Synowie i kochankowie - David Herbert Lawrence - ebook

Synowie i kochankowie ebook

David Herbert Lawrence

0,0
7,69 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Synowie i kochankowie (ang. Sons and Lovers) – powieść D. H. Lawrence wydana w 1913 roku, uważana za jedno z najlepszych dzieł angielskiego pisarza. D. H. Lawrence zawarł w niej wiele wątków autobiograficznych oraz przeżyć z młodości. Głównym bohaterem powieści jest Paweł Morel, wrażliwy i utalentowany artystycznie chłopiec, a potem młodzieniec, pochodzący z niezamożnej górniczej rodziny z Nottinghamshire. Pisarz przedstawia jego losy, ukazując przemożny wpływ, jaki wywarła na niego nieszczęśliwa w małżeństwie z prostym górnikiem i oddana całkowicie dzieciom matka. W powieści odnaleźć można echa takich wydarzeń z życia samego Lawrence'a, jak ciężka choroba samego bohatera w dzieciństwie oraz śmierć będącego oczkiem w głowie rodziny zdolnego starszego brata, który opuścił górniczą osadę, aby walczyć o awans społeczny w Londynie. Na podstawie powieści Synowie i kochankowie powstał w 1981 roku serial produkcji BBC.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 806

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Synowie i kochankowie

David Herbert Lawrence

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-105-9 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2014. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zachowane w brzmieniu zgodnym z oryginalnym wydaniem. Zdjęcie na okładce: Colin Brough
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl Białobrzegi, Polska

CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ I. PIERWSZE MAŁŻEŃSKIE LATA MORELÓW

„Bottoms" powstało na miejscu „Hell Row". Hell Row składało się z kilkunastu pękatych, krytych słomą chałup, które skupiły się nad brzegiem strumienia, na Greenhill Lane. Tutaj to mieszkali górnicy zatrudnieni w małych szybach, o dwa pola dalej. Strumień płynął między olchami, ledwie przyprószonymi pyłem owych ubogich kopalń, z których węgiel wydobywany był na powierzchnię ziemi przez osły, z trudem wlokące się w kieracie wkoło wylotu szybu. Cała okolica usiana była podobnymi szybami pochodzącymi niejednokrotnie jeszcze z czasów Karola II. Górnicy, których było niewielu, jak mrówki znikali pod ziemią wraz z osłami, pozostawiając po sobie wśród łanów zboża i łąk jakieś dziwaczne kopczyki i małe, czarne łysiny. Chaty górników — skupione po kilka lub rozrzucone tu i ówdzie parami, wespół z rozproszonymi z rzadka po tym terenie pojedynczymi gospodarstwami i domkami pończoszników — tworzyły miasteczko Bestwood.

W niespełna sześćdziesiąt lat potem w okolicy tej nastąpiły nagłe i nieprzewidziane zmiany. Ubogie szyby zostały wyparte przez wielkie kopalnie bogatych finansistów. W Nottinghamshire i Derbyshire odkryto pokłady węgla i żelaza. Pojawiło się Towarzystwo „Carston, Waite i S-ka". Wśród niezwykłego podniecenia lord Palmerston dokonał formalnego otwarcia pierwszej kopalni Towarzystwa w Spinney Park, na skraju sherwoodzkich lasów.

W tym samym mniej więcej czasie osławione Hell Row, które w miarę upływających lat wyrobiło sobie jak najgorszą reputację, spłonęło doszczętnie i wiele brudu oraz zła znikło z nim razem z powierzchni ziemi.

Towarzystwo „Carston, Waite i S-ka", zorientowawszy się, że natrafiło na złotą żyłę, poczęło wiercić coraz nowe szyby w dolinach strumieni od Selby do Nuttall, tak iż wkrótce było już czynnych sześć kopalni. Z Nuttall, położonego na wysokim piaszczystym wzgórzu pośród lasów, biegła kolej prowadząca obok ruin klasztoru Kartuzów i studni Robin Hooda w dół do Spinney Park, a stamtąd do Minton, dużej kopalni otoczonej polami kukurydzy. Z Minton, poprzez rozpościerające się w dolinie grunta farmerów, droga żelazna ciągnęła się dalej w kierunku Bunkers Hill i tam rozwidlała się, skręcając na północ do Beggarlee i Selby, skąd roztaczał się rozległy widok na Crich i wzgórza Derbyshire. Sześć szybów widniało w dole, niby wielkie czarne ćwieki, złączone pętlą nikłego łańcuszka szyn kolejowych.

W trosce o liczne zastępy górników Towarzystwo „Carston, Waite i S-ka" wybudowało na zboczu wzgórza bestwoodzkiego wielkie czworoboki domów mieszkalnych, zwane Squares, a następnie w dolinie strumienia, po stronie Hell Row — osadę Bottoms.

Bottoms składało się z sześciu bloków górniczych domków. Bloki rozmieszczone były po trzy, w dwóch rzędach, niby kropki na szóstce domina, i w każdym było dwanaście domków. Dwuszereg ów usadowił się u stóp stromo opadającego wzgórza bestwoodzkiego, a wychodził (przynajmniej od strony małych mansardowych okienek na stryszkach) na obszerną dolinę, łagodnie wznoszącą się w kierunku Selby.

Domki wyglądały dostatnio i bardzo porządnie. Można je było obejść wkoło i zajrzeć od frontu do małych ogródków, pełnych lobelii i portulaki rosnących w cieniu dolnego bloku, położonego w dolinie, u stóp wzgórza. Po słonecznej stronie górnego, usytuowanego wyżej, na początku zbocza, kwitły różnokolorowe goździki i hortensje. Czyste frontowe okna, niewielkie ganeczki, niskie żywopłoty z ligustru i mansardowe okienka stryszków robiły korzystne wrażenie. Był to jednak rzut oka z zewnątrz, od strony nie zamieszkanych paradnych izb, które — u żon wszystkich górników — z reguły stały pustką. Izby mieszkalne i kuchnie znajdowały się w tyle budynków i wychodziły na zamkniętą przestrzeń między domami, na małe brudne podwórza i doły do wysypywania popiołu. W środku, pomiędzy dwoma rzędami domów oraz dołami z popiołem, wiodła alejka, na której bawiły się dzieci, plotkowały kobiety i palili fajki mężczyźni. W istocie więc warunki mieszkalne w Bottoms, tak starannie zbudowanym i prezentującym się tak mile, były zgoła nie zachęcające, jak bowiem wszystkim dobrze wiadomo, ludzie muszą żyć w kuchni, kuchnie zaś wychodziły właśnie na ową nieprzyjemną alejkę pomiędzy dołami z popiołem.

Pani Morel bez cienia entuzjazmu myślała o przeprowadzce do Bottoms, które liczyło już sobie dwanaście lat i leżało w dole, gdy schodziło się do niego ścieżką od strony Bestwood. Było to jednak najlepsze, co mogła uczynić, a ponadto przypadł jej w Bottoms domek położony na samym skraju, miała więc tylko jednych sąsiadów, a za to dodatkowy skrawek ogródka. Mieszkając w takim domku pani Morel zaliczała się w pojęciu lokatorek domków „środkowych" do pewnego rodzaju arystokracji, komorne jej bowiem wynosiło pięć szylingów i sześć pensów tygodniowo zamiast pięciu szylingów. Owo wyróżnienie w pozycji towarzyskiej nie było jednak dla pani Morel źródłem zbyt wielkiej pociechy.

Pani Morel miała trzydzieści jeden lat i od ośmiu lat była mężatką. Ta drobna, wątłej budowy kobieta, o zdecydowanym sposobie bycia, ociągała się nieco z nawiązaniem pierwszych znajomości z sąsiadami w Bottoms. Sprowadziła się w lipcu, a we wrześniu spodziewała się trzeciego dziecka.

Mąż jej był górnikiem. Zaledwie od trzech tygodni mieszkali w swoim nowym mieszkaniu, gdy w Bottoms rozpoczął się doroczny odpust, połączony z kiermaszem. Pani Morel wiedziała z góry, że jej mąż urządzi sobie z tego powodu nie lada święto. W poniedziałek rano, w dniu otwarcia kiermaszu, Morel wcześnie wyszedł z domu. Dzieci były niezwykle podniecone. William, siedmioletni chłopak, wymknął się zaraz po śniadaniu, aby pomyszkować w pobliżu jarmarcznych bud, a pozostawiona samotnie pięcioletnia Ania chlipała przez cały ranek, że też chce tam pójść. Pani Morel nie przerywała swych codziennych zajęć. Nie znała jeszcze prawie wcale sąsiadek, nie miała zatem nikogo, komu mogłaby powierzyć małą. Przyrzekła jej więc w końcu, że pójdą na kiermasz po obiedzie.

William zjawił się o pół do pierwszej. Był to bardzo żywy chłopczyk, z jasną czupryną i buzią usianą piegami. Przypominał trochę małego Duńczyka albo Norwega.

— Czy mogę dostać obiad, mamo? — zawołał wpadając do pokoju w czapce na głowie. — Bo jeden pan mi powiedział, że to się zacznie o pół do drugiej...

— Dostaniesz, jak tylko będzie gotów — odparła matka.

— Jak to? Jeszcze nie ma obiadu? — spojrzał na matkę z wyraźnym wyrzutem w niebieskich oczach. — No to chyba pójdę bez...

— Nie pójdziesz. Obiad będzie za pięć minut. Jest dopiero pół do pierwszej.

— Zaraz się zacznie... — jęknął chłopak, prawie z płaczem.

— Nie umrzesz od tego, mój drogi, nawet jeśli się zacznie — powiedziała matka. — Ale jest dopiero pół do pierwszej i masz jeszcze całą godzinę czasu.

William zaczął szybko nakrywać do stołu i za chwilę zasiedli we trójkę do obiadu. Jedli właśnie pudding z konfiturami, gdy William zerwał się na równe nogi i zamarł w bezruchu. Gdzieś w oddali rozbrzmiały pierwsze tony piskliwej muzyki z karuzeli i trąbienie rogu. Chłopiec spojrzał na matkę. Usta mu drżały.

— Mówiłem ci! — zawołał rzucając się do komody po czapkę.

— Weź swój kawałek puddingu na drogę... jest dopiero pięć po pierwszej, musiałeś się więc pomylić... nie wziąłeś swoich dwóch pensów —jednym tchem wolała za nim matka.

Chłopiec zawrócił gorzko zawiedziony, chwycił leżące dwa pensy i wybiegł bez słowa.

— Ja też chcę... ja też chcę... — rozpłakała się Ania.

— No i pójdziesz, ty mała, utrapiona piszczko! — wybuchnęła matka. Trochę zaś później po południu powlokła się z dzieckiem wzdłuż wysokiego żywopłotu, pod górę. Siano już zebrano i bydło pasło się na pastwisku. Było ciepło, spokojnie.

Pani Morel nie lubiła kiermaszów. Na placu stały dwie karuzele, z których jedna była poruszana parą, a drugą obracał kucyk. Trzy katarynki skrzeczały bezlitośnie, zaś w powietrzu rozbrzmiewały pojedyncze strzały pistoletowe, ogłuszający terkot grzechotki potrząsanej przez sprzedawcę orzechów kokosowych, głośne okrzyki mężczyzny reklamującego „Ciotkę Sally" i piskliwy głos właścicielki fotoplastykonu. Pani Morel zobaczyła synka stojącego przed budą lwa Wallace'a. Jak urzeczony wpatrywał się w plakaty przedstawiające to słynne zwierzę, które ongiś zabiło jednego Murzyna, a dwóch białych okaleczyło na całe życie. Minęła go i poszła kupić Ani torebkę landrynek. Nagle chłopak wyrósł przed nią niemal nieprzytomny z emocji.

— Nie powiedziałaś ani słowa, że przyjdziesz... prawda, jaka tu moc rzeczy? Ten lew zabił trzech ludzi... wydałem już moje dwa pensy... o, popatrz, mamo!

Wyciągnął z kieszeni dwa kieliszki do jajek z wymalowanymi na nich różowymi stokrotkami.

— Mam je z tamtej budy, gdzie się rzuca kulkami do dołków... Wygrałem je w dwóch rzutach... po pół pensa za jeden raz... są na nich wymalowane stokrotki... Popatrz, mamo!... Koniecznie chciałem je wygrać.

Matka wiedziała, że pragnął ich dla niej.

— Hm... — rzekła zadowolona. — Są śliczne!

— Czy możesz je wziąć? Bo się boję, że je stłukę.

Odkąd matka przyszła, chłopiec nie posiadał się z radości i podniecony oprowadzał ją po kiermaszu, pokazując wszystko po kolei. W fotoplastykonie matka objaśniała im treść obrazków, w formie opowiadań, których William słuchał z zapartym tchem. Nie odstępował jej ani na krok.

Chodził przez cały czas przyklejony do niej, tryskając dziecinną dumą. Żadna bowiem kobieta na kiermaszu nie wyglądała tak bardzo na damę jak ona, w swym skromnym płaszczyku i małym czarnym czepeczku. Uśmiechała się spotykając znajome kobiety. Kiedy poczuła się zmęczona, rzekła do syna:

— Czy wracasz już, czy chcesz jeszcze trochę zostać?

— Idziesz... już? — wykrzyknął patrząc na nią z wyrzutem.

— Już? Jest pół do piątej, jeśli się nie mylę.

— Czemu już idziesz?

— Możesz zostać, jeśli chcesz — odparła.

Oddaliła się powoli, prowadząc za rękę małą córeczkę, a syn został i patrzył za nią pełen żalu, że odchodzi — sam nie mógł jednak zdobyć się na opuszczenie kiermaszu. Kiedy przecinała mały placyk przed gospodą „Pod gwiazdami i księżycem", doleciał ją zapach piwa i gwar męskich głosów. Pomyślała, że zapewne jej mąż jest tam również, i przyśpieszyła nieco kroku.

William wrócił do domu około pół do siódmej, blady, zmęczony i w niezbyt dobrym humorze. Było mu przykro, chociaż sam nie zdawał sobie z tego sprawy, że pozwolił matce odejść samotnie. Odkąd poszła, kiermasz nie sprawiał mu już przyjemności.

— Czy ojciec był w domu? — zapytał.

— Nie — odparła matka.

— Pomaga usługiwać „Pod gwiazdami i księżycem". Widziałem przez tę dziurkowaną żelazną blachę na oknie, jak się kręcił po sali z zakasanymi rękawami.

— Ha! — ucięła krótko matka. — Nie ma pieniędzy. I będzie bardzo zadowolony, jak mu się co dostanie, choćby to nawet było niewiele.

Kiedy się ściemniło i pani Morel nie widziała już, co szyje, wstała i podeszła do drzwi. Zewsząd dochodził gwar podnieconych głosów i wyczuwało się wesoły, świąteczny niepokój, który w końcu udzielił się jej także. Wyszła do ogródka koło domu. Sąsiadki wracały z kiermaszu, z dziećmi ciągnącymi na sznurku białe owieczki z zielonymi nóżkami albo drewniane koniki. Co pewien czas chwiejnym krokiem przechodził jakiś mężczyzna opity piwem do ostatecznych granic swej pojemności. Niekiedy trafiał się dobry mąż, kroczący spokojnie u boku rodziny. Ale zazwyczaj kobiety i dzieci szły same. Czuwające w domach matki wychodziły o zmierzchu na alejkę i gawędziły stojąc z rękami skrzyżowanymi pod białym płóciennym fartuchem.

Pani Morel była sama, ale już do tego przywykła. Jej syn i mała córeczka spali w izdebce na górze, miała więc świadomość, że dom stoi za nią mocno i niewzruszenie. Czuła się jednak nieszczęśliwa i gnębiła ją myśl o mającym przyjść na świat dziecku. Świat wydawał się jej posępnym miejscem, gdzie nie może jej spotkać nic dobrego — przynajmniej do czasu, kiedy dorośnie William. Nie spodziewała się w życiu dla siebie niczego poza ciężkim trudem i udręką — póki nie dorosną dzieci. A dzieci! Nie stać jej było na to trzecie. Nie chciała go. Jego ojciec roznosił kufle piwa w oberży, pijąc przy tym do nieprzytomności. Gardziła mężem, ale była z nim związana. Oczekiwane dziecko było ciężarem ponad jej siły. Miała już dość wszystkiego i gdyby nie Ania i William, nie wytrzymałaby tej ciągłej walki z biedą, szpetotą i pospolitością życia na każdym kroku.

Przeszła do ogródka od frontu domu. Chociaż czuła się zbyt ociężała i znużona, by przebywać na dworze, nie mogła usiedzieć w mieszkaniu. Upał ją dusił. Myśląc o przyszłości i o tym, co ją czeka, czuła się, jak gdyby ją za życia pogrzebano.

Frontowy ogródek był mały, kwadratowy i okolony żywopłotem z ligustru. Pani Morel stała szukając ukojenia w zapachu kwiatów i w pięknie zapadającego wieczoru. Na wprost jej furtki znajdowała się bramka, a za nią, w cieniu wysokiego żywopłotu, wśród skoszonych, zalanych blaskiem zachodu pastwisk, wiodła na wzgórze droga. Niebo w górze dyszało i pulsowało światłem. Blask ustępował szybko z pól. Ziemia i żywopłoty dymiły mrokiem. W miarę jak zapadał zmierzch, szkarłatny blask objął wzgórza, a spoza tej świetlistej zasłony dobiegała stłumiona i przygasająca wrzawa kiermaszu.

Od czasu do czasu, w ciemnym korycie ścieżki zamkniętej między dwoma żywopłotami, ukazywał się mężczyzna, chwiejnym krokiem zmierzający do domu. Jakiś młody chłopak puścił się biegiem po stromym, końcowym odcinku wzgórza i z trzaskiem wpadł na bramkę. Pani Morel zadrżała. Chłopak podniósł się klnąc z pasją, choć nieco żałośnie, jak gdyby myślał, że furtka umyślnie postanowiła go skaleczyć.

Pani Morel weszła do domu medytując, czy w jej życiu coś kiedykolwiek się zmieni. Ostatnio zaczęła sobie zdawać sprawę, że nie nastąpi to nigdy. Lata dziewczęce wydawały jej się tak odległe, że poczęła się zastanawiać, czy kobieta, wlokąca się ciężko przez ogródek w Bottoms, jest naprawdę tą samą istotą, która tak lekko biegała po falochronie w Sheerness, dziesięć lat temu.

— Cóż ja mam z tym wspólnego? — szepnęła sama do siebie. — Co ja mam wspólnego z tym wszystkim? Nawet z tym dzieckiem, które ma się urodzić! Nie wydaje się, żebym tu była w ogóle brana pod uwagę.

Czasem życie chwyta kogoś w swoje kleszcze, niesie jego bezwładne ciało i stanowi o losach, a pomimo to nie jest wcale realne, lecz pozostawia wrażenie czegoś mglistego i odgrodzonego nieprzeniknioną zasłoną.

— Czekam — powiedziała pani Morel sama do siebie — czekam... A to, na co czekam, może nigdy nie nadejść.

Posprzątała kuchnią, zapaliła lampkę, dorzuciła do ognia, przygotowała' na następny dzień bieliznę do prania i namoczyła ją w wodzie. Potem usiadła i zabrała się do szycia. Przez długie godziny igła jej połyskiwała rytmicznie wśród materiału. Pani Morel bez przerwy myślała, jak powinna gospodarować, aby było to z pożytkiem dla dzieci.

O pół do dwunastej wrócił mąż. Policzki jego były żywo zarumienione i błyszczały mocno nad czarnymi wąsami. Głowa chwiała mu się lekko. Był wyraźnie z siebie zadowolony.

— Ho, ho! Czekasz na mnie, panienko? Pomagałem trochę Antoniemu i zgadnij no, co mi za to dał?... Jedne śmierdzące pół korony i ani grosza więcej.

— Pewnie uważał, że resztę wybrałeś sobie piwem — ucięła krótko żona.

— Nieprawda... wcale tak nie było. Możesz mi wierzyć, że prawie nic dzisiaj nie piłem... tyle co nic. — Głos jego stał się czuły. — Patrz no, przyniosłem ci tu kawałek miodownika, a dla dziecisków kokosa. — Położył na stole piernik i owłosioną kulę orzecha kokosowego. — Ale ty mi chyba nigdy w życiu za nic nie podziękowałaś... co, matka?

Pani Morel pojednawczo podniosła w górę orzech kokosowy i potrząsnęła nim, żeby sprawdzić, czy ma w środku mleko.

— To dobra sztuka, można dać głowę. Dostałem go od Billa Hodgkissona. „Bill — mówię mu — na co ci trzy orzechy? Daj mi lepiej jednego dla mojego urwisa i mojego dziewczyniska". „Bierz, Walter, stary chłopie — powiada Bill — bierz, który ci się podoba". Wziąłem jednego i podziękowałem mu.. Wstydziłem się potrząsać jemu na oczach, ale Bill mówi: „Lepiej sprawdź, Walter, czy dobry". No i stąd wiem. Swój chłop, ten Bill Hodgkisson, swój chłop, mówię ci, matka!...

— Mężczyzna, kiedy pijany, gotów się wszystkim podzielić, a ty jesteś tak samo pijany jak twój Bill — odparła pani Morel.

— Ach, ty mała, podła żmijo... kto jest pijany, chciałbym wiedzieć! — zawołał Morel. Był niezwykle z siebie zadowolony po całym dniu usługiwania „Pod gwiazdami i księżycem" i nie przestawał o tym opowiadać.

Pani Morel, śmiertelnie znużona i wyczerpana jego gadaniem, poszła natychmiast się położyć, gdy on zgarniał jeszcze pogrzebaczem ogień na kominku.

Gertruda pochodziła z dobrej, starej, osiadłej rodziny mieszczańskiej znanych kongregacjonalistów, którzy walczyli pod pułkownikiem Hutchinsonem i pozostali nieprzejednanymi wyznawcami swej wiary. Dziadek pani Morel zbankrutował, jednocześnie z wielu kupcami handlującymi koronką, w pamiętnym krachu w Nottingham. Ojciec jej, inżynier George Coppard, był wysokim, przystojnym, postawnym mężczyzną, dumnym ze swej jasnej cery i błękitnych oczu, ale jeszcze wyżej ceniącym swą prawość. Gertruda drobnym wzrostem przypominała matkę. Ale usposobienie, ambicję i hart ducha odziedziczyła po Coppardach.

George'a Copparda gorzko upokarzało i przygnębiało ubóstwo. Został pierwszym inżynierem w stoczni w Sheerness. Gertruda była drugą z rzędu córką. Kochała bardziej matkę, kochała matkę ponad wszystko, ale miała jasne, błękitne, śmiałe oczy Coppardów i ich szerokie czoło. Pamiętała, jak będąc dzieckiem nie znosiła wyniosłego tonu, którym ojciec zwracał się do jej łagodnej, wesołej, dobrej dla wszystkich matki. Pamiętała, jak biegała po falochronie w Sheerness i jak znalazła łódź. Pamiętała, jak ją chwalili i dogadzali jej wszyscy mężczyźni, kiedy przychodziła do stoczni, była bowiem wątłym, ambitnym dzieckiem. Pamiętała śmieszną, starą nauczycielkę, której tak lubiła pomagać w małej prywatnej szkółce. I dotąd jeszcze zachowała Biblię, ofiarowaną jej przez Johna Fielda. Zawsze wracała z Johnem Fieldem z kościoła do domu, kiedy miała dziewiętnaście lat. Był synem zamożnego przemysłowca, odbył studia w Londynie i miał poświęcić się interesom.

Zapamiętała na zawsze, z wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami, pewne wrześniowe niedzielne popołudnie, kiedy to siedzieli pod winoroślą, rozpiętą na tylnej ścianie domu jej ojca. Słońce przeświecało pomiędzy liśćmi wina, tworząc delikatne i piękne wzory, które słały się na postaciach obojga młodych, niby wstęgi cieniutkiej koronki. Niektóre liście były jasnożółte, podobne do wielkich, płaskich, żółtych kwiatów.

— Nie ruszaj się! — zawołał. — Nie potrafię powiedzieć, jak teraz wyglądają twoje włosy! Lśnią jak miedź i złoto. Są czerwone jak roztopiona miedź i kiedy słońce na nie pada, połyskują złotem. Jakże można mówić, że twoje włosy są brązowe! Twoja matka nazywa to mysim kolorem...

Spojrzała w jego błyszczące oczy, lecz jej pogodna twarz- nie zdradziła radosnego uniesienia, jakie wezbrało w jej sercu.

— Przecież mówiłeś, że nie lubisz interesów — spiesznie zmieniła temat. — Ależ tak... nawet nie cierpię! — potwierdził gorąco.

— I że chciałbyś zostać duchownym — przypominała mu niemal błagalnie.

— Tak. Bardzo bym tego pragnął, gdybym wiedział, że mogę stać się wybitnym kaznodzieją.

— Czemu więc... dlaczego tego nie uczynisz? — W głosie jej brzmiało wyzwanie. — Gdybym była mężczyzną, nic by nie mogło mnie od tego powstrzymać.

Uniosła dumnie głowę. Czuł się przy niej trochę onieśmielony.

— Nie wiesz, jaki mój ojciec jest straszliwie uparty. Postanowił, że mnie umieści w interesach, i na tym rzecz się skończy.

— Przecież jesteś mężczyzną! — zawołała.

— Być mężczyzną to jeszcze nie wszystko — odparł zmieszany, marszcząc bezradnie brwi.

Teraz, kiedy krzątała się po swoim domu w Bottoms i miała już pewne doświadczenie, co to znaczy być mężczyzną, zdawała sobie sprawę, że nie jest to bynajmniej wszystko.

Gdy miała dwadzieścia lat, z powodu słabego zdrowia opuściła Sheerness. Jej ojciec powrócił do rodzinnego Nottingham. Ojciec Johna Fielda zbankrutował, a jego syn został nauczycielem w Norwood. Nic o nim nie słyszała, i dopiero po upływie dwóch lat zdecydowała się dowiedzieć, co się z nim dzieje. Ożenił się ze swoją gospodynią, czterdziestoletnią, dobrze sytuowaną wdową.

Pomimo to pani Morel zachowała Biblię ofiarowaną jej swego czasu przez Johna Fielda. Nie uważała go już dziś za... No cóż, wiedziała teraz dobrze, na co go było stać, a może raczej — na co go nie było stać... Przechowywała więc jego Biblię, a w sercu nienaruszoną pamięć o nim — dla swego własnego dobra. Aż do ostatniego dnia życia, przez długich trzydzieści pięć lat, nie wymówiła jego imienia.

Kiedy miała dwadzieścia trzy lata, poznała na świątecznej zabawie, w okresie Bożego Narodzenia, młodego człowieka z Erewash Valley. Morel miał wtedy dwadzieścia siedem lat. Był dobrze zbudowany, zgrabny, postawny i bardzo starannie ubrany. Miał czarne, pofalowane, lśniące włosy i bujną czarną brodę, której nigdy nie dotknęła brzytwa. Policzki miał rumiane, a jego czerwone, wilgotne usta przyciągały uwagę, śmiały się bowiem niezwykle często i serdecznie. Posiadał ów niezmiernie rzadki dar natury — bogaty, dźwięczny śmiech. Gertruda Coppard patrzyła na niego oczarowana. Tyle w nim było uroku i animuszu, był tak bezpośredni i miły dla wszystkich, a jego głos z niezwykłą swobodą wpadał w ton żartobliwie komiczny. Jej własny ojciec miał silnie rozwinięte poczucie humoru, lecz było ono zaprawione ironią. Wesołość Morela była w innym rodzaju — miękka, nie intelektualna, ciepła i pełna nieoczekiwanych komicznych przeskoków.

Ona sama była naturą krańcowo różną. Miała ciekawy, chłonny umysł, znajdowała więc dużo przyjemności i prawdziwą rozrywkę w przysłuchiwaniu się innym ludziom. Umiała znakomicie doprowadzać ludzi do zwierzeń. Pociągała ją filozofia i uważano ją za intelektualistkę. Najwięcej zadowolenia przynosiły jej dysputy na tematy religii, filozofii lub polityki z jakimś wykształconym człowiekiem. Nieczęsto jednak zdarzała się jej po temu sposobność. Nakłaniała więc zazwyczaj ludzi, aby jej opowiadali o sobie, znajdując w tym prawdziwą satysfakcję.

Była drobna i wątłej budowy. Miała duże czoło, na które opadały bujne, jedwabiste, ciemne loki. Jej niebieskie oczy patrzyły prosto, uczciwie i pytająco. Odziedziczyła piękne ręce Coppardów. Jej suknie były zawsze stonowane. Tego wieczoru miała na sobie ciemnoniebieską jedwabną suknię i oryginalny srebrny naszyjnik z małych, srebrzystych muszelek. Naszyjnik ten oraz ciężka, pleciona złota brosza stanowiły jedyną ozdobę jej stroju. Była dziewczęco czysta, głęboko religijna i zachwycająco szczera.

W Walterze Morel miękło serce na jej widok. W oczach tego młodego górnika była tajemniczą i fascynującą istotą z bajki — damą. Gdy do niego przemówiła, jej południowy akcent i czystość wymowy wprowadziły go w zachwyt. Obserwowała go bacznie. Tańczył dobrze, jak gdyby taniec był dla niego rzeczą naturalną i sprawiał mu radość. Ojciec jego był francuskim emigrantem, który ożenił się z angielską kelnerką — o ile było to w ogóle małżeństwo. Gertruda Coppard przyglądała się młodemu górnikowi, tańczącemu w jakimś ulotnym zachwyceniu, co dodawało jego ruchom specyficznego uroku. Jego rumiana twarz wykwitała wysoko w górze, ocieniona czarną, zwichrzoną czupryną, i pochylała się z tym samym miłym uśmiechem nad każdą z kolei tancerką. Gertruda była nim oczarowana, nie spotkała bowiem jeszcze w życiu nikogo takiego jak on. Jej ojciec był dla niej dotychczas jedynym wyobrażeniem mężczyzny. George Coppard, wyniosły, przystojny i nieco zgorzkniały, przekładał teologię nad wszelką literaturę i żywił głębszą sympatię tylko dla jednego człowieka — dla Pawła Apostoła. Był surowy jako zwierzchnik, ironiczny w gronie rodzinnym, gardził wszelkimi przyziemnymi uciechami — i był zupełnie inny od tego młodego górnika. Gertruda Coppard miała raczej pogardliwy stosunek do tańca. Sztuka ta nie pociągała jej w najmniejszym stopniu, toteż nigdy nie nauczyła się nawet Rogera. Była purytanką jak jej ojciec, miała wyższego rzędu aspiracje i traktowała życie bardzo serio. Dlatego też zwiewna, promienna radość życia tego człowieka, która unosiła się nad nim jak płomyk nad świecą i nie przerodziła się, jak u niej, w gorący żar myśli i ducha — wydawała się jej cudowna i pociągała ją wbrew woli.

Podszedł i schylił się nad nią. Ogarnęła ją radosna fala ciepła jak po lampce wina.

— Proszę teraz ze mną zatańczyć' — powiedział miękko. — To bardzo łatwe. Marzę o tym, żeby zobaczyć, jak pani tańczy.

Powiedziała mu przedtem, że nie umie tańczyć. Pokorny ton jego prośby rozbroił ją i uśmiechnęła się. Uśmiech jej był piękny i wstrząsnął młodym człowiekiem tak, że zapomniał o całym świecie.

— Dziękuję panu, ale nie chcę tańczyć — odparła łagodnie. Jej głos brzmiał czysto i dźwięcznie.

Nie zdając sobie sprawy, co robi (często zdarzało mu się instynkownie postępować w sposób właściwy), usiadł obok niej, pochylając się ku niej z szacunkiem.

— Nie powinien pan tracić tańca — upomniała go.

— Nie mam ochoty tańczyć... grają właśnie to, czego nie lubię.

— Pewnie dlatego mnie pan poprosił. Roześmiał się serdecznie.

— Nie przyszło mi to do głowy. Zawsze wpadam, jak zaczynam kręcić...

Z kolei ona się roześmiała.

— Patrząc na pana można by pomyśleć, że nie sprawia to panu trudności — rzekła.

— Jestem jak ten świński ogonek, który się kręci, bo nie ma innego wyjścia — zaśmiał się nieco hałaśliwie.

— I jest pan górnikiem! — zawołała z podziwem.

— Ano tak. Zjechałem na dół, jak miałem dziesięć lat. Spojrzała na niego z pełnym podziwu zdumieniem.

— Jak miał pan dziesięć lat?! Musiało być chyba panu strasznie ciężko? — spytała.

— Człowiek się prędko przyzwyczaja. Siedzi się jak mysz w norze i tylko w nocy wysuwa się nos na świat, żeby zobaczyć, co się dzieje.

— Czuję się tak, jakbym oślepła — wzdrygnęła się Gertruda.

— Jak kret! — zaśmiał się. — Niektórzy z naszych łażą w kółko jak krety. — Wysunął brodę naprzód i zamknął oczy naśladując pyszczek kreta węszącego w poszukiwaniu właściwego kierunku. — Robią tak naprawdę! — upierał się naiwnie. — Trudno to sobie wyobrazić. Ale proszę się kiedy ze mną zabrać na dół, to się panna przekona.

Spojrzała na niego zaskoczona. Oto nagle otwarł się przed nią nowy i nieznany szlak życia ludzkiego. Wyobraziła sobie życie górników, których tysiące pracują w ciężkim trudzie pod ziemią, dopiero wieczorem wychodząc na górę. Morel wydawał się jej bohaterem. Codziennie, z uśmiechem, ryzykował własnym życiem. W odruchu pokornego uznania spojrzała na niego z nieśmiałą prośbą w jasnych oczach.

— Nie miałaby panna ochoty? — spytał miękko. — Pewno że nie, bo można się tam pobrudzić.

Jeszcze nigdy w życiu nie zwracano się do niej „panna".

Pobrali się w najbliższe Boże Narodzenie i przez trzy miesiące była bezgranicznie szczęśliwa. Przez następne sześć miesięcy była bardzo szczęśliwa.

Morel podpisał zobowiązanie i nosił niebieską wstęgę abstynenta. Wyglądał w niej imponująco. Mieszkali, jak sądziła, we własnym domku. Był niewielki, ale wygodny i zupełnie przyzwoicie umeblowany solidnymi sprzętami, które odpowiadały prostolinijnej naturze Gertrudy. Z sąsiadkami nie utrzymywała bliższych stosunków, a matka i siostry Morela często wykpiwały jej delikatne maniery. To osamotnienie nie dokuczało jej jednak wcale, bo miała przy sobie męża.

Czasem znużona miłosnymi wynurzeniami próbowała otworzyć przed nim swoje serce. Spostrzegła, że słucha jej uważnie, ale bez zrozumienia. Zmroziło to jej próby nawiązania z nim głębszego kontaktu i wzbudziło pierwsze przebłyski obawy. Niekiedy Morel stawał się wieczorem niespokojny. Zrozumiała, że nie wystarcza mu bezczynne przesiadywanie z nią, i cieszyło ją, gdy zabierał się do drobnych prac domowych.

Był niezwykle zręczny. Potrafił wszystko sam zrobić lub naprawić. Mówiła mu więc:

— Bardzo mi się podoba łopatka do węgla twojej matki. Jest taka mała i poręczna.

— Podoba ci się, panienko? Sam ją zrobiłem, więc i ty możesz mieć taką.

— Jak to? Ty ją zrobiłeś? Przecież jest ze stali!

— No więc cóż z tego? Będziesz miała bardzo podobną, jeśli nie taką samą.

Nie przeszkadzał jej nieporządek ani hałas i stukanie młotka. Jej mąż był zajęty i szczęśliwy.

W siedem miesięcy po ślubie, czyszcząc odświętne ubranie męża, wyczuła w wewnętrznej kieszeni marynarki jakieś papiery i zdjęta nagłą ciekawością wydobyła je i przejrzała. Morel bardzo rzadko wkładał ślubny garnitur i zapewne dlatego papiery te nie trafiły wcześniej do jej rąk. Były to rachunki za meble, dotychczas nie zapłacone.

— Słuchaj — powiedziała wieczorem, kiedy Morel już się umył i zjadł obiad. — Znalazłam te rachunki w kieszeni twego ślubnego ubrania. Jeszcze dotąd ich nie zapłaciłeś?

— Nie. Dotychczas nie mogłem.

— Ale powiedziałeś mi, że już to zrobiłeś. Pójdę w sobotę do Nottingham zapłacić. Nie lubię siedzieć na cudzych krzesłach i jeść na nie zapłaconym stole. Nic nie odpowiedział.

— Dasz mi swoją książeczkę oszczędnościową, dobrze?

— Mogę dać, ale niewiele ci z tego przyjdzie.

— Myślałam... — urwała krótko. Mówił jej kiedyś, że ma sporo odłożonych pieniędzy. Zdała sobie jednak sprawę, że nie ma sensu go o to pytać. Siedziała sztywno na krześle, rozgoryczona i oburzona do głębi.

Na drugi dzień poszła rozmówić się z jego matką.

— Czy to mama kupowała meble Waltera? — zapytała.

— Tak, ja — cierpko odparła starsza kobieta.

— A ile dał mamie na to pieniędzy? Starsza kobieta zawrzała oburzeniem.

— Osiemdziesiąt funtów, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć.

— Osiemdziesiąt funtów! A jeszcze czterdzieści dwa jest dłużny.

— Na to ja ci nic nie poradzę.

— Na co więc poszły wszystkie te pieniądze?

— Znajdziesz pewnie na wszystko kwity, jeśli ich dobrze poszukasz... poza dziesięcioma funtami, które mi Walter był winien, i sześciu funtami za wesele.

— Sześć funtów! — powtórzyła Gertruda Morel. Wydało jej się to potworne. Ojciec jej wydał tyle pieniędzy na wesele, a pomimo to roztrwoniono jeszcze sześć funtów na jedzenie i picie w rodzinnym domu Waltera, na jego rachunek.

— A ile pieniędzy Walter ulokował w swoich domach? — zapytała.

— W swoich domach..: w jakich znów domach?

Gertruda Morel zbladła straszliwie. Walter powiedział jej, że dom, w którym mieszkają, a także sąsiedni są jego własnością.

— Myślałam, że dom, w którym mieszkamy... — zaczęła.

— Te oba domy są moje — odparła świekra. — I też jeszcze nie spłacone do końca, tyle że z trudem zbieram na procenty...

Gertruda siedziała blada i milcząca. Była teraz podobna do ojca.

— Wobec tego powinniśmy płacić mamie czynsz — powiedziała chłodno.

— Walter płaci mi czynsz — odparła matka.

— A ile wynosi? — spytała Gertruda.

— Sześć szylingów i sześć pensów za tydzień — brzmiała odpowiedź. Było to więcej, niż dom był wart. Gertruda uniosła głowę wysoko i patrzyła wprost przed siebie.

— To twoje szczęście — powiedziała starsza kobieta złośliwie — że masz męża, który sam pora się z wszystkimi pieniężnymi kłopotami, a tobie daje wolną rękę w wydatkach.

Młoda żona milczała.

Nie robiła wyrzutów mężowi, ale jej stosunek do niego zmienił się zasadniczo. W jej duszy, dumnej i prawej, coś zakrzepło i stwardniało jak głaz.

Kiedy nadszedł październik, myślała tylko o Bożym Narodzeniu. Przed dwoma laty na Boże Narodzenie poznała go. W ubiegłym roku w czasie świąt pobrali się. Na to Boże Narodzenie urodzi mu dziecko.

— Pani wcale nie tańczy, pani Morel? — zagadnęła ją najbliższa sąsiadka w październiku, kiedy to wiele mówiło się o projektowanym otwarciu szkoły tańca w oberży „Pod czerwonym dachem" w Bestwood.

— Nie... nigdy nie miałam ani odrobiny zamiłowania w tym kierunku — odparła pani Morel.

— A to dopiero! I pomyśleć, że wybrała pani sobie akurat swojego chłopa za męża. Wie pani przecież, że on słynie jako pierwszy tancerz.

— Nie wiedziałam, że mój mąż jest sławny — roześmiała się pani Morel. — I to jak jeszcze! Przecież on przez całe pięć lat prowadził szkółkę tańca w klubie górniczym.

— Naprawdę?

— Ależ tak — ciągnęła sąsiadka wyzywająco. — I jaki tam tłok był co wtorek, czwartek i sobotę... każdy mógł się wyhasać, ile zapragnął.

Tego rodzaju wydarzenia napawały panią Morel smutkiem i goryczą, a życie dostarczało ich pod dostatkiem. Sąsiadki nie oszczędzały jej z początku. Czuły bowiem jej wyższość, aczkolwiek nie dawała ku temu powodów.

Morel zaczął później wracać do domu.

— Jakoś dłużej trwa teraz praca w kopalni — powiedziała pani Morel któregoś dnia do swojej praczki.

— Nie wydaje mi się, żeby dłużej jak zawsze. Tyle że wstępują potem na jedno piwko do Ellena, tam się zagadają, no i gotowe! A że obiad tymczasem stygnie, to i dobrze. Mają, na co zasłużyli.

— Pan Morel nie pije.

Praczka wypuściła z rąk bieliznę, spojrzała na panią Morel i bez słowa zabrała się z powrotem do roboty.

Gertruda Morel była poważnie chora po urodzeniu synka. Morel był dla niej dobry, anielsko dobry. Czuła się jednak bardzo samotna i oddalona o setki mil od swojej rodziny. Mąż stał się jej teraz zupełnie obcy, a gdy był przy niej, uczucie to wzmagało się jeszcze bardziej.

Chłopczyk urodził się mały i wątły, ale szybko zaczął przybierać na wadze. Było to śliczne dziecko, o wijących się w ciemnozłote pierścienie włosach i ciemnobłękitnych oczach, które z biegiem czasu stały się jasnoszare. Matka kochała go bezgranicznie. Przyszedł na świat akurat w chwili, gdy brzemię zawodu i goryczy stało się najtrudniejsze do zniesienia. Wiara w życie została w niej zachwiana i sercem Gertrudy owładnęło uczucie pustki i osamotnienia. Dziecko zagarnęło ją całkowicie i ojciec stał się o nie zazdrosny.

W końcu pani Morel zaczęła gardzić mężem. Całym sercem zwróciła się ku dziecku, odwracając się jednocześnie od jego ojca. Zaczął ją zaniedbywać. Własny dom stracił już dlań urok nowości. „Nie ma w nim ani za grosz odwagi i wytrwałości" — mówiła sobie pani Morel z goryczą. To, co czuł w danej chwili, było dla niego wszystkim. W niczym nie umiał wytrwać. Pod zewnętrznymi pozorami kryła się w nim zupełna pustka.

Między mężem i żoną rozpoczęła się walka. Straszliwa, zażarta walka, której kres mogła położyć tylko śmierć jednego z nich dwojga. Gertruda walczyła, aby zmusić męża do ponoszenia odpowiedzialności za własne czyny i do wypełniania przyjętych obowiązków. Ale on nazbyt się od niej różnił. Był naturą czysto zmysłową, a ona usiłowała uczynić go moralnym i religijnym. Starała się zmusić go, aby żył patrząc prawdzie w oczy. Nie był w stanie tego znieść i doprowadzało go to do szaleństwa.

Gdy dziecko było malutkie, Morel stał się tak nerwowy, że nie można go było spuścić z oka. Wystarczyło, aby dziecko zaczęło trochę kaprysić, a od razu wpadał w złość. Jeszcze chwila, a twarde ręce górnika zaczynały maltretować niemowlę. Pani Morel znienawidziła wtedy męża, znienawidziła go na zawsze, on zaś wychodził z domu i pił. Nie dbała o to, co się z nim dzieje. I dopiero gdy wracał do domu, chłostała go swoją dotkliwą ironią.

Na skutek rozdźwięku, jaki powstał pomiędzy nimi, Morel, umyślnie lub bezwiednie, zaczął grubiańsko dokuczać żonie, zawsze trafiając w najczulsze punkty.

William miał zaledwie rok i matka była niezwykle dumna z jego urody. Było jej teraz ciężko, ale siostry jej dbały o ubranka małego. Gdy włożył biały kapelusik z fryzowanym strusim piórem i biały płaszczyk, matka wpatrywała się w niego z radością, zachwycona wianuszkiem jasnych loków wijących się wokół główki. Pewnego niedzielnego ranka pani Morel, przebudziwszy się, leżała w łóżku wsłuchana w pogawędkę ojca z dzieckiem, toczącą się na dole. Potem zdrzemnęła się trochę. Kiedy zeszła na dół, na kominku płonął wielki ogień, w pokoju panował upał, stół był niedbale nakryty do śniadania, a w fotelu przy kominku siedział Morel, z dość niepewną miną. Między ojcowskimi kolanami stało dziecko, ostrzyżone jak owca, z dziwnie okrągłą, gołą główką — i patrzyło na nią zdziwionymi oczami. Na dywaniku przed kominkiem leżała rozpostarta gazeta, a na niej tysiące złotych pierścionków lśniło w różowym blasku ognia, niby rozsypane płatki nagietek.

Pani Morel stanęła jak wryta. Jej pierworodny. Zbladła jak opłatek i nie mogła wydobyć głosu.

— No, jak ci się mały podoba? — zaśmiał się niepewnie Morel. Zacisnęła pięści, uniosła je w górę i ruszyła naprzód. Morel cofnął się.

— Mogłabym cię zabić! — wykrztusiła. Dławiła ją wściekłość, pięści trzymała wzniesione w górze.

— Chciałabyś z niego zrobić babę — powiedział Morel przestraszonym głosem, pochylając głowę, aby uniknąć jej wzroku. Chęć do śmiechu minęła mu zupełnie.

Matka spojrzała w dół, na wystrzyżoną do skóry główkę dziecka. Objęła chłopczyka, gładząc i tuląc drobną główkę.

— Och... mój synku! — wyjąkała. Usta jej wygięły się, twarz zadrżała. Porwała dziecko na ręce, ukryła twarz na jego ramieniu i zapłakała boleśnie.

Należała do kobiet, które nie umieją płakać... którym sprawia to taki sam ból jak mężczyznom. Szloch jej brzmiał, jak gdyby serce darło się w niej na strzępy.

Morel siedział z łokciami wspartymi na kolanach i dłońmi tak mocno zaciśniętymi, że aż mu zbielały kostki. Patrzył w ogień i siedział ogłuszony, jak gdyby zabrakło mu tchu.

Pani Morel przestała płakać, uspokoiła dziecko i zebrała nakrycie po śniadaniu. Gazetę, zasypaną loczkami, zostawiła rozpostartą na dywaniku przed kominkiem. W końcu Morel podniósł ją i wepchnął w głąb paleniska. Gertruda wróciła do swych zajęć z zaciśniętymi ustami i bardzo spokojna. Morel był skruszony. Krążył po domu z nieszczęśliwą miną i wszystkie posiłki w tym dniu były dla niego torturą. Żona zwracała się do niego grzecznie i ani razu nie wspomniała o tym, co uczynił. Wiedział jednak, że stało się coś ostatecznego.

Po pewnym czasie pani Morel oświadczyła, że zachowała się niemądrze, bo i tak chłopcu trzeba było obciąć włosy, wcześniej czy później. W końcu zdobyła się nawet na to, by powiedzieć mężowi, że dobrze zrobił zabawiając się w fryzjera. Ale wiedziała — i Morel też wiedział — że w jej sercu dokonał się głęboki przełom. Pamiętała tę chwilę do końca życia jako jeden z tych momentów, w których cierpiała najokrutniej.

Ów akt męskiej brutalności jak ostrze włóczni ugodził w jej miłość do Morela. Dotąd, walcząc z nim zaciekle, martwiła się i niepokoiła o niego, jak o kogoś, kto odszedł daleko i zbłądził. Teraz przestała dbać o jego uczucie i stał się dla niej zupełnie obcy. Uczyniło to jej życie znacznie znośniejszym.

Pomimo to nie przestała z nim walczyć. Nadal zachowała w pełni swoje wysokie poczucie moralności, odziedziczone po wielu pokoleniach purytańskich przodków. Obudził się teraz w niej instynkt religijny i w stosunku do męża stała się niemal fanatyczką, ponieważ go kochała — a raczej może dlatego, że kochała go dawniej. Gdy zgrzeszył, zadręczała go. Pił, kłamał, często tchórzył, a czasem postępował jak zwykły hultaj, ona zaś nie miała dla niego litości.

Niestety, była zbyt krańcowym jego przeciwieństwem. Nie potrafiła zadowolić się miernotą, na jaką go było stać, ale pragnęła, żeby był tak doskonały, jakim jej zdaniem być powinien. W rezultacie, chcąc uczynić go szlachetniejszym, niż leżało to w jego możliwościach, działała na jego zgubę. Sama odnosiła w tej walce bolesne rany i ciosy, ale nie traciła nic ze swej duchowej wartości. A poza tym miała przecież dzieci.

Morel pił dużo, choć nie więcej niż inni górnicy i zawsze tylko piwo. Nie służyło mu to na zdrowie, ale i nie szkodziło poważniej. Koniec tygodnia był okresem największych libacji. W każdy piątkowy, sobotni i niedzielny wieczór przesiadywał w oberży aż do zamknięcia lokalu. W poniedziałki i wtorki musiał wcześniej wstawać od kufla i ociągając się wychodził z gospody około dziesiątej. W środy i czwartki siedział czasem w domu przez cały wieczór lub wychodził najwyżej na godzinę. W zasadzie jednak nigdy nie zdarzyło mu się opuścić pracy wskutek pijaństwa.

Ale chociaż pracował bardzo sumiennie, zarobki jego malały. Za dużo gadał i mełł językiem. Nienawidził wszelkiej władzy zwierzchniej i bezustannie narażał się kierownikom w kopalni. Siedząc w gospodzie „Palmerston" mówił:

— Dziś rano sztygar przychodzi na nasz przodek i powiada: „Słuchaj no, Walter, widzę, że wszystko jest tu do niczego. Co jest z tymi stemplami?" A ja mu na to: „O co ci chodzi? Czego chcesz od tego stempla?" „Przecież on tego nigdy nie utrzyma — powiada. — Tylko patrzeć, jak któregoś dnia sufit zawali się wam na głowę". To ja znów: „No, to jedyna rada, żebyś tu stanął i podtrzymał sufit własną głową". To on się wściekł i zaczął się ciskać i kląć, a inni chłopcy w śmiech. — Morel miał duży talent mimiczny. Naśladował zadyszany piskliwy głos zwierzchnika, silącego się na poprawną i czystą angielszczyznę. „Wypraszam sobie takie odezwania, Walter. Który z nas zna się na tym lepiej, ty czyja?" A ja na to: „Nigdy nie udało mi się zgadnąć, co umiesz, Alfredzie. I myślę, że już do końca tak zostanie".

Morel mógł tak opowiadać całymi godzinami ku uciesze swoich przyjaciół od kieliszka. Było w tym trochę prawdy. Zarządca kopalni był człowiekiem niewykształconym. Kiedy on i Morel byli chłopcami, często bawili się razem i chociaż teraz się nie lubili, wiedzieli, czego mogą wzajemnie od siebie oczekiwać. Ale Alfred Charlesworth nie mógł wybaczyć swemu dawnemu koledze publicznych kpinek. W konsekwencji więc, chociaż Morel był dobrym górnikiem i w pierwszych tygodniach po ślubie potrafił zarabiać nawet po pięć funtów tygodniowo, zaczął stopniowo otrzymywać coraz gorsze stanowiska pracy, gdzie pokłady były cienkie, a węgiel trudny do wydobycia, przez co urobek był mniejszy.

W lecie ruch w kopalni słabł. W piękne słoneczne dni często widać było górników wracających gromadnie do domów o dziesiątej lub jedenastej rano. Przed kopalnią nie czekały rzędem puste wagony. Kobiety, mieszkające na zboczu, trzepiąc dywaniki o płot, wychylały się licząc wagoniki, które lokomotywa ciągnęła za sobą wzdłuż doliny. A dzieci, wracające ze szkoły na obiad, patrzyły na nieruchome koła wież wiertniczych i mówiły:

— Minton stoi. Tatuś będzie w domu.

I jakiś cień padał na twarze wszystkich tych kobiet, mężczyzn i dzieci, bo wiedzieli, że pod koniec tygodnia zabraknie w domu pieniędzy.

Morel miał dawać żonie trzydzieści szylingów tygodniowo na wszystkie wydatki i potrzeby domowe, to znaczy na komorne, jedzenie, ubranie, składki ubezpieczeniowe i lekarzy. Czasem, gdy mu się dobrze powiodło, dawał jej trzydzieści pięć. W zimie, pracując na dobrym stanowisku, górnik mógł zarobić pięćdziesiąt albo i pięćdziesiąt pięć szylingów tygodniowo. Morel był wówczas w siódmym niebie. W piątkowe, sobotnie i niedzielne wieczory bawił się po królewsku i lekko wydawał dodatkowo zarobionego suwerena albo podobną sumkę. Ale nawet mając wiele pieniędzy rzadko kiedy dał dzieciom pensa na cukierki czy też kupił funt jabłek. Wszystko szło na piwo. Gdy przychodziły cięższe chwile, trudniej było dać sobie radę, ale Morel bywał wówczas rzadziej pijany, więc pani Morel zwykła powtarzać:

— Chyba już wolę, jak nam się gorzej powodzi, bo kiedy Walter jest przy pieniądzach, nie ma w domu chwili spokoju.

Jeśli zarobił czterdzieści szylingów, zatrzymywał sobie dziesięć. Z trzydziestu pięciu zachowywał pięć, z dwudziestu ośmiu — trzy, z dwudziestu czterech — dwa, z dwudziestu — półtora szylinga, z osiemnastu zabierał jednego, a z szesnatu — sześć pensów. Nigdy nie odłożył nawet pensa i uniemożliwiał oszczędzanie żonie. Przeciwnie, często musiała płacić dodatkowo jego długi. Nie były to nigdy rachunki z szynku, te bowiem z zasady nie docierały do rąk kobiet. Ale zdarzało jej się płacić za kupionego przez Morela kanarka lub za jakąś ekstrawagancką laseczkę.

W czasie kiermaszu Morel zaniedbał się w pracy i pani Morel daremnie starała się oszczędzić cokolwiek na poród. Była więc do głębi rozgoryczona, że jej mąż bawi się i wydaje pieniądze, gdy ona siedzi w domu, udręczona i nieszczęśliwa. Przyszły dwa dni świąt. We wtorek Morel wstał wcześnie. Był w dobrym humorze. Już przed szóstą pani Morel usłyszała jego raźne pogwizdywanie na dole. Gwizdał bardzo przyjemnie, żywo i melodyjnie, najczęściej hymny kościelne. Będąc chłopcem miał piękny głos, należał do kościelnego chóru i śpiewał solo w katedrze w Southwell. Już samo to poranne gwizdanie było dostatecznym dowodem jego muzykalności.

Pani Morel leżała wsłuchana w odgłosy majsterki męża, dobiegające z ogródka. Wesołe pogwizdywanie wibrowało w powietrzu, gdy piłował i przybijał coś młotkiem. Ogarniało ją zawsze uczucie ciepła i spokoju, gdy mu się przysłuchiwała leżąc w łóżku, a dzieci jeszcze spały. W pogodny wczesny ranek Morel zdawał się cieszyć światem w swój nieskomplk kowany, męski sposób.

O dziewiątej, gdy dzieci siedziały z gołymi nóżkami na kanapie dokazując, a matka zmywała naczynia, Morel, porzuciwszy swoją stolarkę, przyszedł do domu. Miał podwinięte rękawy koszuli i szeroko otwartą na piersiach kamizelkę. Był wciąż jeszcze przystojnym mężczyzną z czarną falującą czupryną i bujnymi, czarnymi wąsami. Tylko twarz jego była lekko obrzmiała i często szpecił ją nieprzyjemny, niemal zgryźliwy wyraz. W danej jednak chwili był wesoły. Skierował się prosto do zlewu, przy którym żona zmywała naczynia.

— A ty co tu robisz! — zawołał głośno. — Zmykaj stąd, bo chcę się umyć.

— Możesz poczekać, aż skończę — odparła.

— Och, rzeczywiście? A co będzie, jeśli nie zechcę? Ta wesoła pogróżka ubawiła panią Morel.

— Możesz się umyć w beczce z deszczówką.

— Patrzcie ją! Idź tam sobie sama, mały wstrętny uparciuchu.

Stał przez chwilę przyglądając się żonie, a potem odszedł i czekał, aż skończy.

Gdy chciał, potrafił wciąż jeszcze wyglądać bardzo elegancko. Zazwyczaj nosił chustkę związaną wkoło szyi. Teraz zabrał się na dobre do robienia toalety. Parskał i chlapał z zapałem przy myciu, a potem tak ochoczo pobiegł do lustra w kuchni i schyliwszy się, bo wisiało za nisko, z taką pieczołowitością robił przedziałek w gęstych czarnych włosach, że aż pani Morel straciła cierpliwość. Włożył koszulę z wykładanym kołnierzem, czarny krawat związany w piękny węzeł i niedzielny surdut. Wyglądał w tym stroju bardzo przyzwoicie, wszystkie bowiem braki garderoby potrafił zawsze z niezawodnym instynktem ukryć, przedstawiając się w jak najkorzystniejszym świetle.

O pół do dziesiątej Jerry Purdy wstąpił po swego kompana. Jerry był Morela przyjacielem od serca; pani Morel nie lubiła go. Był to wysoki, szczupły mężczyzna z lisią twarzą, która robiła wrażenie doszczętnie pozbawionej brwi i rzęs. Chodził sztywno, z uroczystą godnością, jak gdyby miał głowę umocowaną na drewnianej śrubie. Był z natury zimny i wyrachowany, lubił jednak czasem okazywać, się wspaniałomyślnym i zdawał się żywić szczególną słabość do Morela, którego często zapraszał na swój rachunek do oberży.

Pani Morel nienawidziła go. Znała jego żonę, która zmarła na suchoty i w końcowym stadium choroby nabrała takiego wstrętu do męża, że samo jego zjawienie się w pokoju wywoływało u niej gwałtowny krwotok. Nic z tego wszystkiego nie docierało jednak do świadomości Jerry'ego. Najstarsza córka, piętnastoletnia dziewczynka, prowadziła mu teraz ubogie gospodarstwo i opiekowała się dwojgiem młodszych dzieci.

— Wstrętny sobek bez serca — mówiła o nim pani Morel.

— Jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć, żeby Jerry na co skąpił, a znam go nie od dziś — protestował Morel. — Ze świecą można by szukać drugiego chłopa tak hojnego i z takim gestem jak on.

— Gest to może on ma dla ciebie — odcinała się pani Morel. — Ale jeśli chodzi o dzieci, to mocno kieszeń zaciska. Biedactwa!

— Biedactwa! Czemuż to znów takie biedactwa, chciałbym wiedzieć. Ale pani Morel nie dawała się ułagodzić, jeśli chodziło o Jerry'ego. Powód ich sporu ukazał się właśnie i wysunął swą długą, chudą szyję ponad zasłonę w wejściu do kuchni. Napotkał wzrok pani Morel.

— Dzień dobry pani! Gospodarz w domu?

— Tak, jest...

Jerry wszedł nieproszony i stanął w drzwiach kuchni. Nie zachęcono go, aby usiadł, ale tkwił na swym stanowisku, samą swą obecnością chłodno manifestując prawa mężczyzn i małżonków.

— Piękny dzień mamy — rzekł do pani Morel.

— Tak.

— Wspaniała pogoda... w sam raz na spacer.

— Czy mam przez to rozumieć, że wybieracie się na spacer? — spytała pani Morel.

— Tak jest. Chcemy przejść się do Nottingham — odparł.

— Hm! — chrząknęła pani Morel.

Mężczyźni przywitali się z widoczną radością: Jerry pewny siebie i spokojny, Morel zażenowany, gdyż nie chciał wyglądać zbyt promiennie w obecności żony. Sznurował jednak buty pośpiesznie, z widocznym zapałem. Wybierali się na dziesięciomilowy spacer przez pola, do Nottingham. Wspinając się pod górę i pozostawiając Bottoms poza sobą, maszerowali raźnie w słońcu poranka. „Pod gwiazdami i księżycem" wychylili swój pierwszy kufel, następny w „Starej karczmie". Potem czekało ich długie piec mil nieugaszonego pragnienia przed wspaniałym kuflem piwa z imbirem w Bulwell. Zatrzymali się jednak na łące na pogawędkę z kosiarzami, którzy mieli z sobą uczciwie wypełniony gąsiorek, tak że gdy w końcu zbliżali się do miasta, Morel poczuł ogarniającą go senność. Miasto leżało, w górze przed nimi, dymiąc mgliście w żarze południa i strzępiąc daleką linię horyzontu blokami gmachów i kominów fabrycznych oraz strzelistymi wieżami kościołów. Na ostatniej podmiejskiej łące Morel wyciągnął się pod napotkanym dębem i przespał głębokim snem przeszło godzinę. Kiedy wstał, by udać się w dalszą drogę, czuł się jakoś dziwnie.

Para naszych wędrowców spożyła obiad w Meadows, z siostrą Jerry'ego. Potem udali się do gospody „Pod baryłką ponczu", gdzie z zapałem wzięli udział w emocjonującym wyścigu gołębi. Morel nigdy nie grał w karty, uważając, że tkwią w nich jakieś złe, tajemne moce. „Diabelskie wizerunki" — mawiał o nich zazwyczaj. Był za to mistrzem w grze w kręgle oraz w domino, przyjął więc wyzwanie jakiegoś gracza z Newark na partię kręgli. Wszyscy mężczyźni, wypełniający starą długą salę, podzielili się na dwa obozy, stawiając na jednego lub drugiego zawodnika. Morel zdjął surdut. Jerry trzymał kapelusz z pieniędzmi. Mężczyźni przyglądali się uważnie siedząc przy swych stolikach, niektórzy zaś stali z kuflami w ręku. Morel dokładnie zważył w ręku wielką drewnianą kulę, zanim potoczył ją po podłodze. Dokonał straszliwego spustoszenia wśród kręgli i wygrał pół korony, co przywróciło mu zdolności płatnicze.

O siódmej dwójka przyjaciół była pod dobrą datą. O pół do ósmej złapali pociąg jadący do domu.

Po południu Bottoms stawało się nie do zniesienia. Wszyscy mieszkańcy wylęgali przed domy. Kobiety z gołymi głowami i w białych fartuchach stały po dwie lub trzy, plotkując w alejce między domkami. Mężczyźni, w przerwie między dwoma kuflami, przysiadali na ziemi i gawędzili. Panował straszliwy zaduch. Łupkowe dachy lśniły w słonecznej spiekocie.

Pani Morel zaprowadziła córeczkę nad strumyk, który płynął przez łąkę, o niecałe pół kilometra od domu. Obie przechyliły się przez poręcz starej kładki i patrzyły przed siebie. W sadzawce, po drugiej stronie łąki, pani Morel mogła dostrzec nagie postacie chłopców baraszkujących w głębokiej, żółtawej wodzie. Czasem jakaś lśniąca jasna figurka przecinała martwą czerń ciemniejącej w oddali łąki. Pani Morel wiedziała, że William jest koło sadzawki. Obawa, że się kiedyś utopi, była zmorą jej życia. Ania bawiła się w cieniu starego, wysokiego żywopłotu, zbierając szyszeczki olszyny, które nazywała rodzynkami. Dziecko wymagało bacznej uwagi. W powietrzu wisiały roje małych, dokuczliwych muszek.

O siódmej dzieci poszły spać, a pani Morel zabrała się do dalszej roboty.

Gdy Walter Morel i Jerry przyszli do Bestwood, poczuli się tak, jakby im kamień spadł z serca. Nie zagrażała im już podróż koleją, mogli więc bez obawy godnie ukoronować ten wspaniały dzień. Wkroczyli do oberży „Pod Nelsonem" z satysfakcją podróżników powracających z obcych stron.

Następny dzień był dniem powszednim i świadomość tego ciążyła w umysłach mężczyzn. Większość z nich na domiar złego wydała wszystkie posiadane pieniądze. Niektórzy zataczali się już posępnie wracając do domów, aby się wyspać przed czekającym ich pracowitym rankiem. Pani Morel, usłyszawszy ponure śpiewy, cofnęła się w głąb domu. Minęła dziewiąta, potem dziesiąta, a „dobrana para" nie zjawiała się. Gdzieś, na progu któregoś domu, jakiś mężczyzna śpiewał głębokim basem: „Prowadź nas, święte światło..." Panią Morel oburzało to zawsze, że pijacy muszą śpiewać właśnie tę pieśń, gdy ogarnie ich rzewność.

— Jak gdyby „Pije Kuba" nie było w sam raz odpowiednie — mówiła.

Kuchnię wypełniał zapach gotujących się ziół i chmielu. Na fajerce wolno bulgotał wielki, czarny garnek. Pani Morel wzięła głęboką glinianą misę, wsypała na dno warstwę cukru i gromadząc wszystkie siły dźwignęła garnek, aby przelać wrzący płyn do miski.

Właśnie w tej chwili wrócił Morel. Był w pysznym humorze w oberży „Pod Nelsonem", ale w drodze powrotnej do domu ogarnęła go irytacja. Nie pozbył się całkowicie uczucia rozdrażnienia i bólu, który doskwierał mu od chwili, gdy będąc mocno zgrzany przespał się na gołej ziemi. Ponadto, w miarę jak zbliżał się do domu, odzywały się w nim wyrzuty sumienia. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że jest zły. Ale gdy furtka ogrodowa stawiła mu opór nie dając się od razu otworzyć, kopnął ją mocno i wyłamał zamek. Wszedł do domu akurat w chwili, gdy pani Morel przelewała wywar ziół z garnka do misy. Chwiejąc się lekko, zawadził o stół. Wrzący płyn zakołysał się i chlusnął na podłogę. Pani Morel uskoczyła do tyłu.

— Boże miłosierny! — krzyknęła. — Wraca do domu pijany jak bela.

— Coś ty powiedziała? Jak wraca do domu? — warknął Morel spod nasuniętego na jedno oko kapelusza.

Pani Morel wszystka krew uderzyła do głowy.

— Może jeszcze powiesz, że nie jesteś pijany! — zawołała ze złością, odstawiła garnek i zaczęła mieszać cukier w piwie.

Morel oparł się ciężko obu rękami na blacie stołu i wysuwając twarz do przodu, w kierunku żony, powtórzył:

— Może powiesz, że nie jesteś pijany!...Tylko takiej przeklętej wiedźmie, jak ty, może przyjść do głowy coś podobnego.

Wysunął głowę jeszcze bliżej w jej stronę.

— Zawsze znajdziesz pieniądze na hulankę, choćby w domu nie było na kawałek chleba.

— Nie wydałem dziś nawet marnych dwóch szylingów — powiedział.

— Nie upiłbyś się jak hrabia za darmo — rzuciła złośliwie. — A jeżeli — wrzasnęła w nagłej furii — udało ci się wypompować twego ukochanego Jerry'ego, to mu lepiej pozwól zatroszczyć się o rodzone dzieci, które tego bardziej potrzebują.

— To kłamstwo, wstrętne kłamstwo! Stul gębę, durna babo!

Byli teraz oboje ogarnięci szałem walki. Każde z nich pamiętało tylko, że nienawidzi drugiego i że toczy się między nimi nieubłagana walka. Pani Morel była równie rozwścieczona jak jej mąż. Kłócili się w ten sposób, póki nie zarzucił jej kłamstwa.

— Nie! — krzyknęła zrywając się z krzesła i nie mogąc prawie złapać tchu. — Nie nazywaj mnie tak... ty najpodlejszy łgarzu, jakiego kiedykolwiek ziemia nosiła. — Ledwie mogła wykrztusić te ostatnie słowa ze zduszonych płuc.

— Kłamiesz! Właśnie, że kłamiesz! — wył waląc pięścią w stół. — Kłamiesz! Kłamiesz!

Pani Morel wyprężyła się zaciskając pięści.

— Plugawisz ten dom! — krzyknęła.

— To się z niego wynoś... to mój dom! — wrzeszczał. — Wynoś się! To ja jestem ten, co tu przynosi pieniądze, nie ty! Wynoś się! To mój dom, a nie twój. Wynoś się... wynoś się stąd!

— Och, jakże chętnie bym to zrobiła! — zawołała wybuchając nagle łzami bezsilnej rozpaczy. — Poszłabym sobie, już dawno bym poszła, gdyby nie dzieci. Ile już razy wyrzucałam sobie, że nie odeszłam parę łat temu, kiedy miałam jeszcze tylko tego jednego... — Nagle wróciła jej wściekłość. — Może myślisz, że dla ciebie tu siedzę... Może ci się zdaje, że zostałabym tu dla ciebie choćby jedną minutę... co?

— Wynoś się więc! — wrzeszczał nieprzytomnie. — Wynoś się!

— Nie! — rozejrzała się wokoło. — Nie! — krzyknęła głośno. — Nie uda ci się postawić na swoim. Nie będziesz robił wszystkiego, co ci się spodoba. Mam dzieci, którymi muszę się opiekować. Już ja wiem — zaśmiała się — jakby to wyglądało, gdybym ci je zostawiła.

— Wynoś się! — krzyknął ochryple, wznosząc pięść. Bał się jej. — Wynoś się stąd!

— Marzyłabym o tym. Ach, jakbym się cieszyła, gdybym mogła pójść na zawsze od ciebie.

Podszedł do niej. Twarz miał czerwoną, a oczy nabiegłe krwią. Rzucił się naprzód i chwycił ją za ramiona. Zdjęta strachem krzyknęła i usiłowała mu się wyrwać. Opanował się nieco i dysząc ciężko, popychał ją brutalnie do drzwi, aż wyrzucił ją za próg, z trzaskiem zamykając za żoną drzwi na zasuwę. Dokonawszy tego wrócił do kuchni, upadł na fotel i pulsującą głowę zwiesił nisko w dół, między kolanami. Siedząc tak, powoli popadał w odrętwienie z wyczerpania i nadużycia alkoholu.

Księżyc świecił wysoko i wspaniale na niebie w ową sierpniową noc. Pani Morel, dławiona wewnętrzną pasją, wzdrygnęła się, gdy strumień bladego światła padł na nią z góry, przejmując ją chłodem i boleśnie raniąc napięte do ostateczności nerwy. Stała przez kilka minut bezradnie, patrząc na wielkie błyszczące liście rabarbaru, który rósł przy samych drzwiach domu. Zaczerpnęła głęboko tchu w płuca. Poszła w dół ścieżki, drżąc każdym fibrem ciała, a nienarodzone dziecko rzucało się w jej łonie. Przez pewien czas nie była w stanie uspokoić swych myśli. Odruchowo wracała do minionej sceny, przeżywając ją wciąż od nowa, a niektóre słowa i momenty za każdym razem paliły jej serce jak rozżarzone węgle. Za każdym też razem, gdy odtwarzała w myślach ubiegłą godzinę, straszny żar godził w te same miejsca, póki nie wypalił głębokiego piętna i ból nie ustał. W końcu odzyskała panowanie nad sobą. Ów stan podniecenia musiał trwać około pół godziny. Teraz dopiero wróciła jej świadomość, że jest późna noc. Rozejrzała się z lękiem dokoła siebie. Przeszła do ogródka położonego z boku domu i spacerowała tam i z powrotem po ścieżce biegnącej wzdłuż długiego muru, na którym rozpięte było wino. Ogródek był długi i wąski, oddzielony od przebiegającej w poprzek drogi gęstym żywopłotem z cierni.

Pani Morel wybiegła stamtąd po chwili i znalazła się w ogródku frontowym, gdzie mogła stać nurzając się w blasku księżyca, który wisiał w górze na wprost niej. Srebrna poświata wstająca nad wierzchołkami wzgórz wypełniała niemal oślepiającym blaskiem dolinę, na dnie której kuliło się Bottoms. Tu, łapiąc ustami powietrze i po doznanym wstrząsie zanosząc się urywanym szlochem, pani Morel jęła powtarzać szeptem raz po raz: — Co za ohyda! Co za ohyda!...

W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że coś się czai w pobliżu. Z trudem zdobyła się na wysiłek, by zobaczyć, co zdołało przedrzeć się do jej świadomości. Rząd wysokich, białych lilii falował w świetle księżyca, a ich zapach ciążył w powietrzu jak żywe tchnienie. Pani Morel jęknęła cicho, przejęta trwogą. Dotknęła wielkich, białych płatków i przeszedł ją dreszcz. Zdawały się prostować groźnie w księżycowej poświacie. Zanurzyła dłoń w białym kielichu i złoty pył zalśnił niewyraźnie na jej palcach. Schyliła się, aby zobaczyć pełen wieniec żółtych pyłków, ale wydawały się prawie szare. Wciągnęła głęboki łyk kwietnego zapachu. Przyprawiło ją to niemal o zawrót głowy.

Oparła się na ogrodowej furtce i patrząc przed siebie na dłuższą chwilę zatraciła poczucie rzeczywistości. Nie zdawała sobie sprawy ze swych myśli. Poza lekkimi nudnościami i niepokojem o żyjące w niej dziecko, całe jej jestestwo roztapiało się razem z tą upojną, oszołamiającą wonią w srebrzyście białym powietrzu. Po chwili dziecko zatonęło razem z nią w rozkołysanej, księżycowej kadzi, w której pogrążyła się pospołu z liliami, domami i górami, w jakimś dziwnym omdleniu.

Kiedy wróciła jej świadomość, opanowało ją przemożne pragnienie snu. Znużona rozejrzała się wkoło. Kępy białych floksów wyglądały jak krzaki z rozwieszoną bielizną. Szara ćma odbijała się od nich rykoszetem i znów przecinała w locie mały ogródek. Obserwacja jej ruchów otrzeźwiła panią Morel. Świeży, mocny zapach floksów podziałał na nią ożywczo. Poszła wzdłuż ścieżki, przystanęła przy krzaku białej róży. Zapach jej był prosty i słodki. Dotknęła białych, koronkowych główek kwiatów. Ich świeża woń i chłodne, delikatne płatki przywiodły jej na myśl rześkość słonecznego poranku. Bardzo lubiła te róże. Ale była teraz zmęczona i przede wszystkim pragnęła snu. W tajemniczym, otaczającym ją świecie nocy czuła się zbłąkana.

Dokoła panowała zupełna cisza. Widocznie dzieci nie obudziły się albo też już zasnęły z powrotem. Przejeżdżający o trzy mile pociąg huczał w dolinie. Noc słała się, bardzo dziwna i bardzo odległa, a jej biała, zimna dal zdawała się sięgać w nieskończoność. Spoza srebrzystoszarej mgły mroku dochodziły nieokreślone i głuche dźwięki — derkacz odzywał się gdzieś w pobliżu, a z oddali dobiegały stłumione krzyki mężczyzn i ciche, jak westchnienie, echo pociągu.

Gdy z trudem uspokojone serce zaczęło znów bić szybko, pani Morel przebiegła przez boczny ogródek na tył domu. Ostrożnie poruszyła kłamką. Drzwi były nadal zaryglowane i zamknięte przed nią. Zapukała delikatnie, poczekała chwilę i znów zapukała. Nie chciała niepokoić dzieci ani sąsiadów. Morel zapewne śpi i niełatwo go będzie obudzić. Zapragnęła znaleźć się pod dachem. Przywarła mocno do klamki. Na dworze zrobiło się zimno. Zdjął ją strach, że się przeziębi w swoim obecnym stanie.

Zarzuciwszy fartuch na głowę i ramiona, pobiegła z powrotem do bocznego ogródka, pod okno kuchni. Wsparta na parapecie, mogła dostrzec przez szparę w firankach skrzyżowane na stole ramiona męża i jego ciemną głowę spoczywającą na blacie. Spał z twarzą przyklejoną do stołu. Było coś w jego postaci, co sprawiło, że straciła do reszty cierpliwość. Lampa kopciła. Mogła to poznać po miedzianej barwie płomienia. Zaczęła pukać do okna, coraz to głośniej. Wydawało jej się, że szyba pęknie za chwilę. Nie zbudził się.

Przejęły ją dreszcze, tak wskutek zetknięcia z chłodnym murem, jak i z wyczerpania. W ciągłej obawie o mające przyjść na świat dziecko poczęła się zastanawiać, co by mogła zrobić, żeby się rozgrzać. Poszła do składziku na węgiel, dokąd poprzedniego dnia wyniosła stary dywanik sprzed kominka, aby go zabrał człowiek wywożący śmieci. Zarzuciła teraz dywanik na ramiona. Był ciepły, choć brudny. Zaczęła spacerować po ścieżce, zaglądając co chwila przez szparę w firankach, pukając w szybę i wmawiając w siebie, że mąż z pewnością będzie się musiał wreszcie obudzić, zmęczony niewygodną pozycją.

W końcu, po upływie niemal godziny, zaczęła długo i cicho pukać w okno. Brzęk szyby zaczął powoli docierać do jego świadomości. Kiedy pani Morel, zrozpaczona, przestała stukać, zobaczyła, że się poruszył i nieprzytomnie uniósł twarz. Wzmożone bicie serca przywróciło go do przytomności. Zapukała natarczywie w okno. Ocknął się nagle. Ujrzała, jak w tejże chwili pięści jego zacisnęły się, a oczy rozbłysły. Nie było w nim źdźbła fizycznego lęku. Gdyby tu było dwudziestu włamywaczy, wyszedłby im naprzeciw bez chwili zastanowienia. Rozglądał się zaskoczony, ale gotów do walki.

— Otwórz drzwi, Walterze — powiedziała zimno.

Jego pięści rozwarły się. Uświadomił sobie, co zrobił. Zwiesił głowę z ponurą i niechętną miną. Zobaczyła, że śpieszy do drzwi, i usłyszała szczęk zasuwy. Spróbował klamki. Ustąpiła — i oto znalazł się w obliczu srebrzystoszarej nocy, straszliwej po przymglonym świetle lampy. Cofnął się gwałtownie i uciekł w głąb domu.

Gdy pani Morel weszła do środka, zobaczyła go pierzchającego szybko w stronę schodów na górę. W pośpiechu zerwał kołnierzyk z szyi, by uciec, zanim żona wejdzie. Pani Morel zobaczyła leżący na ziemi kołnierzyk z rozerwanymi dziurkami i rozgniewało ją to.

Rozgrzała się i uspokoiła powoli. Zapominając ze zmęczenia o wszystkim, zaczęła krzątać się wokół drobnych czynności, które pozostały jej jeszcze do spełnienia. Nakryła mężowi do śniadania, wypłukała flaszkę, którą zabierał do kopalni, położyła jego górnicze ubranie przy kominku, żeby się nagrzało, obok postawiła buty. Przygotowała mu czysty szal na szyję, woreczek na śniadanie oraz dwa jabłka. Poprawiła ogień i wreszcie udała się na spoczynek. Morel spał już jak zabity. Wąskie, czarne łuki brwi uniosły mu się jak gdyby drwiąco na czole, a głębokie bruzdy na policzkach i nadąsane usta zdawały się mówić: „Nic mnie to nie obchodzi, kim ani czym jesteś. Będę i tak robił to, co mi się podoba".

Pani Morel znała go zbyt dobrze, żeby mu się przyglądać. Kiedy odpinała broszkę przed lustrem, uśmiechnęła się blado widząc swą twarz całą wysmarowaną żółtym pyłkiem lilii. Strzepnęła go i w końcu położyła się do łóżka. Przez pewien czas mózg jej nadawał jeszcze jakieś krótkie, urywane sygnały, usnęła jednak, zanim jej mąż ocknął się z pierwszego pijackiego snu.