Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwie siostry. Dwa kataklizmy. Jedna obietnica, której nie sposób dotrzymać. Rok 1995. Dwunastoletnia Agata Gruda składa umierającej matce obietnicę, że po jej odejściu zaopiekuje się ojcem i swoją młodszą siostrą Kamilą.
Dwa lata później, w noc Wielkiej Powodzi, los wystawi te słowa na próbę. A to, co się wtedy wydarzy, zwiąże Agatę z ojcem tajemnicą silniejszą niż rodzinna więź.
Rok 2024. Ojciec umiera, a młodsza siostra – którą Agata miała chronić – znów jest blisko człowieka, który ją przed laty skrzywdził. I najwyraźniej chce mu wybaczyć.
Tymczasem zaczyna padać, woda wzbiera, a prognozy są jeszcze straszniejsze niż przed laty. Idzie kolejna powódź. I Agata wie, że aby dotrzymać obietnicy, przyjdzie jej ponownie wkroczyć do tej samej rzeki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tewila Bambi
Jakub Ćwiek
Wydawnictwo: Pulp Books
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka
Redaktorka: Agnieszka Włoka, Marta Sobiecka
Konsultacja redakcyjna: Joanna Mika
Korektorka: Joanna Kłos
Grafika okładkowa: Piotr Sokołowski
Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Sokołowski
Projekt i opracowanie e-booka: Katarzyna Rek
Lektor: Filip Kosior
ISBN 978-83-975513-5-0
PULPBOOKS SP. Z O.O.
ul. Łagiewnicka 121
91-863 Łódź
www.pulpbooks.pl
ŁÓDŹ 2025
WYDANIE PIERWSZE
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.
Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.
COPYRIGHT © by Jakub Ćwiek
COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2025
Jest źródło napełnione krwią,
Co z żył Emmanuela płynie.
W grzeszniku, co wstąpił w tę krwawą toń,
Nie znajdziesz więcej żadnej winy.
William Cowper, There is a Fountain Filled with Blood
(przełożył Jakub Ćwiek)
Prawdziwa zbrodnia stulecia:
Kto zastrzelił małego Bambi?
Sex Pistols, Who killed Bambi
(przełożył Jakub Ćwiek)
Z dnia, gdy umarła mama, najlepiej pamiętam smak lodów.
Wszystko inne z wtedy jest w mojej pamięci rozmyte, rozedrgane i poszarpane jak nagranie ze starego weselnego wideo, które owszem, zarejestrowano, ale nikt go potem nie chce oglądać.
Wrocławski szpital, cały z cegły i wyglądający trochę jak zamek, a trochę jak stara fabryka. W środku śmierdziało jak na basenie, do którego ktoś nasikał. Arogancki łysy lekarz. Pielęgniarki o szarych zmęczonych twarzach i moja młodsza siostra Kamila płacząca w kącie pod plakatem informującym o szkodliwości palenia. Miała wtedy osiem lat i jej wolno było się mazać. Mnie, ledwie cztery lata starszej, rodzice mówili, że muszę się trzymać.
Przypilnuj siostry brzmi dla mnie niczym refren smutnej piosenki puszczanej w kółko w radiu od listopada tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego do końca czerwca dziewięćdziesiątego piątego. Czyli przez cały okres choroby mamy, od chwili diagnozy.
Rodzice, zwłaszcza tata, nie chcieli się poddać, więc jeździli wszędzie, gdzie się dało, a nas zawsze zostawiali z ciocią Jadzią, koleżanką mamy.
Ciocia była prawie w wieku naszej babci, przed pięćdziesiątką, i mieszkała nieopodal rynku, na Opolskiej. Do nas, do Zdroju po drugiej stronie rzeki, miała ponad pół godziny spaceru. A tata nigdy na nią nie zaczekał.
Poczekacie z Kamilą na ciocię, dobrze, Agatko? – pytała mama już z samochodu, blada, chuda, z oczami jak sarna albo postać z japońskiej kreskówki. A ja zawsze mówiłam, że tak i żeby się nie martwiła. Myślałam wtedy, że ten ich pośpiech jest ważny. Że jak się spieszą, to jest do czego.
Pamiętam to wszystko, ale to nie jest tak naprawdę moje. Odtwarza mi się w głowie właśnie jak stary film z VHS.
Natomiast lody pamiętam jak coś prawdziwego. Włoskie, śmietankowo-cytrynowe. Dwa kolory – żółty i biały – zakręcone w stożek osadzony na dobrze wyprażonym wafelkowym kubku. Sztywne i gęste, z ostrym, sterczącym czubkiem niczym oblepiona śniegiem choinka.
Te nasze, głuchołaskie zawsze miały problem z tym ostatnim. W ogóle z gęstością. Dostawałeś je do ręki, a one od razu się wyginały, wydawały się miękkie, lśniące wilgocią, w jakiś sposób oślizgłe. Potem, po latach dowiedziałam się, że u nas były takie, jak powinny. Tamte wrocławskie były za mocno zmrożone, za gęste i przez to bardziej amerykańskie niż włoskie.
Gdy jedliśmy te lody, mama jeszcze żyła. Wyszliśmy, bo skończyły się godziny odwiedzin i mieliśmy wrócić rano. Tata wynajął wtedy jakiś tani hotel na obrzeżach Wrocławia, żeby nie musieć codziennie dojeżdżać. On już wtedy wiedział, że to końcówka. Ja nie, ale się domyślałam.
A, pamiętam jeszcze jedno. Spokój. Kiedy tamtego dnia wychodziliśmy ze szpitala i tata zaproponował lody, głównie po to, by trochę pocieszyć Kamilę, ja miałam poczucie jakby wielkiej ulgi, towarzyszącej, gdy zrzucisz z pleców ogromny ciężar.
Przez ostatnie trzy tygodnie życia mamy, było z nią naprawdę źle. Gdy ją odwiedzaliśmy, cały czas była na środkach przeciwbólowych, głównie spała lub wodziła nieprzytomnym wzrokiem po pokoju i zdawała się nikogo nie rozpoznawać. Ale miała też przebłyski. Krótkie chwile, gdy dostrzegała kogoś z nas, uśmiechała się lekko, a czasem nawet próbowała coś powiedzieć. Co trwało czasem minutę, czasem sekundę. Pamiętam, że bałam się mrugnąć, by tego nie przeoczyć.
Podobne uczucie jak wtedy, gdy stałam w nocy na podwórku przed domem, bo ciocia Jadzia twierdziła, że jak nie będzie pochmurno, to zobaczymy deszcz Perseid.
Spadające gwiazdy, Agatko – powiedziała. – Pamiętaj o życzeniu.
I faktycznie były. Maźnięcie złotem na ciemnym granacie albo iskry z krzesiwa. A ja, zanim się zorientowałam, pomyślałam, że chciałabym rower. Taki sam jak miała Wiola z mojej klasy. Różowy BMX.
Po prostu mi się wyrwała, ta myśl. Bo miałam przecież przygotowaną inną. A tę jakby ktoś mi podrzucił, jakby celowo mnie zmylił. Jakby sam diabeł skusił, bo nie chciał, żebym poprosiła wtedy gwiazdy o zdrowie mamy.
Krzyknęłam przeraźliwie i zaczęłam płakać, a ciocia Jadzia doskoczyła do mnie i przytuliła mocno.
Już dobrze, dziecko. Nic się nie stało.
Ale ja wiedziałam, że tak. Czułam, że to właśnie była nasza szansa, którą zmarnowałam. Której nie mogłam odwrócić. I przez kolejne tygodnie, gdy mama słabła i chudła, aż w końcu musieli ją zabrać do szpitala, dusiłam to w sobie, niemal nie jedząc i nie śpiąc. Próbowałam się karać, ofiarować Bogu niejedzenie słodyczy, nieoglądanie bajek, wszystkie moje cenne rzeczy dla biednych. Tylko za tę jedną zmianę życzenia. Było mi tak bardzo, bardzo wstyd.
I właśnie tamtego dnia powiedziałam o tym mamie.
Byłyśmy w zasadzie same, bo tata zabrał Kamilę do łazienki, a jedyna oprócz mamy pacjentka, ta z łóżka pod oknem, spała.
Mama chyba też, choć powieki jej drżały, trochę jak wtedy, gdy próbujesz udawać, że zamknąłeś oczy, a jednocześnie chcesz podglądać, co się dzieje. Strasznie się bałam, ale wzięłam ją wtedy za rękę i po prostu powiedziałam. Że nie chciałam, że gdybym mogła tylko cofnąć życzenie…
Łzy ciekły mi po twarzy, gorące i wielkie jak grochy. Łaskotały po policzkach, a potem leciały w dół, rozpryskując się na kołdrze.
Przepraszam, mamo. Naprawdę, naprawdę nie chciałam.
Mama się poruszyła. Nie otworzyła oczu, ale obróciła lekko głowę w moją stronę i najpierw się uśmiechnęła, a potem poruszyła wargami. Coś mówiła, ale musiałam się przysunąć bardzo blisko, by ją usłyszeć.
Wszystko w porządku, kochanie – powiedziała. – Dbaj o nich. O Kamilkę… O tatę.
A potem spróbowała ścisnąć moją rękę. To właśnie wtedy, w tamtym momencie zaznałam lekkości na duszy. Poczucia, że wszystko będzie dobrze.
Obiecuję, mamusiu. Obiecuję, że się nimi zajmę.
Potem wrócił tata z Kamilą, a niedługo później przyszła pielęgniarka, by powiedzieć, że skończył się czas odwiedzin.
Wrócimy jutro – oznajmił tata. A potem poszliśmy na lody. Przez całą drogę Kamila przyglądała mi się z przestrachem, pytała, co się dzieje i dlaczego płakałam. Powiedziałam, że nic takiego. I chyba nawet coś, że wszystko będzie dobrze.
Bo naprawdę w to wierzyłam. Że coś się zmieniło. Dlatego zjadłam lody i pewnie dlatego tak bardzo mi smakowały.
Mama umarła jakieś cztery godziny później. Albo pięć. Na pewno przed północą.
W tym samym roku, półtora miesiąca później, dostałam na urodziny różowy rower. Jeździłam na nim do końca wakacji, by tacie nie było przykro, a potem już nigdy na niego nie wsiadłam.
Klepsydra na szarych drzwiach cmentarnej kaplicy wyglądała z daleka jak list gończy za poszukiwanym zbiegiem. Czarno-białe zdjęcie, pod nim wyróżniające się imię i nazwisko zmarłego Krzysztof Gruda oraz ciąg liczb – daty urodzenia i śmierci. Niżej, już mniejszymi literami, informacje o dacie i miejscu uroczystości pogrzebowych oraz adnotacja, że zawiadamiają pogrążone w żalu córki.
List gończy. Agata nie miała tego skojarzenia wcześniej, choć przecież to ona wybierała wzór i drukowała klepsydry. Chciała takie ze zdjęciem, bo choć w Głuchołazach większość ludzi znała jej tatę, doszła do wniosku, że w takich chwilach dobrze jest móc od razu pokojarzyć nazwisko z twarzą. Dopiero teraz, widząc pojedynczą kartkę na dwuskrzydłowych drzwiach, zdała sobie sprawę z niefortunności tego pomysłu. Sprawdzony, klasyczny wzór wyglądałby jednak dostojniej.
No ale teraz już nic nie mogła z tym zrobić.
– Dobrze chociaż, że lubiłeś westerny – powiedziała cicho, patrząc w roześmiane oczy ojca. – I że zdjęcie ładne.
Sięgnęła do torebki po chusteczkę, ostrożnie otarła łzy i wysmarkała nos.
– No dobra – rzuciła sama do siebie. – Miejmy to za sobą.
Pchnęła drzwi.
Zaskoczyło ją, że choć do rozpoczęcia uroczystości zostało jeszcze pół godziny, w niewielkiej kaplicy niemal brakowało wolnych miejsc.
Agata podejrzewała, że to z powodu aury, bo od początku września było wyjątkowo zimno i deszczowo. Gdyby nie to, żałobnicy staliby teraz pewnie na zewnątrz, gdzie wciąż mogli zapalić i swobodnie porozmawiać z dawno niewidzianymi znajomymi. Bo wiadomo, miasto małe, każdy się mija, ale żeby w tygodniu choć słowo zamienić, to jakoś nie ma czasu. A pogrzeb to jednak idealna okazja do refleksji.
Rozumiała to doskonale, bo przecież sama tak zwykle robiła. Właściwie to nie umiała sobie przypomnieć, kiedy poprzednim razem w ogóle wchodziła do tego pomieszczenia wyglądającego bardziej jak skrzyżowanie poczekalni z kostnicą niż miejsce ostatniego pożegnania.
Tym razem jednak było dla niej specjalne zarezerwowane miejsce, dla najbliższych. Z przodu, prostopadle do innych ławek i na wyciągnięcie ręki do jasnej, ośmiokątnej trumny numer katalogowy dziewięćdziesiąt dziewięć.
Tata sam ją sobie wybrał. Trzy lata wcześniej, gdy jako jeden z pierwszych głuchołazian wylądował w szpitalu z covidem. Wtedy faktycznie niewiele brakowało, więc poważnie myślał o takich rzeczach. A że od tamtej pory ani razu nie napomknął, że zmienia zdanie, wzór został.
Zresztą facet w domu pogrzebowym pochwalił wybór, mówiąc, że te modele są nie tylko ładne, ale i trwałe. Agata zapytała go wtedy, czy są również wygodne, na co facet z pełnym profesjonalizmem powiedział, że jego zdaniem tak, o ile zmarły jest przeciętnego rozmiaru. Krzysztof Gruda spełniał ten warunek.
To jak, tato? Jest wygodnie? – zapytała w myślach. – Bo jeśli nie, to ostatnia chwila, by coś poprawić.
Wyobraziła sobie jego głos, zmęczony, ale pogodny do ostatnich chwil:
Po japońsku jest, sarenko. Jako tako.
Łzy znowu napłynęły jej do oczu, więc zacisnęła tak powieki, jak i pięści, wbijając paznokcie we wnętrza dłoni. Nie chciała się teraz rozpłakać. Siedziała na tej ławce sama, obok dwóch pustych miejsc, więc gdyby się rozkleiła, ktoś spośród zebranych poczułby się w obowiązku, by ją pocieszyć, przytulić, zaproponować łyk wody albo wyjście na świeże powietrze. Zrozumiałe, empatyczne, ludzkie odruchy. Ile to razy im ulegała w podobnych okolicznościach?
Ale jej samej nie było to teraz potrzebne. Bo choć śmierć ojca przyszła z zaskoczenia, w nocy, przez sen, to już od tamtego pobytu w szpitalu wiedzieli przecież, że sęp krąży, zataczając coraz niżej coraz mniejsze kręgi. Nic konkretnego, żaden tam wyrok w postaci raka, ale czasem to nawet gorzej, gdy nie ma jednej przyczyny. Gdy po prostu czego nie dotkniesz, to się sypie.
Mieli więc z tatą czas. I w jakiś tam sposób przeszli wspólnie przez kolejne etapy żałoby. Mieli w tym wprawę.
W końcu byliśmy drużyną – pomyślała.
Coraz trudniej było jej powstrzymać szloch. Rozluźniła pięści, wyrównała oddech i sięgnęła do torebki, po przyciemniane okulary. Wcześniej stwierdziła, że w pochmurny dzień będzie w nich wyglądać groteskowo, ale teraz, uznała, jebać to. Miała prawo wstydzić się łez, tak samo jak otwarcie płakać.
Jedna ze starszych kobiet siedzących przy wejściu zainicjowała modlitwę różańcową, decydując się na tajemnice chwalebne. Gdy przeszła do Ojcze nasz, do jej skrzeczącego głosu niemrawo zaczęli dołączać inni żałobnicy.
Agata zdała sobie sprawę, że obecni tu ludzie stanowią niezły przekrój głuchołaskiej społeczności. Poza pracownikami, sąsiadami i kolegami z dawnych lat byli tu także przedstawiciele nowo wybranej rady miejskiej, w której tata właśnie zrobił wakat, harcerze z Nysy i Opola, chórzyści licealnego chóru, lokalni piłkarze i karatecy, a także panie z klubu książki, do którego tata dołączył w ostatnim roku życia.
Przyszła jej do głowy zabawna myśl, że brakowało jeszcze tylko delegacji partyjnych i zakładowych oraz występu przedszkolaków, jak co roku pod pomnikiem, by tacie udało się wygrać w głuchołaskim bingo.
Spojrzała na puste miejsca obok siebie, a potem na drzwi wejściowe, które właśnie skrzypnęły. Przeciskał się przez nie kościelny organista, który z jakiegoś powodu nie pchnął skrzydła do końca, tylko je uchylił. Pewnie by nie wpuszczać więcej zimna, niż to konieczne.
Dlaczego jeszcze jej nie ma? Dlaczego, do jasnej cholery, nie zadzwoniła, że się spóźni?!
Tym razem ojciec nie odpowiedział. Od dawna pilnował się, by nie wchodzić między siostrzane spory, i najwyraźniej zamierzał się trzymać tej zasady również post mortem.
Ale i bez jego uwag Agata zdała sobie szybko sprawę, że to oskarżenie nie było fair. W końcu sama napisała siostrze, że zajmie się wszystkim i wystarczy, że Kamila po prostu dojedzie na sam pogrzeb. Że wszystko tu będzie ogarnięte. A do godziny rozpoczęcia nabożeństwa wciąż brakowało przecież dwudziestu minut. Księdza też jeszcze nie było. Ani cioci Jadzi.
– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą… – recytowali żałobnicy pod wodzą staruszki spod wejścia. Głośniej niż na początku, równo, wyraźnie złapali wspólny rytm.
Agata zastanawiała się, kim w ogóle była ta starsza kobieta. Oczywiście znała ją z widzenia – w tym mieście wszyscy się przynajmniej kojarzyli – ale nie miała pojęcia, skąd jej dzisiejsza obecność. Znajoma ojca z jeszcze jednej miejskiej aktywności, o której jej nie powiedział? A może po prostu kobiecina przychodziła na wszystkie pogrzeby z poczuciem modlitewnej misji? Może to był rodzaj katolickiej, modlitewnej posługi podszytej nadzieją, że gdy przyjdzie jej czas, jej też ktoś ukróci modlitwami czyśćcowe męki?
Znowu skrzypnęły drzwi i w uchylonej szparze pojawiła się niemal łysa głowa Ryśka, szkolnego kolegi taty. Drobny, zapadnięty w sobie jęczydupa z tysiącem urojonych schorzeń, rozejrzał się, skrzywił, marszcząc nos, i wycofał, nie decydując na wejście do środka.
Zanim jednak zamknął drzwi, Agata zobaczyła, że na zewnątrz też stoi już trochę osób. Wśród nich dostrzegła dziarską, choć wysuszoną siedemdziesięciolatkę z nieodłącznym papierosem w dłoni. Ciocia Jadzia Boniec, emerytowana pielęgniarka i dawna najlepsza przyjaciółka mamy, niezaprzeczalnie była rodziną, nawet jeśli nie formalnie czy przez więzy krwi, ale było jasne, że jedyny pogrzeb, na którym wysiedziałaby godzinę w kaplicy, to jej własny. Dlatego Agata nawet nie próbowała dawać jej teraz sygnałów czy po nią wychodzić.
Na dziesięć minut przed południem zjawił się ksiądz. Niespełna trzydziestoletni, chudy, tyczkowaty piegus, który był w Głuchołazach od stosunkowo niedawna, więc Agata jeszcze nie pamiętała, jak ma na imię. Podszedł najpierw do organisty, z którym wymienili cicho kilka słów, a potem do niej, by się przywitać i wyrazić współczucie. Gdy mówił, patrzył jej w oczy, ale widziała, że raz po raz zerka na puste miejsce obok. Była ciekawa, czy o nie zapyta albo zaproponuje, że może poczekać.
Jeśli nawet chciał, to nie zdążył, bo drzwi do kaplicy skrzypnęły raz jeszcze. I tym razem faktycznie to była jej młodsza siostra.
Kamila. Uroczy, filigranowy drobiazg, laleczka w ciemnym płaszczu, owinięta zwiewnym szalem, zasłaniającym jej pół twarzy. Na ciasno spiętych włosach skrzyły deszczowe krople, a szkła modnych okularów błyskawicznie zaszły jej parą.
Kamila nie przetarła ich, odczekała, aż same odtają. Dopiero wtedy podeszła do trumny, przykucnęła przy zdjęciu w ramce i przez chwilę wpatrywała się w nie z uwagą. Wreszcie sięgnęła do torebki i wyjęła z niej drugą ramkę do postawienia obok. Gdy to zrobiła, zerknęła w stronę siostry, pokazując jej trzymaną fotografię i pytająco unosząc brwi.
Agata skinęła głową z pełnym wzruszenia uśmiechem. Dostawione zdjęcie zrobiła ona, zaraz po swojej maturze, w dwa tysiące pierwszym, podczas ich rodzinnego wypadu w Tatry. Przedstawiało tatę stojącego na kamieniach okalających Morskie Oko. Stał tam w wielkich przeciwsłonecznych okularach, krótkich spodenkach prezentujących chude nogi i w sfatygowanej koszuli w czarno-niebieską kratę rozpiętej tak, że widać było chudą, owłosioną klatę. Na głowie miał czapkę z daszkiem, dla wygłupu przekręconą na bok, i roześmiany wywalał język prosto do aparatu, a tak naprawdę do obu córek stojących za nim.
Naprawdę lubiła tę fotkę i nawet sama rozważała ją jako zdjęcie pożegnalne, ale potem górę wziął pragmatyzm. Tata był przecież radnym, lokalnym działaczem i osobą szanowaną w mieście. Dwa rzędy dalej teraz siedział burmistrz, a za nim delegacja z powiatu. Bała się czy ktoś z lokalnej prasy nie zrobi zdjęcia, czy w sieci nie pojawią się głupie komentarze, żarciki? Czy ktoś nie wpadnie na pomysł, by zrobić z tego mema?
A Kamila po prostu to zdjęcie przyniosła i postawiła. Bez skrępowania, zastanawiania się. Jakby w ten sposób pieczętowała fakt, że już nie jest stąd. Że faktycznie wyrwała się małomiasteczkowym zasadom i ocenom. I nie musi się już nimi przejmować.
Widzisz, tato? Możesz być z niej dumny.
Oboje możemy, sarenko.
Do kaplicy wszedł Marcel, jej siostrzeniec, niewysoki, pyzaty na twarzy, z przydługimi, mokrymi od deszczu włosami klejącymi się do czoła. Stanął za matką, zauważył Agatę i skinął jej głową z niepewnym uśmiechem.
Kamila ruszyła w stronę ławki. Agata wstała. Przytuliły się mocno.
– Przepraszam, że tak późno.
– Jesteście na czas, kochanie – powiedziała Agata. – Cześć, Marcel.
– Cześć – odparł chłopak, po czym usiadł bez serdeczniejszego powitania. Uszanowała, że nie chce się przytulać, bo wiedziała, że to raczej nic osobistego. Jej siostrzeniec, dziś dwudziestojednoletni, zawsze taki był. Grzeczny, ułożony i zdystansowany. Jakby w dzieciństwie wpadł do kotła z etykietą.
A przynajmniej był taki trzy lata temu, gdy go ostatni raz widziałaś, sarenko. Gdy oboje go widzieliśmy.
– Ściśniemy się jeszcze trochę? – zapytała Kamila, gdy usiedli. – Tomek zaraz przyjdzie, tylko musiał zaparkować pod Netto.
W pierwszej chwili uznała, że po prostu się przesłyszała. Że to po prostu psikus umysłu, zlały się dźwięki i to zwyczajnie jeden z tych przypadków, gdy mózg czego nie usłyszy, to zmyśli.
Odwróciła głowę, by spojrzeć siostrze w oczy. Trudno, najwyżej się wygłupi. Jakoś się rozejdzie w atmosferze wspominkowych żali.
– Tomek? – upewniła się. – Powiedziałaś Tomek?
Kamila szybko uciekła wzrokiem w bok.
– Tak – potwierdziła. – Ale posłuchaj, to…
– Chryste, powiedz mi, że to tylko pierdolona zbieżność imion! Błagam cię, powiedz, że…
Urwała, uświadamiając sobie, że podnosi głos. Trwająca modlitwa przycichła, a ona poczuła na sobie spojrzenia zgromadzonych.
Kamila odruchowo wcisnęła głowę w ramiona.
– Porozmawiamy później, dobrze? – poprosiła szeptem Kamila. – W ogóle nie pomyślałam, że to może być dla ciebie taki problem. Właściwie to…
– Nie!
Kamila zmrużyła oczy i ściągnęła usta.
– Co nie?
– Nie może tu usiąść. To miejsce jest dla rodziny.
Tym razem młodsza z sióstr nie zamierzała już uciekać wzrokiem. Przeciwnie, wpatrywała się w Agatę z uwagą, przez kilka sekund. W końcu wolno skinęła głową.
– Rozumiem – powiedziała, podnosząc się. – To ty decydujesz. Porozmawiamy później.
Dała gestem sygnał Marcelowi, że chce przejść. Ten wstał na chwilę, przepuścił ją, po czym zajął dokładnie to samo miejsce.
Agata patrzyła za oddalającą się siostrą. W pierwszym odruchu chciała ją powstrzymać, ale wiedziała, że to zakończyłoby się jeszcze większą sceną.
Kamila podeszła do drzwi, a tam czekał już na nią on. Tomek. I jeśli nawet do tej pory Agata mogła się jeszcze łudzić, że cała ta sytuacja była ponurym żartem albo testem, to teraz nie było już wątpliwości.
Był prawie dwie dekady starszy, niż kiedy widzieli się po raz ostatni. Inny człowiek, zdawałoby się, już na pierwszy rzut oka elegantszy, wytworniejszy i dojrzalszy. Gdy Kamila podeszła, nachylił się do niej, by wysłuchać, co ma do powiedzenia, a potem sam szepnął jej coś na ucho i ucałował ją w czubek głowy.
Ponad nią spojrzał na Agatę. Zmrużył oczy, jakby zastanawiał się, kim ona w ogóle jest, a potem nagle uśmiechnął się drwiąco. Zupełnie jakby mówił:
Tak, głupia kurwo. Wróciłem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Agnieszka Włoka
REDAKTORKA PROWADZĄCA
Redaktorka naczelna wydawnictwa Pulp Books i magazynu PULP, publikuje w piśmie „Nowa Fantastyka”. Przeprowadza wywiady, moderuje spotkania autorskie i dużo rozmawia o książążkach „pomiędzy stronami”. Jako była bibliotekarka ma zdolność ogarniania rzeczy niemożliwych. Pisze opowiadania, recenzje, opiniuje teksty, prowadzi eventy, jest managerką Jakuba Ćwieka. Absolwentka szkoły improwizacji teatralnej – Impro Silesia, występuje ze swoją grupą „Tak wyszło”. Lubi koty, koty są miłe.
Marta Sobiecka
REDAKTORKA
Rocznik 1990. Absolwentka dziennikarstwa oraz filozofii na UKW w Bydgoszczy. Publikowała prozę i publicystykę na łamach m.in. „Nowej Fantastyki”, „Nieznanego Świata”, „Fenixa. Antologii”.
W 2019 roku wyróżniona w konkursie Pigmalion Fantastyki. W 2022 nominowana do nagrody Reflektor przyznawanej przez redakcję „Nowej Fantastyki”. W 2021 roku wydała cyberpunkowy zbiór opowiadań „Algorytm życia”, w którym po raz pierwszy pojawia się oficer Kaori Nakamura. „Chindōgu” to kontynuacja przygód japońskiej policjantki. Na co dzień pracuje jako redaktorka i korektorka.
Joanna Kłos
KOREKTORKA
Redaktorka i korektorka. Wykonuje zlecenia dla wydawnictw i mediów, a także proofreading reklam i treści online. W pracy najbardziej cieszy ją różnorodność wyzwań. fb.com/loremipsumkorekty.
Joanna Mika
REDAKTORKA
Redaktorka, mentorka i konsultantka literacka, obecna w branży wydawniczej od 20 lat. Współpracuje z najpoczytniejszymi polskimi pisarzami, m.in. Jakubem Ćwiekiem, Tomaszem Duszyńskim, Anetą Jadowską, Jakubem Małeckim, Łukaszem Orbitowskim i Jakubem Żulczykiem. Związana z Wydawnictwem SQN. joannamika.pl
Filip Kosior
LEKTOR
Lektor audiobookowy znany z interpretacji bestsellorowych pozycji, jak Shantaram, seria Malowany człowiek, czy książki Jakuba Ćwieka. Nagrał ponad 500 audiobooków. Rocznik 1992, urodzony w Chorzowie. W 2015 roku ukończył Akademię Teatralną w Warszawie. Aktor w składzie niezależnego teatru Potem-o-tem.
Piotr Sokołowski
ILUSTRATOR
Projektant graficzny, ilustrator. Autor okładek wielu książek, m.in. nowego wydania „Kłamcy”, czy książek autorstwa Marcina Mortki. Projektuje ilustracje do gier planszowych. Jest wielkim pasjonatem gier konsolowych. Dawniej dyrektor artystyczny magazynu technologicznego. CHIP.
Katarzyna Rek
SKŁAD / E-BOOK
Profesjonalnym przygotowaniem e-booków zajmuje się od 2015 roku. Publikacjami przez nią opracowanymi mogą cieszyć się nie tylko polscy czytelnicy, regularnie goszczą one również na wirtualnych półkach sklepów w Danii, Finlandii, Czechach, Holandii i Norwegii.