Blaski i nędze życia kurtyzany - Honoriusz Balzak - ebook

Blaski i nędze życia kurtyzany ebook

Honoriusz Balzak

0,0

Opis

Lucjan de Rubempré, idąc za radami Vautrina (ukrywającego się pod nazwiskiem księdza Carlosa Herrery), zdołał zdobyć pewną pozycję towarzyską w Paryżu, zaciągnął jednak poważne długi. W tym samym czasie poznał byłą kurtyzanę Esterę Van Gobseck, w której się zakochał. By uniknąć kompromitacji swojego podopiecznego, Vautrin izoluje Esterę od świata i pozwala jej jedynie nocami spotykać się z Lucjanem. Jednak już to wystarczyło, by młoda i piękna kobieta została dostrzeżona przez starego barona de Nucingen, który zakochuje się w niej obsesyjną miłością. Vautrin postanawia wykorzystać tę miłość do wyłudzenia pieniędzy od bogatego barona… (za Wikipedią), a co było dalej, czytelnik dowie się, po przeczytaniu całej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 705

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Honoré de Balzac

Blaski i nędze życia kurtyzany

przełożył Tadeusz Boy-Żeleński

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Lancelot Volders (1636–1723), Ladies with their servants (między 1670 a 1713), 

licencja public domain, źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Lancelot_Volders_-_Ladies_with_their_servants.jpg 

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich, 

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi. 

 

Tekst wg edycji z roku 1933. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-412-1 

 

 

 

OD TŁUMACZA

Balzac, jak już niejednokrotnie miałem sposobność wspomnieć, jest pisarzem bardzo nierównym. Mieści się w nim i genjalny psycholog, i prawdziwy twórca realizmu (w dobrem znaczeniu słowa) w powieści i teatrze XIX w.; i utajony romantyk – syn swojej epoki – lubujący się w gigantycznie wydętych koncepcjach; wreszcie i autor feljetonowy – powieść w feljetonie wówczas się narodziła – obniżający nieraz, pod naporem finansowych konieczności, wysokość lotu. Zależnie od doby życia, od warunków tworzenia oraz siły twórczego napięcia, elementy te w różnym stosunku wchodzą w skład dzieł Balzaka, rozstrzygając o ich charakterze.

W Blaskach i nędzach zjawiają się – powiedzmy otwarcie – owe mniej szlachetne kruszce. Romantyzm gorszej próby oraz feljeton biorą górę. Powieść ta jest tak zajmująca, iż, bez obawy zniechęcenia czytelników, można mówić o niej krytycznie. W oczach prawdziwych miłośników Balzaka nie szkodzą mu te jego słabostki; owszem, mam to wrażenie, czynią go tem bardziej żywym człowiekiem, dając pełny obraz jego przypływów i odpływów, omdleń i wzlotów.

Pamiętają czytelnicy Muzę z zaścianka i ową zabawną scenę, kiedy dziennikarz Lousteau odczytuje wobec oszołomionych prowincjałów urywek z niesłychanego romansu p. t. Olimpja czyli Tajemnice Rzymu, w który drukarz zawinął korektę przesłaną z Paryża. Otóż, czyż nie byłby godny znaleźć się w Olimpji ten np. ustęp, jeden wśród wielu, przepisany żywcem z Blasków i nędz życia kurtyzany:

– Uprowadziłem Drętwę!

– Ty! wykrzyknął Lucjan.

W przystępie zwierzęcej wściekłości, poeta wstał, rzucił bocchinetto ze złota i drogich kamieni w twarz księdza, i pchnął go tak gwałtownie iż atleta upadł.

– Ja, rzekł Hiszpan, podnosząc się i zachowując swą straszliwą powagę.

Czarna peruka spadła. Czaszka gładka jak trupia głowa wróciła temu człowiekowi prawdziwą fizjognomję: była straszna. Lucjan siedział bez ruchu na otomanie, ze zwisłemi rękami, patrząc na księdza zmiażdżony, z ogłupiałą twarzą.

– Uprowadziłem ją, podjął ksiądz.

– Coś z nią uczynił? Uprowadziłeś ją nazajutrz po balu maskowym...

– Tak, nazajutrz po dniu, w którym widziałem, jak istotę należącą do ciebie znieważają hultaje, nie warci abym ich kopnął w...

Ach, w cóż się przemienił, w istocie, kipiący życiem i werwą Vautrin z Ojca Goriot? Zaledwie go możemy – na wiarę autora – poznać w tym ponurym „Hiszpanie”, stężałym w demonicznym geście. Co zostało z owego Lucjana ze Straconych złudzeń, tak żywego w swoich ambicjach, w swojej miłości, w swoich złych i dobrych popędach?

I to ścieśnienie psychologiczne razi nas bardziej niż fantastyczna do zbytku fabuła powieści. Ostatecznie, życie wielkiego miasta, raz po raz, w każdym większym procesie kryminalnym, odsłania swoje podziemne czeluści, przechodzące śmiałością fantazji najbardziej ryzykowne koncepcje powieściopisarzy. Dość przypomnieć głośną w swoim czasie sprawę Humbertowej i jej kufra, paryski proces Bolo-paszy, lub mordercy kobiet Landru. Nie treść zatem, ale zbytnie oderwanie się od realnego gruntu, przewaga tańszego roman-feuilleton psują nieco tę powieść.

A jednak! Są w niej zaiste elementy godne wielkiego Balzaka: rozwinięcie potężnego mitu o pakcie człowieka z szatanem-kusicielem; głęboka analiza miłości upadłej kobiety; obraz namiętności budzącej się późno, ale z tem większą siłą, w duszy starca, zamkniętej przez całe życie na wszystko co nie jest pieniądzem: – oto tematy godne pióra wielkiego myśliciela i psychologa. Również i ów tak ciekawy świat policyjny, do którego materjału dostarczyło Balzakowi osobiste zbliżenie się ze słynnym naczelnikiem policji kryminalnej, Vidocq.

Gdybyż to wszystko nie było znów tak „indjańskie!” Wspomniałem, z okazji Cierpień wynalazcy, o wpływie głośnych w owym czasie powieści Coopera na twórczość Balzaka: tutaj on sam, świadectwem swojem, dostarcza niezbitego na to dowodu. Opisując fantastyczny pojedynek tajnej policji z szajką zbrodniarzy w gąszczu Paryża, mówi: „...poezja grozy, jaką podstępy nieprzyjacielskich plemion roztaczają w czasie wojny w lasach Ameryki i którą tak wyzyskał Cooper, wiązała się z najdrobniejszemi szczegółami paryskiego życia. Przechodnie, sklepy, dorożki, osoba stojąca w oknie, wszystko nabierało, w oczach ludzi-numerów którym powierzono obronę życia starego Peyrade, owego olbrzymiego znaczenia, jakie ma w romansach Coopera pień drzewa, mieszkanie bobra, skała, skóra bizuna, nieruchome czółno, zarośla nad wodą”. Tylko, balzakowscy zbrodniarze różnią się tutaj od indyjskich wojowników tem, iż skażeni są trądem romantyzmu; w każdej chwili gotowi są narazić powodzenie całego przedsięwzięcia dla przyjemności teatralnego efektu; np. ostrzeżenie Peyrade’a zapomocą karteczki na początku obiadu na którym ma być otruty, etc. Być może zresztą, iż ten element teatralności wchodzi w skład natury złoczyńców, tych wykolejonych artystów na swój sposób.

Powieść niniejsza jest, pod niejednym względem zresztą, ciekawym przyczynkiem do psychologji Balzaka jako twórcy. Przeglądając wspominane już wydawnictwo Repertoire de la comédie humaine, widząc jak wszystkie wypadki, postacie, schodzą się i wiążą w jedną całość, możnaby mniemać, iż całość ta, olbrzymia koncepcja Komedji ludzkiej, jest tworem dokładnie i cierpliwie przemyślanym w każdym szczególe. Byłoby to omyłką; jest w niej o wiele więcej genjalnej improwizacji niż się wydaje. Przekładając Blaski i nędze, uczyniłem sobie tę rozrywkę, aby zaznaczać drobne niekonsekwencje jakie popełnia Balzac; sprzeczności, jakie zdarzają się czasem na przestrzeni kilku stron. Tak np., Herrera cieszy się iż podchwycił przypadkowo adres „ojca Canquoölle”, gdy w parę stronic później okazuje się, iż w owej chwili posiadał go najdokładniej na piśmie. Herrera radzi Lucjanowi starać się o polecenie do adwokata Desroches, gdy ten sam Desroches ratował już raz z opałów Lucjana i Koralję (Cierpienia wynalazcy). Herrera przytacza Esterze sześć piosenek jakie napisał Lucjan aby opłacić pogrzeb Koralji, gdy w Straconych Złudzeniach było ich dziesięć. Ileż rysów zresztą w ciągu tej powieści, świadczących iż bieg jej poszedł inną drogą niż autor z początku zamierzał: np. początkowa scena z margrabiną d’Espard, obszerna charakterystyka dziennikarza Blondet, o którym później wogóle niema mowy, etc. A ta fantastyczna Azja-mulatka, z której oczu „strzela w stronę Lucjana błysk zazdrości”, nieumotywowany niczem w dalszym rozwoju akcji? Sama Azja przybiera, w drugiej części utworu (Ostatnie wcielenie Vautrina), zupełnie odmienny charakter, przeradzając się, z zagadkowej „malajki”, w rodzoną ciotkę Jakóba Collin. Vautrin wreszcie z Ojca Goriot, tak dumnie wcielający osobliwą ale nie pozbawioną wielkości etykę galer, tutaj zmienia się w płaskiego zbrodniarza, dopuszczającego się wobec swych kamratów-galerników jaskrawych nielojalności.

Tak przedstawia się niniejsza powieść z punktu widzenia najtęższych utworów Balzaka; ale zaczniemy patrzeć na nią z wysokim szacunkiem, skoro ją przymierzymy do celniejszych okazów klasycznej „kryminalistyki” powieściowej. Raz w życiu czytałem jakąś powieść Gaboriau i czytałem, nie mogąc oderwać się, przez całą noc; ale dokończywszy o ósmej rano ostatnich kartek drugiego tomu, wyrżnąłem nim z wściekłością i wstydem o ziemię i trzeciego nie wziąłem już do rąk, ani wówczas ani nigdy. W porównaniu z temi bajkami, drażniącemi jedynie zawikłaniami intrygi i zostawiającemu, po przeczytaniu, przykre uczucie jałowości, Blaski i nędze wydadzą się arcydziełem psychologji. I, im bardziej oddalimy się od tej książki, im bardziej zatrze się nam w pamięci melodramatyczna przesada szczegółów, tem mocniej utrwali się wrażenie prawdy zawartej w owem głębokiem i tkliwem zespoleniu dwojga istot wyrzuconych poza ramy społecznego życia, dla których kiedyś, na drugim krańcu Europy, dusza rosyjska stworzy charakterystyczny kontrastem swym odpowiednik w surowych postaciach Raskolnikowa i Soni.

Blaski i nędze stanowią łącznik pomiędzy trylogją Straconych złudzeń, a ostatniem ogniwem cyklu, którem jest Ostatnie wcielenie Vautrina. W dziele tem ujrzymy, jak pokutujący w Balzaku romantyk znowuż silniej chwyta się ziemi, aby rozsnuć pospolitą rzeczywistość w olbrzymie horyzonty; sądzę tedy że niniejsza powieść, której niepodobna czytać inaczej niż jednym tchem, przyczyni się niemało do tem silniejszego zadzierzgnięcia węzłów pomiędzy twórcą Komedji ludzkiej a jego wiernym kościołem.

Kraków, w grudniu 1919.

Jak kochają ladacznice?

Na ostatnim balu Opery, w r. 1824, powszechną uwagę zwróciła uroda pewnego młodzieńca. Przechadzał się po kurytarzach i po foyer, krokiem człowieka szukającego kobiety, którą widocznie zatrzymały nieprzewidziane okoliczności. Tajemnicę owego znamiennego kroku, to niedbałego, to znów nerwowo pośpiesznego, znają jedynie stare kobiety i paru bywalców. W tem olbrzymiem miejscu schadzek, tłum niewiele przygląda się sobie, interesy grają, nawet próżniactwo jest czynne. Młody dandys tak był pochłonięty gorączką poszukiwań, że nie zauważył własnego powodzenia: wpółdrwiące zachwyty paru masek, złośliwe koncepty, najsłodsze słówka, wszystko to nie dochodziło jego uszu. Mimo że uroda stawiała go w rzędzie owych wyjątkowych mężczyzn którzy przychodzą na maskaradę aby szukać przygód i czekają ich tak, jak się czeka numeru na ruletce, nieznajomy robił wrażenie człowieka, który już rozporządził wieczorem; snadź musiał być bohaterem jednej z owych trój-osobowych tajemnic tworzących cały bal Opery a znanych jedynie tym, którzy odgrywają w nich rolę.

Dla młodych kobiet, które przychodzą tu, aby móc powiedzieć: „Byłam”; dla prowincjałów, dla niedoświadczonych młodzików, dla cudzoziemców, Opera jest poprostu pałacem znużenia i nudy. Dla nich, ta czarna, powolna i śpiesząca się ciżba, która tłoczy się, wije, krąży, mija, wchodzi, schodzi, i którą można porównać do mrówek na kupie drzewa, jest równie niezrozumiała jak Giełda dla bretońskiego wieśniaka. Poza rzadkiemi wyjątkami, mężczyźni nie maskują się tutaj: mężczyzna w dominie jest śmieszny. W tym szczególe ujawnia się charakter narodu. Ludzie, którzy chcą ukryć swoje szczęście, mogą być na balu Opery nie będąc tam; maski, bezwarunkowo zmuszone wejść, wychodzą corychlej. Jednem z najzabawniejszych widowisk jest ciżba, jaką, z początkiem balu, tworzy u drzwi tłum ludzi którzy się wymykają pasując się z wchodzącymi. Zatem, mężczyźni w maskach, to zazdrośni mężowie którzy przychodzą szpiegować żony, lub mężowie goniący za awanturką i unikający wzroku połowic: sytuacje jednako komiczne. Otóż, za młodym człowiekiem posuwało się, bez jego wiedzy, złowróżbne domino, krótkie i grube, toczące się niby baryłka. Bywalec Opery odgadłby pod tem dominem urzędnika, giełdziarza, bankiera, rejenta, słowem mieszczucha w pościgu za swą niewierną połową. W istocie, w towarzystwie naprawdę wykwintnem, nikt nie upędza się za owemi poniżającemi dowodami. Wiele masek pokazywało już sobie tę potworną osobistość, inne zaczepiły ją, kilku młodych ludzi strzeliło za nią drwinami; ale postawa i zachowanie się człowieka w masce zdradziły zupełną obojętność na te koncepty; szedł dokąd go wiódł piękny młodzian, jak idzie ścigany odyniec, nie troszcząc się o kule gwiżdżące mimo uszu, ani o naszczekujące psy. Mimo iż, na pierwsze wejrzenie, zabawa i obawa wdziewają tę samą liberję, dostojną czarną wenecką szatę, i że wszystko na balu Opery kłębi się razem, rozmaite koła, z jakich się składa paryskie towarzystwo, odnajdują się, poznają i śledzą wzajem. Istnieją, dla wtajemniczonych, tak ścisłe cechy, że zagmatwany bruljon interesów jest dla nich czytelny niby zajmujący romans. Wedle oceny bywalców, ten człowiek nie mógł tedy przyjść na schadzkę: nosiłby jakąś umówioną odznakę. Czyżby zemsta? Widząc że człowiek w masce sunie tuż za młodzieńcem oczekującym kogoś, ten i ów z gapiów wracał spojrzeniem do owej pięknej twarzy, którą rozkosz rozświetliła boską aureolą. Młody człowiek miał coś uroczego: im dłużej się przechadzał, tem więcej budził ciekawości. Wszystko zdradzało w nim zresztą nałogi wykwintu. Zgodnie ze znamiennym rysem naszej epoki, między najwytworniejszym, najlepiej wychowanym synem księcia i para, a tym uroczym chłopcem, którego niegdyś nędza ściskała żelaznemi kleszczami na bruku paryskim, różnice i fizyczne i moralne są bardzo nieznaczne. Piękność, młodość, mogły przesłaniać na tej twarzy głębokie przepaście, jak u wielu młodych ludzi, którzy chcą grać rolę w Paryżu nie posiadając dla swych pretensyj kapitału, i którzy co dnia stawiają wszystko na kartę, święcąc ofiary bogu największym otoczonemu kultem w tem królewskiem mieście, Losowi. Mimo to, strój jego, ruchy, były nienaganne; sunął po klasycznej posadzce foyer jak doświadczony bywalec. Któż nie zauważył, iż tam, jak we wszystkich strefach Paryża, istnieje pewien fason, który zdradza czem kto jest, co robi, skąd przybywa i czego pragnie?

– Śliczny chłopiec! Tutaj, można się odwrócić aby mu się przyjrzeć, rzekła maska, w której światowcy odgadywali kobietę z towarzystwa.

– Nie przypomina go sobie pani? odparł mężczyzna, który prowadził ją pod rękę. Pani du Châtelet przedstawiła go pani przecież.

– Jakto! to ten aptekarski synek, którym sobie zawróciła głowę, i który później został dziennikarzem, kochanek Koralji?

– Przypuszczałem, że spadł zbyt nisko, aby się zdołał kiedykolwiek podnieść; nie rozumiem w jaki sposób zdołał wyłonić się w paryskim świecie, rzekł hrabia Sykstus du Châtelet.

– Minę ma książęcą, rzekła maska, a z pewnością nie zawdzięcza jej aktorce z którą żył. Moja kuzynka, która przeczuła jego wartość, nie umiała go ogładzić. Chciałabym wiedzieć, kto jest kochanką tego amorka; powiedz mi pan coś z jego życia, czem mogłabym go zaintrygować.

Para ta, która szła za młodym człowiekiem szepcąc, ściągnęła na siebie szczególną uwagę maski o kwadratowych barach.

– Drogi panie Chardon, rzekł prefekt departamentu Cha rente, ujmując dandysa pod ramię, pozwól abym cię przedstawił osobie, która chciałaby odnowić znajomość...

– Drogi hrabio Châtelet, odparł młody człowiek, ta właśnie osoba uświadomiła mi, jak śmieszne jest nazwisko, które mi pan daje. Dekret królewski przywrócił mi miano macierzystych przodków, de Rubempré. Mimo że dzienniki doniosły o tym fakcie, dotyczy on tak mizernej osobistości, iż nie wstydzę się przypomnieć go moim przyjaciołom, wrogom i obojętnym; pomieści się pan w klasie w której się panu podoba, ale jestem pewien, że nie zgani pan kroku, który doradzała mi pańska żona, wówczas gdy była tylko panią de Bargeton.

Ten zręczny docinek, który sprowadził uśmiech na usta margrabiny, wywołał nerwowy skurcz na twarzy prefekta Charente.

– Powie jej pan, dodał Lucjan, iż obecnie, noszę, jako godło, rozjuszonego byka na lazurowem polu.

– Rozjuszonego... powtórzył Châtelet.

– Pani margrabina wytłumaczy panu, jeśli pan tego nie wie, czemu ten stary herb jest czemś więcej, niż klucz szambelański i złote pszczoły Cesarstwa, które widnieją w pańskim, ku rozpaczy pani Châtelet, z domu Négrepelisse d’Espard... dodał żywo Lucjan.

– Skoro mnie pan poznał, nie mogę już pana intrygować, a nie umiałabym wyrazić do jakiego stopnia pan mnie intryguje, rzekła pocichu margrabina d’Espard, zdumiona śmiałością i dumą człowieka, którego niegdyś obrzuciła wzgardą.

– Niech mi pani pozwoli zostać w owym tajemniczym półcieniu, skoro dzięki niemu udało mi się na chwilę zająć jej myśli, rzekł z uśmiechem człowieka, który nie chce narażać pewnego szczęścia.

Margrabina nie mogła powstrzymać nieznacznego suchego gestu, czując się niejako osadzona w miejscu repliką Lucjana.

– Niech pan przyjmie moje powinszowania z powodu zmiany pozycji, rzekł hrabia du Châtelet do Lucjana.

– Przyjmuję je tak, jak pan mi je składa, odparł Lucjan, chyląc się przed margrabiną z nieskończonym wdziękiem.

– Arogant! rzekł półgłosem hrabia do pani d’Espard; udało mu się wkońcu zdobyć przodków.

– U młodych ludzi, arogancja, kiedy odnosi się do kobiet, oznacza prawie zawsze jakąś wysoką protekcję płci żeńskiej; między mężczyznami bowiem jest ona wyrazem braku powodzenia. Toteż, radabym wiedzieć, która z naszych przyjaciółek wzięła tego pięknego ptaszka pod opiekę; może miałabym sposobność ubawić się dziś wieczór. Anonim, który dostałam, to z pewnością złośliwość ukuta przez jakąś rywalkę, bo jest tam mowa o tym młodym człowieku. Ktoś musiał mu podyktować jego impertynecje: niech go pan śledzi. Poproszę księcia de Navarreins aby mi podał rękę, odnajdzie mnie pan bez trudu.

W chwili gdy pani d’Espard miała podejść do swego krewnego, tajemnicza maska wsunęła się między nią a księcia, aby jej szepnąć do ucha:

– Lucjan kocha panią, to on jest autorem bileciku, prefekt jest jego najzawziętszym wrogiem, czyż mógł być szczery w jego obecności?

Nieznajomy oddalił się, wydając panią d’Espard na pastwę podwójnego zdumienia. Margrabina nie znała nikogo w świecie ktoby mógł odgrywać rolę tej maski, ulękła się pułapki; cofnęła się, aby usiąść na uboczu. Hrabia Sykstus du Châtelet, któremu Lucjan obciął jego ambitne du z naciskiem trącącym długo marzoną zemstą, posuwał się zdała za świetnym dandysem i spotkał niebawem człowieka, przed którym mógł się wywnętrzyć.

– I cóż, Rastignac, widziałeś Lucjana? przywdział nową skórę.

– Gdybym był równie ładnym chłopcem, byłbym jeszcze bogatszy od niego, odparł młody elegant lekkim, ale sprytnym tonem, w którym mieściła się atycka sól ironji.

– Nie, rzekł mu do ucha gruby człowiek w masce, akcentując tę zgłoskę w sposób płacący tysiącem szyderstw za jedno.

Rastignac, mimo iż z natury nie dający sobie dmuchać w kaszę, stanął w miejscu jak rażony piorunem. Żelazna ręka, z której niepodobna mu się było wyswobodzić, pociągnęła go ku oknu.

– Młody kogutku, wylęgły w kojcu mamy Vauquer, ty, któremu brakło odwagi aby zgarnąć miljony papy Taillefer, wówczas gdy główna część roboty była odwalona, wiedz, dla swego osobistego bezpieczeństwa, iż, jeżeli nie będziesz postępował z Lucjanem niby z ukochanym bratem, my mamy cię w rękach, a ty nas nie. Milczenie i lojalność, albo też wmieszam się w twoją grę, aby ci powywracać kręgle. Lucjan de Rubempré jest pod opieką największej dzisiaj potęgi, Kościoła. Wybieraj: życie a śmierć.

Milczysz? Rastignac odczuł zawrót głowy, jak człowiek który zasnął w lesie, a obudzi się w sąsiedztwie wygłodniałej lwicy. Uczuł lęk, ale bez świadków: najodważniejsi ludzie poddają się wówczas lękowi.

– Jeden tylko on może wiedzieć... ośmieliłby się... rzekł do siebie półgłosem.

Człowiek w masce ścisnął mu rękę, nie dając dokończyć:

– Czyń tak, jakgdyby to był on, rzekł.

Rastignac zachował się wówczas, jak zachowuje się miljoner na gościńcu na widok pistoletu bandyty: skapitulował.

– Drogi hrabio, rzekł do du Châteleta, jeżeli ci zależy na twej pozycji, odnoś się do Lucjana de Rubempré jak do człowieka który znajdzie się pewnego dnia o wiele wyżej od ciebie.

Człowiek w masce uczynił niedostrzegalny gest zadowolenia i dalej puścił się w tropy Lucjana.

– Szybko zmieniłeś przekonania co do niego, mój drogi?

– Równie szybko jak ci, którzy zasiadają w centrum a głosują z prawicą, odparł Rastignac prefektowi-posłowi, który sprzeniewierzył się od paru dni ministerstwu.

– Czyż dziś są przekonania! Są tylko interesy, odparł des Łupeaulx, który się przysłuchiwał. O co chodzi?

– O imć pana de Rubempré, którego Rastignac chce mi wmówić jako wielką figurę, odparł generalnemu sekretarzowi poseł.

– Drogi hrabio, odparł des Lupealux poważnie, pan de Rubempré jestto młody człowiek bardzo niepospolity i szczycący się takiem poparciem, iż byłbym nader szczęśliwy, gdybym mógł nawiązać z nim dawne stosunki.

– Ot, patrzcie, tuż tuż, a dostanie się w gniazdo szerszeni, największych wygów naszej epoki, rzekł Rastignac.

Wszyscy trzej odwrócili się w stronę, gdzie stała gromadka literatów, ludzi mniej lub więcej sławnych, oraz kilku elegantów. Panowie ci wymieniali spostrzeżenia, koncepty lub docinki, starając się rozerwać lub oczekując jakiej rozrywki. W ciekawej tej grupie znajdowali się ludzie, wśród których Lucjan miał niegdyś pozornych przyjaciół, a ukrytych wrogów.

– I cóż, Lucjanie, mój chłopcze, kochanie moje, zjawiasz się oto odświeżony, odlakierowany. Skądże wracasz? Zdołaliśmy tedy okiełzać z powrotem bydlątko zapomocą podarków wysłanych z buduaru Floryny? Brawo, chłopcze! rzekł Blondet, porzucając ramię Finota aby objąć poufale Lucjana i przycisnąć go do serca.

Antoś Finot był właścicielem tygodnika w którym Lucjan pracował prawie gratis, a który Blondet bogacił swojem współpracownictwem, bystrością rad i głębią horyzontów. Finot i Blondet tworzyli wcielenie Bertranda i Ratona, z tą różnicą, iż ofiara spostrzegła się wkońcu, że ją wywodzą w pole i że, wiedząc o tem, Blondet wciąż wspierał Finota. Świetny kondotjer pióra miał, w istocie, długo cierpieć tę niewolę. Pod ciężkiemi pozorami, pod nadmiarem bezczelnej głupoty, potartej sprytem jak chleb wyrobnika potarty jest czosnkiem, Finot ukrywał brutalną wolę. Umiał ładować do spichrza zgarnięte ukradkiem kłosy, myśli i talary zebrane po łanach hulaszczego życia, jakie wiodą literaci i polityczni aferzyści. Zdolności Blondeta, przeciwnie, na jego nieszczęście, były w służbie jego przywar i lenistwa. Zawsze wydany na łup potrzeb, należał on do owego biednego klanu utalentowanych ludzi, którzy stwarzają fortuny cudze, nie mogąc stworzyć własnej; Aladynów, którzy niebacznie pożyczają swej lampy. Ci cudowni doradcy mają sąd przenikliwy i trafny, o ile nie mąci go interes osobisty. Działa u nich nie ramię, ale głowa. Stąd nieporządek życia, stąd zgorszenie jakie budzą w ludziach przeciętnych. Blondet dzielił sakiewkę z kamratem, którego zranił wczoraj; jadł obiad, trącał się, sypiał z kimś kogo miał zarżnąć nazajutrz. Jego dowcipne paradoksy umiały usprawiedliwić wszystko. Biorąc świat cały jako żart, nie wymagał, aby jego brano serjo. Czując się młodym, kochanym, prawie sławnym, szczęśliwym, nie zaprzątał się, jak Finot, tem, aby zdobyć majątek, nieodzowny w dojrzałym wieku.

W tej chwili, Lucjan miał przed sobą nielada zadanie: osadzić w miejscu Blondeta, jak osadził panią d’Espard i Châteleta. Nieszczęściem, u Lucjana, próżność i chęć użycia paraliżowały dumę, która, niewątpliwie, jest czynnikiem wielu wielkich rzeczy. Próżność jego odniosła tryumf w poprzedniem spotkaniu: okazał się bogatym, szczęśliwym i lekceważącym wobec dwojga osób, które niegdyś wzgardziły nim kiedy był biedny i nieznany; ale czyż ten poeta mógł, niby osiwiały dyplomata, stawić czoło rzekomym przyjaciołom, którzy przygarnęli go w epoce nędzy, u których sypiał w najcięższych dniach? Finot, Blondet i on razem grzęźli niegdyś w błocie, razem pławili się w hulankach, które pochłaniały nietylko pieniądze wierzycieli. Jak owi żołnierze, którzy nie umieją dobrze użyć swej odwagi, Lucjan zrobił to, co robi wielu w Paryżu; wypadł z nowej roli, przyjmując uścisk dłoni Finota, nie umiejąc się obronić serdecznościom Blondeta. Ktokolwiek zanurzył się w dziennikarstwie lub nurza się w niem jeszcze, znajduje się w okrutnej konieczności wymieniania ukłonu z ludźmi którymi gardzi, uśmiechania się do serdecznego wroga, paktowania z podłościami i walania sobie palców skoro chce płacić napastnikom ich monetą. Człowiek przyzwyczaja się patrzeć na zło, machać na nie ręką; zaczyna od tego, że się z niem godzi, kończy na tem że je popełnia. Zczasem, dusza, wciąż kalana haniebnemi ustępstwami, spodla się, sprężyna szlachetnych myśli rdzewieje, zawiasy banalności ścierają się i obracają się już same. Alcest staje się Filintem, charaktery tracą hart, talenty niszczeją, wiara w piękne dzieła ulata. Człowiek, który chciał zabłysnąć piękną książką, rozprasza się w mizernych artykulikach, które, wcześniej lub później, sumienie wyrzuca mu jako szereg złych uczynków. Przybywa, jak Lousteau, jak Vernou, aby zostać wielkim pisarzem, widzi się wkońcu wyssanym gryzipiórkiem. Jakże wysoko tedy powinno się czcić ludzi, których charakter znajduje się na wyżynach talentu, takich d’Arthezów, umiejących kroczyć pewną nogą przez rafy literackiego życia. Lucjan nie umiał nic odpowiedzieć na obleśne karesy Blondeta, którego umysł wywierał nań nieprzeparty urok. Dziennikarz zachował cały dawny wpływ na ucznia; był zresztą dobrze postawiony w świecie dzięki stosunkowi z hrabiną de Moncomet.

– Czyś wziął spadek po wuju? rzekł Finot drwiąco.

– Opodatkowałem, jak ty, głupców, odparł Lucjan tym samym tonem.

– Czyżby Jego Dostojność założyła jaki tygodnik, dziennik? podjął Finot z tupetem eksploatatora.

– Coś lepszego, odparł Lucjan, którego próżność, draśnięta wyższością redaktorską Finota, wróciła mu świadomość nowej pozycji.

– Cóż takiego, mój drogi?...

– Stronnictwo.

– Istnieje stronnictwo Lucjana? rzekł, uśmiechając się, Vernou.

– Finot, wziął cię ten chłopak, przepowiadałem ci, Lucjan ma talent, nie umiałeś się z nim liczyć, wykierowałeś go. Dalej, do Kanossy, stary hultaju! rzekł Blondet.

Kuty na cztery nogi, Blondet podchwycił niejeden sekret w akcencie, geście, fizjognomji Lucjana; głaszcząc jego próżność, starał się go pociągnąć za język. Chciał poznać sprężyny powrotu Lucjana do Paryża, jego zamiary, środki.

– Na kolana przed człowiekiem, którego nie dorośniesz nigdy, mimo iż zowiesz się Finot! ciągnął. Policz Lucjana, i to natychmiast, między ludzi silnych, do których należy przyszłość; on jest nasz. Mając talent i urodę, czyż nie musi dojść do celu quibuscumque viis? Oto zjawił się znowu, w zbroicy medjolańskiej, z koncerzem dobytym z pochew i z rozwiniętym sztandarem! – Tam do kata, Lucjanie, gdzieżeś ty uszczknął tę śliczną kamizelkę? Jedynie miłość umie znajdować podobne materje. Mamy mieszkanko? W tej chwili, trzeba mi pilno adresów przyjaciół, nie mam dachu nad głową. Finot wypowiedział mi dom na dziś wieczór pod ordynarnym pretekstem „kobiety”.

– Mój drogi, odparł Lucjan, wprowadziłem w czyn zasadę, z którą człowiek pewny jest, że będzie żył w spokoju: Fuge, late, tace. Żegnaj.

– Ba, nie puszczę cię, póki się nie wypłacisz ze świętego długu: kolacyjka, wiesz? rzekł Blondet, który był smakoszem i chętnie dawał się gościć kiedy był bez pieniędzy.

– Co za kolacyjka? spytał Lucjan z mimowolnym gestem zniecierpliwienia.

– Nie przypominasz sobie? Oto, po czem poznaję, że druhowi dobrze się powodzi: traci pamięć.

– Wie co nam jest winien, ręczę za jego serce, podjął Finot, chwytając w lot koncept Blondeta.

– Rastignac, rzekł Blondet, biorąc pod rękę młodego eleganta, gdy ten zbliżał się do grupki przyjaciół, chodzi o kolację; musisz być także... Chyba że pan de Rubempré, dodał serjo, zechce się wypierać honorowego długu; to mu wolno.

– Pan de Rubempré, ręczę, niezdolny jest do czegoś podobnego, rzekł Rastignac, nie przeczuwając mistyfikacji.

– Oto Bixiou, wykrzyknął Blondet, musi być i on; bez niego niema zabawy. Bez niego wino hiszpańskie smakuje jak ziółka, wszystko wydaje się mdłe.

– Moi przyjaciele, rzekł Bixiou, widzę żeście się skupili około fenomenu chwili. Drogi Lucjan rozpoczyna Metamorfozy Owidjusza. Jak bogowie zmieniali się w jarzyny i t. p. aby uwodzić kobiety, tak on zmienił oset [Chardon, dawne nazwisko Lucjana] w szlachcica, aby uwieść, kogo? Karola X! – Mój Lucusiu, rzekł ujmując go za guzik, dziennikarz, który przedzierzga się w wielkiego pana, zasługuje na serenadę. Na ich miejscu, rzekł nieubłagany kpiarz wskazując Finota i Felicjana Vernou, wziąłbym się do ciebie w dzienniczku; przyniósłbyś im ze sto franków, dziesięć kolumn samych konceptów.

– Bixiou, rzekł Blondet, amfitrjon jest dla nas święty, na dwadzieścia cztery godzin przed, i na dwanaście po uczcie: nasz znakomity przyjaciel wydaje kolację.

– Ba! ba! odparł Bixiou; cóż godliwszego niż ocalić z zapomnienia wielkie imię, wzbogacić wybitnym człowiekiem ubogą duchem arystokrację? Lucjanie, posiadasz szacunek prasy, której byłeś najpiękniejszą ozdobą, będziemy cię popierać. Finot, rżnij wzmiankę zaraz po wstępnym! – Blondet, przypraw-no cacy-notatkę na czwartej kolumnie Debatów! – Oznajmmy ukazanie się najpiękniejszego dzieła epoki, Gwardzisty Karola IX! Błagajmy Dauriata, aby nam rychło dał Stokrocie, boskie sonaty francuskiego Petrarki! Obnieśmy naszego druha na tarczy z gazetowego papieru, który mocen jest stwarzać i niweczyć reputacje!

– Jeżeli ci chodziło o kolację, rzekł Lucjan do Blondeta aby się pozbyć zgrai która zdawała się rosnąć w oczach, zdaje mi się, że nie potrzebowałeś z dawnym przyjacielem uciekać się do takich przenośni. Jutro wieczór, u Lointier, rzekł szybko, widząc zbliżającą się kobietę i pomykając w jej stronę.

– Ho! ho! ho! zaśpiewał drwiąco Bixiou, jakgdyby poznając maskę, którą dogonił Lucjan: to warto sprawdzić.

Puścił się za piękną parą, wyprzedził ją, zmierzył przenikliwem okiem i wrócił ku zadowoleniu zawistników, pałających ochotą dowiedzenia się, skąd pochodzi fortuna ex-kamrata.

– Moi drodzy, znacie oddawna i gruntownie heroinę imć pana de Rubempré, rzekł Bixiou: to dawny szczur referendarza des Lupeaulx.

Jednym ze zbytków dziś zapomnianych, ale w modzie na początku wieku, była instytucja szczurów. Szczur, nazwa już przestarzała, oznaczała dziewczynkę dziesięcio lub jedenastoletnią, figurantkę w którymś z teatrów, zwłaszcza w Operze, tresowaną niejako przez hulaków do rozpusty i hańby. Szczur był rodzajem piekielnego pazika, żeńskim urwisem, któremu darowywało się jego psie figle. Szczur mógł ściągnąć wszystko; trzeba się było strzec przed nim jak przed niebezpiecznem zwierzęciem, wprowadzał humor w życie, jak niegdyś Skapeny, Sganarele i Frontyny wprowadzali go w dawną komedję. Szczur był zbyt drogi: nie przynosił ani zaszczytu, ani zysku, ani przyjemności; moda szczurów przeszła tak szybko, iż dzisiaj mało kto znał ten rys wykwintnego życia z przed Restauracji, aż do chwili gdy niektórzy pisarze wygrzebali szczura dla nowości tematu.

– Jakto, miałżeby Lucjan, ubiwszy pod sobą Koralję, porwać nam Drętwę? rzekł Blondet.

Słysząc to imię, maska o atletycznych kształtach uczyniła gest, który, mimo iż natychmiast powściągnięty, zwrócił uwagę Rastignaka.

– To niemożliwe! odparł Finot; Drętwa nie ma szeląga przy duszy: zapożyczyła się, mówił mi Natan, na tysiąc franków u Floryny.

– Och! panowie, panowie!... rzekł Rastignac, próbując bronić Lucjana przeciw tak wstrętnym domysłom.

– Ba! ba! wykrzyknął Vernou, ex-picuś Koralji byłżeby takim dudkiem?

– Och! te tysiąc franków, rzekł Bixiou, są dla mnie dowodem, że nasz przyjaciel Lucjan żyje z Drętwą...

– Jakąż niepowetowaną stratę ponosi śmietanka literatury, nauki, sztuki i polityki! rzekł Blondet. Drętwa jest jedyną z dziewcząt, w której był materjał na kurtyzanę w wielkim stylu; wykształcenie nie skaziło jej, nie umie pisać ani czytać: byłaby nas zrozumiała. Bylibyśmy wzbogacili naszą epokę jedną z owych wspaniałych Aspazyj, bez których niema wielkiego stulecia. Przypatrzcie się, jak du Barry harmonizuje z wiekiem XVIII, Ninon de Lenclos z XVII-ym, Marion de Lorme z XVI-ym, Imperia z XV-ym, Flora z republiką rzymską, którą uczyniła swą spadkobierczynią i która zdołała spłacić dług publiczny przy pomocy tego spadku! Czem byłby Horacy bez Lydji, Tibullus bez Delji, Katullus bez Lesbji, Propercjusz bez Cyntji, Demetrjusz bez Lamji, która jest dziś jego chwałą?

– Blondet, mówiący o Demetrjuszu w przedsionku Opery, zanadto mi cuchnie Debatami, rzekł Bixiou do ucha sąsiada.

– Ba! bez tych wszystkich monarchiń, czem byłoby władztwo Cezarów? prawił wciąż Blondet; Lais, Rodope, wszakci to Grecja i Egipt. Wszystkie są zresztą poezją epoki w której żyły. Poezji tej, której brakło Napoleonowi – ile że wdowa jego wielkiej armji jest konceptem godnym koszar – nie brakło Rewolucji, która miała panią Tailien! Obecnie, we Francji, tron jest wolny, chodzi o to kto na nim zasiędzie! Zebrawszy się wszyscy jak tu jesteśmy, moglibyśmy stworzyć królowę. Ja znalazłbym Drętwie ciotkę, gdyż matka jej zbyt autentycznie poległa na polu niesławy; du Tillet zafundowałby jej pałac, Lousteau powóz, Rastignac służbę, des Lupeaulx kucharza, Finot kapelusze (Finot nie mógł powściągnąć konwulsyjnego ruchu, ugodzony w pierś tą aluzją); Vemou zrobiłby jej reklamę, Bixiou dostarczyłby konceptów! Arystokracja przychodziłaby się zabawiać w salonie naszej Ninon, dokąd, pod grozą śmiercionośnych artykułów, powołalibyśmy artystów. Ninon Druga byłaby wspaniała zuchwalstwem, miażdżąca zbytkiem. Miałaby przekonania. Czytałoby się u niej to lub owo zabronione arcydzieło, które, w razie potrzeby, możnaby umyślnie napisać. Nie byłaby liberalna; kurtyzana jest zasadniczo monarchiczna. Och! cóż za strata! miała ogarnąć cały wiek, a tłamsi się z młodym dziubasem! Lucjan zrobi z niej, ot, psa myśliwskiego!

– Żadna z potęg niewieścich, które wymieniłeś, nie paprała się w rynsztoku, rzekł Finot, ten zaś ładny szczurek nurzał się w błocie.

– Jak ziarno lilji w nagnojonym inspekcie, odparł Vernou; wypiękniała tam, zakwitła. To jej wartość. Czyż nie trzeba wszystkiego poznać, aby stworzyć śmiech i radość obejmujące wszystko?

– Ma słuszność, rzekł Lousteau, który dotąd przyglądał się nie zabierając głosu; Drętwa umie się śmiać i urnie pobudzać do śmiechu. Ten dar wielkich aktorów i wielkich autorów jest udziałem tych, którzy przeniknęli wszystkie głębiny społeczne. W ośmnastu latach, dziewczyna ta poznała już najwyższy zbytek, najniższą nędzę, mężczyzn na wszystkich szczeblach. Ma w ręku niby laseczkę czarodziejską i, zapomocą niej, rozpętuje brutalne apetyty, przemocą zdławione u ludzi którzy zachowali jeszcze serce zajmując się polityką lub wiedzą, literaturą lub sztuką. Niema w Paryżu kobiety, któraby umiała tak jak ona powiedzieć bydlęciu: „Wyłaź!” – i zwierzę opuszcza klatkę i tarza się w plugastwie. Ta dziewczyna zanurza cię przy stole po samą brodę, pomaga ci pić, palić. Słowem, ta kobieta, to owa sól opiewana przez Rabelego, która, w zetknięciu z materją, ożywia ją i wznosi do cudownych dziedzin sztuki: suknia jej roztacza niesłychane bogactwa, z palców jej sypią się klejnoty jak z ust uśmiechy; umie dobrać ton do każdej okazji; gwara jej mieni się i lśni od iskierek; posiada tajemnicę barwnej i wymownej onomatopei; ma...

– Marnujesz pięć franków za feljeton, przerwał Bixiou; Drętwa jest czemś nieskończenie więcej: byliście wszyscy, mniej lub więcej, jej kochankami, żaden z was nie może powiedzieć aby ona była jego kochanką; ona może was mieć zawsze, wy jej nigdy. Wchodzicie do niej gwałtem, prosicie ją o jaką przysługę...

– Och! jest wspaniałomyślniejsza niż herszt bandytów w dobie powodzenia; oddańsza niż najlepszy kolega szkolny, rzekł Blondet: można jej powierzyć sakiewkę i tajemnicę. Ale coby kazało wybrać ją na królowę, to jej burbońska obojętność dla upadłego faworyta.

– Jest taka jak jej matka, o wiele za droga, rzekł des Lupeaulx. Piękna Holenderka byłaby pochłonęła dochody arcybiskupa Toledo, schrupała dwóch rejentów...

– I żywiła Maksyma de Trailles, kiedy był paziem, rzekł Bixiou.

– Drętwa jest za droga, jak Rafael, jak Carême, jak Taglioni, jak Lawrence, jak Boulle, jak wszyscy genjalni artyści... rzekł Blondet.

– Nigdy Ester nie imitowała tak dobrze przyzwoitej kobiety, rzekł Rastignac, wskazując maskę idącą pod rękę z Lucjanem. Trzymam za panią de Sérizy.

– Niema wątpliwości, wykrzyknął du Châtelet; zatem, fortuna pana Rubempré tłumaczy się.

– Och! Kościół umie wybierać swoich lewitów; co to będzie za cacy-sekretarzyk ambasady, rzekł des Lupeaubx.

– Tem bardziej, podjął Rastignac, że Lucjan to człowiek z talentem; mieliście panowie tego niejeden dowód, dodał spoglądając na Finota, Blondeta i Lousteau.

– Ba, chłopak ma warunki aby zajść daleko, rzekł Lousteau który pękał od zazdrości; tem bardziej, że posiada to, co nazywamy brakiem przesądów...

– Tyś go wychował, rzekł Vernou.

– Zatem, rzekł Bixiou spoglądając na des Lueaulx, odwołuję się do wspomnień pana generalnego sekretarza i referendarza, ta maska to Drętwa, zakładam się o kolację..

– Trzymam zakład, rzekł du Chêtelet, żądny dowiedzenia się prawdy.

– Dalej, des Lupeaulx, rzekł Finot, spróbuj pan poznać po uszkach swego dawnego szczura.

– Niema potrzeby popełniać zbrodni obrazy maskarady, odparł Bixiou; Drętwa i Lucjan wrócą ku nam, podejmuję się wówczas dowieść, że to ona.

– Przyjaciel Lucjan wypłynął tedy na wierzch? rzekł Natan, który przyłączył się do grupy; sądziłem, że zagrzebie się w Angulemszczyźnie na resztę dni. Czy odkrył jaki sekret na Anglików?

– Zrobił to, czego ty nie zrobisz tak rychło, odparł Rastignac: zapłacił długi.

Gruba maska skinęła z uznaniem głową.

– Statkując się w tym wieku, człowiek wstępuje na niebezpieczną drogę, traci zuchwalstwo, robi się rentierem, rzekł Natan.

– Och! Lucjan zawsze zostanie wielkim panem, zawsze będzie miał owo coś, co go będzie wznosiło ponad wielu ludzi rzekomo niepospolitych, odparł Rastignac.

W tej chwili, dziennikarze, dandysi, próżniacy, wszyscy przyglądali się rozkosznemu przedmiotowi swego zakładu, jak handlarze koniowi na sprzedaż. Ci sędziowie, postarzali w paryskiej deprawacji, wszystko ludzie niepospolici, każdy z innego tytułu, jednako zepsuci i jednako promieniujący zepsucie, trawieni nieokiełzaną ambicją, nawykli wszystko podejrzewać, wszystko odgadywać, mieli oczy żarliwie wlepione w zamaskowaną kobietę, kobietę którą odcyfrować mogli tylko oni. Oni jedynie, i kilku może bywalców Opery, zdolni byli, pod całunem czarnego domina, pod kapturkiem i kołnierzem, rozpoznać krągłość form, postawę, chód, skręt kibici, sposób trzymania głowy, rzeczy niedostrzegalne dla pospolitych oczu, a tak czytelne dla nich. Poprzez tę bezkształtną powłokę, mogli tedy odgadnąć wzruszające widowisko: kobietę ożywioną prawdziwem uczuciem. Czy to była Drętwa, czy księżna de Maufrigneuse lub pani de Sérizy, najniższy lub najwyższy szczebel drabiny społecznej, istota ta była cudownem stworzeniem, błyskawicą rozkosznych marzeń. Ci starzy młodzi ludzie, zarówno jak ci młodzi starcy, doznali tak żywego wrażenia, że pozazdrościli Lucjanowi przywileju tej metamorfozy. Maseczka zachowywała się tak, jakby była sama z Lucjanem, nie istniało już dla tej kobiety dziesięć tysięcy osób, ciężka i pełna kurzu atmosfera, nic, promieniała pod niebiańskiem sklepieniem miłości, jak madonny Rafaela pod swą aureolą. Nie czuła potrąceń, płomień jej oczu strzelał przez dziury w masce i stapiał się z oczami Lucjana, drżenie jej ciała zdawało się wypływać z poruszeń kochanka. Skąd pochodzi ów blask który jaśnieje dokoła zakochanej kobiety i wyróżnia ją wśród wszystkich? Skąd owa lekkość sylfidy, która zdaje się zamieniać prawa ciężkości? Czy to promieniuje dusza? Czy szczęście posiada własności fizyczne? Niewinność dziewicy, uroki dziecięctwa, przebijały z pod domina. Mimo iż te dwie istoty szły oddzielnie, podobne były do owych grup Zefira i Flory misternie splecionych przez najbieglejszych rzeźbiarzy; ale było to więcej niż rzeźba, największa ze sztuk. Lucjan wraz z ładnem dominem przypominali owych otoczonych kwiatami lub ptaszkami aniołów, których pendzel Gian-Belliniego pomieścił pod obrazami Dziewicy-matki; Lucjan i ta kobieta należeli do świata wyobraźni, która jest powyżej sztuki, jak przyczyna jest powyżej skutku.

Kiedy ta kobieta, która zapomniała o całym świecie, znalazła się o krok od naszej zgrai, Bixiou krzyknął:

– Esterka!

Nieszczęśliwa odwróciła się żywo jak osoba którą wołają, poznała złośliwego ladaco i spuściła głowę niby człowiek oddający ostatnie tchnienie. Rozległ się ostry wybuch śmiechu, i gromadka wsiąkła w tłum niby myszy polne, kiedy, na skraju gościńca kryją się do swoich jam. Jeden Rastignac został, aby się nie wydawało że ucieka przed jarzącem spojrzeniem Lucjana. Mógł tedy podziwiać dwie boleści, jednako głębokie, mimo iż pod osłoną: biedną Drętwę, podciętą niby uderzeniem piorunu, i tajemniczą osobistość w masce, jedyną z gromadki która została w miejscu. Ester, pod którą uginały się kolana, szepnęła coś Lucjanowi: znikł wraz z nią, podtrzymując ją. Rastignac, pogrążony w zadumie, przeprowadził spojrzeniem ładną parę.

– Skąd jej się wziął ten przydomek Drętwy? zagadnął posępny głos, który sięgnął mu do samych wnętrzności, bo dźwięk jego nie był już udany.

– To on... znowu się wymknął... rzekł Rastignac na stronie.

– Milcz albo cię zdławię, odparł człowiek w masce, znów zmienionym głosem. Jestem rad z ciebie, dotrzymałeś słowa; toteż masz więcej niż jedno ramię na swoje usługi. Bądź od tej chwili niemy jak grób; a nim zamilkniesz, odpowiedz na moje pytanie.

– Zatem, stąd, że dziewczyna ta jest tak ponętna, że byłaby wprawiła w odrętwienie cesarza Napoleona: ba, odrętwiłaby kogoś jeszcze trudniejszego do uwiedzenia, ciebie! odparł Rastignac odchodząc.

– Chwila jeszcze, rzekł człowiek w masce. Dowiodę ci, iż, w rzeczywistości, nie widziałeś mnie nigdzie.

Uchylił maski. Rastignac zawahał się chwilę, nie znajdując nie z wstrętnej postaci, którą znał niegdyś w pensjonacie pani Vaucjuer.

– Djabeł pozwolił ci odmienić wszystko, z wyjątkiem oczu, których niepodobna zapomnieć, rzekł.

Żelazna ręka ścisnęła ramię młodzieńca, aby mu nakazać wiekuiste milczenie.

O trzeciej rano, des Lupeaulx i Finot zastali wytwornego Rastignaka w tem samem miejscu, wspartego o kolumnę przy której zostawiła go straszliwa maska. Rastignac wyspowiadał sam siebie: był księdzem i pokutnikiem, sędzią i oskarżonym. Dał się zaciągnąć na śniadanie i wrócił do domu zupełnie pijany, ale milczący.

Ulica de Langlade, zarówno jak kilka sąsiednich ulic, szpeci Palais-Royal i ulicę Rivoli. Ta część jednej z najświetniejszych dzielnic Paryża długo zachowa plugawe ślady, jakie zostawiły w niej wzgórza utworzone z nieczystości starego Paryża, gdzie niegdyś znajdowały się młyny. Ulice te, ciasne, ciemne i błotniste, w których gnieżdżą się rzemiosła obojętne na zewnętrzny wygląd, przybierają w nocy tajemniczą i pełną kontrastów fizjognomję. Przybywając z oświetlonych okolic ulicy św. Honorjusza, ulic Neuve-des-Petits-Champs i de Richelieu, gdzie tłoczy się nieustająca ciżba, gdzie błyszczą arcydzieła przemysłu, mody i sztuki, każdy kto nie zna wieczornego Paryża, doznałby uczucia smutku i grozy dostawszy się w sieć uliczek, która obejmuje kręgiem ten blask bijący aż w niebo. Gruby mrok po potokach gazu. Od czasu do czasu, latarnia rzuca niepewne i dymiące światło, które nie dochodzi do czarnych zaułków. Nieliczni przechodnie pomykają szybko. Sklepy przeważnie zamknięte; te, które są otwarte, wyglądają podejrzanie: jakiś niechlujny i ciemny szynk, sklepik praczki gdzie sprzedaje się wodę kolońską. Niezdrowy chłód rzuca wam wilgotny płaszcz na ramiona. Pojazdy zjawiają się rzadko. Są tam niebezpieczne zakątki; między niemi ulica de Langlade, ujście pasażu Saint-Guillaume i parę zakrętów. Rada gminna nic nie zdołała jeszcze uczynić aby oczyścić ten wielki barak trędowatych, oddawna bowiem prostytucja założyła tam główną kwaterę. Może to szczęście dla Paryżan, że zostawiono tym uliczkom ich plugawy charakter. Przechodząc tamtędy w dzień, nie można sobie wyobrazić, czem te uliczki stają się w nocy: krążą po nich dziwne istoty nie należące do żadnego świata: ściany stroją się w nawpół nagie i białe kształty; mrok nabiera życia. Między murem a przechodniem wyrastają cienie, które poruszają się i szepcą. Tu i ówdzie, uchylone drzwi zaczynają śmiać się do rozpuku. Wpadają w ucho owe wyrazy, o których opowiada Rabelais że zamarzły i odtajały. Refreny piosenek buchają z bruku. Ten zgiełk nie jest nieokreślony, wyraża coś: kiedy jest chrapliwy, to głos ludzki; ale kiedy się staje podobny do śpiewu, niema już nic ludzkiego, zbliża się do gwizdu. Często rozlega się głos świstawki. Łoskot obcasów o bruk ma w sobie coś dziwnie wyzywającego i drwiącego. Wszystko razem przyprawia o zawrót głowy. Warunki atmosferyczne wywracają się tam naopak: człowiekowi robi się gorąco w zimie, zimno w lecie. Ale, bez względu na czas, ta dziwaczna przyroda przedstawia zawsze to samo widowisko: fantastyczny świat Hoffmanna. Najskrupulatniejszy kasjer nie znajduje w nim nic realnego, przewędrowawszy zaułki prowadzące do uczciwych ulic, kędy znajdują się przechodnie, sklepy i latarnie. Nowożytna administracja i polityka są niedbalsze lub wstydliwsze niż królowie i monarchinie minionych czasów nie lękający się zajmować nierządnicami; nasza epoka nie śmie już spojrzeć w twarz tej żywej ranie stolic. Niewątpliwie, sposoby muszą z biegiem czasu ulegać zmianie, te zaś które dotyczą swobody osobistej jednostek szczególnie są drażliwe; ale może należałoby się zdobyć na szerokość i śmiałość co do elementów czysto materjalnych, jak powietrze, światło, mieszkanie. Moralista, artysta i roztropny gospodarz porówni żałują dawnych Galeryj drewnianych w Palais-Royal, owej zagrody dla owieczek, które zawsze pociągną tam gdzie jest tłum; czyż tedy nie lepiej, aby tłum szedł tam gdzie są one? Cóż się stało? Dzisiaj, najświetniejsze partje bulwarów, te urocze miejsca przechadzki, stały się wieczorem niemożebne dla rodzin. Policja nie umiała skorzystać z okoliczności i spożytkować pewnych zaułków aby ocalić główne ulice.

Dziewczyna zmiażdżona jednem słowem na balu Opery mieszkała od kilku tygodni przy ulicy Langlade, w domu o podejrzanym wyglądzie. Przyklejona do olbrzymiej kamienicy, budowla ta, licho otynkowana, płytka a wysoka, wychodzi wszystkiemi oknami na ulicę i dość jest podobna do słupka na którym siadają papugi. Na każdem piętrze mieszkanie z dwóch pokoi. Sklep i półpięterko należały wówczas do blacharza, właściciel mieszkał na pierwszem piętrze, cztery następne zajmowały bardzo przyzwoite gryzetki. Trudność wynajęcia tak osobliwie zbudowanego i położonego domu była przyczyną, że lokatorki te cieszyły się u gospodarza i u odźwiernej poważaniem i względami. Charakter tej dzielnicy tłumaczy się istnieniem sporej ilości podobnych domów, któremi handel gardzi i w których może się gnieździć jedynie przemysł pokątny, mało zaszczytny i cierpiany z łaski.

O trzeciej popołudniu, odźwierna, która widziała, jak, o drugiej zrana, młody człowiek odprowadził pannę Esterę wpół żywą, odbyła naradę z gryzetką mieszkającą o piętro wyżej. Dziewczyna ta, wsiadająca właśnie do powozu aby się udać na jakąś zabawę, zaniepokoiła się o Esterę: uderzyła ją głęboka cisza w mieszkaniu. Widocznie Estera spała jeszcze, ale sen ów wydał się podejrzany. Sama w swojej izdebce, odźwierna żałowała, że nie może zajrzeć co się dzieje na czwartem piętrze, gdzie znajdowało się mieszkanie Estery. W chwili gdy się namyśliła powierzyć synowi blacharza straż w swej loży, rodzaju nyży w zagłębieniu na półpiętrze, zajechała dorożka. Wysiadł z niej człowiek zawinięty w płaszcz od stóp do głowy, z wyraźnym zamiarem ukrycia swego stroju, i zapytał o pannę Esterę. Wówczas, odźwierna pozbyła się obaw. Spokój i cisza zdały się jej zupełnie jasne. Gdy gość wstępował po schodach, odźwierna zauważyła srebrne sprzączki zdobiące jego trzewiki; zdało się jej również, że dostrzega frendzle czarnego pasa od sutanny. Zeszła i wzięła na spytki woźnicę; odpowiedział jedynie gestem, ale odźwierna zrozumiała. Ksiądz zapukał, żadnej odpowiedzi; usłyszał lekkie wzdychanie, i wysadził drzwi podparłszy je z siłą, którą zapewne dawała mu żarliwość chrześcijańska, ale która u każdego innego wydałaby się wprawą. Wszedł do drugiego pokoju i ujrzał przed gipsową pomalowaną Matką Boską biedną Esterę klęczącą lub raczej leżącą ze złożonemi rękami na ziemi. Gryzetka konała. Wypalony piecyk z węglem opowiadał dzieje straszliwego ranka, kapturek i domino leżały na podłodze. Łóżko nie było rozebrane. Biedna istota, ugodzona śmiertelnie w serce, przygotowała zapewne wszystko za powrotem z Opery. Knot, zakrzepły w rozlanym łoju, wypełniającym krążek lichtarza, świadczył jak mocno pochłonęły Esterę ostatnie rozmyślania. Chustka wilgotna od łez dowodziła szczerości owej rozpaczającej Magdaleny. Ten bezmiar skruchy sprowadził uśmiech na usta księdza. Niedoświadczona samobójczyni zostawiła drzwi otwarte, nie obliczywszy, że przestrzeń dwóch pokoi wymaga większej ilości węgla. Czad odurzył ją tylko; powietrze napływające ze schodów przywróciło jej stopniowo świadomość cierpień. Ksiądz przystanął w posępnej zadumie, niewzruszony boską pięknością dziewczyny, śledząc jej ruchy jakby chodziło o zwierzę. Oczy jego przechodziły napozór obojętnie z tego bezwładnego ciała na otaczające przedmioty. Obszedł wzrokiem sprzęty w pokoju, którego czerwono woskowaną zimną podłogę ledwie pokrywał lichy wytarty dywanik. Staroświeckie drewniane łóżko, osłonięte żółtemi perkalowemi firankami w czerwone różyczki; jedyny fotel i dwa krzesła obite tym samym perkalem; szare papierowe obicia, upstrzone kwiatkami, ale zczerniałe od starości i brudu; mahoniowy stolik; kominek zastawiony sprzętem kuchennym najpodlejszego gatunku, dwie naręcze drzewa. konsolka na której leżały porzucone jakieś szkiełka, nieco klejnotów, nożyczki; brudna poduszeczka na szpilki, białe uperfumowane rękawiczki, prześliczny kapelusik nasadzony na dzbanek z wodę, kaszmirowy szal którym było zatkane okno, wytworna suknia na gwoździu, kanapka twarda i bez poduszek; liche połamane trepki i maleńkie trzewiczki, pantofelki godne królowej, poszczerbione talerze z grubego fajansu na których widać było resztkę posiłku wraz z cynowemi sztućcami; koszyk pełen ziemniaków i brudnej bielizny, na tem wszystkiem zaś świeży gazowy czepeczek; nędzna szafa z lustrem, otwarta i próżna, gdzie na półkach widniały kwity z lombardu; oto całokształt przedmiotów posępnych i radosnych, nędznych i bogatych, które nastręczały się oku.

Czy ślady zbytku w owych czerepach, czy to gospodarstwo tak dobrze malujące cygańskie życie dziewczyny, powalonej w rozchlastanej bieliźnie niby koń padły w uprzęży, pod złamanym dyszlem, zaplątany w lejce, czy to osobliwe widowisko budziło zadumę księdza? Czy powiadał sobie, iż, bądź co bądź, ta zbłąkana istota musiała być bezinteresowna aby skojarzyć taką nędzę z miłością bogatego młodzieńca? Czy w bezładzie mieszkania widział obraz bezładu życia? Czy doznawał litości czy grozy? Czy uczuł w sercu drgnienie miłosierdzia? Kto byłby go widział, ze skrzyżowanemi rękami, ze stroskanem czołem, z zaciśniętemi wargami, surowem okiem, sądziłby raczej, że pochłaniają go uczucia ponure, nienawistne, ścierające się z sobą refleksje, posępne zamiary. To pewna, że był nieczuły na wdzięczny zarys piersi zmiażdżonej prawie pod ciężarem przygiętego biustu, i na rozkoszne kształty rysujące się pod czarną spódnicą. Ta zemdlona głowa, która, widziana ztyłu, odsłaniała oczom biały, miękki i giętki kark, piękne ramiona o bogatej linji, nie wzruszały go; nie spieszył podnieść Estery, jakgdyby nie dyszał świszczącego oddechu świadczącego o powrocie do życia. Trzeba było okropnego szlochu oraz przeraźliwego spojrzenia dziewczyny, aby raczył ją dźwignąć i zanieść na łóżko z łatwością, która zdradzała zdumiewającą siłę.

– Lucjanie! szepnęła.

– Miłość mówi, kobieta wraca do życia, rzekł ksiądz z odcieniem goryczy.

Ofiara paryskiego zepsucia spostrzegła wówczas strój swego wybawcy; rzekła, z uśmiechem dziecka, kiedy chwyci w rękę upragniony przedmiot.

– Nie umrę tedy, nie pogodziwszy się z niebem!

– Możesz odpokutować swoje grzechy, rzekł ksiądz wilżąc jej czoło i podsuwając flaszeczkę z octem, którą znalazł gdzieś w kącie.

– Czuję, iż życie, zamiast mnie opuszczać, napływa we mnie, rzekła dziękując gestem pełnym prostoty.

Ta urocza mimika, jaką rozwinęłyby Gracje gdyby chciały kogoś oczarować, usprawiedliwiała w zupełności przydomek dziewczyny.

– Lepiej ci? spytał duchowny, podając szklankę wody z cukrem.

Człowiek ten wydawał się obyty z tem osobliwem gospodarstwem, znał wszystko. Był tam jak u siebie. Ten przywilej – być wszędzie u siebie – przysługuje jedynie królom, ulicznicom i złodziejom.

– Kiedy będziesz już zupełnie dobrze, podjął po pauzie ten szczególny ksiądz, powiesz mi co cię skłoniło do twej ostatniej zbrodni, do samobójstwa.

– Historja bardzo prosta, mój ojcze, odparła. Jeszcze trzy miesiące temu, żyłam w nierządzie, w którym się urodziłam. Byłam ostatnią i najpodlejszą z kobiet; obecnie jestem jedynie najnieszczęśliwszą. Pozwól mi nie wspominać o biednej matce, która zginęła zamordowana...

– Przez pewnego kapitana, w podejrzanym domu, rzekł ksiądz, przerywając... Znam twoje pochodzenie; wiem, że, jeżeli kiedy która kobieta może znaleźć usprawiedliwienie swego haniebnego życia, to ty, której zbywało dobrych przykładów.

– Niestety! nie ochrzczono mnie, nie udzielono żadnej religji...

– Wszystko jest tedy jeszcze do naprawienia, odparł ksiądz; byleby wiara twoja, skrucha, były szczere i bez ukrytej myśli.

– Lucjan i Bóg wypełniają me serce, rzekła ze wzruszającą naiwnością.

– Mogłabyś powiedzieć Bóg i Lucjan, odparł ksiądz z uśmiechem. Przypominasz mi cel moich odwiedzin. Nie opuszczaj nic, co tyczy tego chłopca.

– Przychodzisz, ojcze, od niego? spytała z wyrazem miłości, który byłby rozczulił każdego innego księdza. Och! domyślił się mego zamiaru.

– Nie, odparł, nie o twoją śmierć chodzi, ale o życie. No, teraz mów wszystko.

– W dwóch słowach, rzekła.

Biedna dziewczyna drżała pod wpływem brutalnego tonu księdza, ale jak kobieta którą brutalność oddawna przestała dziwić.

– Lucjan, to Lucjan, ciągnęła, najpiękniejszy i najlepszy z ludzi; jeżeli go pan zna, miłość moja musi ci się wydać bardzo naturalna. Spotkałam go przypadkiem, przed trzema miesiącami w Porte-Saint-Martin, dokąd poszłam w dzień wychodni, bo miałyśmy jeden dzień w tygodniu wolny u pani Meynardie, gdzie byłam. Nazajutrz, rozumie pan że uciekłam bez pozwolenia. Miłość wstąpiła w moje serce i odmieniła mnie tak, że, wracając z teatru, nie poznawałam sama siebie: brzydziłam się sobą. Nigdy Lucjan nie dowiedział się o niczem. Zamiast mu powiedzieć gdzie jestem, podałam adres tego mieszkania; zajmowała je wówczas jedna z przyjaciółek, która mi je odstąpiła potem. Przysięgam na wszystko...

– Nie trzeba się kląć.

– Czyż to znaczy się kląć, dawać najświętsze słowo? Zatem, od tego dnia, pracowałam w tym pokoju jak wyrobnica, szyłam koszule po półtora franka aby żyć z uczciwej pracy. Miesiąc jadłam same ziemniaki aby pozostać uczciwą i godną Lucjana, który mnie kocha i szanuje jak najcnotliwszą. Złożyłam, wedle przepisów, oświadczenie w policji, aby odzyskać swoje prawa; nałożono mi dwa lata nadzoru. Oni, tak łatwi aby wpisać człowieka w rejestr hańby, znajdują tysiąc trudności aby go zeń wykreślić. Błagałam nieba tylko o to, aby wspomagało moje postanowienie. Będę miała dziewiętnaście lat w kwietniu; w tym wieku jest jeszcze ratunek. Mam uczucie, jakgdybym się dopiero narodziła trzy miesiące temu... Modliłam się do Boga co rano, błagałam go o tę łaskę, aby nigdy Lucjan nie poznał mego dawnego życia. Kupiłam tę Matkę Boską którą pan widzi; modliłam się do niej na swój sposób, bo nie znam żadnych pacierzy; nie umiem czytać ani pisać, nie byłam nigdy w kościele, nie widziałam Boga inaczej niż na procesji, przez ciekawość.

– Cóż tedy mówisz Matce Boskiej?

– Mówię do niej tak jak do Lucjana, z tem wzruszeniem które przyprawia go o łzy.

– A! płacze?

– Z radości, odparła żywo. Biedny kotuś! rozumiemy się tak dobrze, jakgdybyśmy mieli jedną duszę. On jest taki miły, taki pieszczotliwy, taki słodki ma charakter, tyle serca!... Mówi, że jest poetą; ja mówię że jest bogiem... Przepraszam! ale wy, księża, wy nie wiecie co to miłość. Zresztą jedynie my znamy dostatecznie mężczyzn, aby ocenić takiego Lucjana. Lucjan, widzi ksiądz, to coś tak rzadkiego jak kobieta bez grzechu; kiedy się go spotka, niepodobna już kochać nic tylko jego: to już tak. Ale, dla podobnej istoty, trzeba równej jemu. Chciałam tedy być godna miłości mego Lucjana. Stąd nieszczęście. Wczoraj w Operze, poznali mnie młodzi ludzie którzy mają serca tygrysie; i to jeszcze prędzej ubłagałabym tygrysa! Zasłona niewinności opadła; śmiechy ich przeszyły mi głowę i serce. Niech ksiądz nie sądzi, że mnie ksiądz ocalił, ja umrę ze zgryzoty.

– Zasłona niewinności?... rzekł ksiądz. Byłaś tedy dla Lucjana tak surowa?\

– Och, mój ojcze, w jaki sposób ty, który go znasz, możesz zadawać podobne pytanie! odparła krasząc twarz wspaniałym uśmiechem. Nie można się opierać bogu.

– Nie bluźnij, rzekł duchowny łagodnie. Nikt nie może być podobny do Boga: przesada nie godzi się z prawdziwą miłością. To, co czułaś dla swego bożyszcza, nie było czyste i szczere. Gdyby zaszła w tobie w istocie przemiana, byłabyś nabrała cnót które są przywilejem twego wieku; byłabyś poznała rozkosz czystości, skrupuły wstydu, te dwie chluby młodej dziewczyny. Nie kochasz.

Estera uczyniła gest, który ksiądz spostrzegł, ale który nie zachwiał niewzruszonego spokoju spowiednika.

– Tak, kochasz go dla siebie, nie dla niego; dla doczesnych uciech które cię upajają, nie dla miłości samej w sobie. Kiedyś owładnęła w ten sposób Lucjanem, nie czułaś owego świętego drżenia jakie budzi istota, na której Bóg położył pieczęć doskonałości. Czyś pomyślała, że go kochasz swą dawną nieczystością, że skazisz to dziecię w owych straszliwych rozkoszach, które zyskały ci twój przydomek, chlubny bezwstydem? Splugawiłaś siebie i swoją chuć, mającą żyć jeden dzień...

– Jeden dzień! powtórzyła, wznosząc oczy.

– Jak nazwać miłość która nie jest wieczna; która nas nie łączy, na to i na przyszłe życie, z istotą którą kochamy?

– Och! chcę zostać katoliczką, wykrzyknęła z głuchym i namiętnym akcentem, który byłby jej zjednał łaskę Zbawiciela.

– Czyż dziewczyna, która nie otrzymała ani chrztu kościoła ani chrztu wiedzy; która nie umie czytać ani pisać, ani modlić się; która nie może uczynić kroku iżby kamienie z bruku nie podniosły się aby ją oskarżać; godna uwagi jedynie przez ulotny przywilej piękności, którą choroba jutro może zetrzeć; czy ta istota, spodlona, poniżona i znająca swoje poniżenie... (będąc nieświadomą i mniej rozkochaną, godniejsza byłabyś usprawiedliwienia...) czy ta przyszła ofiara samobójstwa i piekła mogła (zostać żoną Lucjana de Rubempré?

Każde zdanie było niby sztylet w serce. Za każdem zdaniem, szlochy, łzy dziewczyny świadczyły o sile, z jaką światło wnikało w jej inteligencję pierwotną jak u dzikiego, w duszę rozbudzoną wreszcie, w naturę którą zepsucie powlekło warstwą błotnistego lodu, topniejącego w tej chwili w świetle wiary.

– Czemu nie umarłam! to była jedyna myśl w potoku myśli, które spływały po jej mózgu szerząc w nim zniszczenie.

– Moja córko, rzekł straszliwy sędzia, jest miłość, która kryje się przed ludźmi, której zwierzenie aniołowie przyjmują z uśmiechem szczęścia.

– Jaka?

– Miłość bez nadziei, kiedy staje się źródłem życia, kiedy wlewa w nie ducha poświęcenia, kiedy uświęca wszystkie uczynki myślą o doskonałości. Tak, aniołowie pochwalają tę miłość, wiedzie ona do poznania Boga. Doskonalić się bez przerwy aby się stać godną przedmiotu swej miłości, czynić mu tysiąc tajemnych poświęceń, ubóstwiać zdaleka, oddawać krew kropla po kropli, deptać swą ambicję, nie mieć dlań dumy ani pychy, ukrywać przed nim nawet palącą zazdrość, dawać mu wszystko czego pragnie, choćby z naszą szkodą, wpatrzona w niego iść za nim bez jego wiedzy: taką miłość religja byłaby ci przebaczyła; nie obrażała ona praw ludzkich ani boskich, i wiodła na inną drogę niż na drogę plugawych rozkoszy.

Słysząc ten okropny wyrok, zawarty w jednem słowie (i jakiem! i z jakim akcentem!), Estera odczuła dość zrozumiałą nieufność. To było niby uderzenie piorunu, które oznajmia nadciągającą burzę. Spojrzała na księdza i uczuła ów skurcz, jaki w obliczu niebezpieczeństwa, skręca trzewia nawet najodważniejszemu. Żadne spojrzenie nie zdołałoby czytać w duszy tego człowieka; ale na widok jego oczu nawet najodważniejszy więcejby uczuł trwogi niż nadziei. Na oczach tych, niegdyś jasnych i żółtych jak oczy tygrysa, umartwienia i surowe życie rozciągnęły zasłonę podobną tej, jaka zasnuwa widnokrąg w dnie kanikuły: ziemia jest gorąca i promienna, ale opar czyni ją niewyraźną, zamgloną; jest prawie niewidzialna. Nawskroś hiszpańska powaga, głębokie bruzdy podobne do nierównych kolei gościńca a zeszpecone jeszcze śladami ospy, poorały jego oliwkową twarz spaloną słońcem. Surowość tej fizjognomji uwydatniała jeszcze peruka, peruka księdza który nie dba już o swoją osobę, wytarta, czarna, zrudziała. Tors atlety, ręce starego żołnierza, silne ramiona czyniły go podobnym do karjatyd na włoskich pałacach. Najmniej przenikliwy odgadłby, iż chyba jakieś palące namiętności lub niezwykłe przygody rzuciły tego człowieka na łono Kościoła; zaiste, jedynie potężne uderzenia gromu mogły go odmienić, o ile wogóle podobna natura dostępna jest odmianie. Kobiety, wiodące życie tak bardzo w tej chwili znienawidzone przez Esterę, dochodzą do zupełnej obojętności na punkcie fizycznych warunków mężczyzny. Podobne są do dzisiejszego krytyka literackiego, którego, pod pewnym względem, można do nich przyrównać i który nabywa głębokiej obojętności na formuły sztuki: czytał tyle utworów, tyle się ich przewinęło przed nim, tak się oswoił z drukiem, przeżył tyle rozwiązań, widział tyle dramatów, napisał tyle artykułów nie mówiąc tego co myśli, zdradzając tak często sprawę sztuki na rzecz przyjaźni lub niechęci, iż nabiera wstrętu do wszelkiego pisma, a mimo to sprawuje dalej sądy. Trzeba cudu, aby taki pisarz wydał dzieło, jak cudu trzeba aby szlachetna i czysta miłość mogła wykwitnąć w sercu kurtyzany. Ton i obejście tego księdza wydały się biednej dziewczynie tak wrogie, iż doznała uczucia, że jest dlań nietyle przedmiotem troski, ile potrzebnym czynnikiem jakiegoś planu. Nie umiejąc rozróżnić między obleśną mową interesu a namaszczeniem miłosierdzia (trzeba się dobrze mieć na baczności, aby rozpoznać fałszywą monetę przyjaźni), uczuła się niby w szponach potwornego i okrutnego ptaka, który spada na nią po długiem kołowaniu. W przerażeniu, rzekła strwożonym głosem:

– Myślałam, że kapłani mają obowiązek pocieszać nas, a ksiądz mnie dobija!

Na ten krzyk niewinności, duchowny zamilkł; skupił się, nim odpowiedział. Przez ten czas, dwie osoby postawione tak osobliwym trafem naprzeciw siebie, przyglądały się sobie ukradkiem. Ksiądz zrozumiał dziewczynę, nie pozwalając jej przeniknąć siebie. Poniechał widocznie jakiegoś planu, który groził biednej Esterze, i wrócił do pierwotnej myśli.

– Jesteśmy lekarzami dusz, rzekł łagodnie; wiemy, jakie lekarstwa przystały ich chorobom.

– Wiele trzeba przebaczyć nędzy, rzekła Estera.

Zsunęła się z łóżka, rzuciła się do stóp kapłana, ucałowała sutannę z pokorą i podniosła oczy skąpane we łzach.

– Sądziłam, żem wiele uczyniła, rzekła.

– Słuchaj, dziecko, twoja opłakana reputacja pogrążyła w żałobie rodzinę Lucjana: lękają się, i nie bez słuszności, abyś go nie wciągnęła w marnotrawstwo, w szaleństwa...

– Prawda, to ja go ściągnęłam na bal aby go intrygować.

– Jesteś dość piękna aby Lucjan zapragnął się pochwalić twą urodą przed światem. Gdybyż trwonił jedynie pieniądze!... ale będzie trwonił czas, siły; zmarnuje przyszłość. Zamiast być kiedyś ambasadorem, bogatym, podziwianym, wspaniałym, będzie, jak tylu rozpustników którzy utopili swoje talenty w błocie Paryża, jedynie kochankiem plugawej kobiety. Ty wrócisz z czasem do dawnego życia, wzniósłszy się przez chwilę na wyżyny; nie posiadasz w sobie owej siły, jaką daje staranne wychowanie, aby się oprzeć hańbie i myśleć o przyszłości. Tak samo nie zerwałaś ze swemi towarzyszkami, jak nie zerwałaś z ludźmi którzy cię zelżyli dziś rano. Prawdziwi przyjaciele Lucjana, zaniepokojeni miłością jego do ciebie, śledzili jego kroki, odkryli wszystko. Przejęci lękiem, wysłali mnie abym wybadał twój charakter i rozstrzygnął o twym losie! ale, jeżeli są dość potężni aby uprzątnąć kamień z drogi tego młodzieńca, są też i miłosierni. Wiedz to, moja córko: osoba, którą Lucjan kocha, ma prawo do ich szacunku, jak prawdziwy chrześcijanin ubóstwia błoto, w którem przypadkowo odbija się boskie światło. Przybyłem tu, aby być narzędziem dobroczynnej myśli; ale, gdybym cię zastał do szczętu skażoną, zbrojną bezwstydem, chytrością, zepsutą do szpiku, głuchą na wołanie skruchy, wydałbym cię ich gniewowi. Owo tak trudne do otrzymania wyzwolenie, które policja, w interesie samego społeczeństwa, słusznie tak odwleka a którego pożądałaś przed chwilą z żarem prawdziwej skruchy, oto jest, rzekł ksiądz dobywając z za pasa urzędowy papier. Dowiedziano się o tobie wczoraj, dokument datowany jest dzisiaj: widzisz, jak potężni są ludzie, którzy opiekują się Lucjanem.

Na widok tego dokumentu, wstrząsnęło Esterę konwulsyjne drżenie, jakie ogarnia na widok niespodzianego szczęścia. Na ustach jej pojawił się zastygły uśmiech, podobny do uśmiechu szaleńców. Ksiądz zatrzymał się, popatrzył na to dziecko, aby zbadać, czy, pozbawiona okropnej siły, jaką ludzie zepsuci czerpią we własnem zepsuciu, i wróciwszy do swej wątłej i delikatnej natury, oprze się tylu wrażeniom. Gdyby wciąż jeszcze była kłamliwą kurtyzaną, Estera grałaby komedję; ale, stawszy się z powrotem niewinną i szczerą, mogła umrzeć, jak ślepiec po operacji może nanowo postradać wzrok, uderzony zbyt jasnem światłem. Ksiądz ujrzał tedy, w jednem mgnieniu oka, naturę ludzką odsłonioną do dna, ale zachował straszliwy niewzruszony spokój: był niby szczyt alpejski, zimny, biały i bliski nieba, niezmienny i niebotyczny, o ścianach z granitu, a mimo to dobroczynny. Prostytutki, są to istoty niezmiernie pobudliwe, które, bez racji, od najupartszej nieufności przechodzą do bezwzględnego zaufania. Są one, pod tym względem, poniżej zwierzęcia. Krańcowe we wszystkiem, w swej radości, rozpaczy, religji, bezbożności, wszystkie prawie skończyłyby szaleństwem, gdyby śmiertelność, która jest ich udziałem, nie dziesiątkowała ich i gdyby szczęśliwe wypadki nie wynosiły pewnej ich liczby ponad bagno w którem żyją. Aby zajrzeć aż do dna tego okropnego życia, trzebaby widzieć dokąd istota ludzka może dojść w chwilowem szaleństwie; trzebaby widzieć ekstazę Drętwy u kolan księdza. Biedna dziewczyna patrzała na ów cyrograf wolności z wyrazem, którego Dante przepommiał a który przewyższał wymysły jego Piekła. Ale przyszła reakcja, wraz z potokiem łez. Estera wstała, zarzuciła ramiona na szyję tego człowieka, skłoniła głowę na jego łono, lała łzy, całowała grube sukno okrywające to serce ze stali, w które jakgdyby chciała wniknąć. Objęła księdza, obsypała mu ręce pocałunkami; rozwinęła, w świętym wylewie wdzięczności, kocią przymilność – dawała mu najsłodsze imiona, powtarzała, poprzez swe pieszczoty, tysiąc razy: Daj mi go! wciąż z nowym akcentem; spowiła go swemi czułościami, otuliła spojrzeniami z szybkością która nie zostawiła czasu na obronę; zdołała wreszcie uśpić jego gniew. Ksiądz przekonał się, jak bardzo ta dziewczyna zasłużyła na swój przydomek; zrozumiał jak trudno oprzeć się tej uroczej istocie, zrozumiał nagle miłość Łucjana, zrodzoną z zachwytu poety. Podobna namiętność kryje, wśród tysiąca powabów, haczyk, na który chwyta się zwłaszcza lotna dusza artystów. Namiętności takie, niezrozumiałe dla tłumu, tłumaczą się owem pragnieniem idealnego piękna, wyróżniającem istoty twórcze. Czyż to nie znaczy potrochu być podobną aniołom, które mają za zadanie przywracać występnych lepszym uczuciom? Czyż nie jest aktem twórczym oczyścić podobną istotę? Cóż za rozkosz pojednać piękność moralną z pięknością fizyczną! Co za upojenie, duma, jeśli się to powiedzie! Cóż za piękne zadanie, którego jedynem narzędziem jest miłość! Te związki, uświetnione zresztą przykładem Arystotelesa, Sokratesa, Platona, Alcybiadesa, Pompejusza, oparte są na tem samem uczuciu, które popchnęło Ludwika XIV do budowy Wersalu, które wtrąca ludzi w rujnujące przedsięwzięcia: zmienić bagnisko w pęk zapachów otoczony wodą; stworzyć jezioro na wzgórzu, jak książę Conti w Nointel, lub widoki Szwajcarji w Cassan, jak generalny dzierżawca Bergeret. Słowem, to sztuka, która wdziera się w dziedzinę moralną.

Ksiądz, zawstydzony że się poddał tym wybuchom, odepchnął żywo Esterę, również zawstydzoną i rzekł:

– Jesteś zawsze kurtyzaną.

I schował zimno papier. Jak dziecko mające w głowie tylko jedno pragnienie, Estera nie przestała patrzeć w miejsce gdzie tkwił papier.

– Moje dziecko, rzekł ksiądz, matka twoja była żydówką; nie ochrzczono cię, ale też nie zaprowadzono cię do synagogi: przebywasz w owej otchłani w której są małe dzieci...

– Małe dzieci! powtórzyła roztkliwionym głosem.

– ...Tak jak, w rejestrach policji, jesteś cyfrą poza społeczeństwem, mówił dalej nieubłagany ksiądz. Jeżeli, pod wpływem cudu miłości, doznałaś przed trzema miesiącami uczucia że rodzisz się na świat, musisz czuć, iż, od tego dnia, znajdujesz się w prawdziwem dziecięctwie. Trzeba tedy postąpić z tobą tak, jakgdybyś była dzieckiem. Podejmuję się odmienić cię zupełnie; staniesz się nie do poznania. Przedewszystkiem, zapomnisz o Lucjanie.

W biednej dziewczynie serce zastygło; podniosła oczy na księdza i uczyniła znak przeczenia; nie zdolna była mówić, znowuż znajdując kata w swym wybawcy.

– Wyrzekniesz się przynajmniej widywania go, ciągnął. Zaprowadzę cię do klasztoru, gdzie chowają się dziewczęta z najlepszych rodzin; zostaniesz tam katoliczką, zapoznasz się z praktyką chrześcijańską, nauczysz się zasad wiary; będziesz mogła wyjść stamtąd młodą panienką doskonałą, czystą, uczciwą, dobrze wychowaną, jeżeli...

Tu podniósł palec i zawiesił głos.

– Jeżeli, rzekł, czujesz w sobie siłę aby zostawić tutaj Drętwę.

– Ach! krzyknęło biedne dziecko, dla którego każde słowo było niby dźwięk muzyczny otwierający zwolna bramy raju; ach! gdyby można było wytoczyć tutaj wszystką krew i zaczerpnąć świeżej!...

– Słuchaj.

Zamilkła.

– Przyszłość twoja zależy od siły twego zapomnienia. Zastanów się nad wagą swych zobowiązań; jedno słowo, gest, któryby zdradził Drętwę, zabija żonę Lucjana! jedno słowo wyrzeczone we śnie, jedna mimowolna myśl, nieskromne spojrzenie, odruch niecierpliwości, wspomnienie dawnych wybryków, zaniedbanie, ruch głowy któryby odkrył to co wiesz lub coś wiedziała na swoje nieszczęście...

– Och, mój ojcze, rzekła dziewczyna z egzaltacją świętej, gdybyś mi kazał chodzić w trzewikach z rozpalonego żelaza i uśmiechać się, nosić gorset zbrojny kolcami i zachować wdzięk tancerki, jeść chleb posypany popiołem, poić się piołunem, wszystko będzie mi słodkie, łatwe!

Padła znów na kolana, całowała trzewiki księdza, oblewała je łzami, objęła nogi i przylgnęła do nich, szepcąc nieprzytomne słowa ze szlochem radości. Cudne włosy blond spłynęły potokiem i rozścieliły się niby dywan pod nogami niebieskiego wysłannika. Ale kiedy, podniósłszy się, Estera spojrzała nań, wydał się jej twardy i zimny.

– Czem obraziłam cię, ojcze? spytała. Słyszałam o kobiecie takiej jak ja, która umyła wonnościami stopy Chrystusa. Niestety! cnota uczyniła mnie tak biedną, że jedynie łzy mogę ci ofiarować.

– Nie słyszałaś? odparł okrutnym głosem. Mówię ci, iż, z domu gdzie cię zaprowadzę, trzeba wyjść tak zmienioną fizycznie i moralnie, aby nikt z tych którzy cię znali nie mógł krzyknąć za tobą: „Esterka!” i zmusić do odwrócenia głowy. Wczoraj, miłość nie dała ci siły tak gruntownego pogrzebania dziewki, aby nie pojawiła się nigdy! Dziś jeszcze objawia się ona w ubóstwieniu które przynależy tylko Bogu.

– Czyż nie on przysłał cię do mnie, ojcze? rzekła.

– Jeżeli, w czasie twego wychowania, Lucjan zdoła cię ujrzeć, wszystko przepadło, pamiętaj.

– Któż go będzie pocieszał? rzekła.

– Po czem go pocieszałaś? spytał ksiądz głosem, który, pierwszy raz w ciągu tej sceny, zdradził nerwowe drżenie.

– Nie wiem, często przychodził smutny.

– Smutny! powtórzył ksiądz; czy mówił czemu?

– Nigdy, odparła.

– Był smutny, że kocha dziewkę taką, jak ty! wykrzyknął.

– Niestety! odparła z głęboką pokorą, jestem najbardziej godną wzgardy wśród istot mojej płci; jeśli mogłam znaleźć łaskę w jego oczach, to tylko siłą miłości.

– Ta miłość powinna ci również dać odwagę ślepego posłuszeństwa. Gdybym cię zaprowadził natychmiast do klasztoru, powiedzianoby furtjanowi, że wyszłaś w towarzystwie księdza; mógłby wpaść na trop. Zatem, od dziś za tydzień, o siódmej wieczór, wyjdziesz ukradkiem z domu i wsiądziesz do dorożki, która będzie czekała u wylotu ulicy. Przez ten tydzień, unikaj Lucjana, znajdź pozory, nie przyjmuj go, a kiedy przyjdzie, chroń się do przyjaciółki; będę wiedział, czyś się z nim widziała, w takim razie wszystko byłoby skończone, nie wróciłbym nawet. Ten tydzień jest ci potrzebny aby sporządzić sobie przyzwoitą wyprawkę i rozstać się ze skórą prostytutki, rzekł, kładąc sakiewkę na kominku. Jest w twojej postaci, w twoim stroju coś tak dobrze znanego Paryżanom, coś co mówi czem jesteś. Czyś nigdy nie spotkała na ulicy, na bulwarach, skromnej i cnotliwej młodej osoby w towarzystwie matki?

– Och, tak, na moje nieszczęście. Widok matki, idącej z córką, to jedna z naszych największych mąk, budzi palące wyrzuty... Wiem aż nadto, czego mi brak.

– Zatem, wiesz, jak powinnaś wyglądać w przyszłą niedzielę, rzekł ksiądz wstając.

– Och! ojcze, nim odejdziesz, naucz mnie prawdziwego pacierza, iżbym mogła modlić się do Boga.

Wzruszający to był widok, kiedy ksiądz kazał powtarzać za sobą Zdrowaś i Ojcze Nasz.

– To bardzo piękne! rzekła Estera, skoro wreszcie zdołała powtórzyć bez błędu te dwa wspaniałe i tak ludzkie wyrazy katolickiej wiary.

– Jak się nazywasz, ojcze? spytała przy rozstaniu.

– Karlos Herrera, jestem Hiszpan, wygnaniec.

Estera ujęła rękę księdza i ucałowała ją. Nie była to już kurtyzana; to był anioł, który podnosił się z upadku.

Z