Szkice piórkiem - Andrzej Bobkowski - ebook + książka

Szkice piórkiem ebook

Andrzej Bobkowski

4,9

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Dzienniki Andrzeja Bobkowskiego to książka powszechnie uznawana za jedną z najważniejszych i najlepszych pozycji literatury polskiej XX wieku. Przez wiele lat nie mogły się w Polsce ukazać z powodu komunistycznej cenzury. Pierwsze wydanie książki ukazało się w paryskim Instytucie Literackim. "Tak w Polsce się nie pisze" - te słowa Romana Zimanda (wydanie opatrzone zostało posłowiem tego wybitnego, nieżyjącego już niestety krytyka) do dziś nie straciły nic ze swej aktualności. Tak w Polsce mało kto ma odwagę myśleć – możemy dodać od siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (43 oceny)
38
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AlaParakiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne, polecam wszystkim .
20
Aleksander1959

Dobrze spędzony czas

Czytalem po raz drugi, nic nie stracila na wartosci. Moze to umilowanie do wolnosci tak mnie ujelo.
10
m4ximus13

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna
00

Popularność




Wy­daw­nic­two CiS

War­sza­wa – Sta­re Grosz­ki 2014

Co­py­ri­ght © 2014 by Hen­ryk Bo­ukołowski

Co­py­ri­ght © 2014 for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two CiS

Ro­man Zi­mand Woj­na i spokój Co­py­ri­ght © J. Ryba i P. Krze­mień-Zi­mand (prze­druk za: Woj­na i spokój. Szki­ce trze­cie, Po­lo­nia, Lon­dyn 1984)

Przekład tekstów fran­cu­skich: Roma Fi­szer

Przekład tekstów nie­miec­kich: Małgo­rza­ta Łuka­sie­wicz

Ko­rek­ta: Grażyna Ma­sta­lerz

Pro­jekt okładki i stron tytułowych: Stu­dio Gon­zo & Co. wg pro­jek­tu Da­riu­sza Pia­skow­skie­go

Wy­daw­nic­two CiS

ul. Opo­czyńska 2A/5

02-526 War­sza­wa

e-mail:[email protected]

www.cis.pl

War­sza­wa – Sta­re Grosz­ki 2014

ISBN 978-83-61710-15-8

OD WY­DAW­CY

Ni­niej­sze wy­da­nie opar­te jest na ory­gi­nal­nej edy­cji In­sty­tu­tu Li­te­rac­kie­go w Paryżu z roku 1957. Nie mając dostępu do ręko­pi­su, poza usu­nięciem ewi­dent­nych błędów i li­terówek zde­cy­do­wa­liśmy się po­zo­sta­wić tekst Szkiców piórkiem w kształcie nada­nym przez pierw­sze wy­da­nie. Je­dy­nym odstępstwem od tej reguły jest do­da­nie przez nas przekładu tekstów fran­cu­skich i nie­miec­kich.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

1940

20.5.1940

Ci­sza i upał. Paryż opu­sto­szał i pu­sto­sze­je z dnia na dzień. Od­by­wa się to jed­nak jak­by po kry­jo­mu. Lu­dzie wyjeżdżają chyłkiem, za­pew­niając zna­jo­mych do ostat­niej chwi­li, że „my się nie ru­sza­my”. I tyl­ko co­raz częściej do­strze­ga się na uli­cach sa­mo­cho­dy prześli­zgujące się z ciężkim bagażem umo­co­wa­nym na da­chu i mknące na południe. Nie należy ich do­strze­gać. Ale nie­pew­ność i ta­jem­ni­ca opadły na mia­sto. Idąc ulicą, ciągle łapałem się na tym, że naj­nor­mal­niej­sze zja­wi­ska co­dzien­ne­go życia wy­da­wały mi się ta­jem­ni­cze. Sa­mo­cho­dy jeździły tak jakoś dziw­nie, jak­by ci­szej i prędzej, a na dwor­cach me­tra cze­kało się nie tyl­ko na pociąg, lecz na coś więcej. W po­wie­trzu wi­siały kłam­stwo i nie­domówie­nie.

Do­pie­ro dziś rano ta próżnia w dołku, z którą każdy cho­dził, zniknęła. Wey­gand mia­no­wa­ny wo­dzem na­czel­nym na miej­sce Gar­ne­li­na, Pe­ta­in w rządzie. Wey­gand od razu objął dowództwo i po­je­chał na front. Oczy­wiście zaczęły cho­dzić słuchy o zdra­dzie: po­dob­no Ga­me­lin popełnił sa­mobójstwo, są do­wo­dy, że… i tak da­lej. Wie­rzy się w Wey­ganda, wie­rzy się, że na­pra­wi i załata. Tym­cza­sem pierwszą fazę tej bi­twy Fran­cu­zi prze­gra­li na całej li­nii.

Niem­cy są już w Ar­ras i w Amiens, sta­rają się oto­czyć armię bel­gijską.

21.5.1940

Rey­naud po­wie­dział dziś w Se­na­cie prawdę, a ra­czej część praw­dy. Oka­zało się, że ar­mia ge­ne­rała Co­rap, bro­niąca li­nii Ar­denów na od­cin­ku Me­zie­res-Se­dan, była źle skom­ple­to­wa­na, ob­sa­dzo­na dy­wi­zja­mi źle uzbro­jo­ny­mi – w li­sto­pa­dzie zeszłego roku wi­działem ich chodzących po mieście w noc­nych pan­to­flach – a po­nad­to mo­sty na Meu­se nie zo­stały wy­sa­dzo­ne. Po pro­stu skan­dal. Naj­sil­niej­sze ude­rze­nie Niemców poszło oczy­wiście w tym kie­run­ku, bo na pew­no wie­dzie­li oni o tym, za­nim M. Rey­naud zo­stał po­in­for­mo­wa­ny. Ale za to tra­dy­cji stało się zadość: wszy­scy są pod­nie­sie­ni na du­chu tym skan­dalem. Fran­cu­zi klną, złorzeczą i w końcu do­chodzą do osta­tecz­nej kon­klu­zji, że „te­raz my im pokażemy” i Wey­gand va mon­trer1. Co? Cud nad Wisłą?

Ogólne przygnębie­nie wyłado­wało się w skan­da­lu, w zmia­nie ga­bi­ne­tu, i wszy­scy jak­by prze­bu­dzi­li się z kosz­mar­ne­go snu. Patrząc na nich dziś rano, miałem wrażenie, że każdy z nich jest uosobie­niem Mar­sy­lian­ki. Hasłem dnia jest wy­trwać – to od­wiecz­nie fran­cu­skie, ale już do­brze po­gry­zio­ne przez mole – te­nir2.

22.5.1940

Od 10 maja nie­prze­rwa­na po­go­da. Słońce i upał. Do Fran­cji napływają tysiące ucie­ki­nierów z Bel­gii i z północ­nych de­par­ta­mentów. Kie­rują ich na południe. Fran­cu­zi ode­bra­li Ar­ras. W mieście nastrój nor­mal­ny. Do co­dzien­nych roz­ry­wek należy strze­la­nie ar­ty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej. Niem­cy nie zaczęli jesz­cze bom­bar­do­wać Paryża, ale dość często przy­la­tują. I wte­dy za­czy­na się ka­no­na­da, czy­li na­dmu­chi­wa­nie pająków. Między wy­strzałami słychać bzyk sa­mo­lo­tu. Bu­dzi­my się i zno­wu za­sy­pia­my. Je­stem cie­ka­wy, kie­dy za­biorą się wresz­cie do Paryża.

23.5.1940

Fran­cu­zi za wszelką cenę dążą do ufor­mo­wa­nia jed­no­li­tej li­nii fron­tu. Nie­ste­ty, Niem­cy prześli­zgnęli się ja­kimś otwo­rem i grożą zajęciem Bo­ulo­gne. Ab­be­vil­le już zajęli. Ar­mie bel­gij­ska, an­giel­ska i fran­cu­ska nie są jesz­cze oto­czo­ne całko­wi­cie, ale z tego, co piszą, wy­ni­ka, że nie zdołały nawiązać łączności. Tworzą one osobną jed­nostkę, tak zwaną Armię Flan­drii. Niem­cy co­dzien­nie ata­kują w in­nym miej­scu, nie licząc się z ol­brzy­mi­mi – jak piszą w ga­ze­tach – stra­ta­mi.

24.5.1940

Nic no­we­go. Fran­cu­zom nie udało się za­pchać otwo­ru między Ar­ras i Sommą i Niem­cy pchają tamtędy jed­nost­ki zmo­to­ry­zo­wa­ne, tak że pod Bo­ulo­gne i Ca­la­is toczą się ostre wal­ki. Ka­pu­sta z gro­chem, Ein­top­fge­richt3, z którego Niem­cy wyłapują skwar­ki, czy­li nowa tak­ty­ka, po­le­gająca na zupełnym ogłupia­niu prze­ciw­ni­ka. Po­go­da bez prze­rwy cu­dow­na.

25.5.1940

So­bo­ta. Ba­sia przy­je­chała po mnie na Por­te d’Orléans. Po­szliśmy do kina. Po­li­cja pa­ry­ska urządza wiel­kie obławy, wszy­scy – na­wet ro­do­wi­ci Fran­cu­zi – muszą za­opa­trzyć się w do­wo­dy oso­bi­ste. W Pre­fek­tu­rze nie mogę się z ni­kim do­ga­dać – wszyst­ko rze­czy­wiście rychło w czas. Po­li­cjanci chodzą uzbro­je­ni w ka­ra­bi­ny, ale gdy dziś przy­pa­trzyłem się uważniej tej bro­ni, miałem ochotę za­py­tać, czy na­bo­je do tej pu­kaw­ki nie znaj­dują się przy­pad­kiem w Mu­zeum In­wa­lidów. Jakiś ostat­ni mo­del z roku 1870, który służył praw­do­po­dob­nie do obro­ny Paryża – te­raz wyciągnięto je prze­ciw­ko spa­do­chro­nia­rzom.

26.5.1940

W wie­czor­nych ga­ze­tach uka­zała się krótka no­tat­ka, mówiąca jed­nak bar­dzo wie­le. Piętna­stu ge­ne­rałów po­zba­wio­no do­wo­dze­nia. Dal­szy ciąg skan­da­lu zgod­nie z za­sadą, iż ryba za­wsze śmier­dzi od głowy. Mia­no­wa­no sied­miu no­wych. Ar­mia Flan­drii jest już właści­wie odcięta. Two­rzy ona te­raz półkole, którego ra­mio­na opie­rają się z jed­nej stro­ny na północ od Dun­kier­ki, a z dru­giej stro­ny na północ od Ca­la­is. Sze­reg punktów do­ty­ka rzek Lys i Escaut. Armię tę za­opa­trują po­dob­no z po­wie­trza. Niem­cy pchają ich do wody.

28.5.1940

Co­raz le­piej. Dziś nad ra­nem pod­dał się Le­opold bel­gij­ski, a z nim ra­zem 18 dy­wi­zji. Wia­do­mość ta ścięła z nóg wszyst­kich. Wygląda to na jawną i oczy­wistą zdradę. Pod­dał się bez uprze­dze­nia Fran­cuzów i An­glików, odsłaniając w ten sposób ich tyły. Co nastąpi? Jest to wy­rok śmier­ci na Armię Flan­drii.

29.5.1940

Po południu wy­je­chałem z fa­bry­ki z Je­anem jego for­dem. Wczo­raj pod­dał się Le­opold, 18 dy­wi­zji dia­bli wzięli, wszyst­ko się wali, a my załatwia­my car­tes d’iden­tité de tra­va­il­leur étran­ger4 dla pol­skich ro­bot­ników państwo­wej fa­bry­ki amu­ni­cji. Urzędują z zimną krwią. Nie po­ma­gają pod­pi­sy dy­rek­to­ra fa­bry­ki, zaświad­cze­nia – całe par­tie ro­bot­ników trze­ba wozić z od­ległej o dzie­sięć ki­lo­metrów od Paryża fa­bry­ki, od­ry­wać ich na pół dnia od pra­cy, bo „muszą sta­wić się oso­biście”. Złożenie pod­pi­su poza Pre­fek­turą jest nie­ważne, ba – jest nie do pomyśle­nia.

Po nie­załatwie­niu ni­cze­go wstąpiliśmy do Du­pon­ta na piwo. Gorąco i dusz­no. U Du­pon­ta czer­wo­no i srebr­no. Po pi­wie Jean do­stał na­pa­du szału. Wsie­dliśmy do sa­mo­cho­du i ru­szy­li pełnym ga­zem naprzód. Bied­ny ford rzęził i po­li­cjan­ci gwiz­da­li na skrzyżowa­niach bul­warów, a my pędzi­liśmy. Już za Paryżem wpa­dliśmy na śliczną drogę, wy­sa­dzoną drze­wa­mi. Całe po­kry­te bla­do­li­lio­wy­mi kwia­ta­mi. Za­pa­liłem pa­pie­ro­sa i otwo­rzyłem okno. Za­padłem w sie­dze­nie i przy­mrużyłem oczy. Było to jak wbi­ja­nie się w zaspę kwia­tową. Przez okno wpa­dał po­wiew i za­pach. Nie wiem, o czym myślałem. Ja­kieś wspo­mnie­nia daw­nych wio­sen, ci­szy, po­mie­sza­ne ze smut­kiem, jaki od­czu­wa się na dwor­cu ko­le­jo­wym przy odjeździe kogoś bar­dzo dro­gie­go. Strasz­li­wy prze­ciąg wewnętrzny, od którego za­pie­ra dech w gar­dle. Skręciliśmy w polną drogę, nie zmniej­szając szyb­kości. Ford ska­kał i kle­ko­tał. Wczo­raj spadło trochę desz­czu i na dro­dze było pełno kałuż. Woda pry­skała na boki i szybę przed nami. Dro­ga zbie­gała w dół, do lasu. Na skra­ju mała re­stau­ra­cja ogródko­wa. Jean za­trzy­mał się przed nią i po­wie­dział: „Tu­taj grałem w or­kie­strze. Byłem skrzyp­kiem, gry­wałem także na ban­jo – i z tego żyłem”. Zamyślił się. Miałem wrażenie, że i on od­czu­wa to samo co ja. Może przy­je­chał pożegnać się ze wspo­mnie­niami? Po­szliśmy na piwo. Pa­tron­ka przy­wi­tała Je­ana jak syna. Ja wziąłem szklankę z pi­wem i usiadłszy w oknie, pa­trzyłem w las. Oni wspo­mi­na­li daw­ne cza­sy. Do­la­ty­wały do mnie ja­kieś ode­rwa­ne słowa, ja­kieś fleurs, Su­zan­ne, mi­gnon­ne5. Piwo nie chciało mi przejść przez ściśnięte gardło.

Od lasu do­la­ty­wał już przed­wie­czor­ny chłód, za­pach mo­krej zie­le­ni i zgniłych liści; kil­ka pro­mie­ni słońca prze­bi­jających się po­przez wy­so­kie drze­wa załamy­wało się na pi­ra­mi­dzie sta­rych bu­te­lek od szam­pa­na, ułożonych sta­ran­nie pod płotem ogródka. Piwo wylałem do becz­ki z deszczówką. Jean pożegnał się z pa­tronką i wsie­dliśmy do sa­mo­cho­du, nic do sie­bie nie mówiąc. Po­tem jeździ­liśmy po leśnych dróżkach pełnym ga­zem. Rzu­cało nami, trzęsło, aż na­gle zaczęliśmy się śmiać – zaśmie­wać się głupio i hi­ste­rycz­nie.

30.5.1940

Co robią Włosi? Jesz­cze tego bra­ku­je.

31.5.1940

Armię Flan­drii ewa­ku­ują stat­ka­mi do An­glii. Część już ura­to­wa­li. Bel­gij­ska de­fek­cja należy już do przeszłości. Mówi się, że to Ho­len­drzy i Bel­go­wie, w po­ro­zu­mie­niu z Niem­ca­mi, wyciągnęli Fran­cuzów i An­glików z umoc­nio­nych po­zy­cji, dzięki cze­mu Niem­com udało się na­rzu­cić tak­tykę naj­ko­rzyst­niejszą dla nich. W każdym ra­zie Niem­cy ope­rują jak na ma­new­rach, według wszel­kich reguł sztu­ki.

1.6.1940

Jak zwy­kle w so­botę. Ba­sia przy­je­chała po mnie na Por­te d’Orléans. Po­szliśmy na pie­chotę do Luk­sem­bur­gu. Był ślicz­ny, ciepły wieczór. Usie­dliśmy na żela­znych fo­te­lach koło sa­dzaw­ki i czy­ta­li ga­ze­ty. W ogro­dzie pu­sto, a sa­dzaw­ka bez dzie­cin­nych żaglowców mar­twa i smut­na. Z lek­tu­ry ga­zet wy­ni­ka jed­no: nie­prze­bra­ne za­so­by bo­ha­ter­stwa żołnie­rzy i dowódców wy­czer­pują się na łata­niu błędów krótkow­zrocz­nych po­li­tyków i tak zwa­nych mężów sta­nu. Prze­rażająca jest ta pre­cy­zja ope­ra­cji nie­miec­kich. Jak w ze­gar­ku.

Ury­wa­na roz­mo­wa, myśli zna­ne, lecz nie­do­po­wia­da­ne. Klęska. Ze smut­ne­go otępie­nia wy­rwał nas głos trąbki. Gdzieś w głębi ogro­du strażnik trąbił wesołą me­lo­dyjkę. Wypłaszał lu­dzi przed za­mknięciem par­ku. Mrok już za­pa­dał i zie­leń była czar­na. Koło nas prze­je­chał na ro­we­rze inny strażnik i krzyknął: – On fer­me6.

„Chodź – za­my­kają Francję” – po­wie­działem. Po­wle­kliśmy się ku wyjściu. Na rue d’As­sas we­szliśmy do małej re­stau­ra­cyj­ki. Białe mrożone wino.

3.6.1940

Przed południem w Mi­ni­ster­stwie Pra­cy na rue de Vau­gi­rard. Przed wejściem jest tam traw­nik i drze­wa. Po traw­niku chodzą dwaj po­li­cjan­ci, po­chy­lają się, przy­stają, zno­wu po­chy­lają. Nie mam cza­su, ale za­trzy­muję się za­cie­ka­wio­ny. W końcu pod­chodzę bliżej i py­tam, czy cze­goś szu­kają.

– Mais oui, Mon­sieur7, szu­ka­my czte­ro­list­nych ko­ni­czyn. Chce pan jedną?

– To mówiąc, je­den z nich po­da­je mi piękny okaz z miłym uśmie­chem. Biorę i cho­wam w no­te­si­ku. Uśmie­cham się także. Lu­dwik XVI w dzień zdo­by­cia Ba­sty­lii za­pi­sał w swo­im dzien­ni­ku: Rien8.

Obiad zjadłem w fa­bry­ce. Po­tem po­szedłem do mo­je­go po­ko­ju pra­co­wać. Za­ostrzo­ne prze­pi­sy po­li­cyj­ne na­wa­liły mi mnóstwo „kawałków”. Kil­ka­naście mi­nut po pierw­szej alarm lot­ni­czy na mieście. Alar­mu fa­brycz­ne­go nie było, więc da­lej sie­działem przy biur­ku. W kil­ka mi­nut po­tem ar­ty­le­ria prze­ciw­lot­ni­cza zaczęła sza­leć. Je­den nie­prze­rwa­ny grzmot. Na­gle prze­ni­kli­wy świst – ułamki se­kun­dy ci­szy – i łomot. Po­tem – już bliżej – to samo. Bom­by. Lu­dzie zaczęli zbie­gać na par­ter. Zaczęło się wy­cze­ki­wa­nie na następną serię. Alar­mu fa­brycz­ne­go jesz­cze ciągle nie było. Sie­działem spo­koj­nie przy biur­ku, udając zimną krew, choć bałem się pie­kiel­nie. Po­dob­no praw­dzi­wa od­wa­ga na tym po­le­ga. Po półgo­dzin­nej strze­la­ni­nie wszyst­ko ucichło. O dru­giej z mi­nutami od­gwiz­da­li alarm. W oko­li­cach Por­te de Ver­sa­il­les paliły się domy. W chwilę później wy­szedłem do Mi­ni­ster­stwa Pra­cy. Na jed­nej z ulic w Cha­til­lon szy­by po­wy­la­ty­wały z okien nie­mal wszyst­kich domów. Lu­dzie sku­pia­li się w grup­ki i ga­da­li. Za­py­tałem, czy bom­by spadły gdzieś bli­sko. Po­wie­dzie­li mi, że tak. A za chwilę dwóch strażników aresz­to­wało mnie pod po­zo­rem za­da­wa­nia po­dej­rza­nych pytań. Od­wieźli mnie na ko­mi­sa­riat po­li­cji. Po spraw­dze­niu pa­pierów i wysłucha­niu mo­ich wyjaśnień wy­pusz­czo­no mnie. Koło ko­mi­sa­riatu cały dwu­piętro­wy dom roz­wa­lo­ny. Koło Por­te de Ver­sa­il­les palił się dom. Woj­na…

Z wie­czor­nych ga­zet wy­ni­ka, że bom­bar­do­wa­li wszędzie po tro­chu i są już ofia­ry w Paryżu.

4.6.1940

Zrzu­ci­li 1084 bom­by, 900 ofiar, 250 za­bi­tych – resz­ta ran­ni. Jak na początek wy­star­czy.

Ma­ry­nar­ka fran­cu­ska i an­giel­ska do­ko­nały cudu zręczności. Wy­wiozły z Dun­kier­ki całą Armię Flan­drii – około 330 tysięcy żołnie­rzy. W cza­sie bez­u­stan­ne­go ata­ku Niemców ze wszyst­kich stron. Ra­to­wa­no tyl­ko lu­dzi. Całe uzbro­je­nie dwu­dzie­stu dy­wi­zji zo­stało na pia­sku. Chy­ba jed­na z naj­bar­dziej bo­ha­ter­skich klęsk. Za­czy­nają nam robić kon­ku­rencję.

Poza tym wszyst­ko po sta­re­mu. Po­go­da cu­dow­na, a na­wet upały. Kuch­nia dla uchodźców na La­man­de, gdzie pra­cu­je Ba­sia, zwi­nie się praw­do­po­dob­nie w tych dniach. Co będzie ze mną, nie wiem.

5.6.1940

Od 10 maja Niem­cy nie schodzą z wy­so­kie­go C. Ciągną je na jed­nym od­de­chu. Za­le­d­wie wczo­raj skończy­li z Armią Flan­drii, dziś o czwar­tej rano roz­poczęli ofen­sywę na całej li­nii od mo­rza aż po So­is­sons. Nie wia­do­mo jesz­cze, czy i gdzie po­szli naprzód, ale nie zdzi­wiłbym się, gdy­by ju­tro byli w Com­pie­gne, a za pięć dni w Paryżu.

Pie­kiel­ny upał. W na­szej man­sar­dzie jak w pie­cu pie­kar­skim. Po ko­la­cji po­szliśmy na Bul­wa­ry do „Kar­dy­nała” po­sie­dzieć trochę w mniej dusz­nym po­wie­trzu. Piłem rum, za­pi­jając to wodą so­dową z lo­dem. Na Bul­wa­rach pu­sto i ciem­no. Spoj­rzałem na Basię i śmiejąc się, po­wie­działem: „No – wywróżyłaś”.

Rze­czy­wiście, nie wiem jak, ale od roku, jesz­cze za­nim woj­na wy­buchła, już wie­działa i ciągle mi od­po­wia­dała na moje za­chwy­ty nad Francją, że gdy Niem­cy w to uderzą, roz­sy­pie się ten kraj jak pur­chaw­ka. Nie wie­rzyłem. Wy­cho­wałem się na mi­cie Fran­cji. A te­raz co? Wali się – i to wali się jak­by po ci­chu, pęka jak fa­stry­ga, właści­wie bez trza­sku.

6.6.1940

Upał. Po­go­da taka, że wprost żal, iż trze­ba równo­cześnie myśleć o tym całym kra­mie. Nad Sommą i Aisne’ą bi­twa. Niem­cy rzu­ci­li zno­wu 2000 czołgów. Fran­cu­zi co­fają się na wy­brzeżu.

7.6.1940

Idą ciągle naprzód, głównie na le­wym skrzy­dle. Opie­rają się o Bre­sle. To już właści­wie znęca­nie się nad tru­pem. W fa­bry­ce nie mówi się jesz­cze o ewa­ku­acji, ale już niedługo tego do­bre­go.

W Paryżu spokój, na zewnątrz nie widać żad­ne­go zde­ner­wo­wa­nia. Cza­sem tyl­ko prze­my­ka ulicą sa­mochód wyłado­wa­ny wa­liz­ka­mi, z pościelą na da­chu. Lu­dzie wyjeżdżają, jak mogą. Czuję dosłownie pod ręką szyb­kość prze­bie­ga­nia wy­padków – jest to tak szyb­kie, że wy­da­je się nie­re­al­ne. Pra­cuję nor­mal­nie, piję zim­ne piwo po bi­strach, czy­tam ga­ze­ty i trud­no mi uwie­rzyć, że Niem­cy są już o 120 km od Paryża. Te­raz już tyl­ko cze­kam, co da­lej, i patrzę. Cie­ka­we toto jest – na pew­no.

9.6.1940

Nie­dzie­la. Jak każda inna. Lu­dzie zaczęli wyjeżdżać, ale ciągle w ta­jem­ni­cy, na własną rękę. Nic nie mówi się o ewa­ku­acji.

Upał strasz­li­wy. Po obie­dzie po­szliśmy do Ba­ga­tel­le. Słońce, kwitną tysiące róż. Gdzieś z bar­dzo da­le­ka do­la­ty­wały grzmo­ty. Może ar­ty­le­ria, może bom­bar­do­wa­nie. Stanąłem przy jed­nym z krzaków i wsłuchi­wałem się w te da­le­kie odgłosy. Jakiś huk za­brzmiał głośniej niż inne i w tym mo­men­cie roz­kwitła biała róża osy­pała się ci­cho na zie­mię.

Miałem uczu­cie, że stojąc przy tym krza­ku róż, w pu­stym, prześlicz­nym ogro­dzie, żegnam się bez­pow­rot­nie ze wszyst­kim: z tą Francją, która była jak sen i pry­ska jak sen; z całą młodością – może z całą epoką. W upal­nym po­wie­trzu róże pach­niały i jakiś od­legły, ko­bie­cy głos uspo­ka­jał płaczące dziec­ko: Ne pleu­re don­ne pas, voy­ons…9

10.6.1940

Kor­don pękł, jak ma­wiał Dym­sza. Nagła ewa­ku­acja. W sa­mo­cho­dzie z Je­anem. Mi­ni­ster­stwo Spraw Wewnętrznych opuściło Paryż dziś w nocy. I tak wszędzie. Do­stałem roz­kaz wy­pra­wie­nia par­tia­mi wszyst­kich pra­cow­ników pol­skich. Pierw­sza par­tia od­je­chała o pierw­szej w nocy.

To, co dzie­je się na dwor­cach, jest nie do opi­sa­nia. Paryż na­gle prze­bu­dził się, na­gle uświa­do­mił so­bie klęskę – i ru­szył do dworców. Te­raz było pu­sto. Gdzie­nieg­dzie na pe­ro­nach spa­li lu­dzie, cze­kając na ju­trzej­sze pociągi. Wstąpiłem do kan­ty­ny Czer­wo­ne­go Krzyża, napiłem się piwa i za­pa­liłem pa­pie­ro­sa. Wy­szedłem po­tem wol­no, prze­ska­kując w ciem­nościach przez śpiących na zie­mi lu­dzi. Spa­li na­wet na chod­ni­kach przed dwor­cem. Taksówki nig­dzie nie mogłem zna­leźć. Już pew­nie wszyst­kie wy­je­chały. Po­szedłem do domu na pie­chotę. Lazłem wol­no przez ciem­ny Bld. Ra­spa­il. Po­li­cjant spraw­dził moje pa­pie­ry i puścił da­lej. Prze­szedłem wol­no przez Lo­uvre, wde­chując głęboko świeży po­wiew przy­la­tujący od Tu­ile­ries. Nie­bo zupełnie ciem­ne. Koło Ope­ry za­sko­czyły mnie strzały ar­ty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej. W tej pu­stej i ciem­nej nocy echo ich prze­la­ty­wało po mar­twych uli­cach i zwiększało jesz­cze bar­dziej uczu­cie pust­ki. Było to jak hu­ka­nie w głąb bez­den­nej stud­ni – prze­ciągłe, smut­ne, groźne i bez­na­dziej­ne.

Nad zgiełkiem tego całego dnia, nad bul­go­tem tłumu, nad całym mia­stem uno­si się może nie tyle gro­za, co zupełny, ab­so­lut­ny smu­tek. To ko­niec.

Dziś wie­czo­rem Włochy wy­po­wie­działy wojnę. Do­cho­dzi trze­cia. Muszę wstać o piątej.

11.6.1940

Wstałem o piątej i po­je­chałem na Gare Mont­par­nas­se. W me­trze ścisk i piekło. Wszy­scy je­cha­li na dwo­rzec z całym do­byt­kiem – wa­liz­ki, ko­sze, pościel, klat­ki z ka­nar­ka­mi. Wy­da­wało się, że wąskie wa­go­ny me­tra są z gumy, bo kie­dy już było pełno, lu­dzie jesz­cze wcho­dzi­li, jesz­cze wsta­wia­li wa­liz­ki i jesz­cze znaj­do­wa­li miej­sce. Przed dwor­cem, wokoło całego dwor­ca pierścień lu­dzi, stu­me­tro­wej gru­bości przekłada­niec. Wa­liz­ki, ku­fry, ma­te­ra­ce, wózki, ro­we­ry, klat­ki z ka­nar­ka­mi – wszyst­ko, co sta­no­wi całe mie­nie bie­do­ty i co ta uważa za swój obo­wiązek za­brać ze sobą. Żeby to wszyst­ko wy­wieźć, trze­ba by pociągów z kra­ju ol­brzymów.

Moją grupę lu­dzi wyłapałem częścio­wo ja­kimś cu­dem i zno­wu cu­dem wpro­wa­dziłem ich na pe­ron bocz­nym wejściem. Jesz­cze nig­dy w życiu nie mówiłem tyle i tak do­brze po fran­cu­sku. Prze­pro­wa­dziłem ich przez kor­don po­li­cji, przez kor­don ko­le­ja­rzy, dołapałem za­wia­dowcę sta­cji i z nim ra­zem wsa­dziłem ich do wa­go­nu, który tym ra­zem stał na bocz­nym to­rze i nie był zajęty. Po­tem wróciłem przed dwo­rzec wyłapać ma­ru­derów, którzy w tym pie­kiel­nym tłumie po­gu­bi­li się. Na pe­ronie sko­nała jakaś sta­rusz­ka – położyli ją na wózku bagażowym i przy­kry­li twarz chustką do nosa. Nad całym Paryżem uno­siła się czar­na mgła. Po­dob­no Niem­cy, prze­chodząc na zachód od Paryża Se­kwanę, puścili tę sztuczną mgłę. Dziś przyszła nad mia­sto i osłania. Niem­cy ciągle idą naprzód i ota­czają Paryż.

Wy­sko­czyłem przed dwo­rzec i wyłuski­wałem z tłumu na­szych lu­dzi, gru­pując ich pod jedną z bocz­nych bram. Wszy­scy mie­liśmy twa­rze po­czer­niałe od tej mgły – jakaś sa­dza osia­dająca po­wo­li. Około dzie­wiątej rano wyłapałem wszyst­kich i wpa­ko­wałem do wa­go­nu. Byli w do­brych hu­mo­rach, często­wa­li mnie ko­nia­kiem. Wypiłem pra­wie pół bu­tel­ki bez żad­ne­go skut­ku. Może zmęcze­nie. Pociąg w końcu ru­szył.

Ga­ze­ty prze­stały już wy­cho­dzić, au­to­busów do Châtil­lon nie było. Po­szedłem do fa­bry­ki na pie­chotę. Od Por­te d’Orléans w kie­run­ku na Châtil­lon, to zna­czy na południe, ciągnął nie­prze­rwa­ny sznur sa­mo­chodów wyłado­wa­nych bagażami i ludźmi. Wi­dok nie­sa­mo­wi­ty. W prze­ciągu mi­nu­ty na­li­czyłem 26 sa­mo­chodów prze­su­wających się przez miej­sce, gdzie się za­trzy­małem. Ten sznur ciągnął bez prze­rwy od wczo­raj wie­czo­ra. W fa­bry­ce ruch, już i Fran­cu­zi prze­rwa­li pracę i na gwałt za­bie­ra­li się do od­jaz­du. U nas, w pol­skim biu­rze, zbie­ra­li trze­cią grupę na wy­jazd dziś wie­czo­rem. Pożegnałem się z Fran­cu­za­mi i po­szedłem do domu, żeby się spa­ko­wać.

Zno­wu upał nie do znie­sie­nia. Byłem tak zmęczo­ny, że w ogóle myśleć mi się nie chciało o pa­ko­wa­niu i prze­cho­dze­niu po raz trze­ci tego piekła na dwor­cu. Ba­sia zli­kwi­do­wała wczo­raj rano swoją kuch­nię na La­mandé i zaczęła pa­ko­wać. Ze­szliśmy ra­zem do re­stau­ra­cji na obiad. Po obie­dzie dal­szy ciąg pa­ko­wania. Nie wia­do­mo, co brać ze sobą w ta­kich wy­pad­kach. Spa­ko­waliśmy czte­ry wa­liz­ki, ciężkie jak młyńskie ka­mie­nie. Państwo P. chcie­li wczo­raj wy­je­chać, ale już nie do­sta­li się na dwo­rzec. Po­sta­no­wi­li zo­stać. My z Basią już od dwóch dni roz­ważaliśmy tę możliwość. Koło go­dzi­ny piątej zacząłem zno­sić wa­liz­ki na dół. Byłem już tak osłabio­ny i wy­czer­pa­ny, że le­d­wo mogłem je unieść, choć nor­mal­nie bar­dzo do­brze radzę so­bie z ciężara­mi. Na scho­dach spo­tka­liśmy panią P. Po­wie­działa nam, że wszy­scy ich opuścili i że te­raz z nami jesz­cze musi się żegnać. I wresz­cie zaczęła nam mówić, że cały ten nasz wy­jazd nie ma sen­su, że i tak Fran­cja już prze­grała, że to już ko­niec. Sta­liśmy w klat­ce scho­do­wej nad czte­re­ma wa­liz­ka­mi (na­sze całe życie, Basi i moje, to właści­wie ciągle wa­liz­ki) i pra­wie płaka­liśmy. Spoj­rzałem na wa­liz­ki i ogarnęła mnie wściekłość. Nie ru­szam się. Niech się dzie­je, co chce, ja mam dość. Wsta­wiłem to do miesz­ka­nia stróża (kon­sjerż zno­wu uciekł) i spokój. Po­sta­no­wiłem tyl­ko po­je­chać na dwo­rzec, za­wa­go­no­wać trze­cią grupę, spełnić swój obo­wiązek do końca, a po­tem wrócić do domu i położyć się spać.

Na dwor­cu cze­kała już trze­cia gru­pa. W bar­dzo krótkim cza­sie połapałem się, że pociągi już nie od­chodzą. Z inżynie­rem mającym pro­wa­dzić tę grupę po­szliśmy do za­wia­dow­cy sta­cji. Żad­nej na­dziei na pociąg – może ju­tro rano, ale i to nie­pew­ne. Co robić? Z ko­mi­sa­ria­tu po­li­cji dzwo­nię do Châtil­lon. Dy­rek­tor C. mówi mi, żeby tych lu­dzi przysłać z po­wro­tem i żeby pocze­kali do ju­tra. Po go­dzi­nie przy­je­chała ciężarówka i prze­wiozła ich do fa­bry­ki. Ja wróciłem do domu. Było mi już wszyst­ko jed­no. Po­sta­no­wiłem jesz­cze na­za­jutrz sko­czyć do fa­bry­ki i zo­ba­czyć, co słychać. Ale przede wszyst­kim spać.

12.6.1940

Wstałem rano i do­je­chaw­szy me­trem do Por­te d’Orléans, po­szedłem na pie­chotę do fa­bry­ki. Pa­ko­wa­li ostat­nie skrzy­nie. Dy­rek­cja kazała Fran­cu­zom i Po­la­kom iść na pie­chotę w kie­run­ku Ne­mo­urs. Na jed­nym z wozów ciężaro­wych, cu­dem wy­dar­tym Fran­cu­zom, po­je­chały bagaże Po­laków, żony i dzie­ci ich – ten naj­gor­szy bagaż w ta­kich wy­pad­kach.

Nie było już co robić i za­brałem się do po­wro­tu do domu. Idąc, kupiłem jakąś ga­zetę, jak­by biu­le­tyn na jed­nej kart­ce. Niem­cy prze­szli Se­kwanę, wszy­scy mężczyźni w wie­ku po­bo­ro­wym mają opuścić Paryż. Prze­czy­tałem i zbun­to­wałem się. Nie – nie wyjdę. Ale po chwi­li za­sta­no­wiłem się. Zo­stać w Paryżu to właści­wie de­zer­cja. Może jesz­cze nie wszyst­ko stra­co­ne. Muszę się rozłączyć z Basią, bo jeżeli opuszczę Paryż, nie chcąc być de­zer­te­rem, to dla­te­go, aby gdzieś tam i kie­dyś jesz­cze się bić. A w ta­kim ra­zie po co z żoną. Do woj­ska nie idzie się z żoną. Skręcałem się wewnętrznie, miałem wstręt do sie­bie sa­me­go za to tchórzo­stwo: bo mo­gli­by po­wie­dzieć „de­zer­ter”. No to co? Nie – nie wy­pa­da, muszę wyjść.

Myśli pra­co­wały co­raz jaśniej i ze wstrętem, z bólem, z ochotą do wy­mio­to­wa­nia na wszyst­kie „wy­pa­da” i „obo­wiązki wo­bec Oj­czy­zny” zde­cy­do­wałem się na to, co naj­gor­sze. Byłem już spo­koj­ny, jak po zażyciu ja­kie­goś ohyd­ne­go le­kar­stwa. Przy­szedłem do domu, wcho­dziłem na szóste piętro po­wo­li, otwo­rzyłem drzwi, pocałowałem Basię i po­wie­działem jej, że mu­si­my się roz­stać.

Pa­trzy­liśmy so­bie w oczy i nic nie mówili. Zda­je mi się, że ona ro­zu­miała tę ko­niecz­ność le­piej niż ja. Mil­czała. A po­tem po­wie­działa: „Chy­ba się już nig­dy nie zo­ba­czy­my”. Po co to po­wie­działaś? Te słowa utknęły mi gdzieś pod ser­cem i bolą od chwi­li roz­sta­nia z tobą. Nie – zo­ba­czy­my się – ja w to głęboko wierzę i ty mu­sisz w to wie­rzyć. Za­nad­to się ko­cha­my, aby życie na­sze miało tak prysnąć. Prze­cież nie wzięliśmy pra­wie nic od życia – jak dotąd dawało nam ono wa­liz­ki, ciężkie, wy­pcha­ne, i nie­zli­czoną ilość pocałunków pożegna­nia. Cień tego czaił się na­wet w na­szych szczęśli­wych chwi­lach. A to się przełamie i mu­si­my się zno­wu od­na­leźć. Ja w to wierzę. „Uwierz” – to je­dy­ne słowo, które po­wta­rzałem w cza­sie tej go­dzi­ny. Po­ma­gała mi pa­ko­wać do koca naj­ko­niecz­niej­sze rze­czy. Zwinąłem koc i z pasków zro­biłem szel­ki. Wyszło z tego coś na kształt ple­ca­ka. Ze­szliśmy do me­tra. Przed zejściem na dół, na stację, pocałowałem ją. Łkaliśmy oby­dwo­je. „Wrócę” – wy­krztu­siłem i po­tem już zaciąłem się w so­bie. Stanąłem na pe­ro­nie i półgłosem po­wie­działem do sie­bie coś, od cze­go wszyst­kie pol­skie ma­tro­ny i ofi­ce­ro­wie szta­bo­wi po­mdle­li­by na miej­scu. Zacząłem od razu myśleć o woj­sku, bo o czym myśleć w ta­kiej sy­tu­acji? I na samą myśl ciem­niało mi w oczach. Tak za­wsze ko­chałem to na­sze woj­sko, że od razu przy po­bo­rze wsa­dzi­li mnie do kry­mi­nału. Za do­brze ich po­znałem. Od dziec­ka.

Gdy przy­szedłem do fa­bry­ki, Po­la­cy już po­szli na pie­chotę. W na­szym biu­rze za­stałem Ro­ber­ta, ko­legę biu­ro­we­go. Do­szliśmy oby­dwaj do wnio­sku, że nie war­to iść na pie­chotę. Spo­ro ciężarówek stało jesz­cze na dzie­dzińcu i po­sta­no­wi­liśmy do­cze­pić się do jed­nej z nich. Tym­cza­sem sie­dzie­liśmy w biu­rze i roz­ważali wy­pad­ki na prze­strze­ni ostat­nich dwóch dni. Nasi pol­scy przełożeni, już z wprawą na­bytą w oj­czyźnie, powtórzy­li tu­taj to samo. Zo­sta­wi­li wszyst­ko i wszyst­kich i ulot­ni­li się na własną rękę. Ku­pi­liśmy te­raz spo­ro je­dze­nia i upa­ko­wa­liśmy je w tor­bach od ma­sek ga­zo­wych, które nam po­roz­da­wa­no kil­ka dni temu. Ma­ski zo­sta­wi­liśmy na sto­le. Po­tem prze­nieśliśmy de­li­kat­nie na­sze bagaże do jed­nej z ciężarówek i sami też wśli­zgnęliśmy się pod plan­dekę, układając się między sto­sa­mi opon, dwo­ma mo­to­cy­kla­mi i aku­mu­la­to­ra­mi. Trze­ba było się scho­wać, bo przed fa­bryką stały jesz­cze ko­bie­ty, których nie za­bra­li z po­wo­du bra­ku miej­sca, i te na wi­dok nas urządziłyby na pew­no re­wo­lucję. Wy­je­cha­liśmy scho­wani zupełnie i do­pie­ro na szo­sie za­czerpnęliśmy świeżego po­wie­trza.

Dro­ga za Paryżem przed­sta­wiała wi­dok nie­sa­mo­wi­ty. Nie­kończący się sznur sa­mo­chodów, toczących się dwo­ma, a gdzie­nieg­dzie trze­ma rzędami. Wszyst­ko to wyłado­wa­ne pościelą, be­ta­mi, wa­liz­ka­mi, skrzyn­ka­mi, pudłami, klat­ka­mi z wszel­kie­go ro­dza­ju ptac­twem wewnątrz. To­czyło się to krok za kro­kiem, bo jeżeli z ja­kie­goś sa­mo­chodu uciekł pie­sek, to sa­mochód się za­trzy­my­wał, łapa­no pie­ska i wszyst­ko sta­wało. Gdy jakiś wóz ze­psuł się, a dużo tych gratów psuło się na dro­dze, bo ciągła jaz­da na pierw­szym bie­gu grzała mo­to­ry, wszyst­ko sta­wało. Brze­ga­mi dro­gi prze­ci­ska­li się ro­we­rzyści i lu­dzie idący na pie­chotę. Wszy­scy obłado­wa­ni tłumo­ka­mi i wa­liz­ka­mi. Co­kol­wiek miało koła, stało się użytecz­ne. Jakaś sta­rusz­ka pchała tacz­ki wyłado­wa­ne gra­ta­mi, gdzie in­dziej ro­wer trzy­kołowy z pudłem na przo­dzie. Na tym pu­dle sie­działa sta­rusz­ka, trzy­mając na ko­la­nach dużego psa. Mężczy­zna z wysiłkiem ob­ra­cał pedałami. I tak ciągnęło się to całymi ki­lo­me­tra­mi, jak okiem sięgnąć. Pa­trzyłem na to, siedząc w mo­jej ciężarówce, i za­sta­na­wiałem się, po co ta bie­do­ta i ci sta­rzy lu­dzie ucie­kają. Na pew­no nikt tu nie wie­dział, dokąd idzie. Szli bez celu, byle przed sie­bie, bo inni szli. Opętani, za­tru­ci tru­cizną uciecz­ki. A jed­no­cześnie od­by­wało się to jak­by poza mną. Je­dy­nym uczu­ciem we mnie jest te­raz cie­ka­wość, in­ten­syw­na, gęsta, zbie­rająca się wprost w ustach, jak ślina. Pa­trzeć, pa­trzeć, wchłaniać, za­pa­miętać. Pierw­szy raz w życiu piszę, no­tuję. I tyl­ko to mnie pochłania. I poza tym na­sy­cić się tą wspa­niałą wol­nością, cha­osem, wśród którego trze­ba so­bie ra­dzić.

Nie­bo za­chmu­rzyło się i zaczął po­pa­dy­wać let­ni deszcz. Wleźliśmy pod plan­dekę. Z Paryża do Ne­mo­urs jest około 84 km. Od wpół do szóstej po południu do za­pad­nięcia zmro­ku, to zna­czy do wpół do dzie­siątej, uje­cha­liśmy naj­wyżej 15 do 20 ki­lo­metrów. Ogarnęła mnie sen­ność. Ułożyłem się na opo­nach, sku­liłem i usy­piałem z nie­opi­saną roz­koszą. Z dro­gi do­cho­dził bez­u­stan­ny war­kot mo­torów, krzy­ki, nawoływa­nia, zgiełk.

13.6.1940

Właści­wie nie spałem. Drze­małem. W nocy lał deszcz i kil­ka razy mu­siałem wsta­wać, uno­sić plan­dekę i wy­le­wać wodę. Nie była napięta i we wszyst­kich zagłębie­niach two­rzyły się staw­ki. Na szczęście nie prze­cie­kała. Nad ra­nem zro­biło się zim­no. W nocy sta­liśmy kil­ka go­dzin, unie­ru­cho­mie­ni przed ja­kimś mia­stecz­kiem. O świ­cie ru­szy­liśmy da­lej, w tem­pie kon­duk­tu po­grze­bo­we­go. Skie­ro­wa­li nas na bocz­ne dro­gi. Dzień po­god­ny i upal­ny. Od pól za­pach pa­rujących zbóż i kwiatów. Jak da­le­ko okiem sięgnąć ciągnęły się ko­lum­ny sa­mo­chodów. Te­raz cze­ka­liśmy, kie­dy przy­lecą Niem­cy i zro­bią z tego fla­ki. Ale nie przy­lecieli. Po dro­dze części ko­lumn woj­sko­wych, wy­co­fujących się w kom­plet­nym nieładzie. Gru­po­wa­li się do dal­szej uciecz­ki. W południe za­trzy­ma­liśmy się i zje­dli obiad, a po­tem da­lej. Już pod wieczór za­je­cha­liśmy do Ne­mo­urs. 84 km w ciągu dwu­dzie­stu sześciu go­dzin. Przez Ne­mo­urs prze­la­ty­wały ko­lum­ny co­fających się od­działów – nikt się nie za­trzy­my­wał. O zmro­ku przyszła pierw­sza par­tia Po­laków, którzy wczo­raj rano wy­szli na pie­chotę. Sa­mo­cho­dy fa­brycz­ne nie za­trzy­mały się w Ne­mo­urs i po­je­chały do następne­go eta­pu, do Sul­ly-sur-Lo­ire. Je­dy­nym sa­mo­chodem, który mógł za­brać tych lu­dzi, zmęczo­nych i z po­ka­le­czo­ny­mi no­ga­mi, była ta ciężarówka, na której przy­je­chałem z R. Poza tym należało cze­kać na tych, którzy jesz­cze nie do­szli i po­win­ni byli na­dejść na­za­jutrz rano. Czułem, że Fran­cu­zi zmuszą na­szych do dal­sze­go mar­szu, tym bar­dziej że Fran­cuzów ogarnęła pa­ni­ka i na­le­ga­li, aby Ne­mo­urs opuścić jesz­cze tego wie­czo­ra. Wziąłem na­sze­go szo­fe­ra na stronę i po­wie­działem mu, żeby uda­wał, iż jest coś nie­do­brze z sa­mo­chodem i żeby po­szedł spać. Tego nie trze­ba mu było po­wta­rzać dwa razy. Le­ciał z nóg. Po­tem prze­ko­nałem dy­rek­to­ra, że nie trze­ba się spie­szyć i że oni też mo­gli­by spać spo­koj­nie. Prze­ko­nałem ich. Zacząłem szu­kać noc­le­gu dla sie­bie. Na rze­ce, przepływającej przez śro­dek mia­sta, stała kry­pa – schro­ni­sko pro­te­stanc­kiej mi­sji. Odszu­kałem pa­sto­ra. Był uprzej­my i po­dob­ny do Schu­ber­ta. Po­wie­dział mi, że na kry­pie nie ma miej­sca, bo tam pełno ko­biet z dziećmi i ma­tek tuż przed lub tuż po po­ro­dzie. Po­wie­dział mi, że jest Szwaj­ca­rem. „Po co to wszyst­ko, dla­cze­go?” – wzdy­chał, spoglądając w nie­bo. „Żeby było mniej nud­no” – odpo­wie­działem. Spoj­rzał na mnie prze­rażony. Za­py­tałem go o no­wi­ny po­li­tycz­ne. Rey­naud tego wie­czo­ru zwrócił się wprost do Ro­ose­vel­ta o po­moc. Rząd fran­cu­ski cze­ka te­raz na od­po­wiedź Ame­ry­ki. Niech cze­kają.

Za­padła noc. Pa­stor wy­na­lazł jakąś sto­dołę i nasi lu­dzie po­szli tam spać. Ja wy­szedłem jesz­cze do­ku­pić żywności, a spe­cjal­nie chle­ba, o który wszędzie trud­no. Byłem brud­ny, włosy po­kry­te sko­rupą, bo nie za­brałem nic na głowę. Kupiłem be­ret. Ura­dzi­liśmy z Ro­ber­tem, że ja będę spał w sa­mo­cho­dzie, bo trze­ba go pil­no­wać. Mo­gli­by chyłkiem wy­je­chać w nocy. Ułożyłem się na sie­dze­niu szo­fe­ra. Rze­ka szu­miała i plu­skała w ciem­nościach, z dala do­la­ty­wał jed­no­staj­ny war­kot mo­torów wy­co­fujących się od­działów. Pa­trzyłem w ciemną szybę i mo­dliłem się, jak co­dzien­nie wie­czo­rem.

14.6.1940

Wstałem o szóstej. Po chwi­li nad­szedł Ro­bert i po­szliśmy nad rzekę. Ro­ze­bra­liśmy się i wleźli do wody. Po­wie­trze było chłodne, prze­sy­co­ne jesz­cze zim­nem świtu, i szczękałem zębami. Ale woda, wy­grza­na trzy­ty­go­dnio­wy­mi upałami, była let­nia i przy­jem­na. Roz­kosz. Ogo­liłem się na­wet. Po­tem zacząłem rozglądać się za gorącą kawą. Było to ma­rze­niem – bi­stra wy­mie­cio­ne, nic, pust­ka. Po­zo­sta­wało białe wino. Tego nie bra­ko­wało. Dy­rek­cja fran­cu­ska zeszła się w kom­ple­cie i zaczęła nas popędzać. Na szczęście szo­fer gdzieś się za­wie­ru­szył. Tym­cza­sem co kil­ka mi­nut przy­cho­dziły jesz­cze grup­ki pol­skich ro­bot­ników, idących z Paryża na pie­chotę. Pa­ko­wałem ich na „naszą” ciężarówkę. Wtem zaczęli nad­cho­dzić Fran­cu­zi, i to z żona­mi i dziećmi. Też szli na pie­chotę. Sy­tu­acja stała się naprężona, bo ka­za­no na­szym opuścić ciężarówkę, aby umieścić w niej ko­bie­ty i dzie­ci. Nasi zaczęli się bun­to­wać i gro­ziła bit­ka. Fran­cu­zi mie­li rację. Nasi w końcu ustąpili. Na­gle za­je­chała wiel­ka ciężarówka fa­brycz­na. Wróciła z Sul­ly-sur-Lo­ire po ma­ru­derów. Ulga. Załado­wa­no nas na nią. Wy­je­cha­liśmy z Ne­mo­urs o dru­giej po południu.

Je­cha­liśmy prędzej. Dro­gi już się prze­czyściły i pa­no­wał większy porządek. Woj­sko kie­ro­wało ru­chem. Je­cha­liśmy zno­wu w tłumie ko­lumn woj­sko­wych, po­mie­sza­nych z cy­wil­ny­mi ucie­ki­nie­ra­mi. Woj­sko nie cofało się – też ucie­kało. Żołnie­rze pętali się bez żad­nej dys­cy­pli­ny. Po­spo­li­te ru­sze­nie. Je­dy­nie wozy z żar­ciem szły w porządku i w południe cała ta ban­da sta­wała się wzo­ro­wo zdy­scy­pli­no­wa­na w ob­li­czu kon­serw, chle­ba i zupy. Pod wieczór wje­cha­liśmy na most na Lo­ire. Rze­ka pra­wie wy­schnięta i nie bar­dzo chciało mi się wie­rzyć, ażeby ta stru­ga mogła sta­no­wić linię ja­kie­go­kol­wiek opo­ru. Sul­ly było za­pcha­ne ucie­ki­nie­ra­mi. Mu­siałem scho­wać moje dwa bo­chen­ki chle­ba, bo mi je zja­da­li ocza­mi.

W Sul­ly zgro­ma­dziła się już cała fa­bry­ka. Na­za­jutrz rano mie­li je­chać na Bo­ur­ges i Mo­ulins. Co do nas, nie było żad­nych dys­po­zy­cji. Po­szedłem na dwo­rzec do­wie­dzieć się o pociągi. Po­wie­dzie­li mi, że może na­za­jutrz odej­dzie pociąg do Bo­ur­ges. Nie in­te­re­so­wałem się już tym, bo całą sprawą zajął się H., jako kie­row­nik gru­py. Zro­biłem jesz­cze spis na­szych – doje­chali nie­mal wszy­scy, a po­tem po­szedłem na ko­lację. Wy­pi­liśmy we dwóch z Ro­ber­tem flaszkę ko­nia­ku do ko­lacji i ulo­ko­wa­liśmy się na stry­chu ja­kie­goś domu. Wie­czo­rem ro­zeszła się wia­do­mość, że jeśli Ame­ry­ka nie przystąpi do woj­ny, to Fran­cu­zi będą pro­sić o za­wie­sze­nie bro­ni. Wydało mi się to bar­dzo praw­do­po­dob­ne, choć Fran­cu­zi za­pew­nia­li mnie, że na Lo­ire ma być sta­wia­ny opór. Miałem ochotę za­py­tać się: czym? Tym woj­skiem, które widzę wokoło? To już nie woj­sko.

15.6.1940

Rano spa­liśmy długo. Kie­dy przy­szliśmy do punk­tu zbor­ne­go, oka­zało się, że większość na­szych już wy­je­chała pociągiem do Bo­ur­ges. Resz­ta łado­wała się na ciężarówkę. Ro­bert i ja mie­liśmy już dość tego ści­sku. Zdjęliśmy z sa­mo­cho­du ja­kieś dwa ro­we­ry i po­sta­no­wi­liśmy je­chać do Bo­ur­ges na ro­we­rach. Sa­mochód z ro­da­ka­mi odje­chał, a my wol­no i z na­masz­cze­niem za­bra­liśmy się do śnia­da­nia. Ko­niec z wrza­ska­mi, pośpie­chem i zde­ner­wo­wa­niem mężczyzn, roztrzęsio­nych ko­biet i wrzeszczących dzie­ci. Około je­de­na­stej wy­je­chaliśmy.

Dro­ga do Bo­ur­ges była z początku za­pcha­na, ale ro­we­rem można się za­wsze prze­mknąć pomiędzy sa­mo­cho­da­mi. Po półgo­dzi­nie jaz­dy w mętli­ku wy­rwa­liśmy się na wolną szosę. Dro­ga świet­na. Koło dru­giej za­trzy­ma­liśmy się na obiad, mając poza sobą około 40 ki­lo­metrów. Po­tem da­lej. Je­chało się wspa­nia­le. Łagod­ne podjaz­dy pod górę i długie zjaz­dy w dół. Na 15 km przed Bo­ur­ges ka­za­li nam zje­chać na boczną drogę. Mu­sie­liśmy nadłożyć z 5 km. Byliśmy jed­nak zmęcze­ni. Koło szóstej wje­cha­liśmy na przed­mieścia. Ro­bert był tak zmęczo­ny, że jadąc zupełnie wol­no, wywrócił się i rąbnął no­sem o as­falt. Za­dra­pał nos i do­stał strasz­li­we­go krwo­to­ku. Krew wle­wała mu się do gardła i ciekła z dziu­rek na zewnątrz. Jacyś chłopcy przy­nieśli wody, a jacyś dwaj pa­no­wie zaczęli udzie­lać rad. Usłyszaw­szy, że mówimy po pol­sku, zaczęli i oni po pol­sku. Żydzi, ucie­ki­nie­rzy z An­twer­pii. Od razu do­szu­ka­liśmy się zna­jo­mych, bo wuj jed­ne­go z nich miał skład fu­ter w Kra­ko­wie. „Pan wie – to on miał fu­tra na Wiślnej – pan szedłeś z Ryn­ku, to po pra­wej stro­nie”. Ro­bertowi tym­cza­sem krew prze­stała cieknąć i wje­cha­liśmy po chwi­li do mia­sta. Na­szych od­na­leźliśmy w kom­ple­cie na dwor­cu. Fran­cu­zi ka­za­li oddać sa­mochód i po­wie­dzie­li nam, że stąd mamy już je­chać pociągiem do Qu­im­per­le. Tam załadują nas do An­glii. Ehe – spe­cjal­nie cze­ka krążownik, a na krążowni­ku przyjmą nas z kwia­ta­mi. Po­szedłem do ko­mi­sa­rza woj­sko­we­go. Był uprzej­my, ale wprost mi po­wie­dział, że już żadne pociągi na zachód nie od­chodzą. Należy je­chać da­lej na południe, a stamtąd może na Bre­ta­nię. Bez Pe­kin do Otwoc­ka.

Mrok już za­pa­dał, gdy kupiłem ga­zetę. Niem­cy już w Paryżu. Nie pi­sa­li o tym dosłownie, ale można się było domyślić z treści. Usie­dliśmy z Ro­ber­tem przy sto­li­ku ja­kie­goś za­mkniętego bi­stra i wyłado­waw­szy na­sze za­pa­sy, zje­dliśmy ko­lację. Ro­bert jest wspa­niałym to­wa­rzy­szem: spo­koj­ny, pe­dan­tycz­ny, wie, cze­go chce, i tak samo jak ja nie zno­si ści­sku. Bar­dzo go po­lu­biłem. Wróciliśmy na dwo­rzec i tam oka­zało się, że ro­wer nie jest własnością ni­ko­go z Po­laków. Jakiś Fran­cuz wsa­dził go do ciężarówki i więcej nie poka­zał się. Mie­liśmy wo­bec tego „nasz ro­wer”. Trze­ba było te­raz wy­na­leźć dru­gi ro­wer, bo po tym jed­nym dniu się do tego środ­ka lo­ko­mo­cji prze­ko­nałem.

Już w nocy wy­szliśmy na mia­sto szu­kać noc­le­gu. Księżyc świe­cił ja­sno na nie­bie bez chmur­ki. Wszędzie pełno. Całą noc prze­drze­ma­liśmy na be­to­nie pe­ro­nu.

16.6.1940

Po be­to­no­wej nocy wsta­liśmy już o piątej rano. H., który dotąd kie­ro­wał grupą, nie zja­wił się już w Bo­ur­ges. Koło dzie­wiątej rano roz­poczęliśmy szturm do pociągu to­wa­ro­we­go. Wa­go­ny były już pełne ko­biet i dzie­ci. Ro­bert i ja zna­leźliśmy jesz­cze dwa miej­sca tuż przy drzwiach. Sie­dzie­liśmy ze zwie­szo­ny­mi na zewnątrz no­ga­mi. Ścisk w wa­go­nie wy­ni­kał z bez­den­nie głupie­go roz­sta­wie­nia bagaży. Chcie­liśmy zro­bić porządek, ale mowy o tym nie było. Pod­pa­ry­ski lu­dek oka­zał się nie­prze­jed­na­ny. Jakiś spa­ra­liżowa­ny sta­ru­szek na wózku zaczął wy­grażać Ro­bertowi laską. Nikt ni­ko­mu nie chciał pomóc. Kie­dy jed­nej z ko­biet przy­niosłem flaszkę wody, wy­darła mi ją z rąk i spoj­rzała jak na wro­ga. Pociąg ru­szył, je­cha­liśmy do Mon­tluçon. Za­raz za Bo­ur­ges stanęliśmy. Nad­le­ciał nie­miec­ki sa­mo­lot, ale nie strze­lał. Zno­wu ru­szyliśmy. Dzień upal­ny, w wa­go­nie smród. Sta­ru­szek zaczął się nie­cier­pli­wić. Widząc, że na sta­cjach lu­dzie wy­sia­dają i kładą się na tra­wie, chciał ko­niecz­nie wysiąść i pren­dre un peu d’air10. Po­tem do­stał na­pa­du szału, klął i okładał laską wszyst­kich wokoło. Córka zaczęła płakać i krzy­czeć, że zwa­rio­wał, zro­bił się rwe­tes. Opo­wie­działa całemu wa­go­no­wi, co ona dla swe­go ojca zro­biła, a sta­ry klął, że Bo­sze już są tu, że Fran­cja nie jest już Francją, a po pro­stu gównem – w su­mie bar­dzo do rze­czy i wca­le nie po wa­riac­ku. Vi­vent les fous11 – po­wie­działem do Ro­ber­ta.

Nie­bo za­chmu­rzyło się i zaczął padać deszcz. Piliśmy wstrętne, zatęchłe białe wino, bo w Bo­ur­ges in­ne­go już nie do­sta­liśmy. Zaschło mi w gar­dle, zga­ga paliła i le­d­wie trzy­małem się na no­gach. Pod wieczór do­je­cha­liśmy do Mon­tluçon. Ze­bra­liśmy gra­ty i na mia­sto, po­mi­mo iż większość twier­dziła, że je­dzie­my da­lej. Ani mi się śniło. W mieście udało nam się wresz­cie zjeść nor­malną ko­lację z zupą i mięsem. Po­tem rozgląda­nie się za ja­kimś noc­le­giem. Do jed­ne­go z kin wnoszą sno­py sia­na. Wcho­dzi­my do środ­ka – luk­sus. Miękkie fo­te­le, dużo miej­sca, można so­bie przy­nieść słomy. Tyl­ko nie ro­zu­miem, dla­cze­go nie mają puścić ja­kie­goś fil­mu. Byłoby wspa­nia­le leżeć na snop­ku i oglądać Mar­lenę. Od razu wróciliśmy na dwo­rzec po rze­czy. Tam oka­zało się, że część na­szej gru­py po­je­chała już jed­nym pociągiem, a dru­ga część, nie mogąc wy­wal­czyć miejsc, go­to­wała się do in­ne­go pociągu, którego jesz­cze nie było. Spoj­rzałem na Ro­ber­ta, po­stu­kałem pal­cem w czoło i za­braw­szy ro­wer i bagaż, po­szliśmy do kina. Złożyliśmy gra­ty w ki­nie, od­da­li pod opiekę ja­kie­goś drze­miącego na snop­ku ucieki­niera i po­szliśmy do mia­sta.

W mieście pełno woj­ska i uchodźców. Siedzą w bi­strach, piją wino i kawę i dys­ku­tują. Wie­czo­rem ga­ze­ta na­ro­biła ru­chu, bo zmie­nił się rząd fran­cu­ski, wy­ewa­ku­owa­ny do Bor­de­aux. Rey­naud podał się do dy­mi­sji, na jego miej­sce wszedł Pétain, wi­ce­pre­mie­rem zo­stał Wey­gand – pra­wie cały rząd woj­sko­wy. Na wszyst­kich twa­rzach widać obawę, czy przy­pad­kiem nie ozna­cza to pro­jektów obro­ny do upadłego. Ale tym­cza­sem Niem­cy prze­szli już w kil­ku miej­scach Lo­ire. To już ko­niec.

Z cie­ka­wości po­szliśmy na dwo­rzec. Już i dru­ga gru­pa od­je­chała. Ale w chwilę po­tem zja­wiło się dwóch ro­bot­ników. Ta­dzio wziął mnie na stronę i wręcz oświad­czył, że umyślnie spóźnił się na pociąg, bo już nie mógł wy­trzy­mać. Za­pro­wa­dzi­liśmy ich do kina, a po­tem jesz­cze wy­szli. Nie wiem, co mi strze­liło do głowy, ale widząc ja­kieś dwie porządnie ubra­ne ko­bie­ty, pod­szedłem do nich i za­py­tałem, czy nie wiedzą, gdzie można by tu prze­no­co­wać. Jed­na z nich z miej­sca od­po­wie­działa, że u niej. Ro­bert mnie trącił, ale po­sta­no­wiłem brnąć da­lej. Po­szliśmy ra­zem z nią. W ja­kiejś cia­snej ulicz­ce wpro­wa­dziła nas w ko­ry­tarz, po­tem na podwórze, a w końcu do wo­zow­ni. Na zie­mi słoma, jakiś sta­ry dy­wan, przy­niosła nam koc, wia­dro wody do my­cia. To naj­ważniej­sze. Wróciliśmy do kina, przy­nieśli część rze­czy i spać.

17.6.1940

Wsta­liśmy o dzie­wiątej. Ma­da­me zro­biła nam gorącej kawy i po­zwo­liła wypić śnia­da­nie w kuch­ni. Z za­wo­du kraw­co­wa. Ma sklep z gar­de­robą damską, mąż ma sklep z ra­dia­mi i obec­nie jest na fron­cie. Oby­dwa skle­py za­mknięte. Właśnie dziś rano te­le­fo­no­wał do niej, że jest zdrów i ma się do­brze, cofa się ra­zem z woj­skiem obok Mon­tluçon. Mówiła nam, że to wszyst­ko jest okrop­ne, że pew­nie lada dzień Fran­cja po­pro­si o za­wie­sze­nie bro­ni, ale co robić, grunt, żeby mąż wrócił. I żeby mo­gli być zno­wu ra­zem. Pew­nie miała rację.

Na dwor­cu do­wie­dzie­liśmy się, że już żadne pociągi nie od­chodzą. Było południe. Przed ja­kimś bi­strem stał tłum lu­dzi i z wewnątrz do­la­ty­wały dźwięki ra­dia. Mar­sy­lian­ka. Po­de­szliśmy. Zacząłem się pytać, o co cho­dzi. Zo­ba­czyłem zapłaka­ne twa­rze ko­biet i posępne mężczyzn. W końcu jakiś młody ro­bot­nik po­wie­dział mi to­nem obojętnym: „Fran­cja pro­si Hi­tle­ra o za­wie­sze­nie bro­ni”. Mar­sy­lian­ka kończyła się i jesz­cze raz po­wta­rzała się dru­ga część. Mimo woli po­wta­rzałem w myśli słowa for­mez vos ba­ta­il­lons – mar­chons, mar­chons12, a równo­cześnie uświa­do­miłem so­bie śmiesz­ność tych słów w ze­sta­wie­niu z sy­tu­acją. Fran­cja pro­si o pokój. Miałem ochotę płakać, a uśmie­chałem się iro­nicz­nie, szepcząc za­miast mar­chons – fuy­ons13. Złapałem Ro­ber­ta za rękaw i po­wie­działem: „Zażądali po­ko­ju – ko­niec”. Obok nas prze­cho­dziły zapłaka­ne ko­bie­ty, a uli­ca­mi pędziły sa­mo­cho­dy wypełnio­ne ob­szar­pa­nym woj­skiem.

Ochłonęliśmy. Co robić? W tym mo­men­cie pod­szedł do nas Ta­dzio, uśmiech­nięty i ura­do­wa­ny, że w końcu nas spo­tkał. Ta­dzia za­wsze lubiłem. Z za­wo­du szo­fer, uro­dził się w War­sza­wie, skąd wywiózł bo­gatą przeszłość taksówko­wo-au­to­bu­sową i wspa­niały język. Ta­dzio te­raz stał, spoglądał na jadące sa­mo­cho­dy, splu­wał, i wresz­cie su­cho stwier­dził: „Trze­ba stąd ko­niecz­nie odpłynąć da­lej, a po­tem zo­ba­czy­my”. Zaczęliśmy się za­sta­na­wiać, jak to zro­bić. Pociągi już nie od­chodzą, iść na pie­chotę nie ma sen­su. Ta­dzio skręcał mo­zol­nie pa­pie­ro­sa, czy­li „spi­ro­che­ta”, i wresz­cie oświad­czył, że naj­le­piej kupić ro­we­ry.

Zde­cy­do­wałem się w jed­nej chwi­li. Po długich po­szu­ki­wa­niach zna­leźliśmy sklep. Używa­nych już nie było, tyl­ko nowe. Ta­dzio kupił so­bie półwyścigówkę za 630 franków, ja do­sko­nałą szosówkę za 715 franków. W skle­pie ogarnęła mnie zupełnie dzi­ka i bez­sil­na wściekłość. Dla­cze­go ten wspa­niały kraj, w którym nowy ro­wer kosz­tu­je jedną trze­cią prze­ciętne­go za­rob­ku ro­bot­ni­ka, dla­cze­go ten kraj biorą dia­bli? Ciągle od­czu­wam to jako de­fi­ni­tyw­ny ko­niec. To już chy­ba nie wróci. I może właśnie to uczu­cie, uczu­cie bez­gra­nicz­ne­go smut­ku, jest w tym wszyst­kim naj­gor­sze. Ro­bert pa­ku­je te­raz na­sze rze­czy. Oba­wiam się, że te ro­wery po­jadą ra­czej na nas, a nie my na nich.

18.6.1940

Wsta­liśmy rano koło siódmej. Nie­bo po­chmur­ne i deszcz wi­siał w po­wie­trzu. Niem­cy załatwi­li się już z Francją i nie po­trze­bują po­go­dy. Pol­ski wrze­sień i fran­cu­ski maj-czer­wiec były jed­na­ko­wo słonecz­ne i po­god­ne. Hi­tler­wet­ter14. Bied­na i nie­za­sob­na Pol­ska i wiel­ka i bo­ga­ta Fran­cja bro­niły się jed­na­ko długo. My i obcy uważali naszą obronę za skan­dal. Obro­na fran­cu­ska na tym tle jest po pro­stu kry­mi­nałem. My chcie­liśmy się bro­nić, ale nie mie­liśmy czym. Oni mie­li czym i nie chcie­li się bro­nić. Je­stem cie­ka­wy, czy Fran­cja po­tra­fi dźwignąć się z tego cio­su. Ciągłe myśli, które mnie nur­tują od wczo­raj.

Wy­do­sta­nie się z Mon­tluęon było sztuczką cyr­kową. Kil­ka do­brych ki­lo­metrów mu­sie­liśmy pro­wa­dzić ro­we­ry i prze­py­chać się w zbi­tej ma­sie sa­mo­chodów, dział, ciągników i czołgów. Mie­li – mie­li tego żela­stwa. Da­lej było luźniej i można było je­chać. Zaczął padać deszcz. Przy ja­kimś sa­mo­chodzie ciężaro­wym stała gru­pa żołnie­rzy. Za­trzy­ma­li nas i za­pro­si­li na rum. Mie­li go kil­ka be­czek i po­ili nim wszyst­kich po dro­dze. Ta­dzio wypił po­da­ne mu pół szklan­ki dusz­kiem, splunął i zwrócił ją z do­dat­kiem ja­kichś zupełnie nie­sa­mo­wi­tych przy­miot­ników pod ad­re­sem żabo­jadów. Je­dzie­my w kie­run­ku Bor­de­aux. Pod wieczór zjazd w do­linę Creu­se. Wieczór za­pa­dał chłodny. Leżałem na kie­row­ni­cy i brałem ostre wiraże, pokładając się całym ro­we­rem. Było coś upa­jającego w tej jeździe. W pew­nej chwi­li naj­wy­raźniej po­czułem, że wszyst­ko prze­sta­je mnie ob­cho­dzić. Te­raz, kie­dy to piszę, czuję, że pękło coś we mnie. Może nastąpiło ze­rwa­nie z przeszłością. Na­resz­cie. Je­stem wol­ny w tym za­mie­sza­niu. Może na­wet ze­rwałem z sa­mym sobą. Wspa­nia­le. Roz­pie­ra mnie. Żal? Za czym, do diabła? Za tam­tym życiem? To był kosz­mar, bez­u­stan­ne du­sze­nie się. Kosz­mar lat gim­na­zjal­nych, kosz­mar tego życia, do którego przy­kra­wałem się, nie mogąc się nig­dy spo­tkać z sa­mym sobą. Roz­ma­wiałem z sobą po­przez in­nych. I to po­przez kogo? Po­przez co? Cho­le­ra!

Na dnie do­li­ny jakiś dro­go­wskaz mówił o wsi o 1500 metrów stąd z do­pi­skiem: „Kościół z XII wie­ku i most rzym­ski”. Bez na­mysłu skręciłem. Trze­ba zwie­dzić. Pro­boszcz romańskie­go klej­no­tu umieścił nas w ja­kimś domu na sien­ni­kach. Po zje­dze­niu cze­goś wy­szedłem. Nad wil­got­ny­mi łąkami uno­siła się mgła, grały świersz­cze i świe­cił księżyc. Wszedłem na most. Ogarnęło mnie wzru­sze­nie. Prze­wra­całem w myślach kart­ki re­aliów Terlikowskie­go (nud­ne toto było) i pa­trzyłem na okrągłe, wąskie luki z sza­re­go ka­mie­nia. Przy wjeździe reszt­ki głazów tej dro­gi, po której to­czyły się wozy i ma­sze­ro­wały ciężkim kro­kiem le­gio­ny rzym­skie. Gal­lia est omnis di­vi­sa… Dla­cze­go wte­dy bro­ni­li się, po­mi­mo że ich sprzęt i tech­ni­ka były o tyle gor­sze od rzym­skich? Z od­ległej dro­gi do­la­ty­wał bez­u­stan­ny ryk mo­torów, a pod mo­stem ode­zwały się żaby. W mro­ku za­ma­ja­czyła krępa po­stać Ta­dzia. Za­pa­lił pa­pie­ro­sa. „Pa­nie B., nic się pan nie martw. Ju­tro szat­ku­jem da­lej. To aż przy­jem­nie ucie­kać po ta­kich dro­gach. Co cy­wi­li­za­cja, to cy­wi­li­za­cja – wszyst­ko jakoś gładziej idzie. Nie tak jak u nas. Ale że łap­ciu­chy z nich p… to praw­da”. Jest ci­sza. Ro­bert i Ta­dzio głośno od­dy­chają, świe­ca pry­ska.

19.6.1940

Po­go­da się po­pra­wiła. Od rana słońce i gorąco. Na śnia­da­nie gorąca kawa z mle­kiem. O dzie­siątej w kie­run­ku na Guéret. Słońce paliło już bez­li­tośnie, ale szo­sa wy­sa­dza­na pla­ta­na­mi i je­dzie się jak w al­ta­nie. Po półto­rej go­dzi­ny dojeżdżamy do Guéret. Na dro­dze lu­dzie z tacz­ka­mi, zno­wu ogłupia­li, z wózka­mi dzie­cin­ny­mi, idący w od­wrot­nym kie­run­ku. Nie można się było od nich nic do­wie­dzieć. Otępia­li. Je­dzie­my da­lej. Wpa­da­my na przed­mieście. Tu do­wia­du­je­my się, że przed go­dziną było bom­bar­do­wa­nie. W mieście pełno woj­ska, ry­nek za­pcha­ny sa­mo­cho­da­mi, działami. Ja­kieś dwa domy do­pa­lają się, a na środ­ku dro­gi lej od bom­by i szkie­le­ty spa­lo­nych sa­mo­chodów. Ta­dzio rozglądnął się i stwier­dził rze­czo­wo: „Trze­ba stąd ko­niecz­nie spłynąć, bo s… wrócą. Ja ich znam: do wie­czo­ra nie dadzą spo­ko­ju; do­pie­ro po szóstej mają fa­je­rant”. Nie szu­ka­liśmy już nic do pi­cia. Prze­py­cha­my się pomiędzy set­ka­mi sa­mo­chodów. Od­naj­du­je­my drogę na Sa­int-Sul­pi­ce. Upał. Za Guéret po­sta­no­wi­liśmy zjeść obiad. Chcie­liśmy przy­siąść koło przy­drożnego bi­stra, tuż przy dro­dze, ale Ta­dzio nie po­zwo­lił. „Ja chcę spo­koj­nie jeść”. Odciągnął nas od szo­sy, w pola. Za­bra­liśmy się do otwie­ra­nia pu­szek z pasz­te­tem i sar­dyn­ka­mi, na­sma­ro­wa­liśmy so­bie chleb, gdy na­gle za­czy­na coś war­czeć. Ta­dzio wstał, wy­szedł spod drze­wa i wrzasnął: „Idą sk… tu­taj… raz, dwa, pięć, osiem, dzie­sięć”. Zo­sta­wi­liśmy je­dze­nie w tra­wie i bie­giem pod drze­wa, do płyt­kie­go rowu przy łące. W Guéret łomot, zrzu­ci­li bom­by. Po­tem trzask ka­ra­binów ma­szy­no­wych. Ta­dzio krzyknął: „Rąbią z ka­ra­binów, niech ich wy­rok spo­tka”. Sa­mo­lo­ty były nad nami. Spłasz­czyłem się w ro­wie jak pa­pie­rek, ale odwróciłem głowę, żeby po­pa­trzeć. Prze­ciągły gwizd tuż, tuż, huk. Szarpnęło po­wie­trzem. Trzask ka­ra­binów ma­szy­no­wych. Sie­kli po szo­sie. „Włoskie ma­szy­ny – Fiat B.R.20” – mówię do Ta­dzia. Ta­dzio klnie. Wra­ca­my do je­dze­nia. Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach zno­wu war­kot. Szli nad Guéret i bom­bar­do­wa­li za­ja­dle. Po­tem zno­wu prze­szli nad nami, siekąc po szo­sie z ka­ra­binów ma­szy­no­wych. Leżałem w ro­wie i bałem się. Po tym na­lo­cie dokończy­liśmy szyb­ko je­dze­nie i jaz­da da­lej od tego za­po­wie­trzo­ne­go miej­sca. Bom­ba spadła nie­mal w to samo miej­sce, gdzie chcie­liśmy usiąść. Z bi­stra wy­le­ciały wszyst­kie szy­by i po­spa­dało trochę dachówek, na dro­dze leżały gałęzie, a na pro­gu bi­stra leżał skrwa­wio­ny trup ja­kie­goś człowie­ka. Pomyślałem so­bie tyl­ko: „Grunt, że to nie ja”. O kilkadzie­siąt metrów da­lej, przy bocz­nej dróżce, stały dwie bu­tel­ki wina. Ktoś je zo­sta­wił i uciekł. Ta­dzio za­brał je ze sobą. Pa­trzy­my te­raz bar­dziej w nie­bo niż na drogę. Uje­cha­liśmy może z 10 km i zno­wu ich dia­bli nada­li. Ta sama dzie­siątka. Obok nas je­dzie spo­koj­nie sa­mochód. Za­mknięci w li­mu­zy­nie nic nie słyszą. Da­je­my im zna­ki. Stają i rzu­cają się jak sza­le­ni w pole. Dziec­ko zo­sta­wili w sa­mo­chodzie. Wziąłem chłopczy­ka na ręce, prze­niosłem przez płot do sadu obok szo­sy i przy­kucnąłem w ro­wie. Bied­ne dziec­ko trzęsło się i z oczu ciekły mu łzy. Już na­wet nie mógł głośno płakać – po pro­stu lało mu się z oczu. Przy­tu­liłem go do sie­bie i uspo­ka­jałem, myśląc so­bie, że sam też boję się strasz­li­wie. Ta­dzio skądś krzyknął: „Idą bo­kiem!”. Pocałowałem chłopczy­ka i od­niosłem do sa­mo­chodu. Mat­ka była tak wy­stra­szo­na, że za­po­mniała o nim. Tulił się te­raz do niej i płakał w mil­cze­niu. La pro­cha­ine fois ne l’oubliez pas15, po­wie­działem, wyłado­wując całą złość za mój własny strach. Ona pew­nie pomyślała, że ja je­stem bar­dzo odważny.

Ta­dzio spoj­rzał na ze­ga­rek, zo­ba­czył, że już po siódmej: „Można spo­koj­nie je­chać, już po fa­je­ran­cie. Te­raz wylądują, uchleją się, mor­dy za­szar­gają, a ju­tro aba­rot. Gdzie ta potęga Fran­cuzów? La­tają jak u nas”. Ma rację. Pełno woj­ska wokoło, pełno działek prze­ciw­lot­ni­czych i ka­ra­binów ma­szy­no­wych i nic; nikt się nie ode­zwał. Koło dzie­wiątej zje­chałem z dro­gi w po­szu­ki­wa­niu noc­le­gu. Zna­lazłem fermę. Wszy­scy byli przy ko­la­cji. Pa­tron chętnie zgo­dził się na nasz noc­leg w sto­do­le. Poczęsto­wa­li nas zupą i wi­nem. Po ko­la­cji za­grze­bałem się w sia­nie. Ter­ka­nie świersz­czy i kum­ka­nie żab. Już w piżamie wy­szedłem jesz­cze i usiadłem na ka­mie­niach przy stud­ni. Rosa osia­dała i pa­pie­ros za­wilgł. Już późno w nocy przyszło spać do sto­doły dwóch ro­bot­ników z Paryża. Wyje­chali o dzień później od nas. Mówili, że przez ra­dio ogłoszo­no, iż kto­kol­wiek w wie­ku po­bo­ro­wym nie opuści Paryża trzy­na­ste­go czerw­ca do dwu­na­stej w nocy, po­trak­to­wa­ny zo­sta­nie jako de­zer­ter. Kie­dy i przez kogo? Po­dob­no z prze­cho­wal­ni bagażów na Gare du Nord roz­da­no lu­dziom około 6000 ro­werów, by­le­by mie­li czym wyje­chać.

20.6.1940

Wy­je­cha­liśmy późno, bo Ro­bert rano upra­wia ta­kie ablu­cje, czysz­cze­nia, pa­ko­wa­nia swo­ich rze­czy, że nie możemy wy­je­chać przed dzie­siątą. Po­dob­no Niem­cy idą ciągle naprzód, ale są dość da­le­ko za nami. Ro­bert twier­dzi, że nie należy się spie­szyć. W południe prze­je­cha­liśmy przez Sa­int-Sul­pi­ce. Mia­stecz­ko położone w do­li­nie, oto­czo­ne górami. Upał tro­pi­kal­ny. Z ku­pio­nej tam ga­ze­ty wy­ni­ka, że ro­ko­wa­nia o za­wie­sze­nie bro­ni są w toku, ale do chwi­li de­fi­ni­tyw­ne­go pod­pi­sa­nia tego aktu łaski Niem­cy będą szli da­lej i wal­ki trwają nadal. Ja­kie wal­ki? Li­nia Ma­gi­no­ta oto­czo­na. Dwie dy­wi­zje pol­skie, które pod ko­niec weszły do ak­cji, od­ma­wiają wszędzie co­fa­nia się i biją się po bo­ha­ter­sku. Część jed­nej dy­wi­zji zo­stała po­dob­no wy­bi­ta, osłaniając odwrót wojsk i ucie­ki­nierów fran­cu­skich w kie­run­ku Szwaj­ca­rii. Piszą, że nasi rzu­ca­li się z bu­tel­ka­mi ben­zy­ny na czołgi. To już trochę le­piej niż z ka­wa­le­rią, ale jesz­cze źle, jeżeli to praw­da. Nie – je­steśmy bez kon­ku­ren­cji. Rząd fran­cu­ski jest w Bor­de­aux. O dru­giej wleźliśmy w las i prze­spa­li do szóstej. Ta­dzio śpie­wa krwa­we tan­ga i klnie, bo górzy­sto. Już o zmro­ku znaj­duję fermę. Je­stem prze­wod­ni­kiem, na­daję tem­po i wy­szu­kuję kwa­te­ry. Przyj­mują nas z wy­la­niem. Są aż czte­ry młode dziewczęta. Jemy ko­lację z na­szych za­pasów przy sto­le go­spo­da­rzy i ja ga­dam za wszyst­kich. Dziewczęta przyglądają się nam z cie­ka­wością, a jed­na z nich zna parę słów po pol­sku. Ta­dzio przy­mi­la się do niej i ple­cie głupstwa. Po­tem do mnie: „Pa­nie B… – zo­staję na sznur­ku – za nią pójdę. Dziewczę cud, pal­ce lizać, nóżki mo­czyć. W sam raz na wia­tra­czek”. Je­steśmy zmęcze­ni. Wyleźliśmy po dra­bi­nie na sia­no. Pod nami słychać było dźwięk łańcuchów i żucie krów. Ci­sza. Za­pach mle­ka i gno­ju. W ciem­ności błysnął świętojański ro­ba­czek, zie­lon­ka­wy pyłek. Noc bez księżyca, ale ja­sna od gwiazd. Cu­dow­nie.

21.6.1940

Śnia­da­nie, my­cie, go­le­nie. Je­dzie­my ciągle w kie­run­ku Li­mo­ges. Bez mapy trud­no to idzie. Nig­dzie nie można kupić mapy, bo wszyst­kie roz­ku­pi­li. Koło pierw­szej dojeżdżamy do Li­mo­ges. Nie wpusz­czają do mia­sta. Zsia­dam z ro­we­ru i po dłuższym wykładzie wpusz­czają tyl­ko mnie. Zo­sta­wiam ro­wer i idę na pie­chotę. W środ­ku mia­sta łapie mnie ule­wa. Prze­cze­kuję w bra­mie i idę na dwo­rzec. Dwo­rzec też za­mknięty i do­pie­ro po dłuższym ga­da­niu do­pusz­czają mnie do ko­mi­sa­rza woj­sko­we­go. Py­tam o naszą grupę. Nic nie wie. Wra­cam. Na­sze za­pa­sy kończą się i szu­kam je­dze­nia. O chleb wszędzie trud­no. Nie ma kon­fi­tur, kon­serw mięsnych, skle­py pu­ste. Łażę. Wresz­cie do­staję kiełbasy i kil­ka pu­szek pasz­te­tu, ba­na­ny i po­ma­rańcze. Także mapę Fran­cji, wy­daną przez „l’Auto” w cza­sie Tour de Fran­ce w 1936 roku. Jakiś księgarz miał stos tej ma­ku­la­tu­ry i sprze­da­wał te­raz po fran­ku sztu­ka. Szło jak woda. Zna­lazłem także jakiś sa­mot­ny tom ko­re­spon­den­cji By­ro­na i kupiłem za 50 cen­timów. Oka­zja. Zje­dliśmy obiad na dro­dze, po­tem na An­go­ule­me, 84 km. Ta­dzio je­dzie te­raz obok mnie i opo­wia­da: „Pa­nie B., mnie wszyst­kie kur­wy z Ga­stro­no­mii i z Café Clu­bu znały na pamięć. Jak taka do­rwała gościa z uszar­ga­nym py­skiem, to go brzdęk w moje taksówkie, tam go robiła, forsę wszystką za­brała, co miał, fa­ce­ta wy­sa­dzała, mnie dwa­dzieścia złotych na ser­dusz­ko i prysk”. W tym mo­men­cie dwóch lu­dzi idących drogą zaczęło za nami wy­ma­chi­wać i wołać. Dwaj Po­la­cy emi­gran­ci. Usłysze­li nie­po­ka­laną pol­sz­czyznę Ta­dzia i za­trzy­ma­li nas.

„Wy skąd?” – „Z obo­zu woj­sko­we­go w Bre­ta­nii”. Zmo­bi­li­zo­wa­li ich, a trzy dni temu, w nocy, po­wie­dzie­li ra­tuj się kto może. Ofi­ce­ro­wie ucie­kli sa­mo­cho­da­mi do portów i jaz­da do An­glii; żołnie­rzy też po­dob­no trochę wy­je­chało, głównie tych z Pol­ski. Co z Jaśkiem? Jak to do­brze, że mnie nie chcie­li wziąć do tego woj­ska. Spa­nie na fer­mie, tym ra­zem w słomie.

22.6.1940

Rano padał deszcz. Spa­liśmy. Wy­je­cha­liśmy do­pie­ro koło dru­giej. Prze­lot­ne desz­cze. Prze­mo­kliśmy zupełnie. Wleźliśmy zno­wu w tłum co­fającego się woj­ska. Je­cha­li na wa­ria­ta. Na dro­dze co krok wywrócone sa­mo­cho­dy. Ta­dzio spoglądał i klął. As­falt śli­ski i za­gli­nio­ny. Sto­no­ga połamałaby na tym wszyst­kie nogi. Po trzy­dzie­stu ki­lo­me­trach dałem spokój. Zna­lazłem fermę. Kupa słomy pod da­chem, osłonięta tyl­ko z dwóch stron. Przy ko­la­cji to­wa­rzy­szyły nam koty i psy, deszcz mżył, z dro­gi do­la­ty­wał bez­u­stan­ny war­kot, zgrzyt i zachłysty­wa­nie się mo­torów, dar­tych bez litości; sen­ność; spokój.

23.6.1940

„Mar­ne wa­ka­cje, se­zon się nie udał” – po­wia­da Ta­dzio. Ro­bert opo­wia­da nam cuda o słońcu południo­wej Fran­cji, o Mo­rzu Śródziem­nym. Tym­cza­sem ta­pla­my się w błocie na as­fal­to­wych szo­sach za­chod­nie­go krańca Mas­sif Cen­tral. Zbliżamy się do An­go­ule­me. Nie pusz­czają, ob­jazd, błądzi­my po bocz­nych dro­gach. Już w nocy znaj­du­je­my ma­lutką i ubogą fermę. Kończą ko­lację i są uprzej­mi. Pa­tron pro­wa­dzi nas na sia­no. W dużej mi­sce na sto­le widzę sałatę zie­loną. List­ki ocie­kają oliwą i jest to tak ape­tycz­ne, że nie wy­trzy­muję: „Czy można kupić sałatę?”. Pa­tronka od razu wsta­je i po­wia­da, że przyrządzi nam dwie główki. Wyszła i po chwi­li wniosła całą mied­nicę sałaty. Zja­da­my w mgnie­niu oka, za­gry­zając chle­bem z pasz­te­tem. Cu­dow­ne te noce na sia­nie, wśród mo­no­ton­ne­go plu­sku desz­czu.

24.6.1940

Rano zno­wu deszcz. Pa­tron­ka przy­niosła nam pół wia­dra mle­ka na śnia­da­nie. Za­le­wa­my się mle­kiem, leżę i piszę. Deszcz leje. Po­tem jem cze­ko­ladę, palę, usy­piam, budzę się, gryzę cze­ko­ladę i drze­mię. Koło czwar­tej po południu włazi do nas po dra­bi­nie pa­tron, coś tam ga­wo­rzy i na­gle spo­koj­nie mówi: „Niem­cy są już stąd o 12 km – zajęli An­go­ule­me”. Przy­najm­niej do­wie­dzie­liśmy się, że An­go­ule­me jest stąd o 12 km. Sko­czy­liśmy do ro­werów. Bocz­ny­mi dro­ga­mi wje­cha­liśmy na szosę do Pe­ri­gu­eux. Po­sta­no­wi­liśmy już te­raz je­chać na południe. Po półto­rej go­dzi­ny jaz­dy Ma­reu­il. Po dro­dze wleźliśmy zno­wu w sam śro­dek woj­ska. Widać było, że cofały się nie tyły, lecz pierw­sza li­nia – woj­sko fron­to­we. Ścisk i wrzask, ciężarówki, ciągni­ki, czołgi, działa.

Za­to­ry i wszyst­ko sta­je. Jadąc na ro­we­rach, uda­wało nam się prze­cisnąć i dojeżdżać do czoła ko­lum­ny. Je­dzie­my i zno­wu za­tor. Ofi­ce­ro­wie bie­gają wokoło i klną, 15-cen­ty­me­tro­we działa, ze­pchnięte na brzeg dro­gi, ob­su­wają się do rowów, krzy­ki. Do­ka­zując cyr­ko­wych sztuk, dojeżdżamy do przo­du. Czte­ry sa­mo­cho­dy ciężaro­we stoją i żołnie­rze nie chcą je­chać, bo nie wiedzą, co się stało z ich sa­mo­cho­dem apro­wi­za­cyj­nym. Do­pie­ro jakiś łącznik na mo­to­cy­klu podje­chał i gdy po­wie­dział, że żar­cie je­dzie o ki­lo­metr stąd, ru­szy­li. Za go­dzinę to samo. Działa 15-cen­ty­me­tro­we chciały wy­minąć stojącą w miej­scu ko­lumnę i wszyst­kie po­ob­su­wały się do rowów. To, co się tam działo, trud­no opi­sać. Piekło. Prze­dzie­ra­my się i po kil­ku ki­lo­metrach od­kry­wa­my sie­lankę. Czoło ko­lum­ny sie­dzi na skra­ju la­sku, roz­sta­wio­no stoły i krzesła (wieźli to ze sobą) i ko­la­cja od­cho­dzi naj­spo­koj­niej w świe­cie. Gar­den par­ty. Z mu­zyką. Pa­te­fon gra, ru­bi­no­we bu­tel­ki wina na stołach i wesoło. Mam jesz­cze ciągle w uszach kwik wyprzęga­nych koni, zgiełk, szczęk. Ta­dzio spoglądał, splunął i stwier­dził: „Słaba łączność w tym ich­nim woj­sku”.

Jakże in­a­czej przed­sta­wia się naród w cza­sie po­ko­ju i w cza­sie woj­ny. Woj­na jest dla na­ro­du jak rzu­ce­nie mo­ne­ty na mar­mu­rową płytkę; i choć nie­na­widzę woj­ny, to wy­da­je mi się, że trud­no o lep­szy pro­bierz. Przy­po­mi­nam so­bie, co myślałem o Fran­cji z daw­nych lat. Dziś zro­zu­miałem jed­no; ce­chy, które są cza­rujące w cza­sie po­ko­ju, które ceni się wy­so­ko – te ce­chy fran­cu­skie są zgub­ne w tej epo­ce. W cza­sie po­ko­ju za­po­mnie­li o woj­nie, w cza­sie woj­ny nie po­tra­fi­li za­po­mnieć o po­ko­ju. Było już sza­ro, gdy wje­cha­liśmy do ja­kie­goś mia­stecz­ka. Uli­ce za­pcha­ne woj­skiem, przed do­ma­mi pełno lu­dzi. Jakiś mężczy­zna kiwał ręką do żołnie­rzy i krzy­czał radośnie: C’est signé, c’est signé!16. Pod­szedłem do nie­go. Z ożywie­niem, jak o ja­kimś bar­dzo pomyślnym wy­da­rze­niu, opo­wie­dział mi o pod­pi­sa­niu za­wie­sze­nia bro­ni z Niem­ca­mi i z Włocha­mi. Ak­cja wo­jen­na ma ustać o go­dzi­nie 1.35 w nocy. Tym­cza­sem uli­ca­mi da­lej ciągnęły sa­mo­cho­dy i woj­sko. Wia­do­mość o za­wie­sze­niu bro­ni ro­zeszła się w mgnie­niu oka. Za­pa­no­wał nastrój ra­do­sne­go pod­nie­ce­nia. Lud­ność mia­stecz­ka sie­działa w oknach lub stała w drzwiach i kiwała z uśmie­chem rękami do żołnie­rzy. Oni je­cha­li ze śpie­wem, z har­mo­nij­ka­mi w ustach. Za­wie­sze­nie bro­ni jak­by ich wy­pro­sto­wało, ubuńczucz­niło. Miałem wrażenie, jak­by w jed­nej chwi­li po­czu­li się roz­grze­sze­ni. Bo­ha­te­ro­wie, którzy do końca wypełnili swój obo­wiązek. W mia­stecz­ku było święto. W bi­strach po­za­pa­la­ne światła, otwar­te sze­ro­ko drzwi, pi­ja­ty­ka i śpie­wy. I tyl­ko w sno­pach światła prze­su­wały się nadal czar­ne syl­wet­ki sa­mo­chodów, dział i bezład­nie idących żołnie­rzy.

Wy­je­cha­liśmy poza mia­sto szu­kać noc­le­gu. Ale wszędzie pełno woj­ska. Po­deszło do nas ja­kichś dwóch pi­ja­nych żołnie­rzy. Zaczęli pytać, kim je­steśmy. Tu stre­fa woj­sko­wa i cy­wi­le nie mają wstępu. Mówię, że je­steśmy Po­la­ka­mi. I wte­dy robią nam wykład: Ta cała woj­na jest z po­wo­du Pol­ski. Pol­ska, za­miast ugo­dzić się, wzięła stronę ka­pi­ta­listów i An­glii, a An­glia wciągnęła Francję. A zresztą tu jest wszyst­ko na­pi­sa­ne. Wyciąga jakąś zmiętą ulotkę. Chcę mu ją za­brać, ale on z upo­rem sta­ra się ją od­czy­tać na głos, choć jest już pra­wie ciem­no. Bełkoce coś o tru­stach między­na­ro­do­wych, o ka­pi­ta­listach, wresz­cie kon­klu­du­je z bra­wurą: Fini – nous som­mes trop in­tel­li­gents pour nous cas­ser la gu­eu­le…17 Ta­dzio odciąga mnie wściekły: „Co pan będzie z ciem­nia­ka­mi gadał. To samo co w Pol­sce. Niem­cy z jed­nej stro­ny, Sta­lin z dru­giej i po her­ba­cie. Tyl­ko do nas to mu­sie­li przyjść, bo na to ich pi­sa­nie naród był za głupi, a tu oni są «in­tel­li­gent», to bibuła wy­star­czy”.

Je­dzie­my da­lej już w zupełnych ciem­nościach. Świa­teł nie wol­no za­pa­lać i wszyst­ko kotłuje się w kom­plet­nej czer­ni. Je­dy­nie przy­drożne bi­stra bu­chają światłem, jak otwar­te pie­ce w hu­cie, wypełnio­ne po brze­gi pijącymi żołnie­rza­mi. Taka Sicz z „Ogniem i mie­czem”. Było już po dwu­na­stej w nocy, gdy za­grze­by­wa­liśmy się w sia­nie. W sto­do­le było elek­trycz­ne światło i od­kry­liśmy becz­ki z wi­nem. Ta­dzio spoj­rzał na ze­ga­rek i po­wie­dział: „Pa­nie B… – za piętnaście mi­nut szty­ki do po­chwy, w kozły broń i święto mo­rza”. Głowa mi pękała od bez­u­stan­ne­go wde­chi­wa­nia spa­lin na dro­dze i od war­ko­tu mo­torów.

25.6.1940

Po­go­da pod psem. Z roz­mo­wy z pa­tronką do­wie­działem się, że około 3 km stąd jest wiel­ka fer­ma i pałac. Właści­cie­lem jest Po­lak, bar­dzo bo­ga­ty, un mil­lion­na­ire18. Po­dob­no gro­ma­dzi­li się u nie­go ucie­ki­nie­rzy pol­scy i jesz­cze ktoś tam jest. Ura­dzi­liśmy, że war­to za­je­chać. Może uda się zjeść coś so­lid­niej­sze­go i cze­goś do­wie­dzieć. Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach wje­cha­liśmy w aleję, a w chwilę po­tem przed wiel­ki i za­pusz­czo­ny pałac. Kie­dyś mu­siała to być ślicz­na po­siadłość. Ogród, klom­by, fon­tan­na. Ta­dzio mówi do mnie: „Za­raz wyj­dzie or­dy­nat”. Za­py­ta­liśmy o pana Bu­dzyńskie­go. Po­wie­dzia­no nam, że jest przy ro­bo­cie. Zna­lazłem go w ogro­dzie za pałacem. Or­dy­nat i dzie­dzic na trzy­stu hek­ta­rach z pałacem oka­zał się zwy­czaj­nym chłopem z po­znańskie­go. Był w ko­szu­li, w po­dar­tych spodniach uwie­szo­nych na szel­kach z pętel­ka­mi z po­stron­ka, w zabłoco­nych bu­tach. Nosił ja­kieś de­ski i zbie­rał gałęzie. Do­wie­działem się po­tem, że przy­je­chał do Fran­cji jako górnik, zaczął sprze­da­wać wędli­ny, nosząc to­war w pudełku. Po­tem kupił ro­wer, po­tem wózek z ko­niem, po­tem sam zaczął robić wędli­ny, wresz­cie kupił fermę na północy, założył większą fa­bryczkę wędlin, następnie otwo­rzył wiel­ki sklep ko­lo­nial­ny, powiększył fa­brykę, za­ro­bił mi­lio­ny, kupił tu na południu tę po­siadłość i te­raz, musząc ucie­kać z północy, zje­chał do swo­ich włości w pięć sa­mo­chodów, uwożąc ze sobą trzy tony su­chych kiełbas i wędlin, szy­nek w pusz­kach i tak da­lej. Po­sta­wił krzyżyk na swo­im majątku na północy (war­tość pięć mi­lionów franków) i wesoło za­brał się do pra­cy tu­taj. Po­nie­waż zdołał wy­wieźć także kil­ka ma­szyn do wy­ro­bu wędlin, ma za­miar urządzić tu drugą fa­brykę, bydła ma tu na miej­scu trochę, początek jest, resz­ta pójdzie, „bo za dwa mie­siące Fran­cu­zy za­czną zdy­chać z głodu” – jak mi to sam po­wie­dział. Sam wszyst­kie­go dogląda, sam umie wszyst­ko zro­bić i sam się wszyst­kie­go chwy­ta. Przyjął nas uprzej­mie i z wielką god­nością. Opo­wie­dział nam, że jesz­cze ty­dzień temu był u nie­go cały kon­su­lat z Lil­le, ale na wieść o zbliżaniu się Niemców wszy­scy mężczyźni wy­je­cha­li i zo­stały tyl­ko żony. Poka­zał nam pa­wi­lon, w którym miesz­kały, i po­wie­dział: „Niech się te hra­bi­ny wami za­opie­kują. Cały dzień nic nie robią, pa­pie­ro­sy smalą – pol­skie pa­nie…”. Strasz­nie mi się po­do­bał. Hra­bi­nom oddał do dys­po­zy­cji cały pa­wi­lon z kuch­nią i ja­dal­nią. Spały w pałacu. Przyjęły nas życz­li­wie. Zro­biły nam od razu gorącej kawy z górą chle­ba, kiełbasą i mar­mo­ladą. Roz­ma­wia­liśmy o ostat­nich wy­pad­kach.

Z de­kla­ra­cji ra­dio­wej Péta­ina wy­ni­ka, że Fran­cu­zi w ogóle nie mie­li się czym bić. O pół mi­lio­na żołnie­rzy mniej niż w 1917 roku, nie mówiąc o nierówności w uzbro­je­niu. Pétain zwa­la winę na An­glików. Przysłali tyl­ko dzie­sięć dy­wi­zji. Te­raz An­gli­cy po­sta­no­wi­li się bić sami. De­pu­is la vic­to­ire, l’esprit de jo­uis­san­ce l’a em­porté sur l’esprit de sa­cri­fi­ce. On a re­ven­di­qué plus qu’on n’a se­rvi. On a vo­ulu épar­gner l’ef­fort; on ren­con­tre au­jo­urd’hui le mal­heur19. Na­resz­cie trochę praw­dy. Ale Pétain nie mówi wprost, że to było przy­czyną klęski. Nie. „Za mało dzie­ci, za mało bro­ni, za mało sprzy­mie­rzeńców, oto przy­czyny na­szej klęski”. Żeby nie ob­ra­zić. Poza tym wszyst­ko nor­mal­nie. Jean Pro­uvost zo­stał mia­no­wa­ny wy­so­kim ko­mi­sa­rzem pro­pa­gan­dy. Pro­pa­gan­dy cze­go?

Po ka­wie za­brałem się do ro­we­ru, bo trze­ba było coś na­pra­wić. Po­tem po­da­no obiad. Wspa­niały. Ob­jadłem się nie­możli­wie. Po obie­dzie pa­nie poszły położyć się, a ja, ko­rzy­stając z pral­ni, wy­prałem całą bie­liznę Ro­ber­ta i moją. Roz­wie­siłem na stry­chu w pałacu. Ko­la­cja był zno­wu wspa­niała, po czym sie­dzie­liśmy jesz­cze długo i roz­ma­wia­li z pa­nia­mi. W pol­skim dwo­rze na wa­ka­cjach. Po­wie­działem, że mam za­miar zo­stać dłużej i od­począć.

26.6.1940

Na śnia­da­nie dzban kawy z mle­kiem. Ob­ja­dam się na całego. Całe rano prze­cho­dziłem z dzie­dzi­cem, roz­ma­wiając. Jest wspa­niały.

Nikt nic nie wie i wo­bec tego de­cy­du­je­my się je­chać da­lej na południe. Fran­cu­zi z fa­bry­ki mówili mi jesz­cze w Sul­ly, że po­jadą naj­praw­do­po­dob­niej do Car­cas­son­ne. Nie mówiąc o pie­niądzach, które nam się jesz­cze należą, mnie ciągnie na południe. Dwa razy nie zda­rza się taka oka­zja. Po­sta­no­wiłem je­chać da­lej, prze­cze­kać, zo­ba­czyć, co da­lej, a po­tem wra­cać do Paryża. Tym­cza­sem kie­ru­nek na Tu­luzę.

Pa­nie troszczą się o nas jak sta­do ma­tek; obiad pi­ra­mi­dal­ny. Po południu pra­so­wałem. Przy­je­chał jakiś od­dział fran­cu­ski i roz­lo­ko­wał się w pałacu. Mie­li ze sobą gra­mo­fo­ny, gra­li, we­se­li­li się. Od ja­kie­goś pod­ofi­ce­ra wyłudziłem do­sko­nałą mapę dro­gową. Te­raz można będzie już je­chać z pla­nem. Z rozmów z żołnie­rza­mi wy­wnio­sko­wałem, że ta cała woj­na była spa­ce­rem Niemców po Fran­cji. Ten od­dział tu nie był nig­dy w wal­ce. Na wi­dok jed­ne­go sa­mo­cho­du pan­cer­ne­go (przez lor­netkę) – wia­li.

27.6.1940

Na­resz­cie zno­wu słońce. Po­sta­no­wi­liśmy zjeść obiad jesz­cze tu­taj i za­raz po obie­dzie je­chać da­lej. Od dzie­dzi­ca Bu­dzyńskie­go ku­pi­liśmy spo­ro su­chej kiełbasy i odświeżyli tym na­sze za­pa­sy. Zje­dliśmy zno­wu wspa­niały obiad. Przy pożegna­niu chciałem pa­niom zapłacić za na­sze utrzy­ma­nie, ale nie chciały nic wziąć. Muszę przy­znać, że jak na żony urzędników kon­su­lar­nych po­ziom wy­so­ki. Byłem mile zdzi­wio­ny. Około trze­ciej wyje­chaliśmy. Po dwóch go­dzi­nach Pe­ri­gu­eux. Pełno woj­ska i ucie­ki­nierów. Za­trzy­ma­liśmy się na chwilę, żeby zjeść pięć ki­lo­gramów brzo­skwiń, i da­lej. Ca­hors-Mon­tau­ban-To­ulo­use. „Ciach Mańkie w piach” – po­wie­dział Ta­dzio i po­szedł na pro­wadzącego w tem­pie wyści­go­wym. Dro­ga cu­dow­na, zie­lo­ne wzgórza po oby­dwu stro­nach, wieczór wol­no za­pa­da, chłód. Dar­liśmy jak sza­le­ni. Opa­no­wał nas południo­wy hu­mor. Noc­leg w ma­lut­kiej fer­mie. Wspa­niałe czer­wo­ne wino.

28.6.1940

Słońce, ośle­piające słońce, w dole wije się Ga­ron­na. Wde­chuję za­pach roz­grza­nych łąk i przy­my­kam oczy, bo wy­po­le­ro­wa­ny as­falt lśni jak lu­stro. De­ner­wują mnie mia­sta. Mi­jam je szyb­ko i z ulgą od­dy­cham przy wyjeździe. Wspa­niałe, zwierzęce uczu­cie roz­ko­szy, w której cała uwa­ga kon­cen­tru­je się na szyb­kości, dro­go­wska­zach, je­dze­niu i zna­le­zie­niu noc­le­gu. Mam wrażenie, że jesz­cze nig­dy w życiu nie miałem wszyst­kie­go do tego stop­nia, tak ab­so­lut­nie gdzieś – i pew­nie dla­te­go jest mi tak do­brze.

Czu­je­my, że wje­cha­liśmy w inny kraj, w inny kli­mat. Koło południa upał sta­je się nie do znie­sie­nia. Dro­ga jest z białego ka­mie­nia i jadę nie­mal z za­mkniętymi ocza­mi. Ta­dzio pod­jeżdża ciągle do mnie i gada. Gęba mu się nie za­my­ka. „Pa­nie Be – de­ner­wu­je się Ta­dzio – pan ciągle swo­je. Niem­cy i Niem­cy. Pan wi­dzi tyl­ko Niem­cy. Wca­le nie… Francję zro­bi­li tak samo do si­twy jak Polskę. Czy pan wie, że kie­dy Po­lak robił w fa­bry­ce za do­brze, to Fran­cuz po ci­chu roz­re­gu­lo­wy­wał ma­szynę? Ja pra­wie co­dzien­nie tra­ciłem czas na re­gu­lo­wa­nie au­to­ma­tu, bo mnie zna­li, że ja i do 700 za­pal­ników na go­dzinę od­sta­wiam, a jak do­brze szło, to i więcej. A oni mie­li na­kaz z par­tii: nie więcej jak 400. I jak tyl­ko mógł, to trza­skał na roz­re­gu­lo­wa­nej, żeby jak naj­więcej sztuk było do od­rzu­ce­nia. Pa­nie, szmelc spod au­to­matów szedł całymi skrzyn­ka­mi. Ile razy wi­działem w nocy, jak so­bie po­da­wa­li ja­kieś pa­pie­ry. Cho­wał do kie­sze­ni i za chwilę le­ciał do wy­chod­ka czy­tać”.

– Cze­mu pan mi o tym wcześniej nie mówił? – py­tam Ta­dzia.

– A co mo­gliście zro­bić? Nic. Za czym się ta si­twa nie roz­le­ci, to je­steśmy ugo­to­wa­ne z so­si­kiem na sza­ro.

Ta­dzio ma rację. Fran­cja, tak samo jak my, uległa strasz­li­we­mu na­po­ro­wi i mu­siała mu ulec. Fi­zycz­nie roz­bił ją Hi­tler, psy­chicz­nie rozłado­wał ko­mu­nizm. Czuję, że pe­wien roz­dział zo­stał za­mknięty. Fran­cja była do­gma­tem. Te­raz patrzę na nią i nie mam siły go od­rzu­cić.

Na ja­kimś skrzyżowa­niu, nie będąc pew­ny, która dro­ga pro­wa­dzi do Be­lves, wchodzę do jed­nej z ferm, aby za­py­tać o kie­ru­nek. Na tap­cza­nie leży jakiś mężczy­zna. Py­tam się go po fran­cu­sku. Spogląda na mnie chwilę i pyta po pol­sku: „Pan Po­lak?”. Oka­zało się, że dzierżawcą tej fer­my jest Po­lak. Za­pro­sił nas do środ­ka, po chwi­li zeszła się cała ro­dzi­na. Mężczy­zna, którego za­stałem, wchodząc, był zięciem go­spo­da­rza. Zmo­bi­li­zo­wa­ny do woj­ska pol­skie­go, zdążył uciec z Bre­ta­nii przed zajęciem jej przez Niemców. Opo­wie­dział to samo co ci dwaj Po­la­cy spo­tka­ni na dro­dze. Za­sie­dliśmy ra­zem do obia­du. My je­dliśmy na­sze je­dze­nie, oni swo­je, ale poczęsto­wa­li nas kwaśnym mle­kiem z kar­to­fla­mi. Na de­ser. Do­wie­działem się, że w tych oko­li­cach jest spo­ro Po­laków, którzy dzierżawią fer­my „na połowę”. Jest to sys­tem dzierżawy dosyć uciążliwy, ale po­wie­dzie­li mi, że można wyżyć. Fran­cu­zi ucie­kają od zie­mi do miast, fermę można łatwo do­stać, bo są oko­li­ce, gdzie całe wsie stoją opu­sto­szałe, a zie­mia leży odłogiem. Ta­dzio do mnie: „Bierz pan fermę – będę u pana pa­rob­kiem”. Około czwar­tej ru­szy­liśmy da­lej. Góry, ciężkie po­dejścia. Na­gle Be­lves, przy­cze­pio­ne do sto­ku stro­me­go wzgórza. Wąskie ulicz­ki lecące w dół na złama­nie kar­ku. W drzwiach domów i sklepów zasłony, wszyst­ko prze­sy­co­ne słońcem. Pędzi­liśmy na dół, po­tem na prze­ciw­stok – Be­lves w całości, góra ob­le­pio­na dom­ka­mi i spo­wi­ta w fe­sto­ny uli­czek. Dro­ga dnem roz­ległej do­li­ny, biały wia­dukt na tle zie­le­ni. Pędzi­my. Zno­wu pod górę. Ta­dzio wściekły: „A k… aż cię do chrztu niosła – zno­wu góra!”. W tym sa­mym mo­men­cie, to zna­czy w chwi­li nie­sie­nia góry do chrztu przez la­dacz­nicę, dwie ko­bie­ty pra­cujące w polu ki­wają do nas rękami. Za­trzy­mu­je­my się. „Pa­no­wie Po­la­cy? Za­raz po­znałyśmy”. Ta­dzio szepnął mi: „Trud­no nie po­znać” i od razu zaczął się sza­stać do młod­szej i mru­gać do mnie. Mat­ka z córką pra­co­wały przy pie­le­niu bu­raków. Dzierżawią fermę opo­dal i za­pra­szają nas na noc­leg. Wieczór za­pa­dał łagod­ny, ci­chy, ciepły – roz­le­ni­wiło nas i po­sta­no­wi­liśmy zo­stać. Fer­ma czy­sta, wszędzie porządek. Oj­ciec oka­zał się mu­ra­rzem z za­wo­du. Nie mogąc zna­leźć pra­cy w swo­im fa­chu, za­brał się do roli. I idzie mu. Wesoły, god­ny, uśmiech­nięty. „A Po­lacz­ki, Po­lacz­ki!”. Z cie­niem iro­nii. Ta­dzio spoj­rzał na nie­go: „Jak pan masz co do na­pra­wie­nia, to mów pan le­piej od razu i nie natrząsaj się pan z Po­laczków”. A sta­ry rze­czy­wiście miał do na­pra­wie­nia pług dwu­ski­bo­wy – w okrop­nym sta­nie. Oglądnęliśmy to z Ta­dziem – bez ni­to­wa­nia ani rusz. Ta­dzio spoj­rzał na mnie: „Będziem ni­to­wać?”. Przy­nieśliśmy węgla drzew­ne­go, pomp­ki ro­we­ro­we za­miast mie­cha, młotek, obcęgi – kuźnia na całego. Ta­dzio wy­bi­jał sta­re nity, ja ciąłem jakiś sta­ry pręt żela­zny na nity. Po trzech go­dzi­nach sta­ry miał pług w porządku. Wte­dy zro­bił się czuły i wy­lew­ny. Je­dliśmy ko­lację z nimi – nie zgodzi­li się, żebyśmy je­dli swo­je. Wy­pu­czyło nam brzu­chy od zupy i chle­ba i było cu­dow­nie. W końcu pan Kru­kow­ski po­wie­dział: „Co będzie­cie ju­tro je­chać – ju­tro Pio­tra i Pawła. Zo­stańcie – pomożecie mi od­wra­cać sia­no”. „Zo­stajemy, pa­nie dzie­dzi­cu”.

29.6.1940

Po śnia­da­niu po­szliśmy na łąkę od­wra­cać sia­no. Słońce świe­ciło – tra­wa jesz­cze wil­got­na od rosy. Kru­kow­ski przy­niósł zim­ne­go ci­dre’u i ty­to­niu własne­go cho­wu. Co rząd sia­na, po­pi­ja­liśmy i skręcali pa­pie­ro­sa. Po skończo­nej ro­bo­cie po­szedłem do lasu na po­ziom­ki. Na­zbie­rałem so­bie całą menażkę i zjadłem z mle­kiem kon­den­so­wa­nym po obie­dzie. (Rosół z kury i kura go­to­wa­na). Drze­ma w tra­wie, pi­sa­nie. Wieczór biały od gwiazd i grający świersz­cza­mi, opa­da rosa. Sie­dzie­liśmy i ga­da­li i w końcu, jak je­den mąż, zgo­dzi­liśmy się z Ta­dziem, że „Fran­cu­zi to łap­ciu­chy i mi­ne­cia­rze”.

30.6.1940

Ta­dzio obu­dził mnie: „Pa­nie Be – dzień jak car­ski ru­bel – płyniem da­lej”. Po­je­cha­liśmy. W mia­stecz­kach pełno woj­ska. Cze­kają na zde­mo­bi­li­zo­wa­nie. Fran­cu­zi pod­pi­sa­li za­wie­sze­nie bro­ni na wa­run­kach bar­dzo ciężkich. Muszą wydać Niem­com cały ma­te­riał wo­jen­ny, zgo­dzić się na oku­pację połowy kra­ju i całego wy­brzeża Atlan­ty­ku, wyżywić i utrzy­mać całą armię oku­pa­cyjną. Po­dob­no na te­re­nach oku­po­wa­nych ma być ad­mi­ni­stra­cja fran­cu­ska. Mówi się także o możliwości po­wro­tu „rządu” do Paryża. Czym da­lej na południe, tym łatwiej o chleb i je­dze­nie. Na­to­miast kon­serw mięsnych nig­dzie nie można do­stać. Za to po pięciu­set ki­lo­me­trach pust­ki po­ja­wiły się zno­wu piwo i le­mo­nia­da.

Białe bu­dyn­ki sta­cji ben­zy­no­wych przy dro­dze są jak za­baw­ki i bielą się w słońcu, w ogro­dach gdzie­nieg­dzie pal­my. Po południu wjeżdżamy do Ca­hors. Lot płynie dołem ska­li­stym ja­rem, pędzi­my po szo­sie pra­we­go brze­gu. Dro­ga kuta w ska­le. Nic nie myślę i tyl­ko patrzę. W Ca­hors ku­pu­je­my brzo­skwi­nie, ser i białe wino, sia­da­my na ławce i jemy. O zmro­ku wyjeżdżamy z mia­sta. Noc ciepła i wy­gwieżdżona. Oko­li­ca pełna ska­li­stych wzgórz, su­cha, nig­dzie żad­nej fer­my. Za­po­mniałem na ławce w Ca­hors tytoń i nie mamy co palić. Je­stem zde­cy­do­wa­ny je­chać całą noc i położyć się spać o świ­cie, bo o zna­le­zie­niu fer­my nie ma mowy. Na ja­kimś zakręcie przy­sta­je­my, bo Ro­bert coś zo­ba­czył i pod­cho­dzi spraw­dzić. Obok nas za­trzy­mu­je się pa­trol mo­to­cy­klo­wy i dwaj pod­ofi­ce­ro­wie py­tają grzecz­nie, czy nie mogą nam w czymś pomóc. Nie mają pa­pie­rosów. Przy­sta­je także jakiś sa­mochód i ci dają nam czte­ry pa­pie­rosy. Te­raz już łatwiej pomyśleć o nocy na dro­dze. Ro­bert wra­ca i po­wia­da, że można spać. Coś tam jest, ale nie wie dokład­nie co. Podchodzi­my. Pu­sty szałas z luźno ułożonych ka­mie­ni. Płaskie ka­mie­nie są tak kładzio­ne, że ko­li­ste ścia­ny, zwężając się ku górze, schodzą się i tworzą dach. Igloo z ka­mien­nych płytek. Świecę la­tarką i po­dzi­wiam ten cud pa­ster­skie­go bu­dow­nic­twa. Naści­na­liśmy gałęzi z karłowa­tych dębów i z krzaków jałowca, robiąc ela­styczną podściółkę. Roz­ko­szuję się usy­pia­niem.

1.7.1940

Już o piątej rano