Szaleństwo Almayera - Joseph Conrad - ebook

Szaleństwo Almayera ebook

Conrad Joseph

4,0

Opis

Szaleństwo Almayera to debiutancka powieść Josepha Conrada (Józefa Korzeniowskiego).

Akcja utworu rozgrywa się w niezwykle egzotycznej scenerii wyspy Borneo, na którą postanowił wyemigrować główny bohater - holenderski kupiec Kaspar Almayer.

Szaleństwo Almayera stanowi doskonale preludium do późniejszych dzieł Conrada. Wyraźnie został tutaj zarysowany konflikt cywilizacyjny pomiędzy Wschodem, a Zachodem, który był swoistą ciemną stroną epoki wiktoriańskiej. Najciekawsze jednak w tym dziele jest to, że mimo upływu czasu, nie straciło ono nic ze swojej aktualności...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 256

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Joseph Conrad
Szaleństwo Almayera
Wersja demonstracyjna
tłum. Aniela Zagórska
Tytuł oryginału
Almayer's Folly
Projekt okładki
Witold Dąbrowski i © Pavel Timofeev - Fotolia.com
ISBN: 978-83-63720-65-0
Wydawnictwo: Liber Electronicus

Qui de nous n'a eu sa terre promise, son jour d'extase et sa fin en exil?

Amiel

Któż z nas nie miał swej ziemi obiecanej, swego dnia zachwytu - i śmierci na wygnaniu?

Przedmowa autora

Dowiedziałem się, że krytykując literaturę, która żeruje na nieznanych ludach i grasuje po dalekich krajach - pod cieniem palm, w jaskrawym, niczym nie osłoniętym blasku smaganych słońcem wybrzeży, między uczciwymi ludożercami i bardziej ogładzonymi pionierami naszych wspaniałych cnót, pewna pani - poważana w świecie literackim - streściła swoją naganę dla tej literatury, mówiąc, że jej opowieści są „odcywilizowane”. A w tym zdaniu zostały ostatecznie potępione wyrokiem pełnym pogardliwej dezaprobaty nie tylko opowieści, ale -obawiam się - także nieznane ludy i dalekie kraje.

Sąd kobiety: intuicyjny, zręczny, wyrażony ze szczęśliwym wdziękiem - nieomylny. Sąd, który nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Ten krytyk i sędzia zarazem wydaje się myśleć, że w owych dalekich krajach wszelka radość jest krzykiem i tańcem wojennym, wszelkie wzruszenie wyraża się wyciem i okropnym szczerzeniem spiłowanych zębów, a wszystkie problemy znajdują rozwiązanie w lufie rewolweru lub na ostrzu włóczni. A przecież tak nie jest. Ale sędzia, który się myli, może przytaczać na swe usprawiedliwienie fakt, że materiał dowodowy ma mylący charakter.

Obraz życia, zarówno tam, jak i tu, jest namalowany z tym samym starannym wypracowaniem szczegółów, zabarwiony tymi samymi kolorami. Tylko wobec okrutnie pogodnego nieba, w bezlitosnym blasku słońca oślepione oko nie dostrzega subtelnych szczegółów, widzi jedynie grube zarysy, podczas gdy barwy w niezmiennym świetle wydają się prostackie i pozbawione odcieni. A jednak jest to ten sam obraz.

I jest więź między nami i tą tak odległą ludzkością. Mówię tu o mężczyznach i kobietach - nie o tych wdzięcznych i powabnych zjawiskach, które snują się wśród naszego błota i dymu - łagodnie prześwietlone odblaskiem wszystkich naszych cnót; posiadają wszelką możliwą subtelność, wrażliwość, mądrość - ale, będąc tylko zjawiskami, nie posiadają serca.

Współczują one (zapewne) z nieśmiertelnymi: z aniołami w górze lub diabłami w dole. Mnie wystarczy współczuć ze zwykłymi śmiertelnikami, niezależnie od tego, gdzie żyją, w domach czy w szałasach, na ulicach zasnutych mgłą czy w puszczach poza czarną linią posępnych mangrowców, które obrzeżają pustą samotność morza. Bo ich kraj - podobnie jak nasz - leży przed niezgłębionym wzrokiem Najwyższego. Ich serca - podobnie jak nasze - muszą znosić brzemię darów Nieba: przekleństwo faktów i błogosławieństwo złudzeń, gorycz naszej mądrości i zwodniczą pociechę naszego szaleństwa.

J. C.

1895

Rozdział

pierwszy

— Kaspar! Makan!

Znajomy ostry głos targnął Almayerem, budząc go z marzeń o wspaniałej przyszłości; wróciła przykra rzeczywistość.

Głos był także przykry. Almayer słuchał go przez tyle lat i z każdym rokiem coraz mniej go lubił. Ale co tam: skończy się już wkrótce to wszystko.

Poruszył się niespokojnie, po chwili jednak przestał zważać na wołanie. Wsparty obu łokciami o balustradę werandy, wpatrywał się dalej w wielką rzekę płynącą przed nim wartko i obojętnie. Lubił przyglądać się jej o zachodzie - może dlatego, że gorejące złoto sypało się wtedy na fale Pantai, zaś myśli Almayera błądziły często około złota; złota, którego nie udało mu się dotąd zdobyć; tego złota, które posiedli inni - z pewnością nieuczciwie; złota, które musi jednak zdobyć dla siebie i Niny, wytężywszy siły w rzetelnej pracy. Pogrążył się w marzeniach o bogactwie i potędze, przenosząc się myślą daleko od wybrzeża, gdzie mieszkał tyle lat; zapomniał o goryczy znoju i walki, olśniony wizją wielkiej, wspaniałej nagrody. Osiądzie w Europie razem z córką. Będą bogaci i szanowani. Nikt nie zwróci uwagi na mieszaną krew Niny wobec jej wielkiej piękności i niezmiernego bogactwa ojca. On sam odmłodnieje, patrząc na tryumfy córki, i zapomni o dwudziestu pięciu latach rozpaczliwej walki na tym wybrzeżu, gdzie czuł się jak w więzieniu. Wszystko to było niemal pod ręką.

Niech tylko Dain powróci! Powinien wrócić prędko, w tym leży jego interes. Spóźnił się więcej niż o tydzień. Może zjawi się dziś w nocy?

Takie myśli snuły się po głowie Almayera. Patrzył na szeroką rzekę, stojąc na werandzie nowo zbudowanego domu, który zaczynał już butwieć; było to ostatnie z niepowodzeń jego życia. Tego wieczoru rzeka nie lśniła złotem: wezbrana od deszczów, toczyła złe, bure wody przed roztargnionym wzrokiem Almayera, unosząc kawałki drewna, wielkie martwe kłody i całe z korzeniami wyrwane drzewa z gałęźmi i listowiem, wśród którego wirowała woda, szumiąc złowrogo.

Jedno z tych porwanych drzew zawadziło o spadzisty brzeg tuż przy domu; Almayer zaczął je śledzić z leniwym zainteresowaniem, porzucając swoje marzenia. Drzewo obróciło się z wolna wśród huku spienionych fal i wyzwolone z zatoru, popłynęło znowu z prądem; przewalając się powoli, wzniosło ku niebu długi, obnażony konar niby rękę wyciągniętą w niemym wołaniu o pomstę za brutalną przemoc rzeki. Almayer przejmował się coraz bardziej losem drzewa. Wychylił się, śledząc, czy pień wyminie mieliznę - i cofnął się uspokojony. Teraz droga była swobodna aż hen ku morzu. Pozazdrościł losu tej martwej kłodzie, która szybko malała, aż znikła w gęstniejących ciemnościach. Wówczas jął rozmyślać, jak daleko drzewo popłynie, czy prąd uniesie je na północ, czy na południe. Prawdopodobnie na południe, ku Celebesowi; może aż do Makassaru?

Makassar. Podniecona wyobraźnia Almayera prześcignęła drzewo na jego urojonym szlaku; ale pamięć pozostała w tyle o jakieś dwadzieścia lat albo i więcej. Oto smukły młodzieniec o skromnym wyglądzie, w białym ubraniu, opuszcza holenderski parowiec i wysiada na molo pełnym kurzu; to Almayer przybywa do Makassaru, aby zdobyć majątek w magazynach starego Hudiga. Od tej epokowej chwili rozpoczął nowe życie. Ojciec Almayera, niższy urzędnik ogrodów botanicznych w Buitenzorgu, był bez wątpienia uszczęśliwiony, że udało mu się umieścić syna w takiej firmie. Młody chłopak porzucił chętnie trujące wybrzeża Jawy i niedostatek w rodzinnym domku, gdzie ojciec zrzędził od rana do nocy na głupotę ogrodników krajowców, a matka opłakiwała w głębi fotela utracone wspaniałości Amsterdamu i świetność swojej pozycji, jako córki tamtejszego handlarza cygar.

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

drugi

Kiedy Almayer zgodził się zaślubić malajską dziewczynę, ulegając nagłemu żądaniu Lingarda, jej tragiczne dzieje nie były znane nikomu. Nie wiedziano, że zajmująca młoda neofitka walczyła rozpaczliwie na pokładzie prao wraz z innymi korsarzami owego dnia, gdy straciwszy wszystkich swoich bliskich, zyskała białego ojca. Tylko ciężka rana w nodze przeszkodziła jej rzucić się w morze za przykładem kilku korsarzy pozostałych przy życiu. Stary Lingard znalazł ją na przednim pokładzie pod stosem martwych i konających i kazał przenieść na rufę „Błyskawicy”, zanim statek malajski podpalono, puszczając go na los fal. Była przytomna. Wśród wielkiego spokoju i ciszy, która zapadła po zamęcie bitwy w ten podzwrotnikowy wieczór, chłonęła wzrokiem statek malajski oddalający się w ciemność wśród huku płomieni i kłębów dymu; zabierał wszystko, co miała najdroższego, do czego lgnęła w swój dziki sposób. Nie czuła troskliwych rąk opatrujących jej ranę; wpatrywała się, milcząc, w stos śmiertelny tych mężnych ludzi, tych uwielbianych wojowników, którym tak dzielnie pomagała w walce z groźnym Radją Laut.

Lekki powiew nocy pędził bryg łagodnie ku południowi. Wielka łuna malała coraz bardziej, aż zabłysła na horyzoncie niby zachodząca gwiazda i znikła. Ciężki baldachim dymu odbijał jeszcze przez krótki czas jaskrawy blask ukrytych płomieni, lecz i on rozwiał się niebawem.

Młoda Malajka zrozumiała, że wraz z tym zagasłym blaskiem przepadło i dawne jej życie. Odtąd czeka ją niewola w dalekich krajach, między obcymi, w otoczeniu nieznanym, a może nawet i strasznym. Przejmował ją strach przed nieznanym; zresztą zniosła swój los spokojnie, w sposób właściwy malajskiej rasie, a nawet uważała wszystko za zupełnie naturalne: czyż nie była córką wojownika zdobytą w boju? czy nie należała z prawa do zwycięskiego radży? Nawet widoczna łaskawość strasznego starca pochodziła w jej przekonaniu z podziwu dla branki; jej połechtana próżność łagodziła męczarnie rozpaczy po tak okropnej klęsce. Gdyby była znała wysoki mur, ciche ogrody i milczące mniszki klasztoru w Semarangu, dokąd przeznaczenie miało ją zaprowadzić, szukałaby może śmierci w porywie przerażenia i wstrętu do takiej niewoli. Ale w wyobraźni jawił się przed nią zwykły tryb życia malajskiej dziewczyny: zwykłe następstwo ciężkiej pracy i płomiennej miłości, intryg, złotych ozdób, harowania przy gospodarstwie i wielkiego, choć tajemnego wpływu, który jest jednym z niewielu przywilejów półdzikiej kobiety. Tymczasem stary wilk morski postąpił według bezwiednych porywów serca. Ujął w szorstkie ręce los młodej Malajki i pokierował nim w dziwny i straszny dla niej sposób. Zniosła z uległością zamknięcie w klasztorze i naukę, i nową wiarę, kryjąc nienawiść i pogardę dla tego nowego życia. Języka nauczyła się prędko, ale nie zrozumiała nowej wiary, którą wpajały w nią zacne siostry; z religii przyswoiła sobie szybko tylko to, co w niej było z zabobonu. Nazywała Lingarda ojcem, wdzięcząc się do niego pieszczotliwie podczas wszystkich jego wizyt, krótkich a hałaśliwych; zdawała sobie jasno sprawę, że jest to wielka i niebezpieczna potęga, którą należy ugłaskać. Czyż nie był teraz jej władcą? I w ciągu tych długich czterech lat żywiła nadzieję, że znalazłszy łaskę w jego oczach, zostanie ostatecznie jego żoną, doradczynią i przewodniczką.

Król Morza rozproszył te marzenia o przyszłości, wypowiadając swoje które olśniło Almayera nadzieją wielkiej przyszłości. Młoda neofitka, ubrana z nienawistnym sobie europejskim wykwintem, znalazła się przed ołtarzem u boku nie znanego jej młodego człowieka o skwaszonej minie. Almayer bowiem był niespokojny, przejęty niesmakiem i wielce skłonny do ucieczki. Roztropny strach przed przybranym ojcem i wzgląd na własny dobrobyt powstrzymywały go od skandalu; ale zaprzysięgając wierność, snuł już plany, jak by się pozbyć prędzej czy później tej ładnej malajskiej dziewczyny. Jednak Malajka zapamiętała na tyle klasztorną naukę, aby zrozumieć, że zgodnie z prawami białych ludzi miała zostać towarzyszką Almayera, a nie jego niewolnicą, i przyrzekła sobie odpowiednio do tego postępować.

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

trzeci

Skutki postanowień zapadłych w Londynie sięgają daleko. W gmachu przysłoniętym mgłą, siedzibie Borneo Company, powzięto decyzję, która zgasiła w oczach Almayera świetny blask tropikalnego słońca, pojąc go żółcią jeszcze jednego zawodu. Anglia wyrzekła się pretensji do tej części zachodniego wybrzeża i zostawiła rzekę Pantai pod nominalną władzą Holandii. W Sambirze wybuchła radość i podniecenie. Niewolników usunięto pośpiesznie w głąb lasu i dżungli, a w osiedlu radży powiały chorągwie z wysokich żerdzi w oczekiwaniu na odwiedziny łodzi holenderskiego okrętu wojennego.

Fregata stanęła na kotwicy przed ujściem rzeki, łodzie zaś popłynęły w górę, holowane przez parową szalupę, snując się ostrożnie krętym wężem wśród mrowia czółen przepełnionych Malajami w barwnych strojach. Dowodzący oficer wysłuchał z powagą lojalnej przemowy Lakamby, odwzajemnił salaamy Abdulli i zapewnił tych dostojników w wyszukanym języku malajskim, że wielki radża hen w Batawii żywi przyjaźń i jak najlepsze chęci względem władcy i mieszkańców wzorowego państwa Sambiru.

Almayer śledził z werandy poprzez rzekę ten uroczysty ceremoniał. Słyszał huk armatek na cześć nowej flagi ofiarowanej Lakambie i głęboki pogwar tłumu falującego wzdłuż ostrokołu. Dym wystrzałów unosił się w białych obłokach na zielonym tle lasu i Almayer porównał mimo woli swoje zwodne nadzieje do niknącej szybko mgły. Nie czuł bynajmniej patriotycznego uniesienia wobec tych wypadków, musiał jednak zdobyć się na uprzejmość, gdy oficerowie marynarki należący do komisji przeprawili się przez rzekę po urzędowym ceremoniale, aby złożyć wizytę białemu samotnikowi, o którym słyszeli. Pragnęli też niewątpliwie zerknąć na jego córkę; pod tym względem jednak spotkało ich rozczarowanie, bo Nina nie chciała się ukazać. Dżin i cygara, które postawił przed gośćmi gościnny Almayer, najwidoczniej łatwo ich pocieszyły. Rozkładali się wygodnie na kulawych fotelach w cieniu werandy; szeroka rzeka zdawała się wrzeć w żarze i oślepiającym blasku słońca, a goście przepełniali mały bungalow niezwykłym gwarem europejskich języków. Żartowali i śmiali się do rozpuku z tłustego Lakamby, którego obsypywali dopiero co tylu pochlebstwami. Młodsi spośród oficerów w przystępie nagłej życzliwości dla gospodarza wyciągnęli go na zwierzenia. Podniecony widokiem europejskich twarzy, dźwiękiem mowy europejskiej, Almayer otworzył serce wobec pełnych współczucia nieznajomych, nie zdając sobie sprawy, jak dalece opowiadanie o jego rozlicznych nieszczęściach bawi tych przyszłych admirałów. Pili jego zdrowie, życząc mu mnóstwa diamentów i całej góry złota, oświadczyli nawet, że zazdroszczą wielkich przeznaczeń oczekujących go jeszcze. Ośmielony tak wielką życzliwością, siwowłosy i naiwny marzyciel zaprosił gości, aby obejrzeli nowy jego dom. Poszli tam w rozproszonej gromadzie przez wysoką trawę, a tymczasem przygotowywano już łódki do powrotu w dół rzeki o wieczornym chłodzie. Zwiedzili wielkie pokoje, z których ziało pustką i zaniedbaniem; przez okienne otwory wpadał letni powiew, wirując wśród zeschłych liści i kurzu. Almayer w białej kurtce i kwiecistym sarongu stał w gronie błyszczących mundurów i stukał mocno nogą w podłogę, aby pokazać wytrzymałość szczelnie dopasowanych tafli; rozwodził się przy tym nad pięknem i dogodnością budynku. Oficerowie słuchali go, potakując, zdumieni zadziwiającą prostodusznością i ślepą wiarą w przyszłość tego człowieka, aż wreszcie podniecony Almayer wyraził żal, iż przybycie Anglików nie doszło do skutku, „bo oni umieją wykorzystać bogactwo kraju”, jak powiedział. W odpowiedzi na to szczere wyznanie holenderscy marynarze wybuchnęli śmiechem i ruszyli ku łodziom. Stąpając ostrożnie po zbutwiałych belkach pomostu Lingarda, Almayer zbliżył się do przewodniczącego komisji i napomknął nieśmiało o obronie należnej poddanym holenderskim przed chytrymi Arabami. Na to morski dyplomata odpowiedział znacząco, że Arabowie są lepszymi poddanymi od Holendrów, którzy prowadzą z Malajami zakazany handel prochem. Bogu ducha winny Almayer poznał tu od razu gładki język Abdulli i uroczystą wymowę Lakamby, ale nim zdążył wyrazić protest pełen oburzenia, parowa szalupa i szereg łodzi ruszyły szybko w dół rzeki, zostawiając go z otwartymi ustami na pomoście, w zdumieniu i gniewie. Trzydzieści mil rzeką dzieli Sambir od wysepek rozsianych jak klejnoty przy ujściu Pantai, gdzie fregata czekała na powrót małej flotylli. Księżyc wzeszedł, zanim łodzie przebyły połowę tej drogi, i czarny las, śpiący spokojnie pod jego zimnym światłem, ocknął się, zbudzony salwami śmiechu oficerów wspominających żałosne zwierzenia Almayera. Z łodzi do łodzi krążyły na jego temat żarty zaprawne marynarskim dowcipem, nieobecność jego córki omawiano ze srogim niezadowoleniem, a na wpół ukończony dom, zbudowany na przyjęcie Anglików, został jednogłośnie nazwany owej wesołej nocy „Szaleństwem Almayera”.

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

czwarty

Tegoż roku z nastaniem zachodniego musonu niepokojące wieści przedostały się do Sambiru. Kapitan Ford przyszedł któregoś dnia do Almayera na wieczorną pogawędkę i przyniósł ostatnie numery dziennika „Straits Times” z wiadomością o wojnie w Acheen i nieudanej holenderskiej wyprawie. W górę rzeki płynęły nieliczne handlowe czółna; właściciele ich, Malaje z plemienia Nakhoda, wstępowali po drodze do Lakamby, aby pogawędzić z mocarzem o niepewnym stanie rzeczy. Kiwano poważnie głowami nad zdzierstwem Holendrów, ich surowością, jednym słowem - tyranią. Handel prochem doszczętnie już wytępili. W cieśninie Makassar rewidują starannie każdy podejrzany statek handlowy! Nawet lojalna dusza Lakamby pogrążyła się w niezadowoleniu, gdyż cofnięto udzielone mu pozwolenie na kupno prochu. Krążownik „Princess Amelia” skonfiskował sto pięćdziesiąt beczek owego towaru, gdy po ryzykownej podróży cenny ładunek dobijał do ujścia Pantai. Tych przykrych wieści udzielił Lakambie Reszyd, który po swym matrymonialnym zawodzie puścił się w długą podróż wśród wysp w celach handlowych. Wiózł zapas prochu dla swego przyjaciela i został przyłapany właśnie w chwili, gdy winszował sobie przebiegłości, dzięki której zmylił czujność władz. Gniew Reszyda skrupił się głównie na Almayerze; młody Arab podejrzewał, że to biały doniósł władzom holenderskim o sporadycznych walkach między Arabami sprzymierzonymi z radżą a plemionami Dajaków znad górnego biegu rzeki.

Ku zdumieniu Reszyda radża przyjął jego skargi bardzo zimno i nie zawrzał chęcią pomsty na białym człowieku. Lakamba wiedział doskonale, że Almayer daleki jest od mieszania się do spraw politycznych. Stosunek władcy do tego prześladowanego osobnika uległ przy tym zasadniczemu przełomowi: nastąpiło pojednanie za pośrednictwem nowego przyjaciela Almayera, Daina Maruli.

Almayer miał teraz przyjaciela. Wkrótce po wyruszeniu Reszyda w podróż Nina wracała wieczorem z samotnej wycieczki łódką, niesiona powolnym prądem. W jednej z zatoczek posłyszała plusk ciężkich lin opadłych w wodę; jednocześnie doszedł jej uszu przeciągły śpiew, jakim malajscy żeglarze uprzyjemniają sobie holowanie. Przez gęste gałęzie krzewów kryjących ujście zatoki ujrzała wyniosłe maszty europejskiego żaglowca, górujące nad wierzchołkami palm nipah; holowano go właśnie ku środkowi rzeki. Słońce już zaszło. Podczas krótkich chwil zmierzchu Nina spostrzegła, że bryg, wspomagany prądem i wieczornym powiewem, kieruje się ku Sambirowi na postawionym foku. Wycofała łódkę z głównego koryta rzeki do jednej z licznych cieśninek między zadrzewionymi wysepkami i płynęła żwawo w kierunku Sambiru, zanurzając wiosła w czarną, senną wodę. Łódka otarła się o wodne palmy i minęła wybrzeże, gdzie stateczne aligatory spoglądały na wioślarkę leniwym i obojętnym wzrokiem. Nim ciemność zapadła, Nina wypłynęła na szersze wody w miejscu, gdzie zlewały się oba ramiona rzeki. Bryg stał już tu na kotwicy ze zwiniętymi żaglami, na pokładzie nie było żywej duszy. Chcąc dostać się do domu stojącego na niskim przylądku w widłach rzecznych, Nina musiała przepłynąć na drugi brzeg tuż obok żaglowca. Światełka błyszczące już w nadbrzeżnych i nawodnych chatkach odbijały się w spokojnym nurcie górnego biegu obu ramion Pantai. Przez szeroko rozlaną dal rzeki niósł się gwar jakichś głosów, płacz dziecka, raptowne i urywane dudnienie drewnianego bębna, a z dalekich ciemności nadpływały nawoływania powracających rybaków. Nina wstrzymała łódkę, zaniepokojona niezwykłym widokiem europejskiego statku, ale przyszło jej zaraz na myśl, że mrok jest dość gęsty, aby mogła przedostać się niepostrzeżenie. Ukląkłszy na dnie czółna, jęła szybko wiosłować; podana naprzód, czujna na podejrzane szelesty, sterowała ku pomostowi Lingarda i Sp., a za przewodnika służyło jej jaskrawe światło lampy padające na bielone ściany werandy w domu Almayera. Pomost skryty był w ciemnościach pod zwisłymi krzakami; zanim zdołała go dostrzec, rozległ się głuchy łomot, jak gdyby wielka łódź uderzyła o zbutwiałe pale. Szept przyciszonej rozmowy doszedł do uszu Niny; zbliżywszy się jeszcze bardziej, dojrzała niewyraźne zarysy łodzi, której biała barwa i wielkie rozmiary zdradzały przynależność do brygu. Zatrzymała natychmiast czółno i szybkim ruchem wiosła odsadziła się daleko od pomostu, sterując ku małej rzeczułce przepływającej obok podwórza. Wysiadła przy błotnistym ujściu rzeczułki i szła ku domowi po wydeptanej trawie. Z lewej strony, poprzez lasek bananów, koło którego przechodziła, przesiewał się czerwony blask kuchennego ogniska; kobiecy śmiech dochodził stamtąd w wieczornej ciszy. Nina odgadła, że matki nie ma w pobliżu, gdyż śmiech i obecność pani Almayer nie godziły się z sobą. Pomyślała, że matka jest pewnie w domu, i wbiegła lekko po uginającej się pochyłej kładce, która wiodła do tylnych drzwi i wąskiego korytarza dzielącego dom na dwie części. W głębokim mroku przy drzwiach stał wiemy Ali.

— Kto tam jest? - spytała Nina.

— Przybył wielki mąż malajski - odszepnął gorączkowo Ali. - Bardzo bogaty mąż. Tam stoi sześciu ludzi z włóczniami. Prawdziwy wojownik! Rozumiesz, mem Nino? Jego suknia jest bardzo wspaniała. Widziałem jego suknię. Tak się świeci! Co za klejnoty! Nie idź tam, mem Nino. Tuan powiedział: nie wolno, ale stara mem poszła. Tuan będzie zły. Miłosierny Allachu! Jakie ten mąż ma klejnoty!

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

piąty

Podnieceni mieszkańcy Sambiru ochłonęli wreszcie. Przyzwyczajono się z czasem do widoku ludzi krążących między domem Almayera a statkiem, który stał na kotwicy u przeciwległego brzegu. Niezwykły pośpiech, z jakim czeladź Almayera zabrała się do naprawiania starych czółen, nie wadził już kobietom sambirskim w należytym wykonywaniu czynności gospodarczych. Nawet zawiedziony Dżim-Eng przestał dręczyć swój mętny umysł handlowymi zagadkami; za pomocą fajki z opium pogrążył się w stan błogiej niepamięci i zostawiał w spokoju Babalacziego, który mijał jego chatę, nie zapraszany więcej i nie zwracając pozornie niczyjej uwagi.

Owego skwarnego popołudnia sambirski statysta, nie zatrzymany przez żaden przyjacielski wywiad, wyciągnął swoje czółenko spod krzaków, gdzie chował je zwykle podczas odwiedzin w domu Almayera. Opustoszała rzeka skrzyła się w prostopadłych promieniach słońca. Babalaczi wiosłował powoli i od niechcenia, skurczony na dnie łódki pod swym olbrzymim kapeluszem, kryjąc się przed palącym żarem odbitym od wodnej tafli. Nie spieszyło mu się wcale. Pan jego, Lakamba, spoczywa jeszcze z pewnością o tej godzinie. Babalaczi zdąży przybyć przed jego obudzeniem i powita go ważnymi nowinami. Czy władca okaże niezadowolenie? Czy stuknie z gniewem hebanową laską o podłogę i przerazi swego sługę gwałtownymi słowami bez związku? Czy też przysiądzie na piętach z dobrotliwym uśmiechem, pocierając rękami o brzuch ruchem sobie właściwym i splunie obficie w miedziane naczynie, przy czym mruknie coś pochlebnie a przytwierdzająco? Takie myśli zaprzątały Babalacziego, gdy manewrował zręcznie wiosłem, płynąc w kierunku kampungu, którego częstokół wyglądał zza gęstego listowia na wprost domku Almayera.

Babalaczi miał istotnie zdać sprawę z ważnych rzeczy. Nareszcie coś pewnego na potwierdzenie wszystkich podejrzeń. Od niejakiego czasu zwróciła jego uwagę skryta poufałość przebijająca w stosunku Daina do córki Almayera. Dostrzegł tajne spojrzenia, podsłuchał, jak zamieniali krótkie, palące słowa. Lakamba słuchał tych doniesień ze spokojem i widocznym niedowierzaniem. Ale teraz Babalaczi przekona go: zdobył nareszcie niezbity dowód. Tegoż ranka, gdy o świcie łowił ryby w zatoce niedaleko chaty Bulangiego, minęło go długie czółno Niny; siedziała na rufie, pochylona nad Dainem, wyciągniętym na dnie łodzi, z głową opartą o jej kolana. Widział ich dokładnie. Puścił się w ślad za nimi, ale zaczęli wkrótce wiosłować i znikli mu z oczu. Chwilę później zobaczył w drobnej łódeczce syjamską niewolnicę Bulangiego płynącą w kierunku osady ze swymi plackami na sprzedaż. Ona także musiała ich dostrzec o szarym świcie. Babalaczi uśmiechnął się do siebie złośliwie na wspomnienie zmienionej twarzy dziewczęcia, badawczego jej spojrzenia i głosu, który drżał, gdy odpowiadała na zapytania. Dain Marula nie był snadź obojętny tej małej Taminie. To doskonałe! Babalaczi parsknął głośnym śmiechem, lecz nagle spoważniał i dziwnym zbiegiem myśli jął zgadywać, za jaką cenę Bulangi byłby skłonny do odstąpienia dziewczyny. Pokiwał smutnie głową, wspominając, że Bulangi jest człowiekiem twardym; przed kilku tygodniami mało mu było stu dolarów za Taminę! Tu spostrzegł się, że podczas jego rozmyślań prąd uniósł łódkę za daleko. Otrząsnął się z przygnębienia wywołanego przeświadczeniem o chciwości Bulangiego i kilku uderzeniami wiosła skierował czółenko do przystani w siedzibie radży.

Tegoż popołudnia Almayer chodził wzdłuż brzegu, jak to było ostatnio jego zwyczajem, czuwając nad ludźmi zajętymi przy naprawie łodzi. Powziął nareszcie ostateczną decyzję. Kierując się wskazówkami z notatnika Lingarda, postanowił wyruszyć na poszukiwanie owych bogatych pokładów złota. Gdy je odnajdzie, dość mu będzie sięgnąć ręką, aby stać się panem nieprzebranych bogactw i przeżyć na jawie sen młodych lat. Zapatrzony w olśniewające rezultaty swoich planów, przypuścił do tajemnicy Daina Marulę, aby uzyskać potrzebną pomoc, i pogodził się z Lakambą. Poświęcił swoją dumę, honor i posłuszeństwo wobec prawa, wchodząc w spółkę ze wstrętnym sobie człowiekiem. Wiedział jednak, że wobec olbrzymiego ryzyka przedsięwzięcia konieczny jest współudział Lakamby, który zobowiązał się pomóc mu, zastrzegając sobie udział w zyskach. Wielkie niebezpieczeństwa groziły wyprawie, lecz Marula był odważny; ludzie jego zdawali się dorównywać męstwem swojemu wodzowi, a wobec poparcia Lakamby powodzenie wyglądało na zapewnione.

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

szósty

Rozstawszy się z Almayerem, Dain przeprawił się szybko na drugi brzeg Pantai i wylądował naprzeciwko wrót w częstokole opasującym zabudowania, które składały się na rezydencję radży Sambiru. Widać oczekiwano tu kogoś, bo wrota były otwarte; ludzie z pochodniami stali w pogotowiu, aby wprowadzić gościa na pochyły pomost z desek wiodący do największego budynku, gdzie mieszkał sam Lakamba i gdzie załatwiano wszelkie sprawy państwowe. Pozostałe domki służyły ku wygodzie licznych domowników i żon władcy.

Rezydencję Lakamby stanowiła solidna siedziba z grubych bierwion, osadzona na wysokich palach; naokoło biegła weranda z łupanego bambusa, a całą budowlę przykrywał niezmiernie wysoki dach z liści palmowych, spoczywających na belkach sczerniałych od dymów z pochodni.

Dom stał równolegle do rzeki, zwrócony długą fasadą ku wrotom w ostrokole; w jednej z bocznych ścian były drzwi, do których prowadził pomost z desek. W niepewnym świetle dymiących pochodni Dain zauważył na prawo grupę zbrojnych ludzi; Babalaczi odłączył się od nich i otworzył drzwi przed gościem. Dain znalazł się w sali przyjęć zajmującej mniej więcej trzecią część domu i oddzielonej ciężką kotarą z europejskiej tkaniny; na jej tle stał wielki, bogato rzeźbiony fotel z czarnego drzewa, a przed nim prosty stół z tarcic. Poza tym umeblowanie składało się wyłącznie z wielkiej ilości mat. Z lewej strony tkwiła w stojaku broń: trzy strzelby z nasadzonymi bagnetami. W cieniu pod ścianą spała przyboczna straż Lakamby złożona wyłącznie z jego przyjaciół i krewnych, stłoczonych w bezładną kupę brunatnych rąk, nóg i różnokolorowego odzienia. Dochodziło stamtąd niekiedy silniejsze chrapnięcie lub stłumiony jęk niespokojnie śpiącego. Na stole stała europejska lampa z zielonym abażurem; jej przyćmione światło pozwoliło Dainowi rozejrzeć się pobieżnie po sali.

— Bądź pozdrowiony, tuanie! - odezwał się Babalaczi i spojrzał pytająco na gościa.

— Muszę natychmiast rozmówić się z radżą - odrzekł Dain.

Babalaczi skinął głową, podszedł do miedzianego gongu wiszącego pod stojakiem i uderzył weń ostro po dwakroć.

Ogłuszający hałas zbudził uśpioną straż. Chrapanie ustało; nogi wystające na wszystkie strony z kupy śpiących ludzi wciągnięto do środka; cała grupa drgnęła i rozpadła się z wolna na pojedyncze postacie. Rozległy się głośne ziewania, przecierano senne oczy. Za kotarą zaszczebiotały kobiece głosy, po czym ozwał się niski głos Lakamby:

— Czy to ten arabski kupiec?

— Nie, tuanie - odrzekł Babalaczi - to Dain wreszcie powrócił. Przybył na ważną rozmowę - bitjara - jeśli łaskawie zezwolisz.

Lakamba zezwolił widać łaskawie, bo ukazał się po chwili na tle kotary; jednakże łaskawość jego nie sięgała tak daleko, aby zechciał wejść w szczegóły swojej toalety. Krótki czerwony sarong, zawiązany pośpiesznie wokoło bioder, oto wszystko, co miał na sobie. Miłościwy władca Sambiru był zaspany i w dość kwaśnym humorze. Zasiadł w fotelu rozstawiwszy szeroko kolana, ręce wsparł na poręczach i spuścił głowę, ciężko oddychając; oczekiwał niechętnie na rozpoczęcie ważnej rozmowy.

Ale Dainowi się nie spieszyło. Spojrzał na Babalacziego -który przykucnął wygodnie u stóp władcy - i milczał w dalszym ciągu z pochyloną głową, niby czekając uważnie na słowa mądrości.

Babalaczi zakaszlał dyskretnie; przechyliwszy się naprzód, podsunął Dainowi maty i przemówił piskliwym głosem, zapewniając gościa płynnie i gorąco, że powrót jego z dawna upragniony przepełnił wszystkich rozkoszą. Tęsknota za widokiem Daina pożerała serce Babalacziego, a uszy jego więdły, pozbawione odżywczego dźwięku słów znakomitego gościa. Serce i uszy wszystkich innych ludzi były również w tym przykrym położeniu, zapewniał, wskazując szerokim ruchem w kierunku przeciwległego wybrzeża, gdzie drzemała spokojnie osada, nie przeczuwając wielkiej radości, jaka ją czeka następnego ranka, kiedy fakt przybycia Daina zostanie podany do ogólnej wiadomości. - Bo i skądże ma spłynąć radość na biednego człowieka - ciągnął dalej Babalaczi -jeśli nie z hojnej dłoni wspaniałomyślnego kupca albo też wielkiego...

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

siódmy

Po burzliwej nocy nastał jasny, przejrzysty poranek. Ścieżka wiodąca od niskiego brzegu Pantai do wrót osiedla Abdulli tonęła w blasku wczesnego słońca. Tego ranka była pusta i słała się między kępami palm ciemnożółtym szlakiem udeptanym twardo przez bose nogi. Cienie wyniosłych pni przekreślały ją w nieregularnych odstępach ostrymi, czarnymi liniami, a sylwetki liściastych głów palmowych padały ponad dachami domów stojących nad brzegiem rzeki, hen, aż na samą rzekę, która płynęła szybko i cicho obok opustoszałych chat. Bo i chaty były puste. Na wąskim pasie wydeptanej trawy między zabudowaniami a ścieżką kurzyły się porzucone ogniska; cienkie, żłobione kolumienki dymu wykwitały z nich w chłodnym powietrzu, zasnuwając słoneczną pustkę osady przejrzystą gazą tajemniczej niebieskawej mgły. Almayer wstał dopiero co z hamaka i wodził sennym wzrokiem po Sambirze, dziwiąc się jego martwemu wyglądowi. W domu panowała także cisza. Nie słyszał ani głosu żony, ani kroków Niny krzątającej się zwykle o tej porze w wielkim pokoju, który łączył się z werandą. Pokój ów zwany był salonem w chwilach, gdy Almayer chciał podkreślić wobec białych swoje kulturalne potrzeby i nawyknienia. Nikt w tym salonie nigdy nie siadywał; zresztą nie było i na czym siedzieć, bo pani Almayer zniszczyła w napadach wściekłości całe umeblowanie. Podniecona wspomnieniami ze swoich korsarskich czasów, zrywała z okien firanki na sarongi dla dziewcząt służebnych, a okazałe meble paliła po kawałku, aby ugotować ryż. Lecz Almayer nie myślał teraz o tym; rozpamiętywał powrót Daina i jego nocne widzenie się z Lakambą. Jaki wpływ będzie miała ich narada na wykonanie z dawna obmyślonych planów, tak bliskich urzeczywistnienia? Niepokoiła go nieobecność Daina, który obiecał zjawić się wczesnym rankiem. „Miał aż nadto czasu, aby przeprawić się przez rzekę - rozmyślał Almayer. - Tyle jest dziś jeszcze roboty! Trzeba obmyślić szczegóły jutrzejszego wczesnego ruszenia, trzeba spuścić łodzie na rzekę - i w ogóle chodzi o mnóstwo rzeczy, które nasuwają się dopiero w ostatniej chwili. Wyprawa musi być zorganizowana bez zarzutu; nie wolno niczego zapomnieć ani zaniedbać, ani też...”

Ogarnęło go nagle poczucie niezwykłego osamotnienia. Zatęsknił za czyimkolwiek głosem, choćby to był nienawistny głos żony - aby tylko położyć kres złowróżbnej ciszy, w której zalękniona wyobraźnia przeczuwała zwiastunkę nowego nieszczęścia. - Co się stało? - mruknął i poczłapał do balustrady w zsuwających się z nóg pantoflach. - Czy wszyscy pospali się, czy wymarli?

Osada jednak żyła, i to nawet bardzo intensywnie. Ocknęła się już o bladym świcie, gdy Mahmat Bandżar w przypływie niesłychanej energii dźwignął się z posłania i wziąwszy siekierę, przestąpił przez postacie swoich dwóch śpiących żon. Drżąc z chłodu, szedł nad brzeg rzeki, aby sprawdzić, czy woda nie porwała domku, który tam zbudował.

Przedsiębiorczy Mahmat umieścił swoją nową chatę na dużej tratwie przymocowanej bezpiecznie u błotnistego przylądka, przy zbiegu obu ramion Pantai. Wybrał miejsce, gdzie chata była zabezpieczona przed pniami ocierającymi się o przylądek w czasie wylewu. Mahmat szedł przez wilgotną trawę, szczękając zębami, i przeklinał po cichu twarde wymagania codziennego życia, które wyganiały go z ciepłego posłania w poranny chłód. Rzuciwszy okiem, przekonał się, że chata stoi na miejscu. Powinszował sobie przezorności w umieszczeniu jej, bo coraz jaśniejsze światło dnia ukazało mu pogmatwane szczątki drzew, osiadłych na błotnistej mieliźnie, splecione gałęźmi w bezkształtną tratwę. Wir powstały u zbiegu obu ramion rzeki szarpał tą plątaniną gałęzi i kłód, uderzając i trąc je o siebie. Mahmat zszedł aż do wody, aby opatrzyć liny z rotanu, którymi chata była przymocowana. Słońce wysunęło się właśnie zza lasu na przeciwległym brzegu rzeki. Pochylony nad wiązadłami, spojrzał obojętnie na gmatwaninę pni miotających się niespokojnie i dostrzegł coś, co sprawiło, że upuścił nagle siekierę i wyprostował się, ocieniając ręką oczy przed promieniami wschodzącego słońca. Było to coś czerwonego, po czym przewalały się kłody, otaczając to lub zasłaniając. Zrazu wydało się Mahmatowi, że to kawał czerwonego materiału, ale wnet spostrzegł swoją pomyłkę i podniósł wielki wrzask.

— Ah, ja! Tam w wodzie, tam jest człowiek między kłodami! - Przytknął dłonie do ust i krzyczał, zwrócony w stronę osady, wymawiając wyraźnie sylaby. - Tu w wodzie jest czyjś trup! Chodźcie zobaczyć! Martwy - obcy!

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

ósmy

Wieści o rozpoznaniu zwłok złożonych w obejściu Almayera przebiegły szybko osadę. Większość mieszkańców wyległa na drogę; rozprawiali aż do południa o tajemniczym powrocie i niespodzianej śmierci człowieka, którego mieli sposobność poznać jako kupca. Jego przybycie w czasie północno-wschodniego musonu, długi pobyt w osadzie i nagłe odpłynięcie brygu stanowiły niewyczerpany temat rozmów i domysłów. Przede wszystkim zaś rozprawiano o tajemniczym zjawieniu się trupa, który miał być jego zwłokami. Mahmat krążył od chaty do chaty i od gromadki do gromadki, gotów powtarzać co chwila swoje opowiadanie: jak to spostrzegł trupa zaczepionego sarongiem o kłodę, jak pani Almayer zjawiła się zaraz na jego wołania i rozpoznała zwłoki, zanim je zdążył wydostać na brzeg, i jak Babalaczi kazał wyciągnąć trupa z wody. „Wywlokłem go za nogi - patrzę - a tu nie ma wcale twarzy!”, rozpowiadał Mahmat. „Skądże żona białego mogła poznać, kto to taki?” „Wiadomo - jest czarownicą! A czyście widzieli, jak biały człowiek porwał się i uciekł od trupa? Sadził jak jeleń!” Tu Mahmat naśladował wielkie kroki Almayera, ku szczerej radości widzów. Za cały ten kłopot nic się Mahmatowi nie okroiło; pierścień z zielonym kamieniem zatrzymał tuan Babalaczi. „Nic a nic!” -powtarzał Mahmat, spluwając z obrzydzeniem, i szedł dalej szukać słuchaczy.

Wieści dotarły do najdalszych krańców osady i wreszcie do Abdulli. Potężny kupiec siedział w składzie, w chłodnym zaciszu: doglądał urzędników Arabów i ludzi ładujących i wyładowujących czółna przybyłe z górnych okolic rzeki. Reszyd, zajęty na przystani, został wezwany przed oblicze stryja. Znalazł go - jak zwykle - pełnego spokoju, a nawet pogody, choć wielce zdumionego. Wiedział już od trzech dni o ujęciu czy też zniszczeniu statku Daina: donieśli o tym rybacy znad morza i mieszkańcy niższych okolic Pantai. Wieści wędrowały w górę rzeki od sąsiada do sąsiada, aż wreszcie Bulangi, mieszkający najbliżej osady, zjawił się z tą ważną nowiną u Abdulli, o którego łaski zabiegał. Pogłoski mówiły jednak również o walce i o śmierci Daina na pokładzie własnego okrętu, a teraz cała osada rozprawiała o jego odwiedzinach u radży i o tym, że poniósł śmierć, przeprawiając się przez rzekę po ciemku w drodze do Almayera. Nie mogli nic z tego zrozumieć. Reszyd dziwił się bardzo, a przy tym był niespokojny i pełen wątpliwości. Lecz Abdulla, otrząsnąwszy się ze zdumienia, ujawnił rezygnację właściwą ludziom wiekowym, którzy niechętnie zajmują się rozwiązywaniem zagadek. Stwierdził, że Dain w każdym razie nie żyje, przestał więc być niebezpieczny. Po co roztrząsać wyroki Losu, szczególniej jeśli są pomyślne dla Prawowiernych Wyznawców? Tu Abdulla zwrócił się z pobożnym westchnieniem do Allacha Łaskawego, Miłosiernego, po czym uznał, że zajmowanie się tym wypadkiem nie jest na razie potrzebne.

Reszyd był innego zdania. Ociągał się z odejściem, gładząc w zamyśleniu starannie utrzymaną brodę.

— Wiele jest kłamstwa - mruknął. - On już raz nie żył i zmartwychwstał, a teraz znów umarł po raz drugi. Wkrótce zjawią się tu Holendrzy i zażądają wydania tego człowieka. Czy nie lepiej uwierzyć raczej świadectwu własnych oczu niż językom bab i próżniaków?

— Mówią, że ciało zabrano do obejścia Almayera - odrzekł Abdulla. - Jeśli chcesz je zobaczyć, idź tam przed przybyciem Holendrów. Wybierz się późno. Nie trzeba, aby mówiono, że widziano nas ostatnio w zagrodzie Almayera.

Reszyd zgodził się na to i opuścił stryja. W wielkich drzwiach wejściowych przystanął i wsparł się ramieniem o futrynę, spoglądając leniwie przez otwartą bramę ku głównej ścieżce osady. Stała przed nim bezludna, prosta i żółta pod ulewą światła. Gładkie pnie palm, chaty, dach domku Almayera, widzialny wśród zarośli na ciemnym tle lasu u drugiego końca ścieżki - wszystko zdawało się drgać w żarze południowej godziny bijącym od rozprażonej ziemi. Roje żółtych motyli wznosiły się i opadały w krótkich wzlotach przed przymkniętymi oczami Reszyda. U jego stóp, w bujnej trawie dziedzińca, brzęczała ckliwie kapela owadów. Patrzył sennie przed siebie.

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

dziewiąty

— Czy mogę wierzyć twoim słowom? Są one jak bajka dla mężów, co leżą wokół ogniska i słuchają tylko na wpół przebudzeni, i wydaje mi się, że wybiegły z ust kobiety.

— Kogóż mam wywodzić w pole, o radżo? - odrzekł Babalaczi. - Bez ciebie jestem niczym. Wierzę w prawdę wszystkiego, co ci rzekłem. Długie lata spoczywałem bezpiecznie w zagłębieniu twej dłoni. Nie czas na żywienie podejrzeń. Niebezpieczeństwo jest bardzo groźne. Radźmy i działajmy natychmiast, nim jeszcze słońce zajdzie.

— Słusznie mówisz - odmruknął zamyślony Lakamba.

Siedzieli już od godziny w sali posłuchań radży. Babalaczi, stwierdziwszy przybycie oficerów, przeprawił się zaraz przez rzekę, aby zdać swemu panu sprawę z porannych wypadków i razem z nim wytknąć linię postępowania wobec zmienionych okoliczności. Niespodziewany obrót wydarzeń przeraził i zaskoczył ich obu. Radża siedział w fotelu ze skrzyżowanymi nogami, utkwiwszy wzrok w podłodze; Babalaczi przykucnął tuż przy nim w postawie wyrażającej wielkie przygnębienie.

— I gdzież on się teraz ukrywa? - spytał Lakamba, przerywając ciszę rojącą się od złowróżbnych przeczuć, które pochłaniały ich obu przez długą chwilę.

— Na polance Bulangiego - tej, co leży najdalej od jego domu. Popłynęli tam dziś w nocy. Zawiozła go córka białego człowieka; powiedziała mi to otwarcie, bo jest na wpół biała i nie zna się na obyczajności. Czekała długo na Daina, podczas gdy był u ciebie. Wynurzył się wreszcie z ciemności i padł wyczerpany do jej stóp. Leżał jak martwy, ale przywróciła mu życie w swych ramionach i tchnęła w niego własne tchnienie. Oto, co mi rzekła prosto w twarz, tak jak ja mówię do ciebie, radżo. Podobna jest białej kobiecie i nie zna wstydu.

Urwał, przejęty zgorszeniem. Lakamba pokiwał głową.

— No i co dalej? - spytał.

— Zawołali starą kobietę - ciągnął Babalaczi - a gdy przyszła, opowiedział o tym, co się stało z brygiem, i o swojej zasadzce na białych ludzi. Wiedział dobrze, że orang Belanda są blisko - choć wcale nam o tym nie wspomniał; wiedział, jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo. Zdawało mu się, że zabił wielu orang Belanda, ale zginęło ich tylko dwóch; mówili mi to Morscy Ludzie, którzy przybyli na łodziach okrętu wojennego.

— A ten drugi człowiek, którego znaleźli w rzece? - przerwał Lakamba.

— To był jeden z wioślarzy Daina. Gdy się czółno wywróciło, płynęli obok siebie; zdaje się, że tamten człowiek był ranny. Dain podtrzymywał go. Zostawił go w krzakach, kiedy poszedł do domu. Kiedy wrócili wszyscy troje, jego serce już przestało bić. Wówczas przemówiła stara kobieta; Dain wysłuchał jej słów i uznał, że są mądre. Zdjął kółko ze swojej nogi, złamał je i wcisnął na nogę niewolnika. Swój pierścień włożył na jego palec. Zdjął sarong i z pomocą kobiet ubrał weń trupa, który przecież odzienia już nie potrzebował; w ten sposób umyślili oszukać wszystkie oczy i zwieść całą osadę, aby każdy mieszkaniec mógł przysiąc, że widział to, czego nie było, i aby nikt nie zdradził Daina przed białymi. Potem Dain i biała kobieta popłynęli do Bulangiego i zażądali, aby im wynalazł kryjówkę. Stara pozostała przy zwłokach.

— Hai! - wykrzyknął Lakamba. - Ona jest mądra.

— Tak, ona ma swojego Diabła, który szepce jej rady do ucha - potwierdził Babalaczi. - Z wielkim trudem zaciągnęła ciało aż na miejsce, gdzie dużo pni zebrało się u brzegu. Wszystko to działo się w ciemnościach po przejściu nawałnicy. Stara czuwała obok trupa. Jak tylko zaczęło dnieć, wzięła ciężki kamień, pogruchotała twarz umarłego i pchnęła ciało między kłody. Potem skryła się w pobliżu na czatach.

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

dziesiąty

— Zaszło nareszcie! - rzekła Nina do matki, wskazując na wzgórza, za które stoczyło się słońce. - Posłuchaj, matko, jadę teraz do zatoki Bulangiego, a gdybym już nigdy nie wróciła...

Zamilkła nagle. Coś jakby zwątpienie zamgliło na chwilę jej oczy, przygasł gorejący w nich płomień powściąganego uniesienia, który oświecał jej pogodną, obojętną twarz przez cały ten podniecający dzień - dzień radości i niepokoju, nadziei i zgrozy, nieuchwytnego żalu i mglistej rozkoszy. Trwała niezłomnie w powziętym zamiarze, póki jaśniał blask słońca; w jego promiennym olśnieniu poczęła się i wzrosła miłość Niny, aż owładnęła całą jej istotę. Skryte podszepty pragnień podsycały jej niecierpliwość i tęsknotę za mrokiem, który miał położyć kres niebezpieczeństwu i walce, zwiastując szczęście, zachwyt miłości, pełnię życia. Zaszło nareszcie! Krótki, podzwrotnikowy zmierzch minął, nim zdążyła z ulgą odetchnąć. Wydało jej się nagle, że ciemność roi się od groźnych głosów wzywających, aby rzuciła się bez pamięci w nieznane, aby pozostała wierna własnym porywom i oddała się namiętności, która wybuchnęła w Dainie, ogarniając ją swym płomieniem. W odosobnieniu dalekiej polanki czekał wśród głuchej ciszy lasów samotny zbieg, niepewny życia. Obojętny na niebezpieczeństwa wyglądał jej przybycia. Po nią tylko wrócił; a teraz, gdy nadeszła dla niego chwila nagrody, Nina zapytywała siebie z trwogą, co znaczy to zwątpienie mrożące jej wolę i porywy. Z wysiłkiem odtrąciła lęk chwilowej słabości. Musi go nagrodzić. Miłość i honor kobiecy zwyciężą przelotny brak wiary w nieznaną przyszłość, która czeka na nią w mrokach rzeki.

— Nie, nie wrócisz nigdy - wyrzekła proroczo pani Almayer. - On bez ciebie nie odejdzie, a jeśliby tu pozostał... -wyciągnęła rękę w kierunku świateł w „Szaleństwie Almayera” i urwane zdanie rozpłynęło się w groźnym pomruku.

Obie kobiety spotkały się za domem i szły teraz powoli w kierunku zatoki, gdzie przywiązane były czółna. Przystanęły nagle u skraju zarośli, tknięte wspólnym odruchem. Pani Almayer położyła rękę na ramieniu córki, usiłując spojrzeć na próżno w jej odwróconą twarz. Chciała coś powiedzieć, lecz słowa utonęły w zduszonym szlochu, który zabrzmiał dziwnie, dobyty z piersi tej kobiety. Zdawało się, że ze wszystkich ludzkich namiętności tylko gniew i nienawiść nie są jej obce.

— Odchodzisz, aby stać się wielką rani - rzekła wreszcie dość pewnym głosem. - Jeżeli będziesz mądra, posiądziesz wielką władzę, co przetrwa długie lata i sięgnie nawet w dni twojej starości. Czym ja byłam? Niewolnicą. Przez całe życie gotowałam ryż dla człowieka bez odwagi i bez mądrości. Hai! Mnie, nawet mnie, wódz i wojownik oddał w darze człowiekowi, który był niczym. Hai! hai!

Zawodziła po cichu, opłakując stracone sposobności walk i mordów, co byłyby się stały jej udziałem w razie skojarzenia się z pokrewnym duchem. Nina schyliła się nad wątłą postacią matki i w świetle gwiazd - które wybiegły na czarne niebo i zawisły bez tchu nad tym dziwnym rozstaniem - wpatrywała się badawczo w jej zwiędłą twarz; zatopiła wzrok w zapadłych oczach, zdolnych przeniknąć mroczną przyszłość w świetle długich, bolesnych doświadczeń. Tak jak dawniej, poczuła się znów urzeczona dziwnym czarem bijącym z uniesień matki i proroczą pewnością jej słów. Wyroczny ton i gniewne uniesienia pani Almayer przyczyniły się niemało do opinii o czarodziejskiej władzy, z jakiej słynęła w osadzie.

— Byłam niewolnicą, a ty będziesz królową - ciągnęła pani Almayer, patrząc wprost przed siebie - lecz pamiętaj o tym, co jest siłą mężczyzny, a co jego słabością. Drżyj przed jego gniewem, aby widział w świetle dnia twoją trwogę, ale śmiej się z tego w sercu, gdyż po zachodzie słońca będzie twym niewolnikiem.

— Niewolnikiem! on, władca życia! Nie znasz go, matko.

Pani Almayer raczyła zaśmiać się pogardliwie.

— Mówisz jak głupia biała kobieta. Co ty wiesz o gniewie męskim i o męskiej miłości? Czy czuwałaś nad snem mężów strudzonych od zadawania śmierci? Czy poczułaś kiedy uścisk potężnego ramienia, które zdolne jest wbić kris głęboko w bijące serce? Ja!jesteś białą kobietą i winnaś modlić się do boga-niewiasty.

— Dlaczego mi to mówisz? Słuchałam twoich słów tak długo, że zapomniałam o dawnym życiu. Czy stałabym teraz obok ciebie gotowa na wszystko, gdybym była białą kobietą? Matko, wrócę do domu i spojrzę raz jeszcze w twarz ojca.

— Nie! - rzuciła gwałtownie pani Almayer. - Nie! on śpi teraz snem dżinu; gdybyś wróciła, mógłby się ocknąć i zobaczyć ciebie. Nie! on ciebie już nigdy nie zobaczy. Kiedy ten groźny starzec zabrał mi cię malutką, pamiętasz...

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

jedenasty

Na czworokątnej polance zalanej księżycem połyskiwał gładki, zwarty łan młodych pędów ryżu. W pośrodku sterczał na wysokich palach szałas; stos chrustu leżał tuż obok. Przy żarzącym się ognisku spoczywał człowiek. Zdawał się niezmiernie drobny i jakby zgubiony w bladozielonej poświacie odbitej od ziemi. Zwodne światło miesiąca odsunęło w dal potężne drzewa obejmujące z trzech stron polankę; spętane jakby licznymi więzami przez masę poplątanych lian, olbrzymy spoglądały z mroczną rezygnacją na kiełkujące u swych stóp młode życie - utraciły widać wiarę we własną potęgę. Bezlitosne pnącza lgnęły do mocarnych pni w zwojach i skrętach jak liny okrętowe, skakały z drzewa na drzewo, zwieszały się z konarów ciernistymi festonami i słały śmigłe pędy hen, w górę, w pościgu za najdrobniejszą gałązką, niosąc śmierć swym ofiarom w tryumfalnym porywie milczącej zagłady.

Od strony Pantai, wzdłuż wygięcia brzegu - skąd był jedyny dostęp do polanki - czernił się gąszcz młodych drzew, zarośli i leśnego podszycia, przeciętego szparą wyrąbaną w zwartej ścianie. Biegła stąd ścieżynka do szałasu z trzciny, gdzie się chronili nocą ludzie strzegący dojrzałego plonu przed dzikimi świniami. Dróżka kończyła się u stóp pali, na których stała budka wśród niewielkiego kręgu pokrytego popiołem i szczątkami zwęglonego drzewa. Dain leżał tutaj przy mdłym ogniu.

Przewrócił się na bok z niecierpliwym westchnieniem, ułożył głowę na zgiętym ramieniu i legł spokojnie z twarzą zwróconą ku gasnącemu ognisku. Żar mienił się czerwono, zapalając błyski w szeroko rozwartych oczach Daina. Ciało miał zmęczone wysiłkami ostatnich dni, a duszę wyczerpaną do cna natężeniem, z jakim czekał samotnie na wyrok losu. Nigdy jeszcze nie czuł się tak bezsilny. Słyszał wystrzał armatni na pokładzie fregaty; wiedział, że jego życie spoczywa w rękach ludzi nie zasługujących na zaufanie i że nieprzyjaciel jest bardzo blisko.

Podczas długich godzin popołudnia wałęsał się na skraju lasu albo zaszyty w zarośla obiegał niespokojnym wzrokiem zatokę, wypatrując, skąd grozi niebezpieczeństwo. Nie lękał się śmierci, lecz pragnął gorąco żyć, bo życiem jego była Nina. Obiecała, że pójdzie za nim, że podzieli jego dobrą i złą dolę - niebezpieczeństwa i chwałę. Gdy będzie ją miał u boku, pokona z łatwością niebezpieczeństwa; bez niej - nie ma dla niego w życiu nic wspaniałego ani radosnego. Kulił się w cienistej kryjówce i zamykał oczy, usiłując wywołać wdzięczny i czarowny obraz białej postaci, w której zamknął całe swoje życie. Zaciskał powieki i zęby w namiętnym pragnieniu, aby przedłużyć wizję - źródło najwyższej rozkoszy. Na próżno! Postać Niny rozpływała się, ustępując innemu zjawisku. Oto widzi zbrojnych ludzi, gniewne twarze, połyskującą broń, słyszy - zda się - gwar podnieconych i tryumfujących głosów: odkryto jego schronienie! Przerażony wyrazistością widzenia, otwierał oczy, wyskakiwał w blask słońca i snuł się znów bez celu wokół polanki. Wędrując krajem lasu, spoglądał niekiedy w jego mroczną głąb, tak nęcącą zwodnym pozorem chłodu, tak odpychającą nieprzeniknionym mrokiem. Spoczywały tam niezliczone pokolenia próchniejących drzew, a nad nimi stali ich potomkowie przyodziani w ciemną szatę liści - niby w żałobę - bezsilne olbrzymy czekające swej kolei. Tylko pasożyty kipiały życiem. Pięły się krętym ruchem ku słońcu i powietrzu, żerowały jednako na martwych i na konających, wieńcząc swe ofiary różowością i błękitem jaskrawych kwiatów, które lśniły między gałęźmi rażące i okrutne, niby ostry, szyderczy rozdźwięk w uroczystym hymnie skazanych drzew.

Dostępne w wersji pełnej.

Rozdział

dwunasty

— To jest to miejsce - rzekł Dain, wskazując piórem wiosła wysepkę oddaloną jeszcze o jaką milę. - Oto miejsce, o którym mówił Babalaczi. Gdy słońce znajdzie się w środku nieba, z prao przypłynie po mnie łódka. Poczekamy tu na nią.

Almayer, który siedział u steru, skinął potakująco głową i lekkim przekręceniem wiosła skierował czółno w stronę wysepki.

Znajdowali się właśnie u południowego ujścia Pantai. Za nimi otwierała się daleka perspektywa lśniących wód ujętych w dwie ściany zwartej zieleni, które biegły w dół na spotkanie i zlewały się hen, w oddali. Słońce wschodziło nad spokojną tonią cieśniny, znacząc swą drogę promienną smugą. Blask ślizgał się po falach i mknął rozległym obszarem rzeki niby ścigły goniec niosący światło i życie ponurym losom wybrzeża. Promiennym szlakiem sunęło czarne czółno, dążąc ku wysepce, co leżała skąpana w słońcu, w pierścieniu żółtych piasków, jak złota tarcza wkuta w polerowaną stal gładkiego morza. Ku północy i południowi wyłaniały się inne wysepki, radosne w przepychu swych barw zielonych i żółtych, a na głównym lądzie mroczna linia zarośli mangrowych zlewała się z czerwonymi skałami przylądka Tanjong Mirrah, który wstępował daleko w morze, stromy i bez cienia w blasku wczesnego słońca.

Dobili do brzegu; dno czółenka zgrzytnęło o piasek. Ali wyskoczył i przytrzymał łódkę, a Dain wysiadł, niosąc w ramionach Ninę, wyczerpaną wrażeniami i długą, nocną podróżą. Almayer wyszedł z czółna ostatni i wciągnął je na brzeg wspólnie z Alim. Malaj położył się w cieniu i zasnął natychmiast, zmęczony długim wiosłowaniem, zaś Almayer siadł na krawędzi czółna, skrzyżował ręce na piersiach i wpatrzył się w morze.

Dain ułożył troskliwie Ninę w cieniu krzewów rosnących w środku wysepki i rzucił się na ziemię obok niej. Patrzył z milczącą troską na łzy, co wymykały się spod jej przymkniętych powiek i ginęły w drobnym piasku, na którym leżeli oboje twarzą w twarz. Jej łzy i smutek zastanawiały go jak głęboka, niepokojąca tajemnica. Czemu się martwi teraz, gdy niebezpieczeństwo już minęło? Nie wątpił o jej miłości, jak nie mógł wątpić i o fakcie własnego istnienia, a jednak gdy tak leżał i patrzył żarliwie w jej twarz, śledząc jej łzy, rozchylone usta i nawet oddech - czuł z niepokojem, że jest w niej coś, czego on zrozumieć nie może. Bez wątpienia posiadała wiedzę istot doskonałych. Westchnął. Poczuł, że przedziela ich jakaś niewidzialna zapora, która mu pozwoli zbliżyć się do niej na pewną odległość, ale nie dalej. Żaden poryw miłości, żaden wysiłek - ani tęsknota, ani nawet wspólne, długie życie - nic nie zdoła usunąć tej nieuchwytnej przegrody. Z przerażeniem, ale także z wielką dumą stwierdził, że przyczyną tego jest jej niedościgła doskonałość. Ta kobieta należy do niego, a jednak przebywa jak gdyby w innym świecie. Jego jest! jego! Przeniknął go radosny tryumf, a zarazem i ból z powodu jej łez.

Z nieśmiałą czcią ujął promień jej włosów i w przypływie niezgrabnej tkliwości usiłował otrzeć łzy błyszczące na rzęsach. Nagrodził go przelotny uśmiech, rozjaśniając jej twarz na mgnienie, ale wkrótce łzy posypały się jeszcze obficiej. Nie mógł tego dłużej znieść. Powstał i zbliżył się do Almayera, który siedział wciąż na krawędzi czółna, pochłonięty widokiem morza. Nie widział go już bardzo dawno - tego morza, co wszędzie prowadzi, co przynosi wszystko na swych falach, a tak wiele zabiera. Zapomniał prawie, czemu się tu znajduje, i w sennym rozmarzeniu widział całe swoje życie na gładkiej, bezkresnej przestrzeni, mieniącej się blaskiem przed jego oczami.

Wstrząsnęło nim dotknięcie ręki Daina i przyzwało z dalekiej zaiste krainy. Odwrócił się, lecz oczy jego zdawały się patrzeć nie na samego Daina, a raczej na miejsce, gdzie stał. Dain uczuł niepokój pod tym nieświadomym spojrzeniem.

— Co takiego? - rzekł Almayer.

— Ona płacze - szepnął Dain cicho.

— Płacze! Dlaczego? - spytał obojętnie Almayer.

— Przyszedłem ciebie zapytać. Moja rani uśmiecha się, gdy patrzy na kochanego człowieka. To biała kobieta płacze w niej teraz. Powinieneś wiedzieć dlaczego.

Dostępne w wersji pełnej.