To nie jest Miami - Melchor Fernanda - ebook + książka

To nie jest Miami ebook

Melchor Fernanda

4,2

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Fernanda Melchor, jedna z najważniejszych powieściopisarek meksykańskich, zabiera czytelników w podróż po rodzinnym Veracruz i okolicach. „To nie jest Miami” to cykl wstrząsających literackich reportaży, które dzięki znakomitemu warsztatowi autorki wykraczają poza zwykłą literaturę faktu.

Melchor przygląda się temu, co kieruje mordercami i społecznymi wyrzutkami, pragnieniom i okolicznościom, które pchają ich na drogę występku. Choć bohaterów jej tekstów łatwo byłoby nazwać potworami, meksykańska pisarka zmusza nas do próby zrozumienia ich, a nawet empatii. Pełne brutalności, przejmujące historie Fernandy Melchor pozwalają wniknąć w społeczeństwo na krawędzi chaosu, do którego gazetowe relacje z pierwszych stron nie dają dostępu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (19 ocen)
8
8
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wegewa

Nie oderwiesz się od lektury

Po każdej historii musiałam zrobić przerwę , żeby przetrawić. Bardzo dobra
10
Tuliaszn

Z braku laku…

Nie potrafię zrozumieć fenomenu tej książki. Nic porywającego, od takie opowiastki.
00
KamilaSurma

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita
00
Werka0702

Nie oderwiesz się od lektury

Fernanda Melchor i jej piękny język, którym opisuje może już nie takie piękne, ale prawdziwe i ważne historie.
00
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

"To Nie Jest Miami" to cykl wstrząsających literackich, który dzięki warsztatowi autorki wykraczają poza literaturę faktu. Pisarka przygląda się, co kieruje mordercami, społecznymi wyrzutkami. Pełne brutalności i przejmujących historie, które pozwalają się w tą gałęź społeczeństwa.
00

Popularność




Fernanda Melchor

To nie jest Miami

przełożył Tomasz Pindel

Od autorki

Mieszkać w jakimś mieście to tyle, co mieszkać wśród opowieści: tych opisywanych w książkach, tych, które pojawiają się w gazetach i na ekranach, tych przekazywanych z ust do ust i mutujących zgodnie z prawami analogicznymi do mutacji wirusów, owych istot, co to nawet nie są żywe, ale mnożą się z zaciekłym uporem, byle przetrwać na tym świecie.

Miasto to pole, na którym historie się tworzą i pomnażają. A także umierają. Opowieści giną, bo miasto, sceneria rzeczywistości, jest ciche mimo panującego tu hałasu: nie może opowiedzieć samo o sobie, niczego w ogóle opowiedzieć nie jest w stanie. Historie, jak zauważył kiedyś Sartre, nie są opowiadane przez rzeczywistość, tylko przez ludzki język, przez pamięć.

Tyle że język bywa zdradziecki: ileż to razy zdarzyło nam się utknąć w pomieszaniu przed czymś, czego nie umieliśmy opisać – atmosferą, twarzą, uczuciami? Chcemy coś opowiedzieć, a wybierane przez nas słowa buntują się jak nieokiełznane zwierzęta. Chcemy wiernie zrelacjonować prawdę, jej mały fragment, a kończy się na tym, że opowiadamy o naszych własnych sprawach, naszych lękach i pragnieniach. Nie ufamy słowom, bo – zwłaszcza w tej epoce nadmiaru obrazu i rejestrowania wszystkiego na bieżąco – wydają się nam zbyt drastyczne, by oddać sens ciszy, i jednocześnie zbyt miałkie, aby opowiedzieć o wirze istnienia.

Zbiór opowieści, które czytelnik trzyma w rękach, został napisany z zamiarem opowiedzenia niniejszych historii w najuczciwszy sposób, jaki znam: ze świadomością przyrodzonej słowom koślawości i tak, by koślawość ta przyniosła tym opowieściom pożytek. Nieważne, że nie da się „zreprodukować” rzeczywistości za pomocą narzędzia, które harata dłonie; nieważne, że jakikolwiek obraz na naszym komputerze, choćby najbardziej miałki, znaczy więcej niż tysiąc słów. Opowieści rodzą się w języku i to w nim osiągają swój najgłębszy sens, który umyka mikrofonom i kamerom, który tkwi wplątany w plemienne głosy i gesty. Nie jestem pewna, czy wywiązałam się z zadania do końca, ale na pewno mogę powiedzieć, że próbowałam, nawet jeszcze zanim formalnie postawiłam sobie te pytania.

Większa część opowieści wchodzących w skład To nie jest Miami została napisana w ciągu dziesięciu lat, między 2002 a 2011 rokiem. Niektóre z nich pierwotnie ukazały się na łamach legendarnego pisma „Replicante”. Do drugiego wydania postanowiłam dołączyć nową, pełniejszą i nie tak przekombinowaną wersję tragicznej historii Evangeliny Tejery oraz niepublikowany wcześniej tekst Życie nic nie jest warte, napisany w tym samym okresie co pozostałe: w fatalnym czasie rządów Fidela Herrery Beltrána na stanowisku gubernatora Veracruz oraz Felipe Calderóna Hinojosy na stanowisku prezydenta kraju.

Część tekstów zawartych w tej książce zaliczyć można do dziennikarskiego gatunku reportażu literackiego. Inne stawiają opór przy próbach klasyfikacji; ja wolę mówić o nich „opowieści”, w pierwotnym znaczeniu tego słowa: „relacja, zwykle szczegółowa, z przebiegu jakiegoś zdarzenia”. Nie są to teksty dziennikarskie, bo brak w nich dat, twardych danych i numerów rejestracyjnych pojazdów (po części by chronić moich informatorów), ale nie są to też wcale realistyczne fikcje: nie opowiadam o łzach, uzbrojonych facetach czy rannych dzieciach, jeśli ich naprawdę nie było. Jedyna forma fikcji, do której mogłabym się w tych opowieściach przyznać, to ta, która wiąże się z każdym wytworem ludzkiego języka, od poezji po notatkę prasową: chodzi mi o formę opowieści, organizujący ją schemat. Przypomnijmy etymologię słowa „fikcja” – fingere, co po łacinie znaczy „modelować”, „nadawać formę”. Rzeczywistość nie ma żadnej woli, brak jej świadomej celowości; toteż tak powieść, jak reportaż są zawsze, na swój sposób, „fikcyjne” – w tym sensie, że zawsze są tworami sztucznymi i nie można ich mylić z rzeczywistym życiem.

Czytelnik znajdzie więc na tych stronach opowieści, które nie próbują dialogować z Historią pisaną wielką literą; opowieści, które nie skupiają się na jednej konkretnej anegdocie, tylko na tym, jaki skutek miała ona dla jej świadków. Relacjonowane przeze mnie historie rodzą się z konkretnych wydarzeń (na przykład grupa pasażerów na gapę, którzy utknęli w porcie, albo veracruzański rytuał egzorcyzmu), ale ich subiektywny charakter wykracza poza samą anegdotę i w centrum uwagi pozostawia doświadczenie przemiany, z jaką mierzą się jego bohaterowie – dla przykładu – tekst, od którego pochodzi tytuł całego tomu, opowiada nie tylko o losach grupy biedaków biorących Veracruz za Miami, ale także chłopaka, który w pewną noc tropikalnej zimy pierwszy raz w życiu stanął twarzą w twarz z brutalnością i zemstą.

Wiem, że ludzka subiektywność to zapewne najmniej dziennikarskie pole, jakie można sobie wyobrazić, i że niektórym z moich opowieści grozi, mimo tej całej słownej ekwilibrystyki, łatka fikcji. Nie pozostaje mi nic innego, jak zapewnić czytelnika, że podczas pisania zawsze towarzyszyła mi myśl, by opowiedzieć to wszystko z jak największą szczegółowością i jak najmniejszym hałasem; żeby używane przeze mnie słowa wywodziły się z intymnej znajomości moich informatorów, z totalnej, czasami bezlitosnej eksploatacji ich perspektywy oraz, rzecz jasna, z mojego osobistego udziału w opisywanych wydarzeniach i obecności w opisywanych miejscach.

Nie znajdzie tu czytelnik śladu po lęku przed subiektywizmem, żadnych oporów, by potrząsnąć mechanizmem opowieści, by ludzkim faktom nadać nieco inny sens, bliższy osobistemu doświadczeniu niż medialnym newsom. Nie znajdzie tu także fikcji ani fantazji, tylko historie, które mogły zdarzyć się gdziekolwiek, ale za sprawą któż wie jakiego zrządzenia losu wydarzyły się nie gdzie indziej, tylko właśnie tu.

Fernanda Melchor

Veracruz, październik 2017

I Światła

Światła na niebie

Na początku lat dziewięćdziesiątych Playa del Muerto, czyli plaża Nieboszczyka, była tylko pasem szarawego piachu, ciągnącym się przy Boca del Río, miasteczku przylegającym do Veracruz. Jej gorące wydmy porośnięte były kolczastymi krzewami, w które wplątywały się gnijące gałęzie i plastikowe butelki przynoszone przez rzekę z gór w okresie opadów. Nie była to zbyt uczęszczana ani szczególnie piękna plaża (o ile w ogóle w tej części Zatoki Meksykańskiej istnieje jakaś rzeczywiście urodziwa), a czasami – przede wszystkim podczas przypływów oraz burz – zupełnie znikała i nawet mimo falochronu fale wdzierały się na szosę łączącą oba miasta.

Miejscowi raczej unikali tego miejsca. Dziesiątki odważnych plażowiczów, przede wszystkim ze stolicy, co roku ginęły w tutejszych zdradliwych wodach. „Zakaz kąpieli” – obwieszczały napisy umocowane kilka metrów od linii wody. „Uwaga som wiry” – przestrzegała niedbale wymalowana czerwoną farbą czaszka. Potężny nurt pchający wody zatoki w stronę cypla w Antón Lizardo sprawiał, że przy Playa del Muerto pełno było zagłębień, podmorskich zapadlin, za sprawą których tworzyły się nagłe wiry i łatwo było się utopić.

Miałam dziewięć lat, kiedy ujrzałam światła błyszczące jak świetliki na tle czarnego płótna plaży. Drugim tego świadkiem był Julio, mój brat, który za pół roku miał skończyć siedem lat. Rozwalaliśmy właśnie norkę błękitnego kraba, grzebiąc kijem w piasku, kiedy krótki rozbłysk na niebie przykuł naszą uwagę. Pięć jasnych świateł jakby wyłaniało się z morskiego dna, przez kilka sekund unosiło nad naszymi głowami, a potem pomknęło w stronę lądu, nad rozlewiska.

– Widziałaś? – zapytał Julio, wskazując na horyzont.

– No pewnie – odpowiedziałam. – Ślepa nie jestem.

– Ale co to było? – zapytał.

– To pojazd kosmitów – wypaliłam z zachwytem.

Żadne z dorosłych nie przejęło się jednak naszym odkryciem, kiedy popędziliśmy w stronę ogniska, żeby im o tym opowiedzieć, nawet rodzice. Siedzieli kawałek dalej od ognia i pozostałych i kłócili się tak zażarcie, że nawet nie chcieli nas słuchać.

Parę tygodni wcześniej zdarzyło się coś wyjątkowego: w czwartek 11 lipca 1991 roku doszło do czegoś, co określano mianem „najdłuższego całkowitego zaćmienia Słońca w XX wieku”. Tego popołudnia oczy całego Meksyku utkwione były w niebie, wszyscy niecierpliwie wypatrywali cudu, za którego sprawą Słońce zmieni się w ognisty krąg, a Księżyc w plamę. Zaćmienie miało nie być widoczne z Veracruz, ale jakie to miało znaczenie, skoro istniała telewizja i na ekranie pokazywano w kółko ten sam nieruchomy obraz nieba i serię ujęć z większych miast, w których można było oglądać owo widowisko: tysiące ludzi zebrało się na placach, plażach, tarasach i alejach, wpatrywało się w niebo przez wycięte z kartonu teleskopy i specjalne okulary. W wiadomościach bez przerwy przypominano, jak bardzo niebezpiecznie jest patrzeć na zaćmienie bezpośrednio: można uszkodzić siatkówkę oka i na zawsze stracić wzrok, a ja myślałam sobie, że my w naszym Veracruz mamy sporo szczęścia, że pozostajemy poza zasięgiem tego zjawiska, bo nie sądziłam, bym była w stanie powstrzymać ciekawość i nie spojrzeć na czarne Słońce, a wtedy jego blask z pewnością stopiłby mi oczy, jakby były z wosku, w każdym razie tak to sobie wyobrażałam.

Nie wiedziałam tego, ale w tej samej chwili, kiedy całą rodziną w podziwie oglądaliśmy całkowite zaćmienie na telewizorze w pokoju mojej babci, człowiek o imieniu i nazwisku Guillermo Arreguín filmował kamerą wideo niebo nad miastem Meksyk, stojąc wygodnie na balkonie swojego mieszkania, na południe od Obwodnicy. Guillerma Arreguína nie za bardzo interesował szczytowy punkt zaćmienia, tylko planety, gwiazdy i inne ciała niebieskie, które – jak wyczytał w czasopiśmie astronomicznym – dzięki temu nietypowemu zmierzchowi rozbłysną wyjątkowo jasno. Kiedy niebo pociemniało, Arreguín wycelował obiektywem w bok i wykonał kilka długich ujęć, przesuwając kamerę z jednej strony w drugą. Podczas jednej z tych jazd uchwycił jakiś dziwny obiekt, który zdawał się unosić nad okolicznymi budynkami.

Nagranie Arreguína zostało wyemitowane tego samego wieczora w programie informacyjnym 24 godziny. Kilka dni później w artykule zamieszczonym na łamach dziennika „La Prensa” opisywano ów uwieczniony obiekt jako „ciało stałe”, „metaliczne” i otoczone „srebrzystymi pierścieniami”. Słowo „pozaziemski” pojawiło się triumfalnie dopiero w piątek 19 lipca, w talk-show A państwo… co sądzicie?, w całości poświęconym domniemanej obecności kosmitów na Ziemi i najnowszej fali doniesień o niezidentyfikowanych obiektach latających nad różnymi meksykańskimi miastami. Podczas transmisji programu – która trwała rekordowe jedenaście godzin i dziesięć minut na żywo – prowadzący Nino Canún udzielił głosu brodatemu mężczyźnie przedstawiającemu się jako Jaime Maussan i określającemu się mianem zawodowego ufologa – stwierdził on, że jest w posiadaniu co najmniej piętnastu nagrań tego samego „błyszczącego obiektu”, uchwyconego także przez Arreguína. Maussan zapewnił, że materiały te nie tylko pochodzą od różnych osób i z różnych miejscowości w całym kraju, ale również poddane zostały „badaniom”, które wykazały, że widoczne obiekty to rzeczywiście pozaziemskie pojazdy, a następnie, korzystając z poruszenia, jakie wywołała jego wypowiedź wśród publiczności, zapowiedział rychłą premierę swojego filmu dokumentalnego zatytułowanego Szóste słońce i obiecał, że dokument ów wyjawi prawdę ukrywającą się za przypadkami tych tajemniczych obserwacji.

Tak zaczęła się fala popularności UFO w Meksyku.

Tego lata dowiedziałam się wszystkiego, co trzeba w tej kwestii wiedzieć: szare ludziki, porwania, spisek facetów w czerni, związek istot pozaziemskich z budową wielkich piramid egipskich oraz kręgi w zbożu na angielskich polach. Cała ta fascynująca wiedza dotarła do mnie za sprawą dwóch źródeł: telewizji (czy też, mówiąc ściślej, filmu dokumentalnego Światła na niebie II pana Maussana, który babcia kupiła dla mnie i dla Julia po naszych niekończących się błaganiach, wbrew stanowczej opinii ojca i wujków inżynierów) oraz kilogramów komiksów i opowieści obrazkowych, które pochłaniałam każdego tygodnia. Praktycznie całe popołudnia spędzałam, leżąc na brzuchu, a moje oczy tylko przeskakiwały z ekranu pudełka dla idiotów na kolorowe strony magazynów komiksowych.

Jeśli chodzi o komiksy, byłam strasznie dziecinna: wtedy podobały mi się historie o Archiem, Mała Lulu, przygody Sknerusa McKwacza – i poza to w ogóle nie wychodziłam. W kiosku z gazetami na wystawie umieszczono jednak czasopismo, które mnie fascynowało i pociągało, tak jak światło na werandzie wabi ćmy: „Tygodnik Spraw Nadprzyrodzonych”, prawdziwa encyklopedia mrocznych tajemnic i grozy, zbiór ludzkich potworów i sfałszowanych zdjęć fatalnej jakości. Do dziś pamiętam niektóre poruszające „reportaże”, jakie dane mi było czytać na tamtych łamach: gigantyczna latająca i ludożercza płaszczka z Fidżi; nauczycielka z podstawówki, która miała trzecie oko u nasady czaszki i za jego pomocą obserwowała rozrabiających uczniów; cień powieszonego Judasza widoczny w oku uwiecznionej na obrazie Matki Boskiej, która objawiła się cudownie Indianinowi Juanowi Diego; rzecz jasna, wyniki autopsji pozaziemskich zwłok znalezionych w miejscowości Roswell w Nowym Meksyku – oraz inne podobne rewelacje.

Dzięki tym budującym lekturom zrozumiałam, tego lata, kiedy miałam dziewięć lat, że to dziwne światło, które widzieliśmy razem z Juliem z Playa del Muerto, było niczym innym jak międzyplanetarnym statkiem, prowadzonym przez małe i bardzo mądre istoty, potrafiące rzucić wyzwanie prawom czasu i materii. Najpewniej zjawiły się, by ostrzec nas przed nadciągającym kataklizmem, który może zniszczyć Ziemię – teraz, kiedy koniec tysiąclecia był tuż za rogiem, a ludzie oddawali się idiotycznym wojnom, w których ginęły dzieci, a na biedne pelikany z Zatoki Perskiej lała się ropa. Być może istoty te poszukiwały człowieka, który będzie w stanie je zrozumieć, kogoś, komu przekażą swoją wiedzę i tajemnice. Być może czuły się samotne, myślałam już na własny rachunek – zapewne dlatego, że ja sama czułam się samotna i obca na tym świecie, nawet we własnej rodzinie – kiedy tak włóczą się po kosmosie tymi swoimi krzemowymi statkami, szukając, ciągle szukając jakiejś lepszej planety, innych światów, innego domu, nowych przyjaciół w odległych galaktykach.

Po tamtej obserwacji dokonanej na Playa del Muerto razem z Juliem podjęliśmy zdecydowane postanowienie, by uważnie obserwować niebo. I – dokładnie tak jak mówił Maussan – mieliśmy świadomość, że tylko jeśli zdobędziemy jakieś nagranie, zostaniemy potraktowani serio.

Problem w tym, że tata nie chciał nam pożyczyć swojej kamery wideo.

– Jak możecie wierzyć w coś takiego? Jak możecie być tak głupi? – warczał, kiedy przyłapywał nas z nosami przed ekranem telewizora, gdy próbowaliśmy rozwiązać zagadkę rysunków z Nazca.

Tata nie cierpiał Maussana. Ta szpakowata broda i spojrzenie smętnego psa z miejsca wprawiały go w irytację i za każdym razem, kiedy słyszał głos naszego proroka, wybuchał. Zagroził nam nawet, że schowa gdzieś odtwarzacz wideo.

– Boże, czy wy nie widzicie, że on ma gębę jak typowy ćpun?

Biedny tata, nie był w stanie zrozumieć. Tak naprawdę nie potrafiliśmy się na niego gniewać; raczej mu współczuliśmy. Z mamą było jednak inaczej. Mama wysłuchiwała naszych teorii i fantazji na temat UFO nad plażą, śmiała się, czochrała nam włosy i któregoś wieczora, wraz z grupą znajomych, zabrała nas ponownie na Playa del Muerto, żebyśmy mogli jeszcze raz zobaczyć nasz latający spodek.

Tamtej nocy była pełnia i woda, w miejscu, gdzie rozlewało się srebrzyste odbicie satelity, była tak spokojna, że wyglądała jak lustro. Wszystko się jednak zmieniło od tego ostatniego razu, kiedy byliśmy tam na początku lipca: teraz pełno tu było samochodów i ludzi. Mnóstwo młodych osób mrowiło się na głazach falochronów i gromadziło wokół ognisk z suchych zarośli. Dziesiątki aut stały na piasku tak blisko linii brzegowej, że słona woda oblizywała im opony. Beknięcia, dźwięki klaksonów, takty piosenek Soda Stereo zagłuszały szum wiatru. Zakochani migdalili się we wnętrzach samochodów i chowali twarze przed błyskami fleszy. Z przerażeniem patrzyłam, jak technicy telewizyjni rozkładają statywy, żeby sfilmować to zgromadzenie. Widziałam grube kobiety rozdeptujące wydmy. Widziałam upierdliwych smarkaczy celujących upaćkanymi od lodów paluchami w niebo i pytających głośno: „Mamo, o której przyleci UFO?”.

– Ale syf – stwierdził Julio po chwili i nie kłopocząc się dalszymi wyjaśnieniami, pobiegł do innych dzieci bawić się w dwa ognie. Uznałam to za najbardziej tchórzliwą formę porzucenia naszej wspólnej sprawy.

Po bezowocnym gapieniu się w czarne niebo – wydawało się, że to trwa godzinami – zaczęłam się robić senna. Wróciłam na miejsce, gdzie siedziała mama, i zwinęłam się w kłębek na jej kolanach. Jej oddech czuć było winem, a palce tytoniem. Rozmawiała z koleżanką o UFO, o światłach – białych i czerwonych – które można dostrzec z oddali, ale nie miałam już sił, żeby otworzyć oczy.

– Tyle zamieszania z powodu jakiejś awionetki przemytników narkotyków – stwierdziła mama.

– Daj spokój. Przynajmniej ludzie mają jakiś pretekst do zabawy – odparła koleżanka.

Pierwsze raporty na temat nieoficjalnej aktywności aeronautycznej obserwowanej nad regionem Sotavento (czyli Veracruz, Boca del Río, Alvarado i Tlalixcoyan) pochodzą z końcówki lat osiemdziesiątych. Mieszkańcy terenów niezurbanizowanych – zajmujący się przede wszystkim rybołówstwem i hodowlą bydła – zdążyli się już przyzwyczaić do obecności nocnych świateł. Najstarsi mówili na nie „wiedźmy”, ci lepiej zorientowani – „awionetki”. Znano nawet miejsce, w którym światła te lądowały: Llano de la Víbora, naturalny pas ziemi otoczony krzewami i chaszczami, często używany przez armię i policję federalną jako pas startowy.

Obecność wojskowych i agentów federalnych na tej naturalnej równinie ciągnącej się między zalewami i mokradłami była dla tutejszych zupełnie naturalna. Przede wszystkim obszar ten używany był przez siły zbrojne do ćwiczeń i manewrów. Dlatego nikt się nie dziwił, kiedy z końcem października 1991 roku zjawiły się tam grupki żołnierzy i zaczęły karczować maczetami zarośla, oczyszczając tak pas z przeszkód.

Ale równo tydzień później, 7 listopada tego samego roku, armia, władze federalne oraz kolumbijska awionetka cessna wzięły udział w krwawej aferze, której udało się przebić do opinii publicznej mimo rygorystycznej rządowej cenzury: żołnierze z 13 Batalionu Piechoty otworzyli ogień w stronę grupy agentów policji federalnej, którzy zjawili się w Víborze jakoby po to, by dokonać zatrzymania załogi kolumbijskiej awionetki, namierzonej nad nikaraguańskim wybrzeżem przez amerykańską służbę celną. Cessna, pilotowana zapewne przez przemytników z Kolumbii, wylądowała na Llano de la Víbora o 6.50 rano owego 7 listopada, a tuż po niej do lądowania podszedł policyjny king air. Członkowie załogi awionetki – zdaniem świadków: Afroamerykanin i blondynka – porzucili 355 kilogramów kokainy w workach i przepadli gdzieś między drzewami, podczas gdy żołnierze z 13 Batalionu, ustawieni w dwóch szeregach wzdłuż pasa, odczekali, aż wylądują agenci federalni, a następnie otworzyli do nich ogień, żeby ich „zneutralizować”.

Pamiętam dwa zdjęcia z tego zdarzenia, które pojawiły się w lokalnej gazecie „Notiver”. Na jednym z nich siedmiu mężczyzn leżało w szeregu na trawie, na brzuchach. Byli to agenci zastrzeleni przez wojskowych. Pięciu z nich ubranych było na ciemno, dwaj pozostali w cywilu, acz mieli czarne kurtki, upaprane od ziemi i zielska; żaden nie miał butów na stopach. Drugie zdjęcie przedstawiało federalnego agenta, który siedział na ziemi z wymierzonym w niego anonimowym karabinem przed nosem. Facet miał insygnia policji federalnej na piersi i patrzył prosto w obiektyw. Usta zastygły mu w spazmie lęku, widać było jego spuchnięty i suchy język: był to jedyny policjant, który przeżył atak.

To był grudzień – a może styczeń bądź luty – kiedy zobaczyłam te zdjęcia, wydrukowane na jednej ze stron starej gazety, którą rozłożyłam na podłodze, żeby zebrać suche liście, bo właśnie spędzałam popołudnie na zamiataniu patia. Sądzę, że to było jakoś wtedy, bo to jedyna pora roku, kiedy zimne fronty atmosferyczne sprawiają, że pożółkłe wcześniej migdałeczniki, tak powszechne w mieście, zostają z łysymi gałęziami. Pamiętam, jak kucałam na naszym patiu, patrzyłam na te zdjęcia i czytałam z zaciekawieniem wiadomości z działu kryminalnego, rozłożone na betonowej podłodze; musiało jednak minąć jeszcze dziesięć lat, bym zdołała powiązać ze sobą te dwa obrazy – zdjęcie z zabitymi agentami i dziwne kolorowe światełka ujrzane na niebie tamtego lata, kiedy kończyłam dziewięć lat – i pojąć ze smutkiem, że niezidentyfikowany obiekt latający nigdy nie wiózł na pokładzie żadnego kosmity, tylko zwykłe paczki z kolumbijską kokainą.

Po strzelaninie na Víborze i innych podobnych incydentach w Nopaltepec, Cosamaloapan i Carlos A. Carrillo, a także po wielu wypadkach samochodowych z udziałem pijanych nastolatków, władze Boca del Río na kilka miesięcy zakazały wchodzenia na plaże po zmroku, toteż po tej ostatniej i rozczarowującej wizycie wróciliśmy na Playa del Muerto dopiero pod koniec roku 1992, ale wtedy miejsce to straciło cały swój urok. Nowe falochrony wyrwały morzu nieco więcej lądu i teraz mrowili się tu turyści i obnośni handlarze. Usunięto nawet makabryczne napisy z czaszkami, ostrzegające przed wirami, i z czasem stara nazwa, plaża Nieboszczyka, popadła w zapomnienie, ustępując o wiele bardziej turystycznemu i znacznie mniej mrocznemu mianu Playa de los Arcos – plaża Łuków.

Chyba już nigdy w życiu w nic nie uwierzyłam równie mocno, jak wtedy w kosmitów. Wliczając Wróżkę-Zębuszkę, Świętego Mikołaja i Bezgłowego Człowieka (o którym ojciec opowiadał, że każdej nocy pojawia się na Playón de Hornos i szuka w wodzie swojej czaszki, którą mu urwano wystrzałem z armaty podczas amerykańskiej inwazji w 1914 roku), a tym bardziej gigantyczną latającą i ludożerczą płaszczkę z Fidżi; później nawet Bóg nie uszedł tej mojej skłonności do niedowiarstwa. Wszystko to kłamstwa, wymysły dorosłych. Te cudowne istoty o niesamowitych mocach były wyłącznie owocem wyobraźni rodziców.

Współcześni mieszkańcy tych terenów twierdzą, że kiedy Księżyca nie ma na niebie, dziwne kolorowe światełka wciąż pojawiają się w ciemności i lądują na równinie. Ale ja już nie mam ochoty szukać kosmitów. Tamta mała i pulchna strażniczka międzygalaktyczna już nie istnieje, tak jak nie ma już plaży Nieboszczyka ani odważnych idiotów topiących się w jej wodach.

Pas grzechu

– Jeśli mamy gadać o Veracruz z lat sześćdziesiątych, musimy porozmawiać o Pasie Grzechu – uprzedza mnie mój informator, zapalając kolejnego papierosa bez filtra.

Gałki oczne trochę wychodzą mu z orbit, jakby chciały się wyrwać i potoczyć po kuchennym stole. Nie jestem w stanie rozpoznać, czy ten wyraz twarzy wynika z emocji wywołanych przez wspomnienia, czy też może po prostu mój informator już tak ma: na nadbrzeżu, zanim przeszedł na emeryturę, nazywali go Gała.

– Proszę mi opowiedzieć – nalegam.

Gała przytrzymuje w ustach papierosowy dym, napawa się jego smakiem, a potem wypuszcza go z ust. Jego wąsy, bardziej białe niż szare, rozciągają się na boki, maskując niekompletny uśmiech.

Gała urodził się na uliczce Callejón del Cristo na obrzeżach dzielnicy La Huaca, czyli w jednej z najstarszych części Veracruz, zamieszkałej przez klasy niższe.