Sprawiedliwie - Władysław Stanisław Reymont - ebook

Sprawiedliwie ebook

Władysław Stanisław Reymont

3,0

Opis

Sprawiedliwie„ to powieść Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Główny bohater ucieka z więzienia do rodzinnej wsi. Został skazany na trzyletni areszt za to, że pobił rządcę – a uczynił to w obronie honoru swojej ukochanej. Jego przybycie przysporzy jednak wielu kłopotów mieszkańcom wsi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 133

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-314-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Noc była przedwiosenna — marcowa, noc pełna deszczów, zimna i wichrów.  Lasy stały pokurczone i odrętwiałe, przemoknięte do szpiku; chwilami wstrząsał nimi dreszcz lodowaty, bo się trzęsły febrycznie i jakby trwogą ogarnięte, rozwijały gałęzie, otrząsały się z wody, szumiały ponuro, zaczynały siec ciemności, i oszalałe bólem marznięcia — wyły dziką pieśń katowanych bezlitośnie.  Chwilami polatywał mokry śnieg i jakby przyciszał wszystko i mroził, że lasy milkły i opuszczały się bezwładnie i cichły — tylko wskróś mroków, wskróś puszcz, wskróś tych pni potężnych, oniemiałych nagle, wlókł się jakiś cichy a bolesny jęk, lub zrywał się ostry, przerażający krzyk marznącego ptaka i suchy trzask spadającego po gałęziach ciała.  To znów przychodził wiatr, milczkiem czołgał się w ciemnościach i rzucał się z furyą na lasy, wilgotnymi kłami wżerał się w głębie, topił śniegi, obrywał gałązki, łamał gęste podszycia i z wyciem tryumfu tarzał się po polanach i miotał borem, jakby kępą trzcin wiotkich — a wtedy z głębin nocy, z tych przerażających pustek przestrzeni, wyczołgiwały się ogromne brudne chmury, podobne do rozwichrzonych a przegniłych stogów siana, opadały na lasy, czepiały się wyniosłości, okręcały podartemi strzępami drzewa, dusiły je w ohydnym uścisku i mżyły zimnym, nieustannym deszczem, przenikającym nawet kamienie.  Noc była straszna: drogi puste i zalane błotem, pomieszanem z resztkami śniegów; wsie ciche, jakby wymarłe, pola martwe, sady bezlistne i pokurczone, rzeki w kajdanach lodów — nigdzie człowieka, nigdzie głosu życia — jeno ogromne królowanie nocy.  W jednej tylko karczmie Przyłęckiej błyskało małe światełko.  Karczma stała wśród lasów, na rozdrożu; po za nią, na zboczu góry, majaczyło kilka chałup, a dookoła stał potężny, czarny bór.  Jasiek Winciorek wysunął się ostrożnie z gąszczów na drogę i, dojrzawszy migocące światełko, chyłkiem podszedł do okna. Długo stał bezradnie; rozglądał się po wnętrzu karczmy, nasłuchiwał, to rzucał strwożone spojrzenia dokoła, nie wiedział, co począć; — bał się wszystkiego tak, że się już cofnął od okien, już zrobił kilka kroków ku lasom, ale zawiał wiatr i takiem zimnem go przejął, iż chłopak zaczął się trząść w sobie, więc się zawrócił, przeżegnał i wszedł do karczmy.  Karczma była wielka; czarny pułap wisiał nad glinianą podłogą i przyciskał pokrzywione ściany odarte z wapna, przecięte dwoma okienkami nawpół oślepłemi, zapchanemi słomą.  Nawprost okien, za grubą drewnianą kratą stał szynkwas, bokiem przyparty do wielkich beczek, na których kopciła się czerwonawo lampka naftowa. Izbę zalegał gęsty mrok, rozświetlany błyskami ognia, dogasającego na wielkim, staroświeckim kominie, przy którym rozłożyła się jakaś para dziadowska. W drugim kącie, prawie ciemnym, majaczyło kilkanaście osób, zbitych w kupę i coś tajemniczo szepczących. Przed szynkwasem stało dwóch chłopów; jeden ściskał butelkę w garści, a drugi podstawiał kieliszek, przepijali gęsto do siebie i kiwali się sennie.  Tłusta, czerwona dziewka chrapała za kratami, oparta o beczki.  Zapach wódki, pomięszany z zapachem rozmiękłej gliny i przemokniętych szmat, rozwłóczył się po karczmie.  Chwilami taka cisza opadała na izbę, że słychać było szum lasu, brzęczenie deszczu po szybach i trzask świerkowych gałązek w kominie, a wtedy niskie drzwi, ukryte za kratami otwierały się ze skrzypem i wyglądała w nich stara, siwa głowa Żyda, ubranego w modlitewne szaty i śpiewającego półgłosem; a za nim jaśniała oświetlona świeczkami izba, z której, razem z szabasowymi zapachami, buchał przyciszony odgłos monotonnych, smutnych śpiewów.  Jasiek wypił kilka kieliszków jeden po drugim i gryzł zapamiętale suche, zapleśniałe bułki, ciągnące się w zębach jak rzemień, przegryzając je śledziem i pilnie bacząc na drzwi, to na okno, a jeszcze pilniej łowiąc wszystkie szemrzące w karczmie głosy.  — Żenić, nie psiekurki, żenił się nie bede! — krzyknął naraz chłop, trzasnął butelką o szynkwas i splunął aż na plecy dziada, siedzącego przy kominie.  — A żenić się musisz, abo pieniądze oddać! — szepnął drugi.  — Loboga, tyla pinindzy! Jewka, kwaterkę śpritu, ja płacę!  — Pieniądz wielga rzec — baba większa...  — Nie, psiekurki, żenił się nie będę, wyprzedam się, zapożyczę, pieniądze oddom, a żenił się nie będę z tą zapowietrzoną.  — Napijno się do mnie, Antek, coć rzeknę...  — Już wy mnie nie ocyganicie. Pedziałem nie, to nie, a jak co — to uciekne choćby do Brezylii, ano, z tymi ludźmi, na kraj świata...  — Głupiś! napijno się do mnie, Antek, coć rzeknę...  Przepili do siebie po razy kilka i zaczęli całować się na przemian i zmilkli, bo dziecko zapłakało w drugim kącie, a pomiędzy cicho i trwożnie siedzącą gromadą ruch się jakiś zrobił.  Wysoki, suchy chłop wynurzył się z ciemności i wyszedł z karczmy.  Jasiek przysunął się do ognia, bo ziąb go przejmował do kości, śledzia nadział na patyk i zaczął go przypiekać na węglach.  — Odsuńcie-no się ździebko — szepnął do dziada, który bose nogi trzymał na torbach, a choć był całkiem ślepy, suszył przy ogniu przemoknięte onuce i wciąż pocichu rozmawiał z babą, zajętą przygotowywaniem jadła i dokładaniem gałązek pod denarek, na którym stał garnek.  Jaśkowi cieplej się zrobiło, a z jego kapoty szła para jakby z cebra z gorącą wodą.  — Niezgorzyśta zmiękli! — szepnął dziad, pociągając nosem.  — Przecie — szepnął i drgnął gwałtownie: drzwi skrzypnęły, ale to wszedł ten chudy chłop i zaczął coś półgłosem opowiadać gromadzie, kupiącej się do niego.  — Nie wiecie, kto to? — szepnął Józiek, trącając dziada w rękę?  — Tamte! a kto? Głupie, jadą do Brazylii — odrzekł, spluwając.  Jasiek już się nie odezwał, suszył się i raz po raz wodził oczami po karczmie, po ludziach, którzy, targani jakimś niepokojem, to mówili coraz głośniej, to milkli nagle i co chwila ktoś z nich wychodził z karczmy i powracał natychmiast.  Z alkierza szerzyły się coraz monotonniej głosy śpiewów, aż jakiś wychudzony pies wypełznął skądciś do ognia i zaczął warczeć na dziadów. Dostał kijem, aż zaskowyczał z bólu, położył się na środku izby i żałosnym, głodnym wzrokiem patrzył na parę unoszącą się nad garnkiem.  Jaśkowi było coraz cieplej, zjadł śledzia i resztę bułek, ale równocześnie poczuł, że jeść chce mu się teraz jeszcze srożej. Obmacał kieszenie drobiazgowo i nie znalazłszy ani grosza, skulił się tylko i bezmyślnie zapatrzył w garnek i w czerwone płomyki ognia.  — Chce się wam jeść, co? — zagadnęła baba po chwili.  — I... zdziebko mi ta w brzuchu kruczy...  — Kto to? — zapytał dziad pocichu kobiety.  — Nie bój się, nie da ci złotówki, abo i grosika... — mruknęła złośliwie...  — Gospodarz? — Taki, jak i ty, ze świata! — szepnęła, zdejmując garnek z denarka.  — Ino ludzie dobre są ze świata... zwierz, abo druga świnia ze chliwa... Hę?... — szturgnął Jaśka kijem.  — Prawda, prawda — odpowiedział chłopak bezmyślnie.  — Coś macie na wątpiach, tak miarkuję... — szepnął dziad po chwili.  — A bogać tam nie mam...  — Pan Jezus zawżdy mawiał: jakeś głodny — jedz; jakeś spragniony — napij się, a jakeś cierzpiący — nie gadaj!  Jasiek podniósł znękane, pełne łez oczy na dziada.  — Zjedzcie ździebko, dziadoska to potrawa, ale wam pundzie na zdrowie, zjedzcie... — prosiła baba, nalewając mu sporą porcyę na jakąś skorupę. Wyciągnęła z torby kawał razowego chleba i podsunęła nieznacznie, a potem, gdy się do jadła przysunął bliżej, kiedy ujrzała jego twarz strasznie wynędzniałą, szarą i jakby odartą z ciała, tknęła ją taka litość, że wydobyła kawał kiełbasy i położyła mu na chlebie.  Jasiek oprzeć się głodowi nie mógł, ani zaproszeniom, więc jadł łapczywie, rzucając od czasu do czasu jakąś kość psu, który się przyczołgał do niego i patrzył prosząco.  Dziad słuchał długo, a potem gdy i jemu baba wetknęła w garść garnek, podniósł łyżkę do góry i rzekł uroczyście:  — Jedzcie, człowieku. Pan Jezus powiedział: dasz biednemu grosz, to ci drugi odda dziesiątką... Jedzcie z Bogiem, człowieku...  Jedli w milczeniu.  A w przestanku dziad otarł rękawem usta i powiedział:  — Trzech rzeczy potrza, żeby jadło poszło na zdrowie: gorzałka, sól i chleb; — daj, babo, gorzałki!  Napili się wszyscy troje i jedli dalej.  Jasiek prawie zapomniał o niebezpieczeństwie, nie rzucał już trwożnych spojrzeń na karczmę, ani na okna i drzwi. Jadł tylko, nasycał się ciepłem, nasycał zwolna ten czterodniowy głód, jaki mu żarł wnętrzności, uspokajał się tą ciszą, jaka zapanowała w izbie.  Chłopi z przed szynkwasu poszli, a gromada w kącie, porozkładana na ławach i mokrej podłodze, z głowami na tobołkach, drzemała cicho. Z alkierza tylko dochodził coraz senniejszy szmer śpiewów.  A deszcz padał wciąż i przeciekał przez dach, bo w kilku miejscach kapało z pułapu i na glinianym toku, tworzyły się okrągłe, grzązkie i lśniące place błota. Czasem wiatr zatrząsł karczmą, huczał w kominie, rozrzucał ogień i wypychał dym na izbę.  — Naści i tobie, obieżyświecie — szepnęła dając resztki jadła psu, który kręcił się koło nich i żebrał oczami.  — Jak se człek w brzucho co włoży, to mu i w piekle niezgorzej — powiedział dziad, odstawiając próżny garnek.  — Bóg wam zapłać za pożywienie. — Ścisnął dziada za rękę, ale ten nie puścił mu jej zaraz, tylko obmacywał delikatnie.  — Bez pare roków niceście ręcami nie robili — mruknął.  Janek zerwał się trwożnie.  — Siadaj, nie bój się. Pan Jezus powiedział: wszystkie są sprawiedliwe, które się boją Boga i wspomagają biedne sieroty. Nie bój się, człowieku. Nie Judasz ci ja, ani Żyd, ino chrześcijan sprawiedliwy i biedna sierota...  Zamyślił się chwilę, a potem przyciszonym głosem mówił:  — Na trzy rzeczy bacz: byś kochał Pana Jezusa, nie był głodny i dawał biedniejszemu — a reszta, to samo nic, paskudny wymysł ludzki... Mądremu potrza o tem wiedzieć, aby się nie frasował po próżnicy... Wie się i to i tamto, i niejedno... Hę! co mówicie?...  Nastawił uszów i czekał, ale Jasiek nie odrzekł nic, milczał uparcie, bał się zdradzić, więc dziad wydobył tabakierkę łubianą, trzepnął w nią palcem, zażył, kichnął i podał chłopakowi, a nachyliwszy do ognia swoją ogromną oślepłą twarz, zaczął mówić, cichym monotonnym głosem:  — Nie jest sprawiedliwie na świecie, nie. Po faryzejsku ino wszędy, a na urwisa, kto kogo przódy przeprze, kto kogo prędzyk ocygani, kto kogo prędzyk zakłyzni. Nie tego Pan Jezus chciał na świecie, nie tego. Hale! przyjdziesz do jakiego dworu, i czapkę zdejmiesz i śpiwasz jaże gardziel pęka: i o Jezusie, i o Maryi, i o Wszystkich Świętych; czekasz — nic; dołożysz pare pacierzy do Przemienienia Pańskiego; czekasz — a to ino pieski ochotnie piszczą do twoich torbów i dziewki gżą się za płotami; dodajesz jeszcze litanię — wynoszą ci dwa grosze, abo spleśniałą kromkę chleba! Abyśta juchy, poślepły i same jeszcze dziadów prosiły o wspomożenie. A to po takiem modleniu, to me samego gorzałka kosztuje więcej, coby se gardziel przepłukać!... Splunął ze złości.  — A bo to drugim lepiej, co? — ciągnął znów po zażyciu tabaki. — Jantek Kulik, a no ten z Dębów... wzion dworskiego proscaka... myślisz, że użył? a juści... chudo jucha była kiej pies dworski... całą tłustość można było wytopić do kwarty gorzałki... To zato go wzieny i zasądziły na pół roku siedzieć... I za co? Za marnego proscaka! Jakby to swyniak nie był też boskiem stworzeniem... i jakby to jedni mieli mrzeć z głodu, kiej drugie mają wszyckiego po grdykę... A przecież pan Jezus powiedział: Co weźmie biedny, to jakbyś dał dla mnie samego. Amen! Napijesz się, co?  — Bóg zapłać, kiej me już rozebrało zdziebko.  — Głupiś! I pan Jezus pił na godach. Pić, to nie grzech: — grzech ino schlać się, kiej swynia, nie wypić Bożego daru do dna i siedzieć nie mówiący, kiej dobrzy ludzie gadają...  — Przepijcie do mnie! — szepnął z determinacyą.  Dziad przepił butelką aż mu długo bulgotało w gardle, a podając Jaśkowi, rzekł wesoło:  — Pij, sieroto! Na trzy rzeczy ino bacz: byś robił cały tydzień, pacierz mówił w niedzielę i dawał biednemu — a zbawienie duszne miał będziesz. Człowieku, mówię ci, nie możesz pić kusztyczkiem, to napij się kwartą...  A potem zamilkli wszyscy.  Baba spała z głową zwisłą przy ogniu przygasłym, dziad wytrzeszczał zaszłe bielmem oczy na czerwone węgielki i raz po raz kiwał się zawzięcie; głosy i szepty w kącie pomilkły, tylko wiatr coraz silniej uderzał w szyby i wstrząsał drzwiami, a z alkierza zrywały się głosy śpiewów przepojonych jakby żalem i rozpaczą...  Jasiek był już zupełnie zmorzony ciepłem i wódką, czuł się tak sennym, że wyciągnął nogi przy ogniu i miał nieprzepartą chęć położenia się... Bronił się jeszcze odruchami świadomości, odruchami strachu, ale już co chwila zapadał w stan zupełnego odrętwienia, że nie pamiętał o niczem. Tuman rozkoszny, pełen ciepła, blasków ognia, jakichś słów dobrych, spokoju i ciszy, omraczał go zupełnie i przejmował głębokiem uczuciem zadowolenia i bezpieczeństwa.  A czasem się budził nagle, nie wiadomo dlaczego, obrzucał wzrokiem karczmę i słuchał przez chwilę dziada, który drzemiąc, mruczał:  — Za wszystkie duszyczki w czyścu zostające — Zdrowaś Marya, łaskiś...  — Człowieku, mówię ci, że dobry dziad mieć powinien: kij z jeżem, głęboką torbę i długi pacierz... Rozbudził się i czując Jaśka oczy na sobie, mówił już przytomnie.  — Słuchasz, co mówi stary — to mówię ci, napij się do mnie... i słuchaj jeszcze. Człowieku, mówię ci: bądź mądrym, ino tego nikomu w oczy nie ciep. Obacz wszyćko, ale na wszyćko bądź ślepym... Żyjesz z głupim — bądź od niego głupszym... z kulawym — nie miej wcale kulasów; z chorym — umieraj za niego. Dadząć grosz... dziękuj, jakby za złotówkę... Wyszczują cię psami... ochfiaruj to panu Jezusowi... Zleją kijem... zmów pacierz...  Człowieku, mówię ci: rób coć radzę, a torby miał będziesz pełne, brzuch kiej kłodę, a cały świat poprowadzisz na postroneczku, kiej głupiego bydlaka... He! he! he! nie dzisiejszym człowiek, nie; wie się i to, i tamto, i drugie!... Kto ma pomiarkowanie, jak to świat jest, temu źle nie będzie. We dworze pomstuj na chłopów — pewny grosz i ochłap z obiadu; u księdza: na chłopów i na dwory — pewne dwa i rozgrzeszenie; w chałupach na wszystkich — a będziesz jadł jagły ze słoniną i pił wódkę z tłustością... Człowieku, mówię ci... Za duszę Juliny. Zdrowaś Marya!... zaczął bezwiednie sennym głosem, chwiejąc się na ławce...  — Łaskiś pełna... Wspomóżta biednego kalekę... — zaczęła trzepać baba, podnosząc przez sen głowę z komina.  — Cichoj, głupia! — krzyknął, budząc się nagle, bo drzwi wchodowe głośno zatrzeszczały i wsunął się niemi wysoki, rudy Żyd.  — W drogę, już czas! — zawołał głucho i natychmiast cała gromada drzemiących zerwała się na nogi; zaczęli się obładowywać tobołami i ubierać, kupić, to wysuwać na środek izby, to cofać bezładnie. Gwar przyciszony, trwożny, pełen akcentów, skarg, czy żalów zerwał się ze wszystkich piersi. Słowa krzyżowały się gorączkowo; nawoływania, szepty, przekleństwa, tupania, to znów początki pacierzy mówionych półgłosem, rumor, płacz dzieci — wszystko to przyciszone, jakby siłą powstrzymywane, napełniało ponurą, czarną izbę — dziwną grozą i strachem.  Jasiek przebudził się zupełnie i przyciśnięty plecami do boków stygnącego komina, przyglądał się ludziom ciekawie, o ile można było widzieć ich kontury w ciemnościach.  — Gdzie oni idą — zapytał dziada.  — Do Brazylii.  — Daleko? — Ho! Ho!... Na kraj świata, za dziesiąte morze.  — Laczego. Po co? — rzucił jeszcze ciszej.  — Raz, że są głupie, a drugie, że są biedne...  — A znają to drogę? — zapytał znów zdumiony ogromnie.  Ale dziad już nie odpowiedział, szturchnął babę kijem, wysunął się ku środkowi izby, ukląkł i zaczął płaczliwym, śpiewnym głosem:  — Za morza idzieta, za góry, za lasy... na kraj świata, to niech wam Pan Jezus błogosławi, sieroty! Niech was ta Częstochowska Panienka trzyma, niech waju wszyscy święci wspomagają, za ten grosz, co go dacie biednemu kalece... Do Przemienienia Pańskiego Zdrowaś Marya...  — ...Łaskiś pełna, Pan z Tobą... — trzepała baba, klękając obok.  — ...Błogosławionaś Ty między niewiastami — odpowiedziała gromada, wysuwając się na środek.  Wszyscy poklękli, zerwały się ciche płacze, głowy się pochyliły, a serca z największą wiarą i pokorą oddawały się modlitwie. Gorący wiew ufności rozpalił przygasłe oczy i wynędzniałe szare twarze ludzi, prostował przygięte ramiona i tak wzmacniał, że wstawali od pacierza silni, niezmożeni...  — Herszlik! Herszlik! — wołali na żyda, który znikł w alkierzu.  Było im pilno iść w ten świat nieznany, tak straszny przez to, a tak pociągający.  Było im pilno brać się za bary z nową dolą, a uciekać od starej.  Herszlik wyszedł, uzbrojony w ślepą latarkę, porachował ludzi, kazał się im ustawić w pary, otworzył drzwi i ruszyli — jak widmowy zastęp nędzy, jak sznur cieniów, okrytych w łachmany, przygarbionych ciężarem tego jutra, do którego szli z mocą nadziei...  Przepadli zaraz w ciemnościach i deszczu.  Tylko w mrokach nocy i rozkołysanych drzew błysnęło na chwilę światło przewodnika, a z szumem lasów, z poświstem wichrów, z ciemności tej nocy strasznej, dobiegł jękliwy, przełzawiony trwogą śpiew: «Kto się w opiekę odda Panu swemu...»  I rwał się w wichurze, jak przesmutny jęk umierających...  — Chudziaki! Sieroty! — szepnął Jasiek, patrząc za niemi, i jakiś dziki żal ściskał mu duszę obolałą.  Powrócił jednak do karczmy już ciemnej i oniemiałej, bo dziewka zgasiła światło i poszła spać, w alkierzu pomilkły śpiewy, tylko dziad nie spał, obliczał z babą jałmużnę.  — Chuda fara! Dwa złote i dwadzieścia pięć groszy! całej parady... Hm!... niech im ta tego Pan Jezus nie pamięta, a wspomaga...  Gadał jeszcze, ale Jasiek już nie słyszał. Przytulił się do wygasłego komina, okrył się jak mógł w przeschniętą nieco kapotę i zapadł w kamienny sen...  Dobrze po północy obudziło go mocne szarpnięcie i światło skierowane prosto w oczy.  — Hej! brat! Wstawaj! Kto ty taki?... Pasport u ciebie jest?...  Oprzytomniał natychmiast; dwóch strażników stało przed nim...  — Pasport u ciebie jest? — zapytał po raz drugi strażnik, potrząsając nim jak snopem.  Ale za odpowiedź Jasiek zerwał się na równe nogi i trzasnął go pięścią między oczy, aż strażnik puścił latarnię i zwalił się w tył, a Jasiek runął w drzwi i wybiegł... Pognał za nim drugi strażnik i nie mogąc już chwycić, strzelił.  Jasiek zachwiał się nieco... krzyknął i upadł w błoto, ale zerwał się natychmiast i zginął w mrokach lasu.