Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W powieści Sprzymierzeni Emmanuela Bove’a, pobrzmiewają echa zarówno Balzaka, jak i Dostojewskiego. Temat pieniędzy, obsesyjnie powracający zarówno w życiu, jak i twórczości pisarza, jest również tutaj stale obecny. Czytelnik bezsilnie obserwuje degradację i upadek owdowiałej matki oraz jej dwudziestotrzyletniego syna, połączonych osobliwym paktem przeciwko zewnętrznemu światu. Niezdolność do działania, niechęć do wysiłku, nieśmiałość, a jednocześnie duma, pragnienie luksusu i łatwego życia prowadzą crescendo do roztrwonienia majątku, upokorzeń, wyobcowania, wreszcie nędzy i szaleństwa. Peter Handke, wielbiciel i tłumacz Bove’a, powiedział o Sprzymierzonych: „Nie potrafiłbym napisać takiej książki. Trzeba na to wiele odwagi”. Autor otrzymał za tę powieść nagrodę Prix Figuière. Tłumaczył z francuskiego Łukasz Piotrowski.
Emmanuel Bove (1898–1945) – syn luksemburskiej służącej i rosyjskiego imigranta, niebieskiego ptaka, dorastał w niepewnych, często nędznych warunkach. Imał się różnych zawodów, zanim zaczął zarabiać – najpierw jako dziennikarz, później pisarz. Talent Bove’a zauważyła Colette, która pomogła mu w wydaniu znakomitego debiutu Mes amis (1924; wydanie polskie: Moi przyjaciele, Czytelnik, 1983). Przed wojną ceniony i nagradzany, po śmierci długo zapomniany. Ponownie odkryty po około trzydziestu latach, należy dziś do klasyków literatury francuskiej XX wieku. Najważniejsze dzieła: Mes amis (1924), Armand (1927; wydanie polskie: Armand, Czytelnik, 1983), La Coalition (1927; wydanie polskie: Sprzymierzeni, Pan Wydawca, 2025), Journal écrit en hiver (1931), Le Piège (1945; wydanie polskie: Pułapka, OFFicyna Publishing Ltd, 2025).
PREMIERA! Nagroda Prix Figuière!
Klasyka literatury europejskiej!
Degradacja i upadek owdowiałej matki oraz jej dwudziestotrzyletniego syna, połączonych osobliwym paktem przeciwko zewnętrznemu światu.
To pierwszy polski przekład powieści „Sprzymierzeni” (La coalition, 1927) Emmanuela Bove w wykonaniu Łukasza Piotrowskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: La Coalition
Fotografia autora: © Henri Martinie / Roger-Viollet
Przygotowanie do druku okładki, skład: EJ Design
Redakcja: Jacek Molka
Korekta: Kinga Dolczewska
Copyright © by Łukasz Piotrowski 2025
Copyright © by Pan Wydawca 2025
ISBN 978-83-68239-67-6
wydanie 1
Gdańsk 2025
Pan Wydawca sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
O Autorze
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Dla H. de S.
Kiedy pani Louise Aftalion w towarzystwie syna Nicolasa przybyła do Paryża, kazała się natychmiast zawieźć do siostry, Thérèse Cocquerel, której nie widziała od ponad piętnastu lat. Ta ostatnia zajmowała wraz ze swym mężem sześciopokojowe mieszkanie na piątym piętrze starej kamienicy tuż obok École Militaire, której właściciel, powodowany jednako duchem odnowy, jak i chęcią zysku, instalował – w miarę jak lokatorzy się wyprowadzali – nowoczesne wygody w celu podwojenia czynszu. Ten na razie był śmiesznie niski. Tak oto mieszkanie państwa Cocquerel, którego prawie wszystkie okna wychodziły na aleję Bosquet, wynajmowano za dwa tysiące franków rocznie. Thérèse kazała przerobić składzik na łazienkę. Jako że nie było tam okna, lustro robiło się zamglone po kilku sekundach, a pod sufitem kłębiły się opary. Salon znajdował się w narożniku. Z tej przyczyny, a także przez sięgające do podłogi wysokie okna, w zimie był lodowaty. Wszystko, co znajdowało się w tym pomieszczeniu, miało wygląd prowincjonalny. Na konsolecie położono album fotograficzny z miedzianym zamknięciem. Aby go zapełnić, Benjamin, mąż Thérèse, wkładał tam widokówki, których środek starannie wycinał, żeby biały brzeg nie zdradził ich pochodzenia. Wszędzie leżały muszelki, dzwonki, pamiątki z plaż. Dwa portrety pani Perrier, matki Thérèse Cocquerel i Louise Aftalion, zdobiły ściany. „Pędzel Bilii umiał oddać podobieństwo”. Bilia, przyjaciel rodziców obu sióstr, był bowiem autorem tych dwóch portretów. Był to artysta wprowadzony do rodziny, o którego renomę państwo Perrierowie wypytywali wszystkich, którego nazwiska szukali w magazynach o sztuce, którego chodzili podziwiać na wystawach. Ojciec nie chciał nigdy pozować, wymawiając się swoją brzydotą. „Twój wyraz twarzy jest zbyt szczególny, by obraz mógł się udać z fotografii”, mawiał Bilia. I co roku malował portret pani Perrier. Malarz mieszkał wtedy w dużym atelier w Passy, gdzie rodzina Perrierów często bywała z wizytą, nie omieszkując wcześniej nakazać dzieciom, Thérèse, Louise, Charles’owi i Markowi, żeby niczego nie ruszać. Wizyta u malarza to było święto. Pani Perrier zawsze wchodziła na górę do jego pokoju urządzonego na antresoli i oparłszy się łokciami o balustradę, patrzyła z podziwem na atelier na dole. Ściany były pokryte płótnami, twarzami z gipsu, które, zdawało się jej, były maskami pośmiertnymi oraz przymiarkami, jak mawiał Bilia, do portretów i rysunków.
Z salonu przechodziło się przez parę drzwi, które specjalny mechanizm pozwalał otwierać jednocześnie, do jadalni całej wyłożonej sztukaterią, z sufitem zdobionym kasetonami, którym malarze nadali odcień i strukturę dębiny. Po przejściu długiego korytarza, na który wychodziły kuchnia i komórka przerobiona na łazienkę, wchodziło się do sypialni. Światło wpadające przez liczne rolety, zasłony i draperie było łagodne i nadawało pomieszczeniu przytulności. Można było się domyślić, że tutaj Benjamin chciał zmienić nastrój, zapomnieć o troskach i oddać się dziecinnym zajęciom.
Pokój sąsiedni należał do Edmonde, córki Cocquerelów, która zresztą w nim nie mieszkała, bo uczęszczała do liceum w Saint-Germain. Co do ostatniego pokoju, który zwykle służył za rupieciarnię, został on przygotowany na przyjazd Aftalionów. Służąca przeniosła ze strychu kozetkę dla Nicolasa. Zakrywał ją parawan. W szafce zamknięty był metalowy stolik do toalety, podobny do tych, jakie są w szpitalu. Dzbanek z wodą nie mieścił się w szafce przez pałąkowate nogi stolika, więc schowano go w kącie i zakryto ręcznikiem.
Thérèse wyszła za mąż wkrótce po śmierci ojca za jego sekretarza. Rok później urodziła córkę Edmonde i zamieszkała w tym mieszkaniu, gdzie urodził się Benjamin i gdzie zmarli jego rodzice. Zgorzkniała przez życie, w którym nic się nie działo, żywiła do młodszej siostry podskórną wrogość. „Nie jestem złym człowiekiem”, mawiała, „ale dobrze byłoby, gdyby się jej coś przytrafiło. To by ją nauczyło rozumu”. W istocie nie była zła. Często zdarzało się jej rozczulić nad losem nieszczęśliwych. Szczerze pragnęła przyjść im z pomocą. Ale zawsze coś wydawało się jej w tym realnie przeszkadzać.
Twardo broniła swojego męża. Była egoistką, ale także w jego imieniu. Żyła jego życiem tą samą mocą co swoim. Tak oto przed wyjściem poświęcała jego ubraniom tyleż uwagi co jej własnym. Przygotowywała mu wyszukane potrawy, brała go pod ramię, skoro tylko znaleźli się na zewnątrz, a czasem nawet w mieszkaniu, przechodząc do innego pomieszczenia. Chciała, żeby inne kobiety zazdrościły jej tego mężczyzny. Sposób, w jaki na nie patrzyła, przyciskając go do siebie, zdawał się mówić: „Mój mąż to poważny człowiek. On nie jest dla was”. Gdy siedziała w samochodzie i czekała, aż Benjamin skończy tankować paliwo, odczuwała głęboką satysfakcję, widząc, jak jest zajęty i niezwracający uwagi na przechodzących ludzi.
Niedzielę poświęcała w części na ubieranie się. Gdy była gotowa, wychodziła z Benjaminem i razem szli słuchać muzyki w kawiarni na bulwarach. Jej mąż to był ktoś. Był wyższy i silniejszy od niej. Lubowała się w podobnych stwierdzeniach, jak również w wypominaniu mu, że rozsypuje wszędzie popiół z papierosów, że nie utrzymuje porządku – co kazało jej mówić: „mężczyzna to chodzący bałagan” – że nie umie nic ugotować ani uszyć, że zużywa ubrania szybciej niż ona. „To niemożliwe, jak ty ścierasz buty. Powinnam ci kupić metalowe”. Dwa razy w tygodniu szli do teatru, a po przedstawieniu na kolację. Przed świętami jadali w wykwintnych restauracjach, gdzie on wchodził wciśnięty w żakiet, a ona lśniąca od prawdziwej i sztucznej biżuterii. Czasami przyjmowali znajomych. Były to niekończące się posiłki, w trakcie których trajkotała bez ustanku, obrażała się, ekscytowała do tego stopnia, że pod koniec wieczoru ze zdenerwowania nie wiedziała, co mówi.
Benjamin był spokojniejszy. Jednak nie przyszłoby mu na myśl, by oburzać się na wyskoki swojej żony. Przeciwnie, jej wylewność i pobudzenie podobały mu się. Zdawał się wciąż mówić: „Moja żona to nie byle kto”. Pod pozorem neutralności widać było, że reaguje jedynie w skrajnych przypadkach. Miał w sobie coś z tych silnych i spokojnych mężczyzn, których dobrze mieć przy sobie na niebezpiecznych spotkaniach, którzy, jakby spadli z nieba, nie wiedzą, co robić z rękami i czekają na znak, żeby was obronić.
Na dzień przed przyjazdem Aftalionów Benjamin długo rozmawiał ze swoją żoną. Chciał, żeby nikt nie mógł mu uczynić najmniejszego wyrzutu i żeby wszystko odbyło się zgodnie z regułami gościnności. Uczucia, które wobec nich żywił, były dość złożone. „Nie mogę wyrobić sobie opinii, zanim ich nie zobaczę”, powtarzał od kilku dni. Postawił sobie za punkt honoru, żeby nie oceniać zawczasu. Jednak ciekawość sprawiała, że zadawał żonie liczne pytania: – „Ale powiedz mi w końcu, jacy oni są?”. – „To zbyt skomplikowane. Sam zobaczysz”, odpowiadała pani Cocquerel. Starała się nie pominąć żadnego szczegółu, aby później całe odium spadło na Aftalionów. Prośba jej siostry sprawiła, że niejasno myślała: „Jestem pomszczona”, nie formułując jednak tych słów, które byłyby zbyt mocne. To był jedynie blady cień tego zdania, które zalęgło się w jej mózgu. „A więc jest jednak sprawiedliwość”, powtarzała co chwila. Podjęła już decyzję, jaką przyjmie postawę. Wobec tej, której zawsze zazdrościła, okaże dobroć i wielkoduszność, ale jeśli nadarzy się okazja, wtrąci drobną złośliwą uwagę.
Jak tylko Aftalionowie zadzwonili, Thérèse zawołała męża do salonu. Natychmiast usiadła i wziąwszy książkę, udawała, że czyta. Benjamin podszedł do okna i z rękami w kieszeniach starał się z zainteresowaniem patrzeć na ruch na ulicy. Po chwili służąca wprowadziła Aftalionów, którzy speszeni czekali na dobre słowo. Nagle Thérèse wstała i, wychodząc siostrze naprzód, długo ją wycałowywała, podczas gdy jej mąż mocno ściskał dłoń Nicolasa.
– Usiądźcie, proszę, oboje, tyle lat się nie widzieliśmy. Jak ty się zmieniłaś, Louise, i jak twój syn wyrósł! Edmonde nie sięgnęłaby mu do ramion.
Ta różnica wzrostu speszyła na moment Thérèse, która nagle przypomniała sobie, że jest od siostry o rok starsza.
– Przecież Edmonde to dziewczyna! – zauważył Benjamin.
– Ależ wysoki jest mój siostrzeniec! Prawdziwy mężczyzna!
Nicolas spuścił oczy. Pan Cocquerel otaksował go od stóp do głowy.
– Tęgi chłop… Jakby z jednego bloku ciosany…
– Jest bardzo dobry dla matki – rzekła Louise. – Prawda, Nicolasie?
Wszyscy usiedli, oprócz Benjamina, który z rękami splecionymi z tyłu usiłował przybrać postawę człowieka oderwanego od swoich zajęć, po to, by sprawić przyjemność żonie. Nastała cisza. Benjamin odwrócił się i opuszką palca zaczął gładzić rzeźbione ucho wazonu, jakby chcąc poczuć jego wybrzuszenia. Thérèse bawiła się naszyjnikiem, który był długi niczym proca.
– A więc jak ci minęła podróż? – zwróciła się do siostry.
– Na szczęście mieliśmy miejsce w kącie przedziału.
– Tym lepiej. Daliście radę się przespać?
– Nicolas owszem. Ja nie umiem tak w pociągu.
– Nie zmieniłaś się. Ciągle tak samo delikatna. Zrobię ci herbaty, jak się jest zmęczonym, trzeba napić się ciepłego.
Benjamin zbliżył się do Nicolasa. Kręcił się chwilę wokół niego i w końcu zapytał:
– Pierwszy raz jest pan w Paryżu?
– Ja się tu urodziłem, proszę pana. Nawet chodziłem tu do szkoły.
– A, prawda… Zapomniałem. Jest pan paryżaninem. Cieszy się pan z powrotu?
– Bardzo. Przypominam sobie trochę niektóre ulice. Chciałbym je znów zobaczyć.
– Rozumiem to. Zawsze ciekawie jest zobaczyć jakieś miejsce po latach nieobecności. Jak byłem na wojnie, często myślałem o tej alei, o tej dzielnicy. I zapewniam pana, że zawsze byłem wzruszony, jak przyjeżdżałem na przepustkę. Tyle tylko, że wtedy nie było wiadomo, czy uda się wrócić.
W tym momencie Nicolas usłyszał, jak jego matka mówi do Thérèse: „Szuka posady”. Odwrócił się. Benjamin zrobił to samo i powiedział:
– Rozmawiacie o posadzie?
– Ten młody człowiek – rzekła Thérèse, wskazując na swego siostrzeńca. – Szuka posady – dodała, utkwiwszy w mężu spojrzenie z takim uporem, że Nicolas poczuł, że powtarza jedynie zdanie, które bez wątpienia wiele razy wypowiadała sam na sam z Benjaminem.
– A! Szuka pan posady.
– Powinienem pracować.
– Oczywiście… byłoby lepiej… A wie pan, co by pan chciał robić?
– Na przykład posada sekretarza – wtrąciła pani Aftalion.
– Jakiego sekretarza?
– Nie wiem – odparł Nicolas.
– Jakiegoś polityka na przykład – ciągnęła jego matka.
– Ho-ho. Ostro się zabieracie do rzeczy. Myślicie, że to się znajduje ot tak! Zresztą, między nami, nic by nie zarobił.
– Skąd wiesz? – zapytała Thérèse, by skłonić męża do kontynuowania.
– Jak coś mówię, to wiem. Przypomnij sobie młodego Gerarda. Co musiał przejść…
– To prawda. Masz rację.
Potem, zwracając się do siostry:
– Mój mąż ma mnóstwo znajomości. Jak mówi nie, to znaczy nie. Nie powinnaś sobie, Louise, kłaść takich pomysłów do głowy.
– Doprawdy. Chciał pan być sekretarzem polityka? – zapytał Benjamin, który znów zbliżył się do Nicolasa.
– Niekoniecznie.
– Ale w końcu ma pan jakiś pomysł? Trzeba mieć pomysł na siebie. Trzeba wiedzieć, czego się chce. Są przypadki, przyznaję, że ludzie odnoszą sukces nie wiadomo jak. Ale to są wyjątki. Moja rada, niech pan na to nie liczy. Ze szczęścia można skorzystać, jak się przytrafi, ale jak się nie przytrafi, trzeba się bez niego umieć obejść. I żyć nie gorzej. Żenuje mnie dawanie siebie za przykład, ale niech pan patrzy, ja nigdy nie miałem szczęścia.
– Nie powinieneś tak mówić, Benjaminie – przerwała Thérèse. – Nie masz na co narzekać.
– Daj mi skończyć. Mówię, że nigdy nie miałem szczęścia, i to jest prawda. Wiesz, co to jest szczęście? Patrz na Vidalów. Oni mają szczęście.
– Ja ci mówię, że ty też masz szczęście – ciągnęła Thérèse, której bezwzględnie zależało na podkreśleniu różnicy między położeniem jej i Aftalionów.
Pan Cocquerel nagle odgadł, czego pragnęła żona.
– Jasne – podjął na nowo. – W porównaniu z niektórymi mam szczęście. Ale mówiłem o wyjątkowych sukcesach.
– Na tym też nie powinieneś się opierać.
Ta gadanina potoczyła się dalej przez godzinę, nie przybrawszy ani na chwilę bardziej przyjacielskiego tonu. Potem państwo Cocquerel zaprowadzili panią Aftalion i jej syna do przygotowanego wcześniej pokoju.
– To duże łóżko jest dla ciebie. Twój syn będzie spał na kozetce. Moja córka długi czas na niej spała.
– Zostawię was – powiedział Benjamin. – Trzeba w końcu, żebym popracował.
Gdy tylko się ulotnił, pani Cocquerel powiedziała:
– Ależ pracuś ten Benjamin! Zauważyłaś, że był nie w sosie. Zobaczysz, dziś wieczorem będzie weselszy. Jak rano nie pracuje, jest kompletnie zagubiony. A wiesz, on naprawdę pracuje. To nie polega na podbijaniu listy obecności. Musi nadzorować, wydawać polecenia. Ma całą odpowiedzialność. Do niedawna jeszcze telefonowali tu, do naszego mieszkania. Nie chciałam tego. Powiedziałam mu: „Pracuj, ma się rozumieć, ale w domu masz odpoczywać”. Dla twojego syna to najlepszy przykład.
– Słyszysz, Nicolasie? – powiedziała pani Aftalion, żeby przypodobać się swojej siostrze.
– Oczywiście.
– Tak, proszę brać z niego przykład – powiedziała jednym ciągiem Thérèse, którą odpowiedź siostrzeńca lekko uraziła. – Jest starszy od pana. Można brać z niego przykład. Są tacy, którzy to czynią!
– Nie zaprzeczam.
Owo zdanie Nicolas wypowiedział w życiu chyba sto tysięcy razy. Gościło na jego ustach tak często jak „dziękuję” lub „przepraszam”. Wypowiadał je machinalnie. Gdy ktoś z nim rozmawiał, posługiwał się nim co chwila, by odpowiedzieć.
– No, tego tylko brakowało, żeby pan zaprzeczył!
Potem, zwracając się do siostry, Thérèse ciągnęła po cichu:
– Jak ty go wychowałaś? Ty mu pozwalasz odpowiadać w taki sposób? Zobaczysz, co ci mówię: będziecie mieć nieprzyjemności.
Z każdym dniem życie u państwa Cocquerel stawało się coraz uciążliwsze. Jeszcze tego samego wieczoru, w dniu przyjazdu Aftalionów, Thérèse zarządziła: „Czas się położyć. To będzie dla was odmiana. My tutaj kładziemy się wcześnie. Zobaczycie, życie w Paryżu to niezupełnie to, co sobie wyobrażaliście”. Czasem pani Cocquerel brała siostrę na bok i szeptała jej do ucha: „Powiedz swojemu synowi, żeby się lepiej zachowywał. Przy obiedzie usiadł do stołu przed nami. Tak, jakby mu wszystko było wolno, jakby był u siebie. Zobaczysz, że Benjamin się rozgniewa. Ukrywam przed nim, co mogę, ale i tak widzi. Jak się jest u kogoś, trzeba mieć więcej delikatności”. Z kolei Benjamin czynił to samo z Nicolasem. „Pańskiej matce się wydaje, że jest w hotelu. Powinien pan jej dać do zrozumienia, że nie jest jedyna do obsługi. Służąca nie da rady zrobić wszystkiego”. Te uwagi stawały się coraz częstsze. Kiedy Cocquerelowie wychodzili, zamykali zawsze szafy na klucz i – aby pokazać, że właściwie nie chcą ich widzieć – krzyczeli przez drzwi do pokoju Aftalionów: „Zorganizujcie sobie obiad na mieście. Nas nie będzie. Służąca ma dziś do zrobienia pranie”. Jeśli Nicolas przypadkiem spóźnił się na posiłek, Thérèse mówiła mu: „Ale my myśleliśmy, że już nie przyjdziesz!”.
Pewnego wieczoru, znalazłszy się sam na sam z synem, pani Aftalion wybuchnęła:
– Nie, ja nie mogę tu zostać. Tu jest piekło.
Nicolas, który dzień wcześniej pokłócił się z ciotką, potwierdził.
– Tak dłużej być nie może. Oni nie chcą nas widzieć. Pokażmy im, że ich nie potrzebujemy. Posłuchaj, Nicolasie, jutro pójdziemy do Charles’a. On ma inny charakter. Opowiemy mu o naszym położeniu. Może coś dla nas zrobi. Jak tu zostaniemy, nic nie ruszy do przodu. No i musisz znaleźć pracę. Bez tego nie wiem, co się stanie.
– Jeśli to ci sprawi przyjemność.
Tak jak „nie zaprzeczam”, było to jedno z ulubionych powiedzeń Nicolasa.
– Ale ty mi to mówisz od tygodnia i wciąż odkładasz na jutro.
– Jutro pójdziemy. Przysięgam, mamo.
– Daj spokój, nie przysięgaj. Ty przysięgasz cokolwiek. Nigdy nie wiadomo, czy można na ciebie liczyć.
Louise poznała Alexandre’a Aftaliona, ojca Nicolasa, u polskiego rzeźbiarza nazwiskiem Loukomski. Od chwili, gdy Bilia, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Billet, oświadczył, że Loukomski jest geniuszem, Louise była u niego dwukrotnie. Przyjmował wówczas najrozmaitszych ludzi w swoim atelier na ulicy d’Alésia. Było to wielkie pomieszczenie, którego szklane zadaszenie zamaskowane było nabrzmiałymi od kurzu zasłonami. Płaskorzeźby przedstawiające alegoryczne sceny, popiersia z twarzami wykrzywionymi grymasem, statuy, których fryzury powiewały na wietrze, a ubrania unosiły się niczym szale – bo figury na wietrze to była jego specjalność – zapełniały atelier. Z antresoli, niczym ze sceny wyłożonej czarnym aksamitem, można było usłyszeć kościelne pieśni grane na fisharmonii. Loukomski lubił opowiadać swoją historię. Tak jak Caruso, tak jak Inaudi, był pasterzem. Pewnego dnia przejeżdżający angielski bankier zauważył wyrzeźbione w drewnie bibeloty i kupił je od jego rodziców. Odtąd przesyłał mu miesięczną rentę obwarowaną zachowaniem prawa wyboru z dzieł rzeźbiarza. Loukomski twierdził, że może pracować tylko w stanie ekstazy. Ubieranie się w błyszczące hafty było dlań czymś koniecznym. Czasem wychodził tak wystrojony na zakupy, a za nim cała dzieciarnia z sąsiedztwa, której co dziesięć metrów rzucał parę groszy. Jak mu przyszedł do głowy jakiś pomysł, natychmiast wdrażał go w życie. Pewnego dnia pozłocił sobie całe ciało i tak pracował. Innym razem kazał swoim gościom zamilknąć i nagle wrzasnął do nich: „A teraz wyjcie!… Wyjcie!… To jest arena… Patrzcie na Cesarza…” i wskazywał na fisharmonię. Robił tak nie tylko wtedy, gdy był w towarzystwie przyjaciół. Będąc sam, też oddawał się podobnym ekscesom. Nocą narzucał sobie pozostawanie godzinami w stanie głębokiej medytacji, mimo że przez to nudził się na śmierć. Toteż gdy jakiś znajomy przypadkiem zastał go w takiej pozycji, nie posiadał się z radości. Wstając, mówił: „Żegnaj, natchnienie. Witaj, przyjacielu”. I zaczynał tańczyć, skakać, tak był szczęśliwy, że nakryto go na medytacji i że może już odpocząć.
Louise Perrier miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Jej ojciec kierował dużą fabryką wyrobów kauczukowych. Od wybuchu mody na gumowe podkładki pod obcasy kazał zmodyfikować maszyny i zaopatrywał całą Francję. Jej bracia, Charles i Marc, byli młodsi o siedem i osiem lat, z kolei starsza siostra, Thérèse, miała lat dwadzieścia trzy. Już wówczas kilka cech jej charakteru odróżniało Louise od innych dziewczyn. Podczas gdy Thérèse okazywała zmysł praktyczny, ona przeciwnie, nie interesowała się niczym i żyła zamknięta w sobie. Potrafiła z niczego wybuchnąć śmiechem lub łzami. Nerwowa i apodyktyczna, nie znosiła najmniejszych przeszkód. Grała trochę na fortepianie, ale tak nieregularnie, że nauczyciele tracili nadzieję na jakiekolwiek postępy. Było w niej coś czystego i płochliwego. Kiedy jakiś mężczyzna patrzył na nią zbyt uporczywie, odwracała się doń tyłem i wzruszała ramionami. Gdy później okoliczności sprawiły, że musiała z nim rozmawiać, nie pamiętała już swojego gestu. Żaden żart czy dowcipne powiedzonko jej nie rozśmieszały. To, co powodowało u niej wybuchy wesołości, było zawsze nieoczekiwane. Jej dość pospolita matka, jej hałaśliwi i szukający zwady bracia, jej siostra – egoistyczna kokietka, nie przepuszczali wtedy okazji, by puścić w ruch szyderstwa i ją urazić. Zabawa w domu polegała na wyśmiewaniu się z niczego.
Rodzina Perrierów zamieszkiwała wtedy w posiadłości na bulwarze Jourdan, niedaleko Porte d’Orléans i fabryki ojca, która znajdowała się w Montrouge. Wzdłuż bulwaru ciągnęły się fortyfikacje, na skarpach których bracia Louise bawili się i nagabywali o żołnierskie suchary przy bramach koszar. Louise była niezwykle wstydliwa, a jej nieśmiałość kontrastowała z bezceremonialnością jej bliskich. Na najdrobniejszą uwagę potrafiła się boczyć całymi dniami. Najwięcej uczucia miała dla swego ojca. W jego obecności jej twarz promieniała. Stawała się łagodna i troskliwa. Mimo to zdarzało się, że jakieś jego słowo albo gest ją uraziły. W jej oczach pojawiał się wtedy ognik. Nie mówiła nic więcej i myślała tylko o tym, żeby znaleźć się w swoim pokoju. Jednak miłość do ojca przeważała. Toteż panując nad sobą, zostawała przy nim.
Z pewnych cech charakteru był on podobny do córki. Od kiedy ambicja popchnęła go do wdrożenia we Francji owych obrotowych podkładek pod obcasy, na które pozyskał od niemieckiej firmy patent, zrobił się smutny i zaniepokojony. Cały czas bał się, że podkładki przestaną się sprzedawać, a myśl, że jego majątek, posag córek, szczęście bliskich zależą od upodobania klientów, przyprawiała go o chorobę. Nie cierpiał ludzi i dręczyła go świadomość, że jest na ich łasce, że byle kaprys z ich strony może go zrujnować. Co chwila zdawało mu się, że dostrzega oznaki przesytu u kupujących. Wróciwszy do domu, cierpiał, gdy nieświadome dzieci bawiły się, gdy żona go całowała. Zaraz po kolacji zamykał się w gabinecie. Tam opróżniał kieszenie, otwierał okna, chował dokumenty, zamykał szuflady i biblioteczkę oraz zanosił klucze na stolik w korytarzu. Na powrót w gabinecie usiłował zapomnieć, kim jest, i wejść w skórę kupujących. „W sumie, jeśli jakiś przedmiot satysfakcjonuje mnie, czy będę go dalej kupować czy nie? Jasne, jak zniszczy mi się kałamarz, kupię nowy. Ale podkładki pod obcasy, czy to jest to samo? Jestem z nich zadowolony, pewnie. Ale nie jestem do nich przyzwyczajony. Nie muszę ich od razu dokupić. A potem zapominam, że je w ogóle nosiłem. W gruncie rzeczy to tylko moda”. Tymczasem jego interesy miały się dobrze. Żadna oznaka nie zwiastowała jakiejkolwiek zniżki. Jednak wykluwająca się w nim neurastenia była silniejsza. Widok szczęśliwej rodziny stał się dla niego nieznośny. Ciągle zdawało mu się, że ich oszukuje, zwodzi, że szykuje im nieszczęście. Z powodu wyrzutów sumienia, które były tego skutkiem, wkrótce trudno mu było na nich patrzeć. Kiedy wracał, nie chciał, żeby ktoś ze służby stawał mu na drodze. Albowiem widząc to, wyobrażał sobie, że bliski jest dzień, w którym nie będzie mógł zapłacić im pensji. Kazał sobie podawać posiłki do gabinetu i musiała to być kobieta, którą opłacano natychmiast. W nocy prawie nie spał. Chodził wzdłuż i wszerz po gabinecie. Czasem na palcach wchodził do innych pokoi i – przechodząc – dotykał bibelotów. Ledwo je podnosząc, wysiłkiem wyobraźni zdawało mu się, że zabiera je ze sobą. Następnie, przy pierwszym większym lustrze, zatrzymywał się. Upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje zza drzwi, wyciągał z etui papierosa, wkładał do kącika ust, pakował ręce do kieszeni, garbił plecy, przybierał uśmieszek na twarz i stał tak całymi minutami, patrząc na siebie w tej łobuzerskiej pozie.
W dniu, w którym Louise spotkała Alexandre’a u Loukomskiego, między jej ojcem i matką wybuchła przy śniadaniu kłótnia. Ta ostatnia wyrzucała mu, że uczynił jej życie nie do wytrzymania. Louise chciała wziąć ojca w obronę. Ale pani Perrier sucho przywołała ją do porządku. „Jesteś moją córką… nie odzywaj się…” Na te słowa Louise wyszła, trzaskając drzwiami. Na zewnątrz, nie wiedząc, co zrobić z czasem, przypomniała sobie o rzeźbiarzu, u którego poznała już różnych ludzi i który powiedział jej z emfazą: „U mnie jest tak codziennie!”.
Dzieciństwo, które przypadło w udziale Alexandre’owi Aftalionowi, było jednym z najnędzniejszych, jakie można pomyśleć. Urodził się w małej mieścinie około sto kilometrów od Sofii. Czterech chłopców i dwie dziewczynki wypełniały już wrzaskami barak jego rodziców. Dorastały jedynie te dzieci, którym silny organizm pozwalał przetrwać niedostatek i srogość klimatu. Pierś jego matki kilka tygodni po narodzinach syna nie miała już mleka. Alexandre karmiony był podpłomykami pełnymi grud. Piekły się one w żelaznym garze, używanym do wszystkiego, pokrytym twardą skorupą, a na zewnątrz suchymi smugami. Zimą czy latem Alexandre odziany był w rodzaj worka, z którego przez otwory wychodziły jego kończyny. Do szóstego miesiąca płakał prawie bez ustanku. Ale nikt się o to nie troszczył, dlatego płacz w swym uporze przechodził w ataki złości i wreszcie w konwulsje, które trwały dopóty, dopóki nie brakło mu sił. W końcu omdlewał. Całkiem sam, na słomie w oborze albo na derach, dochodził do siebie. Machał rączkami w powietrzu. Lekko się trząsł. Z wyrazem jakby zdziwienia szukał wokół siebie znajomej twarzy. I nagle wydobywał z siebie wrzask przerażenia. Jego palce o jeszcze miękkich chrząstkach napinały się. Jak u wszystkich dzieci, które rosły same, u których nie zapobieżono powstawaniu tików, którym nie powtarzano: „Nie rób grymasów”, wykrzywiał mu się kącik ust, przypominając od razu, z jak kruchej materii był zrobiony. Żyły, których grubość zadziwiała w tak małym ciele, wychodziły mu na czoło. I na powrót wpadał w drgawki. Z czasem, jako że nikt się nim nie przejmował, napady stały się rzadsze. Leżąc na plecach, patrzył w niebo smutnymi oczami. Po skórze łaziły mu muchy, a on nie płakał. Chłód czy gorąco były mu obojętne. Pomarszczone rysy, ruchy, w których nie było żadnego wdzięku i które dokonywały się jak u mężczyzny, przywodziły na myśl jakiegoś starego karła. Kiedy płakał, był to jakby monotonny i cichy lament. Bezbronny na ziemi, zdawał się czekać na wybawienie z nieba. Lizały go psy, kładły się obok niego lub na jego piersiach. Nie bał się ich. Machinalnie bawił się z nimi, a kiedy ich ciężar przeszkadzał mu w oddychaniu, bronił się, odpychał je bez krzyku, nie oczekując pomocy od nikogo poza sobą. Jego pierwszego uśmiechu nie widział nikt. Rozłożony na legowisku, gryziony przez robactwo, podniósł się. Jego oczy zatrzymały się na oknie z niebieskim niebem i uśmiech, ledwo dostrzegalny, lekki niczym podmuch, zabłąkał się na jego brudnej i chudej twarzy. Potem wszędzie się o niego potykano. Przemieszczał się na czworakach z niezwykłą zwinnością tak szybko, jakby biegał. Dopiero kilka lat później zaczął chodzić, a i to długo jeszcze, przy najmniejszym niespodziewanym zdarzeniu, opadał z powrotem na ziemię. Jadł to, co znalazł, ssał kamienie, pił wodę z kałuży. Gdy widziała to jego matka, biła go tak, że wiele razy leżał potem na ziemi nieprzytomny. W następstwie tych brutalnych aktów między rodzicami wybuchały wściekłe awantury. Dzieci uciekały. Z baraku godzinami dobiegały przekleństwa. Wreszcie układano Alexandre’a na wyrku i ojciec oblewał mu twarz wodą z kubka.
Kilka lat później, pewnego wieczoru około jedenastej, przed barakiem Aftalionów stanął powóz. Strumienie były zamarznięte. Na równinie leżała gruba pokrywa śniegu. Niebo skrzyło się tysiącem ogników. Tłusty mężczyzna odziany w futrzany płaszcz, z oczami prawie zakrytymi czapką, nie bez trudu zsiadł i wszedł do środka. Był to kupiec, który nazywał się Leon Seelig. Prowadził w gęsto zaludnionej dzielnicy Sofii duży sklep z artykułami spożywczymi. Na widok Alexandre’a, który wstał, by poszukać drewna na składowisku, wykrzyknął: „A to jeszcze nie na nauce? A więc to nigdy nic nie zarobi”. Po czym, zwracając się do ojca Aftaliona, dorzucił: „Powierz go mnie, twojego syna. Wygląda solidnie. Za to, co zarobi u mnie, wyżywi ciebie i twoją rodzinę”.
Alexandre miał wtedy piętnaście lat. Nie umiał ani czytać, ani pisać. Ledwo mógł się wysłowić. Jak zwierzę cofał się, gdy się do niego zbliżano. Podczas gdy starsze rodzeństwo służyło w okolicznych gospodarstwach i miasteczkach, on siedział z rodzicami w stanie zbliżonym do kretynizmu.
Przy wjeździe do Sofii miał wrażenie, że wkracza do raju. Podziw mieszał mu myśli. Jak dziecko, któremu przypadłyby w udziale wszystkie zabawki świata, wpadł w osłupienie. Jego spojrzenie zatrzymywało się na sekundę na każdym tramwaju, na każdym pomniku, na każdej wystawie sklepowej. To miasto lśniące światłem i tysiącami cekinów ze śniegu było w jego oczach jak świat, który znajdował się po drugiej stronie nieba i o którym tyle godzin marzył, leżąc na wznak w polu. Pałace, cerkwie, kopuły, dzwonnice wznosiły się przed nim jak dekoracje, pozbawione wnętrz, rozstawione dziełem przypadku, jedynie w celu olśniewania. Pod drewnianymi arkadami szli opatuleni przechodnie. Mundury, parki, lakierowane powozy jadące przy dźwięku dzwonków wprawiały go w ekstazę. Wszystko, co osładzało mu życie do tej pory, niebo, kwiaty, słońce stopniało w jego wspomnieniu, by zrobić miejsce szczęściu bardziej ułożonemu, którego, jak przeczuwał, ktoś musiał dotknąć, które jawiło mu się jako przynależne ludziom. Było to jak odkrycie radości, która była ponad gorącym i bezkształtnym życiem natury. Siedząc obok kupca, wjeżdżał w wibrujący gwar krzyków, bicia dzwonów, zostawiając w tyle mosty z białego kamienia, place, na których śnieg przecinały ślady od kół. Jego szeroko otwarte z zachwytu oczy widziały już tylko niebieską warstwę mgły, którą czasem przecinała w linii prostej oślepiająca latarnia niczym raca. To miasto nie miało dla niego końca i wyobrażał sobie za horyzontem coraz to piękniejsze budowle.
Ale kupiec wjechał w labirynt wąskich uliczek. Chwilę potem zatrzymał się przed niskim domem z rozpadającymi się murami, na drzwiach którego kołysał się szyld. Podniósł się, zrobił parę kroków, żeby się rozprostować, a potem poszedł otworzyć z jednej strony domu dwuskrzydłową bramę. Jako że Alexandre dalej siedział, krzyknął do niego: „Wstawaj, leniu. Na co czekasz? Pomóż mi…”. Leon Seelig miał pięćdziesiąt lat. Żaden odruch dobroci nie był według niego szczery. Każdy, kto z nim rozmawiał, chciał go przede wszystkim podejść. W jego umyśle pojawiało się wtedy następujące rozumowanie. „Nawet jeśli chcę jego dobra i obiecam mu pieniądze, będzie chciał dwa razy więcej. I nawet jak dam mu dwa razy więcej, będzie się starał wyciągnąć jeszcze dwa razy więcej”. Rządził nim jedynie interes. Według niego nie było na ziemi istoty, która działałaby inaczej niż dla własnej korzyści. W znajdowaniu egoistycznych pobudek nie było człowieka bardziej pomysłowego niż on. Wszyscy żebracy to byli spryciarze; zakochani – durnie, odważni – błazny, uczciwi – dwulicowi. Tak więc kiedy sąsiad informował go z płaczem o śmierci bliskiej osoby, uśmiechał się, nie ważąc się jednak wypowiedzieć więcej niż monosylaby: „Aha… aha… aha…”. Kiedy jakiś ojciec opowiadał mu z zachwytem o swoim dziecku, szydził: „Inwestycja na stare lata, co?”.
Od tego dnia rozpoczęło się dla Alexandre’a życie niewolnika. Wstawał przed świtem, wykonywał wszystkie najcięższe prace i kładł się późnym wieczorem. Jak między posiłkami prosił o kromkę chleba, Seelig mówił mu: „Jużeś głodny? Zarób na chleb, zanim go zjesz”. Jeśli przypadkiem zdarzył się przestój, siadał w kącie i zasypiał. Parę minut później budziły go wrzaski i przekleństwa. Zataczając się jeszcze ze snu, wypadał na podwórze i w oszołomieniu, nie wiedząc, co jest do zrobienia, zaczynał pchać pierwszą lepszą skrzynkę albo beczkę. Ale gniew Seeliga nękał go dalej: „Durniu, nie to trzeba robić!”. Zatrwożony biegł do studni i napełniał wiadro wodą, podczas gdy kupiec darł się wciąż, że nie to trzeba robić, zmuszając swego posługacza czasem przez pół godziny, by sam znalazł swoje zadanie do wykonania. Żona i syn dołączali niekiedy do wyzywania Alexandre’a, który, tracąc kompletnie głowę, rzucał się na wszystkie możliwe przypisane mu zadania, nie śmiejąc zatrzymać się dłużej przy żadnym w strachu, że jego pan znów się wydrze: „Nie, to nie to!”. Kiedy pompa była zamarznięta, Alexandre szedł po wodę do rzeki. Jakby nigdy nic, musiał wyczyścić podwórze, podłogę w sklepie. Jeśli oszczędzał wodę, by nie musieć nosić kolejnego wiadra, Seelig mówił mu: „A co to, woda kosztuje pieniądze?”. Szczotkował konie, odgarniał śnieg sprzed domu. Kiedy wreszcie wracał, natykał się na syna kupca, chłopaka w jego wieku, który siedział przy ogniu, pokazywał mu grzankę i mówił: „To nie dla ciebie!”.
Niespodziewany wypadek położył kres tej męczarni. Rok po przybyciu do Sofii Leon Seelig polecił Alexandre’owi zrobić zakupy i pod koniec tygodnia zebrać drobne należności. W sobotę, gdy skończył swój obchód, zaczął wracać i nagle spostrzegł, że brakuje monety wartości pięciu franków. Z początku nie mógł w to uwierzyć. Przeliczył pieniądze raz i drugi. W istocie brakowało. Gdy zapadła noc, skierował się do domu kupca.
„To ty, złodzieju?”, powiedział kupiec na widok swojego subiekta. Alexandre podszedł naprzód. „Coś ty tu robił?” Światło ze sklepu padało na bladą twarz Alexandre’a. Był gotów ścierpieć wszystko. „Dawaj pieniądze!” Podał torebkę. Gdy pozbył się jej i ujrzał ją w rękach kupca, poczuł wielką ulgę i jakby lepszy nastrój. Wybełkotał: „Brakuje jednej monety… Zgubiłem ją…”. Leon Seelig spojrzał osłupiony na czeladnika. „Milcz. Nie wiesz, co mówisz”. W tym momencie weszła do sklepu Ida Seelig. Na jej widok jej mąż, który liczył pieniądze, pogubił się w rachunkach i pomieszał monety. „Ten gnojek powiedział, że zgubił pieniądze… W końcu mu uwierzę”. Kobieta spojrzała na Alexandre’a. „Skąd on się urwał?” „Nie gadaj… liczę…”, odrzekł Leon Seelig, który na powrót zaczął układać monety. Jego żona usiadła na ławce dla klientów. W sklepie było cicho. Po kilku chwilach kupiec zwrócił się do swojego subiekta, który z trudem oddychał: „Brakuje jednej monety”.
Alexandre podniósł oczy. Ujrzał, jak policzki jego pana czerwienieją i jakby puchną. Zobaczył, jak ten wstaje i idzie w jego stronę tak zmieniony, że przez moment nie do poznania. Gniew wykrzywił mu oblicze. Oczy wytrzeszczyły mu się, twarz postarzała, a ruchy nie były już zwyczajne, lecz przypominały człowieka, który staje się zabójczy w chwili, gdy runął gmach wznoszony przezeń z trudem przez dwadzieścia lat. Straszne przerażenie ścisnęło Alexandre’owi gardło. Instynktownie cofnął się. W sekundę uświadomił sobie, że syna jego pana, który mógłby dogonić go w biegu, nie było w domu. Cofnął się jeszcze. Drzwi były półotwarte. Nim kupiec zdołał coś powiedzieć, rzucił się jak szalony na ulicę. Jazgot, wołania, krzyki dobiegły do jego uszu. Słyszał je coraz słabiej i kiedy skręcił w jakąś ciemną uliczkę, zaległa wokół niego martwa cisza.
Po dwóch latach włóczęgi Alexandre przybył do Wiednia. Właśnie w tym mieście wydarzyło się spotkanie, które odmieniło jego egzystencję. Niebo oświetlały blade promienie. Było to jedno z tych smutnych popołudni, kiedy cała ziemia zdaje się odpoczywać, kiedy nie wstrząsa nią żadna gorączka, kiedy nawet najbardziej wzburzone życia są chwilowo spokojne. Alexandre cały dzień rozładowywał worki z ziarnem. Z obolałymi plecami, ścierpniętymi rękami, paznokciami zgniecionymi od ściskania worków na ramionach szedł ludną ulicą, szukając noclegu, kiedy spojrzał na niego uporczywie mężczyzna około trzydziestki, ubrany na czarno. Pod pachą niósł kilka książek. Jasna broda kadrowała mu twarz o niebieskich, naiwnych oczach. „Nie wiesz, gdzie iść?” Alexandre utkwił spojrzenie w oczach nieznajomego. Wyraz łagodności i prawości uspokoił go.
– Szukam miejsca do spania.
Nieznajomy nazywał się Stefan Baumgartner. Mieszkał sam w rodzaju wielkiego strychu, który kosztował parę franków miesięcznie, ale którego nie opłacił od ponad roku. Był to jedyny syn krawca, który osiedlił się we Lwowie. Od małego różnił się od innych dzieci. Marzycielski i zamknięty w sobie spędzał całe noce w oknie, patrząc na gwiazdy i myśląc, że za tymi, co widzi, jest tyleż innych, a wszystko razem to tylko ziarenko. Jako nastolatek z uporem rozciągał, jak tylko możliwe, swoją wyobraźnię i miał poczucie wyższości, że odczuwa nieskończoność głębiej niż inni. Uparł się, by odsunąć ograniczenia swego umysłu. Te wysiłki wyczerpywały go i przychodził moment, gdy, tracąc kontakt z rzeczywistością, zostawał wciągany przez zawroty głowy w całą otchłań konstelacji jak w koszmarach sennych. Chwilę potem zaczynał znowu i na powrót powtarzało się spadanie. W jego mniemaniu w całym tłumie ułomnych, szaleńców, nieszczęśników musi się urodzić człowiek, który objawi sobie podobnym sens ich istnienia. I ze wszystkich sił chciał być tym człowiekiem. Stojąc przy mrowisku, widział swoje ruchy zwiększone, jak gdyby jakiś olbrzym powtarzał je ponad nim. Niemniej z wiekiem jego myśli stały się mniej wybujałe. Pogodził się ze swoimi ograniczeniami. Poczucie, że poszedł dalej niż ktokolwiek inny, napełniało go dumą. Powoli zwrócił się ku innym. Choć, jak w głębi sądził, ich czyny nie miały żadnego znaczenia, tak były małe w ogromie wszechświata, tym bardziej, właśnie przez ich drobność, było coś wielkiego w pragnieniu sprawiedliwości. Wyzysk, jakiego był świadkiem, bogactwo jednych obok nędzy drugich sprawiły, że coraz bardziej stronił od towarzystwa. Marzył o ludzkości, gdzie wszyscy byliby równi, gdzie wszyscy mieliby te same prawa, gdzie panowałaby dobroć. Według niego ów czas powszechnego pokoju zbliżał się. Każdy powinien pragnąć go z całego serca i pracować na jego rzecz. On sam, porzucając drogę życiową, jaką przygotowali dla niego rodzice, chciał świecić przykładem.
Emmanuel Bove (1898–1945) – syn luksemburskiej służącej i rosyjskiego imigranta, niebieskiego ptaka, dorastał w niepewnych, często nędznych warunkach. Imał się różnych zawodów, zanim zaczął zarabiać – najpierw jako dziennikarz, później pisarz. Talent Bove’a zauważyła Colette, która pomogła mu w wydaniu znakomitego debiutu Mes amis (1924; wydanie polskie: Moi przyjaciele, Czytelnik, 1983). Przed wojną ceniony i nagradzany, po śmierci długo zapomniany. Ponownie odkryty po około trzydziestu latach, należy dziś do klasyków literatury francuskiej XX wieku. Najważniejsze dzieła: Mes amis (1924), Armand (1927; wydanie polskie: Armand, Czytelnik, 1983), La Coalition (1927; wydanie polskie: Sprzymierzeni, Pan Wydawca, 2025), Journal écrit en hiver (1931), Le Piège (1945; wydanie polskie: Pułapka, OFFicyna Publishing Ltd, 2025).
W powieści Sprzymierzeni, za którą Bove otrzymał nagrodę Prix Figuière, pobrzmiewają echa zarówno Balzaka, jak i Dostojewskiego. Temat pieniędzy, obsesyjnie powracający zarówno w życiu, jak i twórczości pisarza, jest również tutaj stale obecny. Czytelnik bezsilnie obserwuje degradację i upadek owdowiałej matki oraz jej dwudziestotrzyletniego syna, połączonych osobliwym paktem przeciwko zewnętrznemu światu. Niezdolność do działania, niechęć do wysiłku, nieśmiałość, a jednocześnie duma, pragnienie luksusu i łatwego życia prowadzą crescendo do roztrwonienia majątku, upokorzeń, wyobcowania, wreszcie nędzy i szaleństwa. Peter Handke, wielbiciel i tłumacz Bove’a, powiedział o Sprzymierzonych: „Nie potrafiłbym napisać takiej książki. Trzeba na to wiele odwagi”.
