogiego łosia z wypukłym nosem i rogami jak łopaty”. Dowcip polega na tym, że na każdej stronie książeczki ukrywa się łoś. Pod koniec wszystkie łosie wychodzą z ukrycia, a zachwycone dzieci wołają: „Nigdy nie widziałyśmy tak wielu łosi!”.

Kiedy czytałam synkowi tę książkę po raz chyba siedemdziesiąty piąty, uświadomiłam sobie nagle, że może on nigdy nie zobaczyć łosia. Próbowałam poukładać wszystko w całość. Wróciłam do komputera i zaczęłam pisać o swoim pobycie w północnej Albercie, kraju piasków roponośnych, gdzie Indianie z plemienia Kri opowiadali mi o tym, co dzieje się z tymi zwierzętami. Na przykład pewna kobieta stwierdziła, że upolowany przez nią łoś miał zielone mięso. Wiele też mówiono o dziwnych guzach, które zdaniem miejscowej ludności mają związek z tym, że łosie piją wodę skażoną przez bituminy. Najczęściej jednak słyszałam o tym, że łosie po prostu zniknęły.

Nie tylko w Albercie. „Z powodu szybkich zmian klimatu północne lasy stają się cmentarzyskiem łosi”, taki nagłówek ukazał się w maju 2012 roku w „Scientific American”. Półtora roku później „New York Times” donosił, że liczebność jednej z dwóch populacji łosi w Minnesocie zmalała z czterech tysięcy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku do zaledwie stu sztuk32.

Czy mój synek zobaczy kiedyś łosia?

Innym razem poraziła mnie kartonowa książeczka Snuggle Wuggle, o tym, jak przytulają się do siebie różne zwierzęta. Obrazkom towarzyszyły zabawne opisy. „Jak przytulają się nietoperze?” „Na opak”. Mojego synka z jakiegoś powodu zawsze to bardzo śmieszy. Wyjaśniam mu, że nietoperze śpią z głową w dół.

Ale nie mogłam wyrzucić z głowy informacji o stu tysiącach martwych i konających nietoperzy, które spadały z nieba w czasie fali rekordowych upałów w niektórych częściach Queenslandu w Australii. Wyginęły całe ich kolonie33.

Czy zobaczy kiedyś nietoperza?

Uświadomiłam sobie, że coś ze mną nie tak, gdy przyłapałam się pewnego dnia na pertraktowaniu z rozgwiazdami. Jest ich pełno, czerwonych i fioletowych, na kamienistym wybrzeżu Kolumbii Brytyjskiej, gdzie mieszkają moi rodzice, gdzie urodził się mój syn, a ja spędziłam prawie połowę dorosłego życia. Zawsze sprawiają ogromną przyjemność dzieciom, bo można je delikatnie podnosić i przyglądać im się z bliska. „To najpiękniejszy dzień w moim życiu!” – oznajmiła moja siedmioletnia bratanica Miriam, która przyjechała z Chicago i spędziła długie popołudnie, brodząc po basenach pływowych.

Ale jesienią 2013 roku pojawiły się doniesienia o dziwnej chorobie wyniszczającej rozgwiazdy na wybrzeżach Pacyfiku. Wymierały ich dziesiątki tysięcy. Choroba, nazwana „syndromem wyniszczania rozgwiazd” (sea star wasting syndrome), powodowała, że całe ich gatunki rozkładały się za życia, ciała szkarłupni zapadały się i zmieniały w nieforemne bryłki, ramiona odpadały. Dla naukowców było to zagadką34.

Czytając te doniesienia, przyłapałam się na tym, że błagam te bezkręgowce, by wytrzymały jeszcze choć jeden rok – na tyle długo, żeby mój syn mógł się nimi zachwycić. A później zwątpiłam: może lepiej, żeby w ogóle nie zobaczył rozgwiazdy, a już na pewno nie w takim stanie…

Dawniej, kiedy tego rodzaju strach przenikał przez moją zbroję wyparcia zmian klimatu, robiłam wszystko, żeby go odepchnąć: zmieniałam kanał telewizyjny, klikałam na inną stronę w sieci. Teraz próbuję go poczuć. Sądzę, że jestem to winna mojemu dziecku, tak jak wszyscy jesteśmy to winni samym sobie i innym.

Co jednak zrobić z tym strachem, zrodzonym z faktu, że żyjemy na umierającej planecie, na której z każdym dniem jest coraz mniej życia? Po pierwsze, musimy pogodzić się z tym, że strach nie ustąpi. To całkiem racjonalna reakcja na nieznośną rzeczywistość: żyjemy w umierającym świecie, który pomagamy zabijać przez samo to, że robimy herbatę, jedziemy samochodem do sklepu i płodzimy dzieci (tak!).

Po drugie, wykorzystajmy go. Strach to reakcja sprzyjająca przetrwaniu. Sprawia, że biegniemy, skaczemy, może nas zmobilizować do nadludzkich czynów. Trzeba jednak mieć dokąd biec. Bez tego strach tylko paraliżuje. Prawdziwa sztuka, i w niej cała nadzieja, polega więc na tym, żeby grozę przyszłości, w której nie da się żyć, zrównoważyć i złagodzić perspektywą zbudowania czegoś o wiele lepszego niż to, o czym wielu z nas nie próbowało nawet marzyć.

Oczywiście stracimy to i owo, niektórzy będą musieli wyrzec się luksusów, znikną całe gałęzie przemysłu. Ale jest za późno, żeby powstrzymać nadejście zmian klimatu, one już tu są, i bez względu na to, co zrobimy, czekają nas coraz gwałtowniejsze katastrofy. Nie jest jednak za późno, żeby zapobiec najgorszemu, możemy się jeszcze zmienić, żebyśmy byli dla siebie nawzajem mniej brutalni, kiedy te klęski nastaną. Wydaje mi się, że naprawdę warto.

Rzecz bowiem w tym, że tak wielki, tak powszechny kryzys wszystko zmienia. Zmienia to, co możemy zrobić, na co możemy mieć nadzieję, czego możemy się domagać od samych siebie i naszych przywódców. A to znaczy, że wiele z tego, co rzekomo nieuniknione, wcale takie nie jest. I wiele z tego, co, jak nam wmawiano, jest niemożliwe, musi zacząć dziać się już teraz.

Czy możemy tego dokonać? Wiem tylko, że nic nie jest nieuniknione. Nic z wyjątkiem faktu, że zmiana klimatu wszystko zmienia. A przez bardzo krótki czas od nas jeszcze zależy, jaki charakter przybierze ta zmiana.

CZĘŚĆ 1

NIEDOBRA PORA

Zaiste, węgiel nie jest równy innym surowcom, ale nad nimi góruje. To materialna energia naszego kraju, uniwersalny pomocnik, czynnik obecny we wszystkim, co robimy.

William Stanley Jevons, ekonomista, 18651

Jakie to smutne, że przyroda mówi, a ludzkość nie słucha.

Victor Hugo, 18402

ROZDZIAŁ 1

PRAWICA MA RACJĘREWOLUCYJNY POTENCJAŁ ZMIAN KLIMATU

Klimatolodzy zgadzają się co do tego, że zmiany klimatu zachodzą tu i teraz. Opierając się na dobrze udokumentowanych dowodach, około 97 procent klimatologów doszło do wniosku, że zmiany klimatu spowodowane przez człowieka są faktem. To zgodne stanowisko znajduje potwierdzenie nie w pojedynczym badaniu, ale w całej masie dowodów dostarczonych w ostatnim dwudziestoleciu przez naukowców, a uwierzytelnionych przez analizę zawartości wzajemnie weryfikowanych publikacji oraz publiczne oświadczenia wszystkich organizacji skupiających specjalistów z tej dziedziny.

Raport American Association for the Advancement of Science, 20141

Tego absolutnie nie da się zrobić bez gruntownej zmiany amerykańskiego stylu życia, zdławienia rozwoju gospodarczego i likwidacji wielu gałęzi naszej gospodarki.

Thomas J. Donohue, prezes Amerykańskiej Izby Handlowej, o ambitnej redukcji emisji dwutlenku węgla2

Pan w czwartym rzędzie chciałby zadać pytanie.

Przedstawia się jako Richard Rothschild. Oznajmia zgromadzonym, że ubiegał się o stanowisko komisarza okręgowego w hrabstwie Carroll w stanie Maryland, ponieważ doszedł do wniosku, iż polityka mająca na celu walkę z globalnym ociepleniem stanowi „atak na amerykański kapitalizm klasy średniej”. Pytanie, jakie zadał panelistom zebranym w waszyngtońskim hotelu Marriott, brzmiało: „Na ile ten cały ruch jest po prostu zielonym koniem trojańskim, w którego brzuchu kryje się czerwona marksistowska doktryna społeczno-ekonomiczna?”3.

Na zorganizowanej przez Heartland Institute pod koniec czerwca 2011 roku Szóstej Międzynarodowej Konferencji w sprawie Zmian Klimatu, pierwszym zgromadzeniu tych, którzy zaciekle negują powszechny konsensus naukowców wykazujących, że działalność człowieka przyczynia się do ocieplenia planety, jest to pytanie retoryczne. To tak, jakby na zebraniu niemieckich bankierów zapytać, czy Grecy są niegodni zaufania. Paneliści nie pomijają jednak okazji, by zapewnić pytającego, że ma rację.

Jako pierwszy zabiera głos Marc Morano, założyciel portalu Climate Depot, z którego czerpią informacje negacjoniści. „W dzisiejszej Ameryce regulacji podlegają nawet głowice prysznicowe, żarówki, pralki. Dopuszczamy, żeby amerykański SUV umierał na naszych oczach”. Jeśli zostawić Zielonym wolną rękę, doczekamy się „monitorowanego przez międzynarodowy organ budżetu CO2 dla każdego mężczyzny, każdej kobiety i każdego dziecka na naszej planecie”4.

Następnie odzywa się Chris Horner, pracownik naukowy z Competitive Enterprise Institute, specjalizujący się w prześladowaniu klimatologów uciążliwymi pozwami. Jego ulubioną bronią jest Ustawa o wolności informacji (Freedom of Information Act). Przybliża mikrofon do ust. „Możecie wierzyć, że chodzi o klimat – mówi złowieszczym tonem – i wielu ludzi jest o tym przekonanych, ale bezpodstawnie”. Horner, który ze swoją przedwczesną siwizną wygląda jak sobowtór Andersona Coopera, lubi powoływać się na Saula Alinsky’ego, symbol kontrkultury lat sześćdziesiątych. „Wcale nie w tym rzecz”. Rzecz podobno w tym, że „żadne wolne społeczeństwo nie zrobi sobie tego, czego wymaga ten program. […] Pierwszym krokiem byłaby likwidacja tych uciążliwych swobód, które stanowią przeszkodę”5.

Twierdzenie, jakoby zmiana klimatu była spiskiem mającym na celu przekreślenie amerykańskich swobód, jest jak na standardy Heartland Institute raczej łagodne. Podczas dwudniowej konferencji usłyszę porównania współczesnego ekologizmu do wszystkich ludobójczych rozdziałów w dziejach ludzkości, od inkwizycji po nazistowskie Niemcy i stalinowską Rosję. Dowiem się, że obietnica wyborcza Baracka Obamy, zapowiadająca wsparcie dla lokalnych rafinerii biopaliw, to odpowiednik planu przewodniczącego Mao, nakazującego „wytapianie żelaza w dymarkach na każdym podwórku” (Patrick Michaels z Cato Institute). Że zmiany klimatu to „wybieg służący wprowadzeniu narodowego socjalizmu” (Harrison Schmitt, były republikański senator i emerytowany astronauta). I że ekolodzy są jak azteccy kapłani, poświęcający mnóstwo ludzi, żeby przypodobać się bogom i zmienić pogodę (ponownie Marc Morano)6.

Przede wszystkim jednak usłyszę różne wersje opinii wygłoszonej przez komisarza okręgowego z czwartego rzędu: zmiany klimatu to koń trojański mający obalić kapitalizm, by go zastąpić jakimś rodzajem „zielonego komunitaryzmu”. Jak zwięźle ujął to występujący na konferencji Larry Bell w swojej książce Climate of Corruption (Klimat korupcji), zmiany te „mało mają wspólnego ze stanem środowiska, a wiele z ograniczeniem kapitalizmu i przekształceniem amerykańskiego stylu życia, żeby doprowadzić do globalnej redystrybucji bogactwa”7.