Studjum kobiety. Étude de femme - Honoriusz Balzak - ebook

Studjum kobiety. Étude de femme ebook

Honoriusz Balzak

0,0

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. Markiza de Listomère cieszy się w Paryżu opinią kobiety nieosiągalnej. Tymczasem Eugeniusz de Rastignac, dopiero zaczynający robić karierę w wielkim świecie, przypadkowo wysyła do niej namiętny list przeznaczony dla swojej kochanki Delfiny de Nucingen. Markiza, która już wcześniej dostrzegła przystojnego młodzieńca, udaje oburzenie, lecz w rzeczywistości jest zachwycona takim obrotem sprawy… La marquise de Listomère ne laisserait jamais un galant lui faire la cour, même si peu que ce soit, jusqu'au jour où elle rencontre le très jeune, très beau Eugène de Rastignac (il a un visage d’ange) qui attire son attention sans qu’il cherche à la séduire. Le lendemain, Eugène adresse deux lettres, l'une à son avoué, l’autre à sa maîtresse Delphine de Nucingen. Par étourderie, il se trompe d’adresse et c’est la marquise de Listomère qui reçoit une brûlante lettre d’amour de quatre pages. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 176

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Honoré de Balzac

 

 

 

Studjum kobiety

Étude de femme

 

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej

Version bilingue: polonaise et française

na język polski przełożył Tadeusz Boy-Żeleński

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Sophie Gengembre Anderson (1823–1903), The Head of a Nymph, licencjapublic domain,

źródło: https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Plik:SophieAndersonTheHeadOfANymph.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekstpolskiwg edycji z roku 1935. 

Tekstfrancuski wg edycji z roku 1855. 

 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-414-5 

 

 

 

STUDIUM KOBIETY

 W Paryżu bal czy raut składa się właściwie z dwóch wieczorów. Najpierw wieczór oficjalny, w którym biotą udział osoby zaproszone, dystyngowany świat który się nudzi. Każdy pozuje dla sąsiada. Większość młodych kobiet przychodzi tylko dla kogoś jednego. Kiedy każda upewniła się że jest dla tego kogoś najpiękniejsza i że pogląd ten podziela jeszcze kilka osób, wówczas, po wymianie obojętnych zdali w rodzaju: „Czy wybierasz się wcześnie na wieś? – Pani de Portenduère ładnie dziś śpiewała! – Kto jest ta damulka, która ma tyle brylantów?” – lub też owych ulotnych spostrzeżeń które sprawiają krótką przyjemność albo zadają trwałe rany, grupy przerzedzają się, obojętni odchodzą, świece dopalają się do końca. Wówczas, pani domu zatrzymuje kilku artystów, ludzi wesołych, przyjaciół, mówiąc: „Zostańcie, zjemy kolacyjkę w swojem kółku”. Wszyscy skupiają się w saloniku. Zaczyna się drugi prawdziwy wieczór; wieczór, na którym, jak za dawnych dobrych czasów, każdy słyszy co się mówi, gdzie rozmowa jest ogólna, gdzie każdy musi być dowcipny i przyczynić się do ogólnej zabawy. Słowem, przyjemność zaczyna się z chwilą gdy raut się kończy. Raut, ta zimna rewja zbytku, ta defilada próżności, jest jednym z owych angielskich wymysłów, dążących do zmechanizowania innych narodów. Anglji, zdawałoby się, zależy na tem, aby cały świat nudził się tak jak ona i tyle co ona. Ten drugi wieczór jest tedy we Francji, w paru domach, szczęśliwym protestem dawnego ducha naszego wesołego kraju: ale, nieszczęściem, mało osób protestuje!

 Przyczyna tego jest bardzo prosta: jeśli mało kto dziś wydaje kolacje, to dlatego, że nigdy, pod żadnym rządem, nie było mniej ludzi ustalonych, spokojnych, niż pod panowaniem Ludwika Filipa, w którym Rewolucja zaczęła się legalnie. Wszyscy pędzą dziś do jakiegoś celu, gonią za majątkiem. Czas stał się drogi; nikt że może sobie pozwolić na tę rozrzutność, aby wracać do domu rano i wysypiać się do późna. Te drugie wieczory odbywają się tedy już tylko u kobiet dość bogatych na to aby prowadzić dom otwarty, od lipca zaś r. 1830 kobiety te można policzyć ma palcach. Mimo milczącej opozycji dzielnicy Saint-Germiain, parę kobiet – między niemi margrabina d’Eapard i panna des Touches – nie chciały się wyrzec władzy, którą sprawowały w Paryżu, i nie zamknęły salonów.

 Salon panny des Touches, sławny zresztą w Paryżu, jest ostatnim przytułkiem, gdzie się schronił dawny dowcip francuski, ze swą ukrytą głębią, swomi tysiącznemi inwencjami i wyborną grzecznością. Tam możecie spotkać wdzięk mimo wyszukanej formy; swobodną gawędę mimo oględności wrodzonej ludziom dobrze wychowanym; zwłaszcza rozrzutność myśli. W tym domu nikt nie myśli o tem, aby zachować swój pomysł ma dramat; opowiadając, nikt nie myśli o spożytkowaniu tematu w książce. Słowem, nie jawi się tam wciąż ohydny szkielet literatury, węszącej za strawą przy lada szczęśliwym koncepcie lub zajmującej historji. Wspomnienie jednego z takich wieczorów szczególnie utkwiło mi w pamięci, nie tyle nawet z powodu zwierzenia, w którem znakomity de Marsay odsłonił jeden z najgłębszych zakamarków serca kobiety, ile z powodu uwag, jakie wywołało jego opowiadanie. Uwagi te są komentarzem do zmian, jakie w kobiecie francuskiej spowodowała nieszczęsna rewolucja lipcowa.

 Przypadek zgromadził ma tym wieczorze sporo osób, które, dzięki swym niezaprzeczonym wartościom, zyskały europejską reputację. Nie jest to pochlebstwo pod adresem Francji, bo było tam kilku cudzoziemców. Ci, którzy najbardziej tam błyszczeli, nie byli zresztą najsławniejsi. Cięte odpowiedzi, subtelne spostrzeżenia, przednie koncepty, sylwetki kreślone z cudowną precyzją, migotały i tłoczyły się bez przymusu, rzucone niedbale, a cudownie odczute i pojmowane. Świat, owcy zwłaszcza odznaczali się wdziękiem i werwą godną artystów. Możecie spotkać gdzieindziej w Europie wytworne manjery, uprzejmość, wiedzę; ale jedynie w Paryżu, w tym salonie – i w paru o których wspomniałem – istnieje ów swoisty dowcip, stwarzający z wszystkich tych przymiotów miłą i kapryśną całość, jakaś płynność, która pozwala kłębić się obfitości myśli, aforyzmów, opowiadań, dokumentów. Tylko Paryż, ta stolica dobrego smaku, zna sztukę zmieniania rozmowy w turniej, w którym każda inteligencja skupia się w jednym rysie, gdzie każdy rzuca jedno zdanie i zamyka swoje doświadczenie w jednem słowie, gdzie każdy się bawi, odpoczywa i uczy się. To też tylko tam. może istnieć wymiana myśli; tam nie dźwigasz, jak ów delfin z bajki, jakiejś małpy na grzbiecie; tam będziesz rozumiany i nie narazisz się na to, aby stawiać w grze złoto przeciw liczmanom. Tam wreszcie delikatnie zdradzone sekrety, lekkie a głębokie gawędy, mienią się, falują, przybierają nowy wygląd i nową barwę za każdem zdaniem. Żywa dyskusja, zwięzłe opowiadania zazębiają się o siebie wzajem. Wszystkie oczy słuchają, gesty pytają, a fizjognomja odpowiada. Wszystko tam jest, w jednem słowie: duch i myśl.

 Nigdy nie byłem tak silnie pod urokiem daru słowa, umiejętnego, celowego, które stanowi siłę aktora czy opowiadacza. Nie ja jeden byłem wrażliwy na tyle czarów; spędziliśmy wszyscy rozkoszny wieczór. Rozmowa, przybrawszy charakter gawędy, pociągała swoim szybkim biegiem ciekawe zwierzenia, mnóstwo portretów, tysiące wybryków, które czynią tę uroczą improwizację czemś zgoła nie do przetłumaczenia. Ale, skoro zostawimy rzeczom ich naturalny smak, ich bieg, ich kapryśne falowanie, może zrozumiecie wówczas wdzięk wieczoru naprawdę francuskiego, pochwyconego w momencie gdy, w atmosferze najmilszej swobody, każdy zapomina o swoich interesach, o swej ambicji, lub, jeśli wolicie, o swoich pretensjach.

 Około drugiej rano, w chwili gdy kolacja się skończyła, znajdowało się koło stołu już tylko bliskie kółko, wypróbowane w kilkunastoletniej zażyłości, albo też ludzie wytrawni, dobrze wychowani i znający życie. Mocą niemego i ściśle przestrzeganego układu, przy kolacji każdy zrzekał się swojej rangi społecznej. Panowała najzupełniejsza równość. Nie było tam zresztą nikogo, któryby nie był bardzo dumny że jest sobą. Pani d‘Espard zaprowadziła zwyczaj, że siedzi się przy stole do końca wieczoru, zauważyła bowiem nieraz, jaką zmianę nastroju pociąga zmiana miejsca. W przejściu między jadalnią a salonem czar pryska. Zdaniem Sterne‘a, myśli autora, który się ogolił, mają inną barwę niż przed wykonaniem tej czynności. Jeżeli Sterne ma rację, czyż nie można śmiało twierdzić, że nastrój ludzi przy stole inny jest, niż kiedy ci sami ludzie wrócą do salonu? Opar nie bije już do głowy, oko nie ma już przed sobą owego miłego nieładu, straciło się rozkosz tego lenistwa, tej życzliwości, ogarniającej ludzi najedzonych, tonących w miękkich krzesłach jakie wyrabia się dzisiaj. Poprostu ludzie chętniej rozmawiają przy deserze, przy kieliszku dobrego wina, w rozkosznej chwili gdy każdy może oprzeć się łokciami na stole i wesprzeć głowę na dłoni. Nietylko wszyscy lubią wówczas mówić, ale i słuchać. Trawienie bywa, zależnie od usposobienia, rozmowne albo milczące. Każdy znajduje wówczas coś dla siebie. Czy nie trzeba było tego wstępu, aby was wtajemniczyć w urok poufnego zwierzenia, w jakiem nieżyjący już sławny człowiek odmalował niewinny jezuityzm kobiety: a uczynił to z subtelnością właściwą ludziom co wiele widzieli. Przymiot ten sprawia, iż wszyscy mężowie Stanu cudownie opowiadają, kiedy, jak Talleyrand i Metternich, raczą opowiadać.

 De Marsay, mianowany od pół roku pierwszym ministrem, dał już dowody niepospolitych zdolności. Mimo iż ci, którzy go znali od dawna, nie zdziwili się patrząc jak rozwija wszystkie talenty i przymioty męża Stanu, można było sobie zadać pytanie, czy on wiedział że jest wielkim politykiem, czy też dojrzał w ogniu okoliczności. Takie pytanie zadał mu właśnie, w intencji naw-skroś filozoficznej, bystry i inteligentny człowiek, którego świeżo minister zamianował prefektem, a który przedtem był długo dziennikarzem. Podziwiał de Marsaya bez owej domieszki kwasu, który w Paryżu służy inteligentnemu człowiekowi za usprawiedliwienie że podziwia drugiego człowieka.

 – Czy w twojem dawniejszem życiu był jaki fakt, myśl, pragnienie, które zdradziły ci twoje powołanie? spytał Emil Blondet. Wszyscy podobno mamy, jak Newton, nasze jabłko, które spada i ściąga mas na grunt, na którym rozwijają się nasze zdolności...

 – Owszem, rzekł de Marsay, opowiem wam to.

 Ładne kobiety, dandysi, artyści, starcy, przyjaciele de Marsay‘a, poprawili się wygodnie w krzesłach i patrzyli na ministra. Czy trzeba dodać, że służba już się nie kręciła, drzwi były zamknięte, portjery zasunięte? Cisza była tak głęboka, że słychać było w dziedzińcu szmer woźniców, tupot i parskanie koni, którym tęskno było do Stajni.

 – Człowiek polityczny, moi drodzy, istnieje tylko jednym przymiotem, rzekł minister bawiąc się złotym nożykiem w oprawie z perłowej masy; umieć zawsze panować nad sobą, robić w każdej chwili bilans każdego faktu, choćby najbardziej przypadkowego, słowem kryć w sobie istotę zimną i bezinteresowną, która przygląda się jak prosty świadek drganiom naszego życia, naszym namiętnościom, uczuciom i podsuwa nam w każdej chwili wykaz wszystkich pozycji.

 – Objaśniasz nam tem samem, czemu mężowie Stanu tak rzadcy są we Francji, rzekł stary lord Dudley.

 – Z punktu – uczuciowego to jest rzecz okropna, odparł minister. – To też, kiedy ten fenomen ziści się iw młodym człowieku... (Richelieu, który, ostrzeżony listownie o niebezpieczeństwie Gonciniego, spał do południa, gdy jego dobroczyńcę miano zamordować o dziesiątej), taki młody człowiek, nazwijmy go Pitt albo Napoleon, jeśli chcecie, jest czemś potwornem, prawda? Ja stałem się bardzo wcześnie takim potworem, i to dzięki kobiecie.

 – Myślałem, rzekła z uśmiechem pani de Montcornet, że my więcej psujemy politykę niż ją robimy.

 – Potwór, o którym mówię, jest potworem tylko dlatego że się wam opiera, odparł minister ironicznie schylając głowę.

 – Jeżeli chodzi o przygodę miłosną, żądam, aby jej nie przerywano żadnemi refleksjami, rzekła baronowa de Nucingen.

 – Refleksja jest tu bardzo nie na miejscu, wykrzyknął Józef Bridau.

 – Miałem siedemnaście łat, podjął de Marsay. Restauracja zaczynała się ustalać; moi starzy przyjaciele wiedzą, jaki byłem wówczas porywczy i gorący. Kochałem pierwszy raz, i – mogę to dziś powiedzieć – byłem jednym z najładniejszych chłopców w Paryżu. Miałem urodę, młodość, dwa przymioty, które zawdzięczamy przypadkowi, a z których jesteśmy dumni jak z własnej zasługi. Resztę trzeba mi pokryć milczeniem. Jak wszyscy młodzi ludzie, kochałem się w kobiecie o sześć lat starszej ode mnie. Nikt z państwa – rzekł, wodząc okiem dokoła stołu – nie może się domyślać jej nazwiska, ani jej odgadnąć. Jedyny Ronquerolles przeniknął w owym czasie moją tajemnicę i dochował jej; bałbym się jego uśmiechu, ale poszedł – dodał minister, spoglądając wkoło.

 – Nie chciał zostać na kolacji, rzekła pani de Sérizy.

 – Od pół roku pogrążony w tej miłości, a nie świadom że namiętność moja jest tak silna, oddawałem się owemu cudownemu bałwochwalstwu, które jest tryumfem a zarazem kruchem szczęściem młodości. Chowałem jej znoszone rękawiczki, piłem odwar z kwiatów które ona nosiła, wstawałem w nocy aby iść patrzeć w jej okna. Wszystka krew zbiegała mi do serca, kiedy wdechałem zapach jej perfum. Byłem, o tysiąc mil od świadomości, że kobiety to są piece z nagłówkiem z marmuru.

 – Och, niech nam pan oszczędzi swoich okropnych określeń, rzekła pani de Camps z uśmiechem.

 – Sądzę, że byłbym zmiażdżył wzgardą filozofa, który sformułował tę straszliwą a tak głęboko trafną myśl, odparł de Marsay. – Jesteście państwo wszyscy zbyt inteligentni, abym wam potrzebował mówić więcej. Tych kilka słów przypomni wam własne szaleństwa. Mój ideał była to wielka dama, co się zowie, wdowa i bez dzieci (ideał pod każdym względem!); otóż, moje bóstwo zamykało się w domu, aby znaczyć własnoręcznie moją bieliznę swojemi włosami: słowem odpłacała moje szaleństwa niegorszą monetą. Jak nie wierzyć w miłość, kiedy rękojmią jej jest szaleństwo? Obróciliśmy oboje całą naszą inteligencję na to, aby ukryć przed światem tak pełną i piękną miłość, i udało się nam. Ileż uroku miały nasze schadzki! O niej nie powiem wam nic: wówczas była czemś doskonaleni; dziś jeszcze uchodzi za jedną z najładniejszych kobiet w Paryżu: ale wtedy ludzie daliby się zabić aby uzyskać jedno jej spojrzenie. Położenie jej majątkowe było zupełnie wystarczające, jak na kobietę ubóstwianą i zakochaną: ale nie było ono w proporcji z jej nazwiskiem, któremu Restauracja przydała nowego blasku. Co do mnie, młodzieńcza moja próżność nie dopuszczała żadnych podejrzeń. Mimo iż zazdrość moja byłaby wówczas starczyła na studwudziestu Otellów, straszne to uczucie drzemało we mnie niby złoto w rudzie. Byłbym się kazał wygrzmocić służącemu, gdybym popełnił tę nikczemność, aby podejrzewać czystość tego anioła, tak wątłego a tak silnego, tak jasnego i naiwnego, czystego, niewinnego, którego błękitne oko, cudownie poddając się memu spojrzeniu, pozwalało wniknąć w głąb serca. Nigdy najmniejszego zawahania w pozie, w spojrzeniu, słowie; zawsze biała, świeża, gotowa do oddania się niby wschodnia lilja z Pieśni nad pieśniami!... Och, moi drodzy – wykrzyknął boleśnie minister, stając się z powrotem młodzieńcem – trzeba bardzo mocno wyrżnąć igłową o marmur, aby się ocknąć z tych złudzeń!

 Ten szczery wykrzyknik, który znalazł echo w sercu słuchaczy, podrażnił ich ciekawość, i tak już umiejętnie pobudzoną.

 – Co rano, siedząc na owym pięknym Sułtanie, któregoś mi przysłał z Anglji – rzekł do lorda Dudley – mijałem jej kolaskę, która umyślnie jechała stępa, i czytałem rozkaz dzienny, wypisany kwiatami w jej bukiecie, na wypadek gdybyśmy nie mogli wymienić paru słów. Mimo iż widywaliśmy się prawie co wieczór w towarzystwie i że ona pisywała do mnie codzień, przyjęliśmy pewien system, mający oszukać spojrzenia i zmylić domysły. Nie patrzeć na siebie, unikać się, mówić źle o sobie wzajem, podziwiać się i chwalić, i pozować na wzgardzonego kochanka, wszystkie te stare sztuczki nie warte są jednej, polegającej na tem aby udawać miłość dla osoby obojętnej, a obojętność dla prawdziwego bóstwa. Jeśli para kochanków puści się na tę grę, zawsze uda im się oszukać świat, ale muszą być wówczas bardzo pewni siebie wzajem. Jej parawanem był pewien dworak cieszący się najwyższą łaską, zimny nabożniś, który zresztą nie bywał u niej w domu. Graliśmy tę komedję ku uciesze salonowych gapiów, którzy się z niej śmiali. Nie było mowy o małżeństwie między nami: sześć lat różnicy musiało jej dawać do myślenia; nie wiedziała też o moim majątku, który z zasady zawsze ukrywałem. Co do mnie, byłem tak oczarowany jej dowcipem, wzięciem, wykształceniem, sztuką towarzyską, że byłbym się z nią ożenił bez wahania. Jednakże ta delikatność podobała mi się. Gdyby ona pierwsza natrąciła o małżeństwie, może wydałoby mi się to czemś pospolitem, niegodnem tej idealnej duszy. Sześć miesięcy pełnych i całkowitych, djament najczystszej wody, oto moja porcja miłości na tym padole.

 Pewnego rana, zaziębiony, czując nieco gorączki, napisałem do niej słówko, aby odłożyć jedną z naszych sekretnych uczt miłości, utajonych na poddaszu paryskiem, niby perła na dnie morza. Skoro wysłałem list, nawiedził mnie wyrzut: nie uwierzy, że jestem chory, pomyślałem. Ona udawała zazdrosną i podejrzliwą. Kiedy zazdrość jest szczera, wtrącił de Marsay, jest oma nieomylnym znakiem jedynej miłości...

 – Czemu? spytała żywo księżna de Cadignan.

 – Miłość jedyna i szczera1, rzekł de Marsay, Stwarza pewną apatję fizyczną nastrajającą do dumań. Mózg zaczyna wówczas wszystko komplikować, zagłębia się w sobie, roi sobie chimery, zmienia je w rzeczywistość, dręczy się; jest to zazdrość równie urocza jak nieznośna.

 Pewien zagraniczny poseł uśmiechnął się, stwierdzając w świetle jakiegoś wspomnienia prawdę tej refleksji.

 – Zresztą, powiadałem sobie, jak można wyrzec się chwili szczęścia? ciągnął de Marsay. Czyż nie lepiej iść mimo gorączki? Bałem się przytem, iż, gdyby wiedziała że jestem chory, byłaby zdolna przybiec i narazić się. Zdobywam się na wysiłek, piszę drugi list, i odnoszę go sam, bo mego zaufanego człowieka już nie było. Mieszkała po drugiej stronie rzeki; musiałem przebyć cały Paryż; wreszcie, w przyzwoitej odległości od jej domu, chwytam posłańca, każę mu natychmiast zanieść list i wpadam na pomysł, aby przejechać w dorożce pod bramą, dla przekonania się czy przypadkiem oba listy nie przyjdą naraz. W chwili gdy przybywam o drugiej, brama otwiera się, aby przepuścić powóz, czyj?... parowana! Jest temu już piętnaście lat... otóż, w chwili gdy wam to opowiadam, ja, zużyty mówca, minister wysuszony polityką, czuję jeszcze wrzenie w sercu i żar we wnętrznościach. Za godzinę wracam; powóz wciąż stoi w dziedzińcu! Bilecik mój został zapewne u odźwiernego. Wreszcie, o wpół do czwartej, powóz odjechał. Mogłem się przyjrzeć fizjognomji mego rywala: był poważny, nie uśmiechał się; ale kochał, i z pewnością było coś między nimi. Idę na schadzkę, królowa mego serca przybywa, jest spokojna, czysta i pogodna. Tu muszę się państwu przyznać, że Otello zawsze wydawał mi się nie tylko głupcem, ale człowiekiem bez smaku. Jedynie murzyn czy metys zdolny jest zachować się w ten sposób. Szekspir czuł to zresztą doskonale, skoro dał sztuce tytuł Murzyn wenecki. Widok ukochanej kobiety jest czemś tak błogiem, że musi rozprószyć ból, zwątpienie, zgryzotę; cały mój gniew pierzchnął, odzyskałem uśmiech. Tak więc, to zachowanie się, które w moim wieku byłoby najstraszliwszą obłudą, było wynikiem mojej miłości. Raz pogrzebawszy zazdrość, mogłem obserwować. Mój chorobliwy stan był widoczny, a straszliwe podejrzenia, które mnie nękały, potęgowały go jeszcze. Wreszcie, znalazłem sposobność, aby wsunąć te słowa: „Czy nie miałaś dziś żadnej wizyty!” motywując je niepokojem, jaki zbudziła we mnie obawa, iż mogła rozrządzić popołudniem po moim pierwszym bileciku.

 – Och! rzekła, trzeba być mężczyzną, aby przypuszczać coś podobnego! Ja miałabym myśleć o czem innem, niż o twojem cierpieniu? Do chwili w której przyszedł twój drugi list, myślałam tylko o tem jak pobiec do ciebie.

 – I byłaś sama?

 – Sama, rzekła, patrząc na mnie z zupełną niewinnością. Taka musiała być minka, która skłoniła murzyna do zabicia Desdemony.

 Ponieważ ona sama zajmowała cały dom, było to ohydne kłamstwo. Jedno jedyne kłamstwo niweczy owo bezwzględne zaufanie, które, dla pewnych dusz, jest zasadą miłości. Aby wam powiedzieć, co się działo we mnie w tej chwili, trzebaby przyjąć, że mamy w sobie wewnętrzną istotę, której widzialne ja służy za futerał; że ta istota, lśniąca jak światło, jest delikatna jak cień... otóż, to piękne ja okryło się wówczas na zawsze kirem. Tak, uczułem, iż zimna i koścista ręka obleka mnie w całun doświadczenia, nakłada mi ową wiekuistą żałobę, jaką wnosi w naszą duszę pierwsza zdrada.

 Spuściłem oczy, aby nie zdradzić przed nią błysku myśli, tej dumnej myśli, która wróciła mi nieco sił: „Jeśli cię oszukuje, zatem jest niegodna ciebie!” Rumieniec mój i łzy, które zakręciły mi się w oczach, złożyłem na karb niedomagania: słodka istota ofiarowała się odwieźć mnie do domu w dorożce ze spuszczonemi storami. Po drodze, okazywała mi tyle czułości i troskliwości, że byłaby oszukała nawet weneckiego murzyna. W istocie, jeśli to wielkie dziecko zawaha się jeszcze dwie sekundy, każdy inteligentny widz rozumie, że za chwilę poprosi Desdemonę o przebaczenie. Bo też zabijać kobietę, to istny czyn dziecka.

 Płakała, kiedyśmy się rozstawali; tak była nieszczęśliwa, że nie może mnie pielęgnować! Chciałaby być moim lokajem, zazdrościła losu temu człowiekowi, a wszystko w słowach, och, godnych listu jakiejś szczęśliwej Klaryssy. Jest dużo z małpki w najładniejszej, najbardziej anielskiej kobiecie pod słońcem!”

 Tu, wszystkie kobiety spuściły oczy, jakby zranione tą okrutną prawdą, wyrażaną w tak okrutny sposób.

 – Nie powiem wam nic o nocy ani o tygodniu jaki spędziłem, ciągnął de Marsay; uczułem się mężem Stanu.

 Było to tak dobrze powiedziane, iż animowali wydarł się nam gest podziwu.

 – Przechodząc z iście piekielną inteligencją sposoby, w jakie można się zemścić na kobiecie, ciągnął de Marsay (a przy takiej miłości jak nasza istniały sposoby straszliwe, nie do zagojenia), gardziłem sobą, wydawałem się sam sobie podły, skłaniałem się bezwiednie do okropnego kodeksu Pobłażania. Mścić się na kobiecie, czyż to nie znaczy uznać że istnieje tylko ona jedna, że nie umielibyśmy się bez niej obejść? A wówczas, czyż zemsta jest sposobem odzyskania jej? Jeśli nie jest nam nieodzowna, jeśli istnieją inne, czemu nie zostawić jej prawa do zmienności, które przyznajemy sobie? To, oczywiście, odnosi się tylko do miłości; inaczej byłoby to antyspołeczne; nic lepiej nie dowodzi potrzeby nierozerwalnego małżeństwa, niż kruchość uczuć. Dwie płcie powinny być skute jak dzikie bestje, któremi są w istocie, prawem nieugiętem, głuchem i niemem. Usuńcie zemstę, a zdrada jest w miłości niczem. Ci, którzy sądzą że istnieje dla nich tylko jedna kobieta, muszą być za zemstą, a wówczas istnieje tylko jedna: zemsta Otella. Oto, jaką wybrałem ja.

 Te słowa wywołały w sali owo nieznaczne poruszenie, które sprawozdawcy sejmowi określają w ten sposób: (Głębokie wrażenie).

 – Wyleczony ze swego kataru oraz z czystej, absolutnej i boskiej miłości, nawiązałem miłostkę, której heroina była urocza, w innym typie niż mój zdradziecki anioł. Nie było mi zresztą w głowie zrywać z ową kobietą tak wytworną i tak dobrą aktorką; nie wiem bowiem, czy prawdziwa miłość daje rozkosze równie lube co misterne udanie. Taka obłuda warta jest tyle co cnota (nie mówię tego do was Angielek, milady, rzekł ciszej minister, zwracając się do lady Barimore, córki lorda Dudley). Słowem, starałem się być wciąż tym samym kochankiem. Musiałem oprawić dla mego nowego anioła pukle swoich włosów i udałem się w tym celu do biegłego artysty, który mieszkał wówczas przy ulicy Boucher. Człowiek ten miał jako specjalność podarki z włosów; polecam go tym, którzy nie mają za wiele tej ozdoby; posiada zapas we wszelkim gatunku i kolorze. Skoro mu wytłumaczyłem czego potrzebuję, pokazał mi swoje prace. Ujrzałem arcydzieła cierpliwości, przewyższające wszystko co się czyta w bajkach, a także przewyższające prace wykonane przez więźniów. Wtajemniczył mnie w kaprysy mody, panujące w artykule włosów. „Od roku, powiadał, jest szał znaczenia bielizny włosami; na szczęście, miałem ładne kolekcje włosów i wyborne robotnice”. Tknęło mnie podejrzenie: wydobywam chusteczkę i mówię: „Zatem to jest robione u pana, z fałszywych włosów?”

 Obejrzał chusteczkę i rzekł:

 – Och, ta dama była bardzo grymaśna, najstaranniej dobierała odcień. Moja żona sama znaczyła te chusteczki. Ma pan jeden z najpiękniejszych wyrobów jakie istnieją.

 Przed tym ostatnim szczegółem byłem zdolny w coś wierzyć, słowo kobiety było dla mnie czemś. Wychodząc stamtąd, wierzyłem jeszcze w rozkosz, ale na punkcie miłości zrobiłem się ateuszem jak matematyk. W dwa miesiące później, siedziałem koło owej eterycznej kobiety w jej buduarze; trzymałem ją za rękę (miała bardzo ładne ręce) i drapaliśmy się na Alpy sentymentów, zrywając najpiękniejsze kwiatki, obrywając margerytki (zawsze jest chwila, w której się obrywa margarytki, nawet kiedy się jest w salonie i kiedy niema margerytek)... W największym paroksyzmie uczuć, kiedy dwoje ludzi najbardziej się kocha, miłość ma tak silne poczucie swej nietrwałości, iż czujemy niezwyciężoną potrzebę pytania: „Czy kochasz? Czy będziesz kochać zawsze?” Chwytam ten liryczny moment, tak ciepły, tak bujny, tak bosko rozkwitły, aby ją wyciągnąć na najpiękniejsze kłamstwa w cudownym stylu owej miłosnej gaskonady. Szarlota roztoczyła wszystkie kwiaty swego kłamstwa: nie może żyć beze mnie, jestem jedyny który dla niej istnieje; boi się że mnie znudzi, bo moja obecność odbiera jej wszelki dowcip; przy mnie cała jej inteligencja wchodzi w miłość; jest zresztą zbyt uczuciowa aby się nie obawiać; szuka od pół roku sposobu przywiązania mnie do siebie na wieki, jedynie Bóg zna tę tajemnicę; słowem, jestem jej bogiem!...

 Słuchając de Marsaya, kobiety były niemal dotknięte, że je podpatrzył tak dobrze; słowom tym towarzyszyły minki, przechylania głowy i mizdrzenia, naśladujące do złudzenia te gierki.

 – W chwili gdy miałem uwierzyć w te cudowne kłamstwa, naraz, wciąż trzymając w dłoni jej wilgotną rękę, rzekłem:

 – Kiedy wychodzisz za księcia?...

 Cios był tak