Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Przez chwilę wydawało się, że życie Miley wkracza na właściwe tory. Dostała się na studia prawnicze, a pochodzący z zamożnej prawniczej rodziny chłopak postanowił się oświadczyć. Rodzice Miley nie mogliby być szczęśliwsi, choć ona sama wydaje się umiarkowanie zadowolona. Jednak nic nie trwa wiecznie, a czasami tylko trzy godziny.
Wkrótce Miley musi się zmierzyć z nową rzeczywistością. Ale woli od niej uciec i chwilowo przenosi się na drugi koniec kraju do swojej matki chrzestnej. Studia prawnicze też mogą poczekać. Dziewczyna nie ma czasu odetchnąć, bo szybko się okazuje, że ciotka ma już plan i Miley trafia za biuro w… kancelarii adwokackiej. A jej szefem zostaje największy gbur pod słońcem – równie nieprzyjemny co przystojny. I wyraźnie postanowił uprzykrzyć nowej pracownicy życie. W eter lecą niecenzuralne słowa, których Miley nie szczędzi pod adresem przełożonego. A on reaguje w typowy dla siebie sposób.
Czy skrajne przeciwieństwa mogą odnaleźć nić porozumienia? A może jednak więcej ich łączy, niż dzieli? Jedno jest pewne – na razie oboje uskuteczniają grę pozorów. Tylko jak długo będą w stanie udawać?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tate McRae – She’s All i Wanna Be
Chase Atlantic – Slow Down
Chase Atlantic – SWIM
Chase Atlantic – You
Chase Atlantic – Friends
EMIN feat. JONY – КАМИН
Loving Caliber – You Set My World On Fire
Halflives – Burn
Dutch Melrose – Runrunrun
Dutch Melrose – Forget You
Dutch Melrose & benny mayne – Pretty Please
Chris Grey, PLVTINUM & Dutch Melrose – Jennifer’s Body
Chri$tian Gate$ feat. Dutch Melrose – Toxic
Dutch Melrose – Ocenas
YUNGBLUD, Halsey – 11 Minutes (Picturesque Cover)
benny mayne, Dutch Melrose – Match Made In Hell
– Szybciej, Miley! Nakryłaś do stołu? Twoi teściowie będą za kwadrans – woła Margaret, najbardziej perfekcyjna wśród perfekcyjnych pań domu, posiadaczka markowych ubrań wyszperanych w sklepie z używaną odzieżą i największa fanka Marilyn Monroe w tym stuleciu, a mówiąc prościej – moja mama.
I nie. Nie mam teściów i nie jestem nawet zaręczona. Niewiele mogę poradzić na to, że mój obiecujący związek jest prawdziwym spełnieniem marzeń rodziców. Idealnym planem na przyszłość. Oczywiście moją przyszłość, bo przecież wejście w jedną z najbardziej znanych i szanowanych rodzin prawniczych w Nowym Jorku to jak wygrana na loterii. I to nie byle jaka wygrana. Najpewniej taka z milionem zer na koncie i wiecznymi wakacjami na Bahamach, gdzie kelnerzy będą bez końca donosić schłodzone mojito i wachlować mnie liściem palmy.
Nonsens.
– Już to robię, mamo! – odkrzykuję i wpadam do salonu, a tam pospiesznie nakrywam stół idealnie wyprasowanym obrusem, który Margaret wyciąga tylko na specjalne okazje.
Rodzice przygotowują się na wizytę państwa Rossi tak, jakby miał ich odwiedzić sam prezydent USA. Bezskutecznie starałam się ostudzić ich entuzjazm. Wytłumaczyć, że przecież ja i Theo to tylko związek oparty na przyjaźni, głębokim zaufaniu i oczywiście rozwijającym się uczuciu, a poza tym jestem za młoda na rozmowy o ślubie. Kto w moim wieku myśli o swoim chłopaku jak o kandydacie na męża? Litości. Spędziłam na tym świecie lekko ponad dwie dekady. Mam jeszcze całe morze planów na samorealizację przed wyjściem za mąż. Ale wyjaśnienie im tej kwestii jest jak porozumienie się z niemowlakiem za pomocą słów. Bez szans na zmianę podejścia i ostudzenie chorobliwej fascynacji prawniczą rodzinką.
W takich momentach mam ochotę zamknąć się we własnym pokoju i przeczekać tam całe popołudnie. Patrzenie na to, jak bliscy stają na głowie, by tylko się przypodobać, w ich mniemaniu, moim przyszłym teściom, z pewnością się na mnie odbije – zapewne w formie tygodniowej niestrawności.
– A świeczka? Gdzie jest świeczka? – Mama wpada do salonu, skanując zmrużonymi oczami wysprzątaną do perfekcji przestrzeń.
Chcę zapytać, po co jej ta świeczka, ale szybko gryzę się w język. Nauczona doświadczeniem, maksymalnie skupiam się na rozkładaniu porcelany i polerowaniu najdroższego, odświętnego zestawu sztućców.
Jednak po chwili przewracam oczami i mruczę coś o gabinecie ojca. Chyba tam ją widziałam po raz ostatni. A jeśli o ojcu mowa… Cóż, Bruce, w odróżnieniu od swojej żony, jest bardziej powściągliwy. Nie zmienia to faktu, że jego idealnie zawiązany krawat w granatowe prążki pasuje dziś do skarpet w tym samym kolorze. Resztki włosów, które wskutek przedwczesnego łysienia pozostały mu na głowie, wylakierował tak, że teraz tym bardziej boję się o bezpieczeństwo przy stole, gdy mama postawi na nim świeczkę.
Tata właśnie zagląda do salonu. Odchrząkuje nerwowo i poprawia koszulę.
Unoszę brwi.
Naprawdę? On również stresuje się wizytą gości? Nie pojmuję tego, przecież sami ich zaprosili. Gdzie tu logika?
– Przygotowywałam pieczeń od rana. Mam nadzieję, że wspomniałaś Theo, by nie jedli w domu obiadu? – pyta mama. Na zmianę wpada do pokoju i z niego wypada.
Zaciskam usta w wąską linię. Tacy ludzie jak państwo Rossi nie jadają obiadów w domu. A jeśli już, to przygotowuje im je obsługa. Kucharze, kelnerzy, gosposia. Tak, nie blefuję, Theo naprawdę mieszka w rezydencji z obsługą i jada wykwintne dania serwowane na zbyt wielkich talerzach w towarzystwie kolorowych kwiatków.
Dlatego mam nadzieję, że rodzice mojego partnera nie połamią sobie zębów, kosztując molekularnej kuchni Margaret. Z nią nigdy nie wiadomo (zarówno z matką, jak i jej specjałami). Żeńska linia mojej rodziny nigdy nie miała talentu do gotowania. Być może dlatego Theo tak często poczuwał się, by zabierać mnie do Burger Kinga, gdy jeszcze studiowaliśmy na jednej uczelni. Nie przeszkadzał mu fakt, że sieciowe bary szybkiej obsługi nie są w mniemaniu rodziny Rossi godnym rozwiązaniem. Lubił burgery i największe zestawy. Zawsze brał dwie cole, by odstąpić mi jedną, gdy zjem najbardziej pikantną z serwowanych tam kanapek.
Problem polegał na tym, że gdy Theo rozpoczął naukę w szkole prawniczej, ja wciąż kończyłam licencjat. Spontaniczne randki w tej szybkiej i być może oferującej niezbyt zdrowe posiłki restauracji stały się jednym z punktów pomiędzy masą obowiązków i wypchanym do granic możliwości grafikiem. Burger King okazał się jedynym miejscem naszych spotkań.
Jestem przekonana, że z tego właśnie powodu moje kubki smakowe nie tolerują niczego, co nie ma w sobie kilograma soli i wzmacniaczy smaku. Przykre, ale prawdziwe.
– Oczywiście. Założę się, że głodują od rana – mruczę pod nosem, ale mama chyba nie łapie aluzji.
– Wyśmienicie, wyśmienicie! – powtarza z zadowoleniem i poprawia idealnie spięte kosmyki rudych włosów. Chyba tylko ja wiem, że nie jest to naturalny kolor, mimo że od lat gości na jej głowie. Tak naprawdę Margaret jest blondynką. Ani jasną, ani ciemną, taką o bliżej nieokreślonym kolorze, który niestety po niej odziedziczyłam. Moje włosy są jednak proste jak druty i sięgają pasa, w odróżnieniu od jej niesfornych loków.
Ojciec zerka na zegarek, a potem rozgląda się po idealnie uprzątniętym, niezbyt dużym, ale schludnym salonie. Nasze niespełna sześćdziesięciometrowe mieszkanie mieści się na Manhattanie. To spadek po dziadkach ze strony matki, chociaż rodzice usilnie dbają o to, by oficjalna wersja brzmiała nieco inaczej.
Dzwonek do drzwi przerywa niezręczną ciszę, a mama z pewnością dostaje palpitacji serca. Trzyma dłoń na piersi, powtarzając:
– Bruce, oni już są. Już są…
Kieruję się w stronę wejścia, by otworzyć gościom. Jak przystało na jedyną odpowiedzialną córkę, nie liczę na obecność młodszej siostry, która dzięki Bogu nie przejęła się faktem, że odwiedzi nas słynna rodzina Rossi, i nie uraczyła nas dziś swoją obecnością podczas obiadu. Plus dla niej.
Słyszę za sobą kroki ojca. Po chwili kładzie dłoń na moim ramieniu, więc zwalniam, aż wreszcie całkiem się zatrzymuję. Stoimy przed drzwiami, zza których dobiega nas cicha rozmowa.
– Ja to zrobię – szepce Bruce, wypinając pierś, jakby ten akt odwagi miał wywołać na mojej twarzy podziw. Mimo wszystko pozwalam mu czynić honory i odsuwam się nieznacznie.
Kątem oka zerkam na mamę wyglądającą z salonu niczym tajny detektyw CSI. Nie zliczę, ile razy w ciągu kilku sekund wygładziła swoją długą, niebieską sukienkę przewiązaną jasnym rzemykiem w pasie.
Zamykam na moment oczy i wypuszczam z płuc całe zalegające tam powietrze.
Błagam, miejmy to już z głowy.
– Zapraszamy w nasze skromne progi! – woła ojciec głośno i brzmi przy tym, jakby był właścicielem całej kamienicy, a nie jedynie jej części. Dokładnie ćwiartki, bo budynek zamieszkują jeszcze trzy inne rodziny.
W ciasnym przedpokoju zaczyna się robić tłoczno. Theo wchodzi jako pierwszy, witając się z gospodarzem silnym uściskiem dłoni, a potem przytula mnie i całuje w policzek. Wręcza mi też całkiem okazały bukiet kwiatów, za który wylewnie dziękuję.
Po nim w mieszkaniu pojawiają się Georgia i Antonio, jego rodzice, których włoskie korzenie dają o sobie znać w twardym akcencie i głośnym, energicznym powitaniu. Są eleganccy, uprzejmi i otwarci.
Moja rodzicielka w mig wyłania się z salonu, próbując odgrywać rolę perfekcyjnej pani domu, a ojciec, niczym obeznany gospodarz, zaprasza gości dalej.
Następuje wymiana grzeczności: Urocze mieszkanie, jaka piękna świeca, a potem pełen wdzięczności uśmiech matki, a także dumnie wypięta pierś ojca. Antonio wręcza Margaret bukiet białych róż, na co ta wzdycha z zachwytem.
Theo i ja patrzymy po sobie z rozbawieniem, gdy nasze rodziny tańczą w rytm zachowawczych rozmów i pochlebnych komentarzy. Korzystając z zamieszania, donoszę wazon i umieszczam w nim wiązanki. Nie jest tak źle. Wszyscy chyba się polubią. Jeśli, oczywiście, spotkanie przebiegnie z planem pani domu.
Siadamy przy nakrytym stole. Ja pomiędzy ojcem a matką, naprzeciwko państwo Rossi i ich syn. Jest… cóż, oficjalnie, prawie tak, jakbym znalazła się na rozprawie w sądzie. Myślę, że właśnie stąd ta sztywna atmosfera, w końcu mamy do czynienia z trojgiem prawników (w tym jednym w trakcie nauki). Uroczo.
Krzyżuję z Georgią spojrzenie, a wtedy posyła mi szeroki uśmiech. Policzki płoną mi z zawstydzenia. Poznałam rodziców Theo już wcześniej. Kilka razy gościłam w ich wcale nie tak skromnych progach na zapoznawczej kolacji, ale teraz role się odwracają – to oni są w naszym domu, a ja prawdopodobnie powinnam powiedzieć coś sensownego, w stylu Miło, że przyszliście albo Mam nadzieję, że nie otrujecie się obiadem. Takie grzecznościowe rozmowy o niczym, byle wypełnić czas.
– Bardzo się cieszymy, że dostałaś się do szkoły prawniczej! To niebywałe osiągnięcie, Miley! – odzywa się Antonio.
Przytakuję i uśmiecham się nieśmiało.
– Theo mówił nam, jak bardzo stresowałaś się wynikami – włącza się Georgia i kiwa głową z uznaniem. – Dobre przygotowanie do egzaminu to klucz do sukcesu.
Puszcza mi oko, a ja znów zalewam się purpurą. Ukradkiem widzę porozumiewawcze spojrzenie pomiędzy nią a Theo. Moja rodzicielka odchrząkuje.
O nie. Szykuje się dłuższa przemowa.
– Tak… Cóż, bardzo dziękujemy za wsparcie naszej córki. Domyślam się, ilu chętnych było na to miejsce. Powinniśmy ci podziękować, Georgio – odzywa się, a nawet wstaje z krzesła, jakby jej wystąpienie miało na tym zyskać co najmniej dziesięć punktów do powagi.
Przewracam oczami.
– Och, nie ma o czym mówić – odpowiada z lekkością Georgia.
Kącik ust mamy drży. Ojciec odchrząkuje i unosi brwi.
Niemal widzę, jak elektrody w ich umysłach migoczą niczym syrena alarmowa.
Nie, mamo. Nie ma sensu dziękować za coś, co w sumie bardziej mnie kompromituje, niż podnosi na duchu. Ustalmy wersję, że proces wielomiesięcznej nauki nie poszedł na marne, dobrze?
– W porządku – odpowiada Margaret. Bogu dzięki, że przez tę ekscytującą wizytę szlachetnej rodziny Rossi nie straciła jeszcze całkowitej zdolności logicznego myślenia. – Proponuję wznieść toast i wypić po lampce szampana za Miley.
***
Nie jestem pewna, ile czasu mija, gdy dzwonek do drzwi przerywa naszą wciąż sztywną i krążącą wokół mojej przyszłości rozmowę.
– To pewnie nasza druga córka. – Mama wstaje z krzesła, ale kręcę głową.
– Nie, to Kimberly. Miała wpaść po notatki – prostuję. Moja siostra nie postawi w tym domu nogi dopóty, dopóki rodzina Rossi nie opuści tego salonu. Wiem to, bo wielokrotnie mówiła mi, że ma uczulenie na ważnych i snobistycznych ludzi. Tak właśnie w kilku słowach opisałaby Theo. Nic nie mogę poradzić na to, że nie przepada za moim chłopakiem i jego bliskimi.
Zostawiam za sobą skupione na krępujących dla mnie tematach towarzystwo i kieruję się do drzwi. Kimberly w hippisowskim kolorowym outficie, przystrojona w swój zwyczajowy luzacki uśmiech i mnóstwo świecidełek na szyi, podpiera ścianę w korytarzu.
– Wpadłam po…
– Notatki. Tak wiem, uratowałaś mi życie. – Wciągam ją do mieszkania i ściszam głos do szeptu: – Uprzedzając twoje pytania. Tak, mamy gości. Theo i jego rodzice właśnie wpadli, by świętować fakt, że dostałam się do szkoły prawniczej.
Kimberly mruga oszołomiona.
– Nie gadaj! – Wyciąga szyję, jakby mogło jej to pomóc dostrzec to, co dzieje się w salonie. – Wiedziałam, że tak będzie. Wkręcą cię do rodzinnej kancelarii państwa Rossich. Będziesz ustawiona do końca życia, Miley!
– Daj spokój, nie chcę żerować na rodzinie partnera… – mamroczę, a następnie ciągnę Kim w stronę mojego pokoju. Przygotowałam nawet notatki, by nie szukać ich podczas wizyty gości. A przyjaciółka nigdy nie jest punktualna. Było tak podczas studiów, jest i teraz.
– To żadne żerowanie, a jedynie korzystanie z dobrodziejstwa uroku osobistego oraz tej mądrej główki – podsumowuje, gdy zamykam za nami drzwi sypialni.
Przestrzeń wokół jest bladoróżowa i kompletnie pozbawiona stylu, ale miałam całą masę materiałów do wykucia na egzaminy, więc jakoś niespecjalnie mi to przeszkadzało. Zresztą potrafię przymknąć oko na fakt, że część pokoju, która należy do mojej siostry Noelle, jest oklejona plakatami koreańskich zespołów muzycznych.
– Słuchaj, Kim, wiem, jak to wygląda, ale… czuję presję. Dość sporą – przyznaję i grzebię w szufladzie, by odnaleźć notatki, które, mogłabym przysiąc, wcześniej tu odłożyłam. Kimberly przegląda coś w telefonie, a potem odkłada go na jedną z półek i nachyla się w moją stronę.
– Presję? Daj spokój. Niejedna zazdrości ci Theo, w dodatku rodzinna kancelaria i teściowa wykładająca na uczelni? Dla przyszłej prawniczki to jak spełnienie marzeń… – stwierdza z przejęciem.
– Tu są! – Wyciągam plik z szuflady i podaję jej. – Pozdrów kuzynkę i powiedz, że gdy skończy studia, niech przekaże je dalej. Mam nadzieję, że ta wiedza jeszcze nie uległa przedawnieniu.
Kim uśmiecha się z wdzięcznością.
– Tak zrobię. Pożyczyłabym jej moje, ale już dawno wylądowały w koszu na śmieci – dorzuca.
Przytakuję z rozbawieniem.
– Tak, tylko ja mam tendencję do gromadzenia z pozoru nieprzydatnych rzeczy. Być może to właśnie dlatego ten pokój… wygląda, jak wygląda.
Kimberly rozgląda się i wykrzywia usta.
– Czy ja wiem…? Gdyby nie ten kolor ścian, byłoby całkiem stylowo.
– Daj spokój, Noelle zrobiła z tego miejsca swój fanowski klub. Przez nią bez końca powtarzam jakieś koreańskie słówka, których znaczenia nawet nie znam. Co, jeśli wyzywam przy tym własną rodzinę albo zrzekam się majątku?
– Jakiego majątku? – Marszczy brwi, na co daję jej kuksańca pod żebra.
Kimberly śmieje się i poklepuje mnie po ramieniu.
– Pozdrów ją, gdy już wróci. Ja uciekam, muszę się wyszykować – stwierdza i wrzuca do podręcznej torby notatki.
– Wyszykować? – podpytuję.
Kim chrząka. Potem zamyka torbę i podpiera się pod boki.
– Wpadają rodzice. Wrócili z podróży do Egiptu, a za kilka dni wyruszają do Azji. Powiedzieli, że będą na kolacji.
Kiwam głową z uznaniem. Rodzice Kimberly odkąd pamiętam, lubili podróżować. Gdy tylko ich córka była już na tyle samodzielna, by zostawać w domu sama, zaczęli przeżywać drugą młodość. Wyjazdy z początku trwały kilka tygodni, a z czasem przechodziły w miesiące. W ten sposób Kim ma całe mieszkanie dla siebie i nawet nie rozgląda się za własnym lokum, przekonana, że koczowniczy tryb życia mamy i taty będzie trwał do końca ich dni.
– No tak. Pewnie trzeba posprzątać, coś ugotować i zrobić całą masę innych, szalenie interesujących rzeczy – stwierdzam z rozbawieniem.
– Właśnie.
– Dobra, zatem… baw się dobrze. – Uśmiecham się sztucznie.
– Tak. Z pewnością będzie supernudno.
Po pożegnaniu przyjaciółki grzecznie wracam do salonu. Od razu wyczuwam dryfujące w powietrzu podenerwowanie, choć trudno mi określić, co jest jego źródłem.
Atmosfera? Jakiś zapach? Może rodzice właśnie zawarli pakt milczenia i czekają, aż się zorientuję, że teraz moja kolej na przemówienie? Wchodzę dalej i patrzę na lampę tuż nad stołem. Unoszę brwi, a potem rozglądam się dookoła.
– Coś się stało? – pytam wreszcie.
Państwo Rossi zastygają w bezruchu, moja matka obgryza już trzeci paznokieć, ojciec przeczesuje łysinę, a Theo wpatruje się we mnie z nienaturalną intensywnością.
– Tak naprawdę, Miley, zebraliśmy się tutaj z innego powodu – odzywa się nieśmiało.
– W sensie… nie chcieliście mi pogratulować… czy coś? – jąkam się, jakbym miała udar.
Chłopak uśmiecha się kącikiem ust. Przejeżdża wypielęgnowaną dłonią po kasztanowych włosach, które wcześniej zaczesał do tyłu i utrwalił całą puszką lakieru, a potem przechyla głowę i znów się na mnie gapi.
– To też, ale jest coś jeszcze, Miley – mówi i wstaje od stołu. Jego krzesło szura po wypolerowanych panelach, ale matka nawet nie mruga.
Moje serce przyspiesza. Chce mi powiedzieć, że jednak sfałszowano mój list gratulacyjny? Że wcale nie dostałam kredytu studenckiego i moje marzenia o karierze prawniczej legną w gruzach? Że zmienia adres zamieszkania i wyjeżdża do Laponii karmić renifery?
– Ja i moi rodzice jesteśmy co do tego zgodni – kontynuuje i kroczy w moją stronę niczym tygrys polujący na dziką zwierzynę. Patrzy na mnie tak, że gęsią skórkę mam nawet na ramionach. Walczę ze sobą, by się nie wycofać, ale przecież byłoby to co najmniej niemądre. Głupie wręcz. Przecież nie boję się własnego chłopaka. Chociaż w pakiecie ze spojrzeniami posyłanymi przez dwie zasiadające w salonie rodziny sytuacja staje się trochę bardziej poważna.
I w tym momencie Theo klęka.
Czyżby problem z kolanami?
To o tym chce mi powiedzieć?
Czeka go amputacja obu nóg? Inaczej wyobrażałam sobie naszą przyszłość, ale… przełknę to. Kobiety w mojej rodzinie wykazują się niesamowitą wiernością. Poza tym są silne, niezależne i nie narzekają na swój los, jakikolwiek by nie był.
– Chcę prosić cię o rękę, Miley. – Z ust Theo padają takie właśnie słowa.
Chyba że mi się przesłyszało. Albo faktycznie mam udar.
Mrugam oszołomiona.
– O co chcesz mnie prosić?! – chrypię z niedowierzaniem.
Chwila moment! Czy ja właśnie śnię, a w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby zapalić światło i krzyknąć: „pobudka”?
Obrzucam wzrokiem wpatrzonych w nas rodziców. Są rozczuleni, a nawet wzruszeni. Mama sięga po chusteczkę higieniczną w hipopotamy, a ojciec unosi oczy ku górze, najpewniej dziękując opatrzności za takiego zięcia.
Chwila… chwila… Przecież na nic się jeszcze nie zgodziłam.
– Ja… cóż… – Odchrząkuję nerwowo. To dość niezręczne, gdy chłopak, który na co dzień śmieje się z obleśnych żartów i nie potrafi zjeść burgera bez wysmarowania się sosem po samą szyję, teraz klęczy przede tobą z pierścionkiem w dłoni.
Właśnie tak to wygląda we wszystkich kiepskich komediach romantycznych, które Margaret ogląda przed pójściem spać. Łączę fakty: bukiet kwiatów, odświętne stroje, światło w salonie.
Chcę zapytać rodziców, czy wiedzieli o tym wcześniej, ale dochodzę do wniosku, że w tym momencie raczej nie wypada. Zresztą Theo musi być niewygodnie klęczeć tak bez końca.
– Miley… – szepce moja mama.
Zerkam na nią niepewnie.
Widzę w jej spojrzeniu tłumioną groźbę.
Niedobrze.
– Wiem, że to jeszcze wcześnie, by rozmawiać o ślubie, ale pomyślałem, że zanim zamieszkamy razem… Być może dobrze byłoby postawić kolejny krok w naszym związku? – pyta.
W porządku. To brzmi logicznie – jego motywy i oczywiście fakt, że naprawdę planowaliśmy wprowadzić się do mieszkania, które oglądaliśmy kilka tygodni temu. W końcu szkoła prawnicza to nie przelewki, potrzebuję więcej przestrzeni do nauki niż dzielony z siostrą pokój, w którym obserwują mnie koreańscy idole, ale, na Boga… żeby zaraz zaręczyny?
Wciąż próbuję wskrzesić w sobie jakieś pokłady zdrowego rozsądku, ale przegrywam w starciu z galopującym w piersi sercem i szumem w uszach.
– Och, szczerze mówiąc, lekko mnie zaskoczyłeś – stwierdzam i chichoczę głupkowato.
Źle to powiedziałam. Tak naprawdę Theo staranował mnie tą informacją – jest tak, jakby ciężarówka pełna opału zderzyła się ze snopkami siana. To niemożliwe, by ta sytuacja LEKKO mnie zaskoczyła. Ledwie jestem w stanie trzeźwo myśleć.
– Miley, to cudownie – szepcze moja rodzicielka, której nie zaszczycam nawet jednym spojrzeniem. Wiem, co zobaczę, i z pewnością będzie to coś więcej niż prośba.
Państwo Rossi wpatrują się w nas z pokerowymi twarzami, z których trudno cokolwiek wyczytać. Są zbyt profesjonalni, abym mogła się spodziewać, że choćby drgnie im powieka.
– To… bardzo miło z twojej strony, Theo – dodaję.
Miło to może być w saunie albo w jacuzzi. Ale nie w momencie, gdy oświadcza ci się mężczyzna, z którym spędziłaś trzy lata, a ty zamiast wybuchu radości i wzruszenia czujesz zakłopotanie.
To… za wcześnie. Zdecydowanie zbyt wcześnie na małżeństwo.
Nie skończyłam jeszcze prawa a moje oszczędności są tak marne, że nawet się nimi nie pochwalę. Jak mogę myśleć o byciu żoną, kiedy nie potrafię nawet ugotować porządnego obiadu, a najlepszą rozrywką są dla mnie wieczorne wyjścia na karaoke z Kimberly, gdzie śpiewamy przeboje Taylor Swift, raniąc uszy wszystkich dookoła?
Jestem żenująca.
Ale przecież kocham Theo. Jest moją drugą połówką, wyciągał mnie z każdej opresji podczas studiów, jest moim wsparciem i pocieszeniem. Moim głosem sumienia, gdy zapominam o jedzeniu, i był obiektem zainteresowania połowy mojego wydziału, gdy jeszcze studiowaliśmy na tej samej uczelni. Teraz jest młodym prawie prawnikiem, który jawi się jako najlepsza opcja na rozsądne życie. Który jest prawdomówny, szczery, oddany i…
– Tak – mówię cicho, a potem powtarzam to głośniej: – Tak, Theo. Chcę zostać twoją żoną.
Zanim zdążę zastanowić się nad tym, co wypowiedziały moje usta, Theo bierze mnie w ramiona i ściska tak mocno, że ledwie mogę oddychać. Okręca nas dookoła, a potem ujmuje moją twarz w dłonie i mnie całuje.
Słyszę oklaski, prawdopodobnie te najgłośniejsze należą do matki, a w miejscu strachu i podenerwowania pojawia się ciepło i ulga, a wraz z nimi pewność, że bycie już nie dziewczyną, ale narzeczoną samego Theo Rossiego to najlepsza z możliwych decyzji, jaką mogłam podjąć w całym swoim życiu.
Moje kroki niosą się po korytarzu jednego z nowoczesnych budynków na obrzeżach Manhattanu. Kimberly mieszka na trzecim piętrze, więc zanim wbiegam na górę, męczę się porządnie. Jednak ani deszcz, który złapał mnie w drodze z przystanku, ani nawet te głupie niekończące się schody nie są w stanie mnie powstrzymać przed najściem.
No dobra, będę szczera. Kim zostawiła u mnie swoją komórkę, a przecież powinna ją mieć, w razie gdyby spotkanie z mamą i tatą nie przebiegało zgodnie z planem. Gdyby na przykład chciała uciec, zamówić ubera i zaszyć się w barze nad lampką (albo całą butelką) wina, skarżąc się na to, jak bardzo wkurza ją ich beztroskie podejście do życia. Zawsze odchorowuje spotkania z rodzicami, a wszystko przez to, że ich zdaniem życie Kim dalekie jest od ideału. Powinna znaleźć partnera, pomyśleć nad założeniem rodziny, a na dodatek praktykować jogę, bo ich zdaniem jest przepracowana i zmarnowała cztery lata, studiując media, kulturę i sztukę.
Uznałam więc, że wyrwanie ją na moment z ich moralizatorskich sideł będzie doskonałym pomysłem i przy tym świetną okazją do pokazania pierścionka, który od ponad dwóch godzin pięknie prezentuje się na mojej dłoni.
Kim nie uwierzy, że Theo naprawdę to zrobił. Zawsze na niego narzeka… Powinnaś go zostawić, bo ma szambo w głowie albo Uważam, że wcale nie jest taki atrakcyjny, jak mówią inne.
Jestem dumna z faktu, że nie posłuchałam jej w żadnej z powyższych kwestii, bo wreszcie mój związek rozkwita. Kwestię ślubu możemy przecież odłożyć w czasie, a moje obawy z pewnością są zupełnie normalne, chodzi przecież o życiowe decyzje.
Już w połowie drogi na górę słyszę muzykę. Nie mam pojęcia, czy dobiega z mieszkania Kimberly, czy być może jeden z sąsiadów zdecydował się na wieczorek taneczny. Oddycham z trudem i obiecuję sobie, że wraz z rozpoczęciem nauki na nowej uczelni zacznę trenować jogging. Takie dobre postanowienie na nowym etapie życia – narzeczeństwie.
Wchodzę na piętro i szybko się orientuję, że to właśnie u Kim gra muzyka. Ze zdziwieniem rozglądam się po korytarzu, ale nic nie wskazuje na to, abym się pomyliła.
Być może rodzice się spóźniają, a ona sprząta swoje lokum w rytm kawałka APT Bruno Marsa i Rose. Z tą dziewczyną nigdy nic nie wiadomo.
Naciskam dzwonek, a moja noga podryguje w rytm charakterystycznej melodii. Powtarzam czynność, a na dokładkę pukam, chociaż to bez sensu. Przecież w życiu mnie nie usłyszy, gdy w środku jest tak głośno.
Decyduję się na ostateczny krok, bo z doświadczenia wiem, że Kimberly bardzo rzadko zamyka mieszkanie, gdy jest w środku. Tym razem nie jest inaczej.
Na korytarz wylewa się jeszcze więcej hałasu i niemal od razu coś mnie uderza. Uświadamiam sobie, że nie panuje tu idealny porządek, a Kim nie biega z odkurzaczem. Powiedziałabym, że wcale nie biega, bo mieszkanie wypchane jest ludźmi. Studentami z naszej uczelni, jak szybko zauważam, a ta impreza to…
– Siema! Miło, że wpadłaś! – woła jedna z dziewczyn, przemykając z pokoju do pokoju. Nie pamiętam jej imienia, ale wiem, że chodziłyśmy razem na historię kultury.
– Poczekaj… Amy – wołam, zanim zniknie mi z zasięgu wzroku. Lokum Kimberly jest jakieś dwa, a może nawet trzy razy większe od mojego, a wszystko to zasługa jej rodziców, którzy nie tylko jeżdżą po świecie, ale także całkiem nieźle zarabiają, pisząc książki i nagrywając programy podróżnicze. Nie wspominałam, że są znani? No tak, pominęłam ten mały szczegół.
Wchodzę do środka, zamykam za sobą drzwi i podbiegam do dziewczyny w czerwonych dredach. Jej dolną wargę zdobi kolczyk, który staje się wyjątkowo widoczny, gdy się uśmiecha.
– Jestem Penny – poprawia mnie.
– A tak, właśnie. Penny. Widziałaś Kim? – pytam, bo z pewnością jest tu co najmniej pięćdziesiąt osób.
– Wpadasz na imprezę do swojej przyjaciółki i nie wiesz, czy jest w domu?
– Ja… nawet nie wiedziałam, że jest tu jakaś impreza – mamroczę zdezorientowana.
Penny zanosi się głośnym śmiechem, a potem celuje palcem nad moim ramieniem.
– Widziałam ich, szli do sypialni – rzuca, a potem znika w kolejnym z pokoi.
Przemykam przez parkiet pełen rozentuzjazmowanych gości. Zastanawiam się, jak Kimberly przekupiła sąsiadów, bo z pewnością ten hałas słyszy połowa budynku. Dochodzą do mnie strzępki rozmów, wybuchy śmiechu i kilka rzuconych w locie „cześć!” od osób, które prawdopodobnie powinnam kojarzyć ze studiów.
Nie spodziewałam się, że Kim organizuje domówkę. Zastanawiam się, dlaczego opowiadała o przyjeździe rodziców, których do tej pory jeszcze nie zauważyłam i których, jak wszystko wskazuje, wcale nie miało tutaj być. Jeszcze boleśniejszy okazuje się fakt, że Kim nawet nie szepnęła słowa, abym wpadła.
Przecież znam tych ludzi, studiowaliśmy razem na jednej uczelni. Większość z nich, tak jak i my, zrobiła licencjat kilka miesięcy temu. Miło byłoby zapytać, co u nich, czy kontynuują studia, a może znaleźli pracę i zakończyli karierę naukową? Być może część z nich powtarza semestr, a jeszcze inni rzucili szkołę. Pewnie są i tacy, którzy zmienili kierunek i postanowili się przebranżowić, zanim na poważnie zajęli się sztuką. To ostatnie znam z własnego doświadczenia.
Gdy o tym rozmyślam, jakaś dziewczyna wpada na mnie z butelką w dłoni.
– Ups, sorki, Miley. Obcas mi się złamał – mówi, gdy masuję obolały bark i posyłam jej coś na kształt uśmiechu, zupełnie jakbym chciała powiedzieć: „jasne, w porządku”. Tylko że nic nie jest w porządku. Ani mój bolący bark, ani ta cała impreza, na której jestem, chociaż nie powinno mnie tu być.
Dotykam dłonią kieszeni, by sprawdzić, czy wciąż mam telefon, który zamierzałam oddać Kimberly. Przypadkiem zostawiła go na półce w moim pokoju.
Decyduję, że załatwię sprawę, a potem pojadę do domu. Być może odwiedzę Theo i spędzimy wieczór na oglądaniu Netflixa. Zastanawiam się, czy wrócił już z kancelarii ojca. Miał jeszcze coś zrobić, a potem się odezwać.
Przemykam ze spuszczoną głową do sypialni Kimberly. Znam to mieszkanie jak własne, chociaż gdy panuje tutaj taki zaduch, a dookoła kręci się mnóstwo ludzi, wydaje się ono nienaturalnie duże i obce.
Pukam, ale i tym razem nie słyszę żadnej odpowiedzi. Szybko dochodzę do wniosku, że prawdopodobnie i te dźwięki zagłusza dudniąca muzyka, więc bez zastanowienia naciskam klamkę i wchodzę do środka.
Jeśli sądziłam, że jedynym szokiem, jakiego doświadczę tego dnia, będą oświadczyny, mocno się pomyliłam.
Moje nogi prawie się uginają na ten widok, a serce przebija mi płuca, gdy próbuję zaczerpnąć tchu. Nagle zasycha mi w gardle i zamiast cokolwiek powiedzieć, jedynie chrypię jakieś niezrozumiałe słowa. W uszach szumi i z pewnością nie jest to spowodowane natężeniem dźwięku, który dostaje się do sypialni przez otwarte na oścież drzwi.
Nie dowierzam.
Kolejny raz mam wrażenie, że życie stroi sobie ze mnie paskudne żarty.
Podchodzę do całującej się na moich oczach pary, mimo że nogi mam jak z galarety. Szybkim ruchem chwytam Theo za ramię i przerywam tę pompę ssąco-tłoczącą. Kim nagle przytomnieje. Mruga intensywnie i odskakuje w tył, przykładając dłonie do ust. Ust, które jeszcze przed sekundą całowały Theo (o ile można to tak nazwać, bo mnie to wyglądało na grę wstępną).
– Miley… co tu…? – zaczyna Kimberly, ale przez ten hałas bardziej to wyczytuję z ruchu jej warg, niż słyszę.
– Co tu robię? – mówię na tyle głośno, by dobrze mnie zrozumieli. – Przyszłam oddać ci telefon, który u mnie zostawiłaś.
– Telefon? – Pytająco unosi brwi, gdy ja sięgam do kieszeni i podaję jej urządzenie. W tej właśnie sekundzie chcę się pozbyć wszystkiego, co kiedykolwiek należało do Kim. Krew wrze w moich żyłach, a do oczu cisną się nieproszone łzy. Szok ustępuje miejsca rozpaczy i tylko ostatkiem sił zmuszam się do zachowania powagi.
– Ach, i jeszcze coś. Oddam także i to! – Kieruję wzrok na sparaliżowanego strachem Theo i zdejmuję z palca pierścionek zaręczynowy. Rzucam nim w chłopaka, a on nieporadnie próbuje go złapać. – To tyle w kwestii naszej przyszłości.
Oboje patrzą po sobie oniemiali.
– To nie tak… – odzywa się Kim, ale ja już zdążyłam się odwrócić.
– Poczekaj, Miley! Wszystko ci wyjaśnię! – woła Theo.
Ale dla mnie nie ma czego wyjaśniać. Puzzle wskakują na swoje miejsce. Niechęć Kimberly do Theo to po prostu doskonała gra aktorska mojej (już teraz byłej) przyjaciółki. Grała zarówno na studiach, a także po nich. Pewnie dalej by to ciągnęła, może nawet na naszym ślubie, gdybym wcześniej ich nie nakryła.
Ależ byłam naiwna.
Zamaszystym krokiem wychodzę z pomieszczenia i przedzieram się przez tłum gości, ignorując dwie najbliższe mi osoby wykrzykujące moje imię. Policzki mam mokre, a w gardle zaczyna rosnąć gula wielkości pięści. Adrenalina krąży w moich żyłach z taką intensywnością, że całą siłą woli zmuszam się, by nie zawrócić i nie przywalić mojemu byłemu. Albo im obojgu. Nie wiem już, na kogo jestem bardziej wściekła.
Jak mogłam niczego wcześniej nie zauważyć? I po jaką cholerę Theo mi się oświadczył? Czy to miało dla niego jakiekolwiek znaczenie?
Muszę jak najszybciej opuścić to miejsce, by nie rozpaść się na oczach wszystkich tych beztroskich i niczego nieświadomych ludzi. A potem… Potem zaszyję się w domu i spróbuję przetrwać do rana.
***
Przemoczona do suchej nitki docieram do mieszkania. Teraz żałuję, że zrezygnowałam ze studenckiej kawalerki, którą opłacali moi rodzice, by dać mi choć namiastkę prywatności i przestrzeni do nauki.
Naiwnie wierzyłam, że za kilka tygodni zamieszkam z Theo. Mieliśmy nawet na oku całkiem ładne lokum, z czynszem w korzystnej cenie. Teraz wiem, że z moich planów nici.
Nie tylko z nim nie zamieszkam, ale też już nigdy w życiu nie chcę go widzieć. Wykluczone. Serce boli mnie na samą myśl, jak naiwnie dałam się wciągnąć w jakiś pieprzony trójkąt miłosny.
Przekraczam próg mieszkania i słyszę telewizor w salonie.
– To tylko ja – wołam w przestrzeń, siląc się na to, by mój głos brzmiał zwyczajnie. Mam nadzieję, że nikt z domowników się nie zorientuje, w jakiej rozsypce jestem. Nie znajduję w sobie sił, by o tym myśleć, a co dopiero rozmawiać na ten temat.
Przemykam do pokoju, by wziąć z szafy suche ubrania. Mam zamiar wskoczyć pod długi, gorący prysznic i wypłakać sobie oczy, ale gdy tylko otwieram drzwi sypialni, moje spojrzenie pada na siedzącą na łóżku Noelle.
Szlag. Nie mogła chociaż raz wrócić później niż zwykle?
– Co tam? – rzuca, przeglądając coś w telefonie.
Zamiast odpowiedzieć, odchrząkuję i podchodzę do szafy. Szperam w niej przez chwilę, by znaleźć najcieplejszy z dresów, a potem zaglądam w lusterko, które zawiesiłam po wewnętrznej stronie drzwi.
Wyglądam tragicznie. Rozmazany tusz kreśli nierówne ścieżki na moich policzkach, a zaczerwienione i opuchnięte oczy szklą się od łez. Odgarniam z czoła posklejane od deszczu kosmyki włosów i wzdycham ciężko.
W tej samej chwili słyszę za sobą kroki.
– Ej, widziałaś ten nowy trend na TikToku? Jest beznadziejny, ale robi megazasięgi – odzywa się.
Zerkam przez ramię, a wtedy nasze spojrzenia się krzyżują.
– Ja… – próbuję coś powiedzieć, ale już przy pierwszej sylabie głos mi się łamie.
– Miley? – Noelle opuszcza dłoń z telefonem i podchodzi jeszcze bliżej. – Wszystko w porządku?
Zaciskam mocniej wargi, tłumię szloch, który wyrywa mi się z piersi na samą myśl o tym, co będę musiała im wszystkim wyznać. I jeszcze bardziej wkurzam się na samą siebie, bo przecież to Theo powinien się teraz wstydzić. On i Kimberly, a nie ja.
– Hej, przecież widzę, że płaczesz – mówi i dotyka mojego ramienia.
– Nie płaczę. – Uciekam spojrzeniem.
– Jasne, a ja nazywam się Bill Gates.
Prycham i pociągam nosem.
– To przez Theo? – pyta. To niesamowite, jak mądra i rezolutna jest ta licealistka. Zielone kocie oczy lustrują moją twarz i patrzą głębiej, tak mocno, że nic już nie muszę mówić. Ona wie, czyta ze mnie jak z otwartej księgi.
Potakuję.
– To przez te… oświadczyny? – podpytuje, chociaż w jej głosie słyszę powątpiewanie.
W odpowiedzi kręcę głową. Nic nie poradzę na to, że wszystkie słowa utknęły mi na wysokości krtani. Boję się, że jeśli je wypuszczę, wypłyną porywistą falą wprost na Noelle.
– On… – zaczynam, a potem ponownie odchrząkuję. Staram się doprowadzić swoje emocje do ładu. – On i Kim…
Noelle marszczy brwi i przechyla głowę.
– On i Kim? – powtarza.
I znów robię to samo. Bezsensownie potakuję.
Siostra otwiera szerzej oczy, chyba zaczyna pojmować.
Wspominałam, że to bystra dziewczyna?
– Nie gadaj! – cedzi.
Milczę, bo wiem, że zaraz usłyszę coś w stylu: Od początku go nie lubiłam albo Zawsze wiedziałam, że ma swoje za uszami, ale Noelle po prostu otwiera ramiona.
Wtulam się w nie, a ona gładzi mnie po głowie. Jesteśmy podobnej postury i wzrostu. Obie odziedziczyłyśmy po Margaret marne sto sześćdziesiąt centymetrów.
– Mama wie? – pyta cicho.
– Jeszcze nie… – jęczę i krzywię się na samą myśl.
– Może lepiej, żeby jednak nie wiedziała – stwierdza i odsuwa się lekko.
W tym samym czasie drzwi pokoju, które zostawiłam uchylone, otwierają się, a w progu staje matka.
– Lepiej żebym nie wiedziała o czym? – Łapie się pod boki i patrzy na nas surowo. – Co przede mną ukrywacie?
Wiedziałam, że prędzej czy później i tak się dowiedzą, więc może lepiej, jeśli powiem im to sama. Nigdy nie wiadomo, czy wspaniała prawnicza rodzinka nie wytoczy mi procesu o zniesławienie… czy coś w tym rodzaju.
Biorę prysznic, a potem z kubkiem gorącej herbaty siadam w salonie. Margaret nerwowo stuka długopisem o stół, ojciec przegląda gazetę. Noelle siedzi obok mnie, wsunęła swoją dłoń w moją, a ja cieszę się, że mam po swojej stronie choć jednego członka rodziny.
– Nie przedłużajmy tego. Co się wydarzyło, że jesteś taka zarycza… że płaczesz? – pyta mama, a z jej twarzy nie schodzi grymas niezadowolenia.
Margaret nie należy do ludzi, którzy rozczulają się nad własnym losem. Nie znosi widoku czyichś łez, a zwłaszcza moich lub Noelle. Zawsze nam powtarza, że damy nie płaczą, chociaż sądzę, że nam obu daleko do „dam”.
Wzdycham ciężko i unoszę opuchnięte od łez oczy.
Mrugam intensywnie, a potem wyrzucam z siebie:
– Oddałam Theo pierścionek.
Mama prostuje się, rozbieganym wzrokiem przeskakuje między domownikami, aż wreszcie wraca nim do mnie. Nawet ojciec wygląda zza gazety, a jego brwi unoszą się pod samo czoło.
– Nie podobał ci się? No wiesz… nie powinnaś wybrzydzać. Państwo Rossi samodzielnie pomagali w wyborze i…
– Nie rozumiesz, mamo – przerywam.
Czuję, jak Noelle ściska moją dłoń, i to dodaje mi otuchy.
– Więc o co chodzi? – pyta Margaret.
Przygryzam policzek. Wiem, że jeszcze moment, a moja warga na powrót zacznie drżeć.
– Theo mnie zdradził… i to z Kimberly. Przyłapałam ich, jak się całowali – tłumaczę, siląc się na opanowany ton.
Ojciec odkłada gazetę i poprawia okulary w grubych czarnych oprawkach. Wpatruje się we mnie niepewnie, za to matka… Jej spojrzenie daje mi do zrozumienia, że nie kupuje tego. Marszczy brwi, jakby w jej głowie roiło się od przemyśleń, więc zanim zada kolejne pytania, sama decyduję się opowiedzieć, co zaszło.
Słowa wylewają się ze mnie niczym wzburzona fala. Złość bierze górę i gdy przechodzę do opowieści o tym, jak nakryłam tę dwójkę w sypialni, ledwie jestem w stanie opanować drżenie głosu.
– Noelle, idź do swojego pokoju – mówi matka, posyłając mojej siostrze władcze spojrzenie.
– Chcę być przy Miley. Potrzebuje wsparcia. – W odpowiedzi Noelle przysuwa się bliżej, czuję na skórze ciepło jej ciała.
– Miley potrzebuje rozmowy z kimś, kto jej wszystko wyjaśni – oświadcza Margaret.
– Ale… przecież nie jestem już dzieckiem!
– Koniec dyskusji – ucina. – Bruce, może się na coś przydasz i zaprowadzisz Noelle do pokoju? Porozmawiam z Miley jak matka z córką.
Na brzmienie tych słów cała się wzdrygam. Byłam naiwna, jeśli sądziłam, że mama okaże mi chociaż krztynę współczucia.
Ojciec zwleka się z fotela. Z doświadczenia wie, że nie ma sensu się kłócić. Porozumiewawczo patrzy na młodszą córkę i po chwili oboje kierują się do pokoju. Słyszę pełne zawodu wzdychanie i prychanie Noelle.
Gdy drzwi salonu zamykają się za nimi, napięcie pomiędzy mną a Margaret staje się niemal namacalne. Potrafię wyczytać z jej przymkniętych oczu wszystko. Zimny dystans, jaki ma do tej sytuacji, i niezadowolenie sprawiają, że jej wargi zaciskają się w wąską linię.
– Miley, Theo Rossi to jedyny rozsądny wybór, który może zapewnić ci dobre życie – powoli dobiera słowa.
Mrugam oszołomiona.
– Że co!? – wymyka mi się.
Matka nachyla się w moją stronę, przesuwając się na krawędź fotela, zupełnie jakby chciała podzielić się ze mną jakimś sekretem.
– Posłuchaj. Wiem, że czujesz się zraniona, rozgoryczona i zła. Masz do tego prawo – zaczyna ściszonym tonem. – Nie pochwalam zachowania Theo ani tym bardziej Kimberly.
Święte słowa. Od tego powinnyśmy zacząć tę rozmowę.
– Wiem jednak, jak wygląda dorosłe życie i jak trudno jest utrzymać się na powierzchni, gdy nie ma się środków do życia – kontynuuje.
– O czym ty mówisz, mamo? Mam środki do życia. Nie mieszkam pod mostem.
Margaret chrząka. Znów zmienia ułożenie ciała. Tym razem opiera przedramiona na podłokietnikach i przygląda mi się intensywnie.
– No dobrze… nie będę owijała w bawełnę, Miley. Jesteś dorosła i wiesz, jak trudno jest zaistnieć w prawniczym świecie.
– Wcale tego nie wiem, dopiero co dostałam się do szkoły. Nie uczęszczałam tam nawet jednego dnia. Poza tym wierzę, że dobre stopnie, przykładanie się do nauki i zaangażowanie są kluczem do kariery.
Matka wzdycha, pocierając palcami skronie.
– Wcale nie, Miley.
Teraz to ja się prostuję. O czym my, do cholery, w ogóle rozmawiamy w obliczu mojego załamania nerwowego?
– Co masz na myśli? – pytam, zupełnie zbita z tropu.
– Kluczem do kariery są kontakty – podejmuje, nie spuszczając ze mnie czujnego spojrzenia. – Rodzina Rossi jest bardzo wpływowa. Mają pieniądze, szacunek i niesamowite możliwości.
– Nie rozmawiamy o rodzinie Rossi, tylko o moim złamanym sercu, mamo! – oponuję.
Margaret wzdycha. Szybko pochyla się w przód i łapie moją dłoń.
Cóż za akt matczynej miłości.
– Życie to nie bajka, Miley. Od lat staram się utrzymać naszą rodzinę po tym, jak kariera ojca legła w gruzach. Gdybym w młodości podjęła inne decyzje, gdybym mogła cofnąć czas, z pewnością zapewniłabym nam lepszą przyszłość. Gdyby nie spadek, który odziedziczyliśmy po moich rodzicach, nie mielibyśmy ani tego mieszkania, ani możliwości, aby wysłać cię na studia. Teraz, gdy obrałaś ścieżkę prawa, nie będziemy mogli dłużej cię utrzymywać. Za chwilę Noelle będzie planowała studia. Nasze oszczędności kurczą się w zastraszającym tempie.
Marszczę brwi, czytając między wierszami, i niemal doznaję zawału, gdy dociera do mnie, o czym mówi matka.
– Chwila. Czy ty właśnie próbujesz mnie przekonać, żebym mimo tej obrzydliwej zdrady wróciła do Theo?! – pytam, a niedowierzanie w moim głosie wybrzmiewa z taką mocą, że tylko głupi by się nie połapał, jak absurdalny wydaje mi się ten pomysł.
– Cóż… – Mama odchrząkuje. – Właśnie do tego dążę.
– Wykluczone! – Podnoszę się z sofy, czując, jak treść żołądka podchodzi mi do gardła.
– Poczekaj, Miley! – Matka łapie mnie za rękę i zmusza, bym spojrzała jej w oczy. – Wiem, że czujesz się zraniona. Ale sama zobacz, ile ta rodzina dla ciebie zrobiła. Dzięki nim dostałaś się do szkoły prawniczej. Masz miejsce na renomowanej uczelni, gdzie wykłada sama Georgia Rossi. Legenda!
Zaciskam mocniej pięści. W uszach szumi mi od wrzącej złości. Nie pojmuję tego.
– Więc nie będę korzystała z takiego przywileju i ze studiów również zrezygnuję! – Gdy wypowiadam te słowa, oczy mojej matki robią się okrągłe niczym spodki. Przykłada dłoń do ust, a potem wstaje.
– Jesteś nierozsądna, Miley! Głupia wręcz – cedzi. – Wszystko zostało już ustalone! Mieszkanie z Theo, szkoła, kariera… Georgia i ja naprawdę się polubiłyśmy… Narobisz nam samych problemów.
– Nie jestem głupia! – Wyrywam rękę z jej uścisku. – I nie będę żerowała również na was, jeśli jestem aż takim problemem.
– Miley!
– Nie chcę mieć z rodziną Rossi nic wspólnego.
– Nie możesz! – warczy.
– Oczywiście, że mogę. Jestem dorosła i mam prawo decydowania o sobie!
Ciskamy w siebie ostrymi spojrzeniami, wiedząc, że padło zbyt wiele słów, których nie można cofnąć. Przełykam gorycz podjętych w emocjach decyzji, dochodząc do wniosku, że tak naprawdę nie mam innego wyjścia. Nie mogę udawać, że wszystko, co zobaczyłam, jest tylko złym snem, że sprawy wrócą na dawne tory, a ja zapomnę o tym, jak najlepsza przyjaciółka i mężczyzna, z którym planowałam przyszłość, wbili mi nóż w samo serce. Tak głęboko, że ledwie mogę oddychać.
© Copyright by Agnieszka Karecka, 2025
© Copyright by Wydawnictwo JakBook, 2025
Wydanie I
ISBN: 978-83-68535-02-0
Redakcja: Beata Kostrzewska
Korekta: Helena Kujawa
Skład: Monika Pirogowicz
Okładka: Maciej Sysio
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Fotografia na okładce:
Copyright © Adobe Stock_ProStockGallery
Wydawnictwo JakBook
ul. Lipowa 61, 55-020 Mnichowice
www.wydawnictwojakbook.pl