Sprawa nerwowej żałobniczki - Erle Stanley Gardner - ebook

Sprawa nerwowej żałobniczki ebook

Erle Stanley Gardner

4,5

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

W fotelu siedział w groteskowej pozie martwy Arthur B. Cushing. Czerwona strużka, która wyciekła z czarnego okrągłego otworu, utworzyła złowrogą plamę na jego jedwabnej koszuli. Krople czerwieni poplamiły podłogę. Na podłodze leżał okrągły, lśniący przedmiot odbijający światło. Otwarta puderniczka z rozbitym lusterkiem, z której wysypał się puder tuż u stóp martwego mężczyzny. Belle Adrian rozpoznała puderniczkę, nie patrząc nawet na napis wygrawerowany na złotym wieczku. To był prezent urodzinowy dla Carlotty od Arthura Cushinga.

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Biblioteka Publiczna w Piasecznie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Sprawa nerwowej żałobniczki

 

Erle StanleyGardnerSprawa nerwowej żałobniczki

przełożył

Bartłomiej Madejski

Wstęp

Nie tak dawno temu człowiek jadący nocą drogą w stanie Massachusetts zobaczył, albo przynajmniej tak mu się zdawało, jak samochód jadący przed nim skręca nagle z drogi i znika.

Był to jeden z tych ulotnych momentów, w których wydaje się nam, że mamy przywidzenie, ale na kierowcy zrobiło to tak duże wrażenie, że gdy dojechał do owego miejsca, zatrzymał się i ujrzał stok porośnięty trawą, schodzący stromo do głębokiej rzeki.

Podszedł do brzegu rzeki i zobaczył w głębinach czerwony odblask tylnych świateł samochodu.

Wezwał policję, a kiedy wyciągnięto samochód na powierzchnię, stwierdzono, że wewnątrz znajduje się ciało kierowcy.

Sekcję przeprowadził dr Richard Ford, szef Wydziału Medycyny Sądowej Uniwersytetu Harvarda i biegły sądowy dla okręgu bostońskiego. Przyczyną śmierci było utonięcie i nie znaleziono żadnych innych dodatkowych przyczyn. Nic nie wskazywało na chorobę serca czy jakikolwiek inny ostry stan, który mógłby doprowadzić do tego, że kierowca zjechał z drogi. Jednakże istniały poszlaki sugerujące, że mężczyzna ten mógł rozważać popełnienie samobójstwa w okolicznościach wskazujących na wypadek, tak aby jego spadkobiercy mogli odebrać podwójne odszkodowanie.

Dr Ford zdecydowanie odrzucił teorię samobójstwa, mimo istnienia dodatkowych poszlak przemawiających za samobójstwem i braku jakichkolwiek wskazówek sugerujących śmierć z innego powodu. Nie stwierdzono wady w układzie kierowniczym samochodu, co mogłoby wyjaśnić, dlaczego kierowca wykonał nagły skręt ku wieczności.

Zwolennicy teorii samobójstwa poddali dr. Forda surowej krytyce, ponieważ odmówił uznania go za przyczynę śmierci. Jednakże jako prawdziwy naukowiec dr Ford pozostaje absolutnie obojętny na pochwały czy też krytykę ze strony opinii publicznej. Zależy mu tylko na postępowaniu zgodnym z własnym sumieniem i nie interesuje go, co powiedzą lub pomyślą ludzie.

Tak więc dr Ford pozostał przy swoim zdaniu.

Około sześciu miesięcy później inny kierowca, jadący nocą tym samym odcinkiem drogi, zobaczył, jak dokładnie w tym samym miejscu samochód przed nim skręca gwałtownie w prawo, wpada do rzeki i znika.

Ponownie wezwano policję i ponownie wyciągnięto samochód w idealnym stanie technicznym, z ciałem kierowcy w środku, u którego, poza utonięciem, nie stwierdzono żadnej innej przyczyny śmierci.

Rozpoczęło się szczegółowe dochodzenie, które ujawniło niezwykły zbieg okoliczności. Kiedy samochód jadący w kierunku prostopadłym do drogi korzystał ze skrótu przez teren rozlewni, wówczas nadjeżdżający kierowca, widząc blask świateł, instynktownie skręcał w prawo w przekonaniu, że jedzie po niewłaściwej stronie drogi. Śliski stok porośnięty trawą, stromo opadający ku rzece, dopełniał tragedii.

W rezultacie dochodzenia przeprowadzonego osobiście przez dr. Forda ustawiono w owym miejscu barierkę, co zapobiegło następnym wypadkom.

Wydaje mi się, że ten przypadek jest typowym przykładem pracy, jaką wykonuje dr Richard Ford.

Jeżeli można powiedzieć, że istnieje amerykańska arystokracja intelektualna, to dr Ford na pewno jest członkiem tej elity.

Jego ojciec jest najbardziej oczytanym człowiekiem, jakiego poznałem. Nie ma w nim nic z nieżyciowego intelektualisty. Jest to praktyczny, konkretny i ujmujący człowiek o tak wielkiej wyspecjalizowanej wiedzy, że trudno zrozumieć, jak ludzki umysł może ją pomieścić. Jego matka to dama z Nowej Anglii, a tym, którzy znają Nową Anglię, wystarczy to za pełny opis.

Dr Richard Ford jest naukowcem, myślicielem i jednym z najlepszych biegłych patologów w kraju. Jego współpracownicy, których prosiłem o komentarz na temat jego osoby, podkreślali lojalność - lojalność w stosunku do przyjaciół, zawodu i nauki.

Miałem zaszczyt poznać go w czasie jednego z seminariów na temat dochodzenia w sprawach o zabójstwo, prowadzonych na Wydziale Medycyny Sądowej pod auspicjami kapitan Frances G. Lee, wspaniałej kobiety, której wkład w medycynę sądową i wykrywanie przestępstw zaczyna przynosić rezultaty i który pozostawi w nich trwały ślad.

Sekcja zwłok wykonywana przez dr. Forda to absolutna rewelacja. Jego ręce, tak sprawne, że wydają się być raczej częścią mózgu niż ciała, poruszają się ze zwinnością, która stanowi kwintesencję biegłości w tym zawodzie. Wie, czego szukać, gdzie tego szukać i jak ocenić to, co znajdzie. Jest poza wszelką wątpliwością najbardziej błyskotliwym umysłem współczesnej medycyny sądowej.

Osobiście uważam, że jednym z jego najważniejszych osiągnięć jest tworzony przez niego zbiór kolorowych filmów. Używa tych kolorowych slajdów, gdy jako biegły opiniuje w różnych częściach kraju.

Kiedy prokurator chce wiedzieć, jaki wpływ na stan rany ma rozprężanie się gazów, dr Ford demonstruje ogromny zestaw kolorowych slajdów, pokazujących dokładnie ten typ rany, o który chodzi. Jeżeli ktoś chce poznać zewnętrzne i wewnętrzne oznaki zadania rany w różnych częściach ciała małym, ostrym przedmiotem, takim jak szpikulec do lodu, dr Ford zademonstruje kolorowe slajdy ilustrujące każdy etap zadawania rany.

To są zwykłe przeźrocza, które doceni nawet laik. Ale jeżeli prokurator zechce się dowiedzieć, jak zmienia się struktura komórek nerki pod wpływem obecności chlorku rtęci lub czy można udowodnić, że cyjanek potasu podany został w formie kapsułki, dr Ford zademonstruje odpowiednie zdjęcia.

Z reguły nie dopuszcza się, by podręczniki medycyny sądowej stanowiły materiał dowodowy, ale sąd zazwyczaj akceptuje slajdy ukazujące typowe sytuacje, stąd trudno przecenić wagę zbioru, który tworzy dr Ford.

W Sprawie nerwowej żałobniczki zajmuję się materiałem poszlakowym, który nie cieszy się dobrą opinią, ale który mimo to stanowi jedną z najbardziej precyzyjnych metod dowodzenia znanych ludzkiemu umysłowi.

Materiał poszlakowy jest niezawodny, jeżeli jest kompletny. Złą opinię wyrobiła mu jego interpretacja.

Błędna interpretacja częściowo wynika z niestarannego rozumowania osób prowadzących dochodzenie, jak również z powodu nieprawidłowego katalogowania i przechowywania wszystkich istotnych elementów materiału poszlakowego.

Wciąż zbyt często detektyw obecny na miejscu przestępstwa wyciąga pochopne wnioski i koncentruje się na poszukiwaniu tylko takiego materiału, który je potwierdzi, skazując na niebyt jego naprawdę istotne fragmenty.

Sprawiedliwość opiera się na dowodach, a dowody opierają się na faktach. Praca, którą wykonuje dr Richard Ford, jest tak bardzo ważna, że napisałem ten wstęp jako wyraz mojego podziwu jako obywatel, a książkę tę dedykuję mu jako przyjaciel.

Dr. Richardowi Fordowi,

kierownikowi Wydziału Medycyny Sądowej Uniwersytetu Harvarda, głównemu biegłemu sądowemu hrabstwa Suffolk, Massachusetts

Erle Stanley Gardner

OSOBY

BELLE ADRIAN - pełna poświęcenia i macierzyńskiej troski, musiała chronić swoje dziecko

ARTHUR B. CUSHING - miał wiele twarzy

SAM BURRIS - ma lekki sen, waga lekka, chciał złowić grubą rybę

BETSY BURRIS - żona, ma ciężki sen, waga ciężka

CARLOTTA ADRIAN - śliczna dwudziestojednoletnia córka, podobają się jej mężczyźni, którzy próbują ją poderwać

PERRY MASON - niestrudzony adwokat-detektyw, który nie może spać; nic się przed nim nie ukryje

BERT ELMORE - uprzejmy i korpulentny szeryf, gorliwie wypełnia swe obowiązki

PAUL DRAKE - Watson w młodszym i inteligentniejszym wydaniu, ale równie dobry jako pomocnik

DELLA STREET - niezawodna i uczciwa, miała swoje miejsce

HARVEY DELANO - młody i nieudolny adwokat i przyjaciel Carlotty, który lubił przebierać się za kowboja (z sobie tylko znanych powodów)

MARION KEATS - dobrze zbudowana brunetka, ktoś więcej niż oddana przyjaciółka Arthura Cushinga

DARWIN HALE - drażliwy prokurator okręgowy i doskonałe przeciwieństwo Perry’ego Masona

DR ALEXANDER L. JEFFREY - lekarz Arthura Cushinga

SĘDZIA NORWOOD - jego głównym i jedynym zmartwieniem była powaga sądu

HAZEL PERRIS - żona miejscowego rzeźnika, samozwańcza i namiętna badaczka ludzkiej natury

NORA FLEMING - małomówna służąca Arthura Cushinga, piękny fragment dekoracji jego domu

GEORGE HENRY LANSING - konserwatywny i poważany adwokat Marion Keats, rozczarowany i przygnębiony zachowaniem swojej klientki

Rozdział 1

Belle Adrian obudziła się z niejasnym uczuciem, że stało się coś złego.

Blask księżyca w pełni wlewał się przez okno sypialni, rzucając wydłużony prostokąt światła na dywanik i nogi łóżka. Z rozkładu cieni pani Adrian domyśliła się, że jest już dawno po północy.

Obróciła się, próbując się uspokoić i zasnąć ponownie, ale jej myśli same powracały do Carlotty.

Na próżno świadomość usiłowała zwalczyć złe przeczucia, które ją ogarnęły. Carlotta ma dwadzieścia jeden lat, na tyle dużo, żeby z wielką niechęcią traktować wszelkie przejawy matczynej opiekuńczości, i albo jest teraz w domu w swoim łóżku, albo tylko o milę stąd, w domu Arthura B. Cushinga.

Pani Adrian przemogła pokusę, by zajrzeć do pokoju Carlotty. Gdyby się obudziła, duma młodej osoby zostałaby urażona faktem, że traktuje się ją jak dziecko. Belle Adrian już od trzech lat walczyła sama ze sobą, ale nie udało się jej wyzbyć macierzyńskiej troskliwości.

W wieku siedemnastu lat Carlotta była posłusznym dzieckiem, mając dziewiętnaście lat wykazywała się dobroduszną tolerancją, ale w wieku dwudziestu lat straciła całą wyrozumiałość.

Teraz, mając dwadzieścia jeden lat, domagała się ostatecznego uznania, że jest naprawdę niezależna i dorosła. Matka mogła być jej przyjaciółką i towarzyszką, ale już nie mądrzejszą opiekunką.

Mimo dobrych chęci Belle Adrian nie potrafiła pogodzić się z tą zmianą. Panowała nad zewnętrznymi objawami swych uczuć, ale prawdziwe emocje pozostały te same. Nawet w wieku dwudziestu jeden lat Carlotta była jej dzieckiem, którym należało się opiekować.

Belle Adrian zaczęła zastanawiać się, która to może być godzina i czy Carlotta..., kiedy wpadła na pewien pomysł. Przecież może znaleźć odpowiedź na pytanie, po prostu zaglądając do garażu.

Wysunęła się z łóżka, nałożyła szlafrok i miękkie kapcie i na palcach wyszła tylnymi drzwiami na podjazd.

Brama pustego garażu była otwarta, a środek wyglądał jak wnętrze ciemnej jaskini.

Pani Adrian w świetle księżyca spojrzała na zegarek. Kiedy zobaczyła, jak jest już późno, poczuła przypływ lęku, a czarne cienie w pustym garażu nabrały złowróżbnych kształtów.

Powoli obeszła tył domu w kierunku północnej ściany. Z tego punktu obserwacyjnego miała dogodny widok na zatoczkę jeziora i dom, w którym Arthur Cushing, zamożny kawaler, spędzał ostatni tydzień urlopu. Nie mógł wyjść z domu, bo złamał nogę w kostce jakieś dziesięć dni wcześniej, kiedy z Carlottą szusowali na złamanie karku urwistym stokiem Góry Niedźwiedziej. Z tego powodu Carlotta poczuwała się do pewnej odpowiedzialności i ostatnio stała się częstym gościem w domu Cushingów.

Zrozumiałe więc było, że teraz, kiedy miał powrócić do miasta, zaprosił Carlottę na kolację i pokaz nakręconych przez siebie kolorowych filmów na taśmie szesnastomilimetrowej, które właśnie tego dnia zostały przysłane po wywołaniu.

Pani Adrian powtórzyła sobie, że według dzisiejszych zwyczajów nie jest aż tak późno. Próbowała uśmiechem zbyć nastrój, w którym się obudziła, ale nie udało jej się uciec od złych przeczuć.

Oświetlone okna domu Cushingów odbijały się w błyszczącej wodzie zimnego jeziora, lśniącej lodowato w blasku księżyca. Ich widok napełniał ciepłem i spokojem. Na pewno wszystko jest w porządku i już za chwilę światła samochodu Carlotty przetną ciemności.

Pani Adrian poczuła dreszcze spowodowane zimnem i niepokojem. Powinna wrócić do łóżka i spać. W końcu Carlotta nie jest już dzieckiem. Belle Adrian postanowiła narzucić sobie trochę więcej dyscypliny i...

Gdzieś po drugiej stronie jeziora rozległ się kobiecy krzyk. Mimo że dobiegał z daleka, słychać było w nim prawdziwe przerażenie. Był to długi krzyk przerażenia.

Pani Adrian czekała tylko chwilę, czy się powtórzy. Potem pobiegła do pokoju, zarzuciła na siebie tweedową spódnicę i żakiet, wskoczyła w pierwsze lepsze buty, nie zawracając sobie głowy pończochami, i wybiegła z domu.

Pomiędzy jej domem i domem Cushingów rozciągła się odnoga jeziora. Posuwając się ścieżką wzdłuż brzegu zamiast drogą, Belle Adrian mogła sobie skrócić drogę.

Coraz więcej domów budowano wzdłuż brzegu jeziora. Ta niegdyś rolnicza okolica stawała się modnym zimowym kurortem. Później, kiedy jezioro zamarznie, ludzie będą jeździć na łyżwach i pić kawę wokół ognisk, ale teraz, na początku zimy, musiało im wystarczyć jeżdżenie na nartach.

Na wysokości prawie mili nad poziomem morza trudno było pani Adrian utrzymać szybkie tempo, ale parła do przodu z postanowieniem zbadania źródła krzyku, bez względu na to, co Carlotta mogłaby sobie pomyśleć. Wydawał się dochodzić z domu Cushingów, z przeciwnej strony odnogi jeziora, zgłuszony przez odległość, ale przerażająco wyraźny w ciszy zimnej, bezwietrznej nocy.

Mróz otoczył księżyc białą poświatą. Belle Adrian biegła wąską ścieżką, a jej gołe łydki ocierały się o oszronione gałęzie. Ciężko dysząc, podeszła do domu Cushingów.

Bankier Dexter C. Cushing zbudował dom tak, aby można było używać go przez cały rok, ale to jego syn Arthur pojawiał się w nim o wiele częściej niż ojciec. Budynek wzniesiono malowniczo na cyplu wcinającym się w jezioro. Przystań używanej w lecie szybkiej łodzi motorowej rzucała czarny cień. Nad brzegiem było miejsce do grillowania, a z północnej strony, przed garażem, znajdował się duży parking.

Belle Adrian zobaczyła, że frontowe okna przysłonięte są ciężkimi zasłonami. Tylko boczne okna pozostawały niezasłonięte i rzucały na zamarzniętą ziemię złote prostokąty światła. W ich środku czerniły się okrągłe cienie wieńców bożonarodzeniowych.

Pani Adrian wbiegła po schodach na werandę i nacisnęła dzwonek. Nagle opadły ją wątpliwości. Co ma powiedzieć, kiedy otworzą drzwi? Czy ma wspomnieć o krzyku? Jakim krzyku? Skąd pewność, że pochodził z tego domu?

Wiedziała, co się stanie. Wyobraziła sobie rozbawioną minę Cushinga, kiedy słucha jej opowieści, twarz Carlotty nad jego ramieniem z pałającymi oburzeniem oczami. Arthur Cushing pewnie nie zwróci uwagi na jej strój, ale Carlotta na pewno tak.

Dom zanurzony w ciepłym świetle był jak symbol bezpieczeństwa, był miejscem, gdzie nowoczesny mężczyzna i nowoczesna kobieta stawali się przyjaciółmi przed płonącym kominkiem. Najście przez niechlujnie ubraną, przerażoną matkę byłoby zbyt staroświeckie, zbyt głupie.

Belle Adrian wycofała się pośpiesznie. Zbiegła z werandy, okrążyła dom i pobiegła na tył, kryjąc się w cieniu, z nadzieją, że Arthur Cushing weźmie dzwonek za głupi żart włóczęgi albo własne złudzenie.

Przez kilka długich sekund pani Adrian siedziała skulona z tyłu domu, czekając na kroki zbliżające się do drzwi.

Nic takiego nie nastąpiło.

Próbując ocenić sytuację, ostrożnie obeszła dom w poszukiwaniu samochodu Carlotty, ale go nie znalazła.

Natomiast zobaczyła coś, co na powrót ożywiło jej lęk i wzmogło strach. W złotym świetle wylewającym się z okna po północnej stronie domu widać było szron na trawie błyszczącej zimnym odblaskiem. Ale oprócz szronu skrzyło się coś jeszcze. Były to kawałki szkła, które odbijały światło padające z wnętrza, a na trawie widniały czarne ślady pozostawione przez opony samochodu, który musiał odjechać zaledwie przed chwilą. Ślady zaczynały się przy czarnym prostokącie, który powstał w miejscu, gdzie parkował samochód, uniemożliwiając osadzenie się szronu.

Pani Adrian podeszła ostrożnie.

Na ziemi leżały ostre, srebrzyste kawałki szkła, fragmenty grubego lustra rozbitego o skrzydło okienne.

Szyba w oknie też była stłuczona i jej kawałki leżały zmieszane ze srebrnymi okruchami lustra.

Z miejsca, w którym stała, pani Adrian nie mogła zajrzeć do wnętrza, ale rozbita szyba i drobne kawałki lustra nie pozostawiały wątpliwości. Przejęta nagłym strachem zawołała: - Czy coś się stało? - ale odpowiedziało jej tylko mroźne echo.

Znowu pobiegła ku drzwiom frontowym, gorączkowo nacisnęła parę razy dzwonek, poruszyła klamką, szarpiąc drzwiami, i zaczęła walić w nie pięściami w poczuciu bezsilności.

Drzwi zamknięte od środka nie ustąpiły.

Belle Adrian wróciła do drzwi z tyłu domu i chwyciła za klamkę, nie próbując nawet zastukać. Gdy bezgłośnie się otworzyły, nie wahała się ani sekundy.

- Carlotta! - zawołała. - Carlotta... Arthur... Panie Cushing!

Nie doczekawszy się odpowiedzi, przeszła przez kuchnię, otwierając drzwi w panicznym pośpiechu. Kiedy stanęła na progu pokoju służącego jako gabinet i sypialnia, poczuła, jak ogarniają przerażenie.

W pokoju znajdowały się narty, proporczyki i nagrody, na kołkach wisiały strzelby, szpady i pistolety oraz podpisane fotografie w ramkach. Było tam łóżko, a na środku stał inwalidzki fotel na kółkach.

Podłoga wokół fotela pokryta była odłamkami szkła. Oprawiony w szkło obraz leżał połamany w rogu koło okna.

W fotelu siedział w groteskowej pozie martwy Arthur B. Cushing. Czerwona strużka, która wyciekła z czarnego okrągłego otworu, utworzyła złowrogą plamę na jego jedwabnej koszuli. Krople czerwieni poplamiły podłogę.

Na podłodze leżał okrągły lśniący przedmiot odbijający światło. Otwarta puderniczka z rozbitym lusterkiem, z której wysypał się puder tuż u stóp martwego mężczyzny.

Belle Adrian rozpoznała puderniczkę, nie patrząc nawet na napis wygrawerowany na złotym wieczku. To był prezent urodzinowy dla Carlotty od Arthura Cushinga.

Przez chwilę długą jak wieczność stała, patrząc na nieruchome ciało na wózku, na rozbitą szybę, na stłuczone lusterko.

Po czym wzięła się do pracy.

Spokojnie i odmierzonymi ruchami, jakby sprzątała kuchnię po obiedzie, zaczęła usuwać wszystko, co mogłoby łączyć Carlottę ze śmiercią Arthura Cushinga.

Rozdział 2

Sam Burris metodycznie zabrał się do trudnego zadania budzenia żony.

- Słyszałaś? – spytał natarczywie.

Odpowiedziała mu cichym chrapnięciem.

Złapał ją za ramiona i potrząsnął.

Żona, która zawsze była śpiochem, wymamrotała coś niezrozumiale. Potrząsnął nią jeszcze raz, a ona zamrugała oczami.

- Co się stało? - spytała zaspanym głosem.

- Słyszałaś ten hałas? - spytał.

- Nie - odpowiedziała i zaraz zamknęła oczy.

Potrząsnął nią.

- Coś się stało. Słyszałem brzęk rozbitej szyby i strzał.

Pani Burris, zawsze chętnie słuchająca wszelkich plotek dotyczących urlopowiczów mieszkających nad jeziorem, natychmiast zabrała się do wstawania.

- Z której strony?

- Jakby z domu Cushingów, zresztą tylko tam się świeci. Wyjrzałem przez okno, ale nikogo nie ma.

Pani Burris była już całkiem rozbudzona.

- Podaj mi szlafrok.

Sam, szczupły, żylasty i żywotny mężczyzna, podał żonie gruby szlafrok leżący w nogach łóżka, po czym szybko wsunął się pod kołdrę. Pani Burris założyła szlafrok i wstała ze skrzypiącego łóżka. W tym momencie usłyszeli przeraźliwy krzyk kobiety dochodzący z domu Cushingów.

- Cushingowie! - parsknął Burris. - Żałuję, że kiedykolwiek miałem z nimi coś do czynienia.

To stary Cushing namówił go do sprzedaży dwustu akrów ziemi nad jeziorem.

- Zapłacił, ile chciałeś - odparła zgryźliwie. - Trzeba było zażądać więcej. Co tam się dzieje?

- Pewnie to samo, co zawsze - odpowiedział. - Skąd miałem wiedzieć, że chce zbudować ten szpanerski dom? Wziąłem cztery razy więcej, niż była warta.

- I dałeś się nabrać - powiedziała. - Zrobiłeś z siebie pośmiewisko. Ale skoro już są naszymi sąsiadami, lepiej żyć w zgodzie.

- Nie mamy już sąsiadów - mruknął Burris - tylko właścicieli sąsiadującej parceli.

- To twoja wina... Sam, świeci się w tym domu po drugiej stronie jeziora, gdzie mieszka ta kobieta z córką.

- Pani Adrian? - spytał Burris, przestając narzekać, a w jego głosie pojawiła się nuta zainteresowania. - Luneta jest tam, nad oknem. Popatrz.

Żona wzięła lunetę z półki nad oknem.

- Ciekawe, czy też usłyszały ten krzyk?

- Może - burknął Burns. - Zimno jest. Wracaj do łóżka.

Kobieta przyłożyła lunetę do oka, ignorując polecenie męża. Kiedy już wyczuła skandal, żadna siła na ziemi nie była w stanie oderwać jej od okna i od lunety.

- Wielkie rzeczy dzieją się teraz nad jeziorem - parsknęła. - Ten młody Cushing ma u siebie kobietę co drugą noc. Dużo zmieniło się od czasu, kiedy zalecałeś się do mnie, wożąc mnie po jeziorze zieloną łódką swojego ojca.

- Oni już nie nazywają tego zalotami, a ta cholerna łódka przeciekała - prychnął. - Zawsze woziłem ze sobą puszkę po konserwach, a kiedy już nabrałem ochoty na zaloty, woda wlewała się do środka... Na miłość boską, Betsy, wracaj do łóżka.

Żona zignorowała jego prośbę. Rozsiadła się przy oknie z lunetą przy oku i odezwała po piętnastu minutach:

- Coś jakby rozbita szyba w tamtym domu i chyba kogoś zobaczyłam. A co ty właściwie słyszałeś?

Sam Burris ziewnął, rozespany.

- Właściwie nic. Obudził mnie dźwięk rozbijanego szkła i usłyszałem strzał lub może hałas z rury wydechowej, a potem jakby ktoś nie mógł zapalić silnika.

Pani Burris, gadatliwej z natury, zebrało się na rozmowę.

- Pamiętasz, jak pojechaliśmy na ryby tą starą łódką i przyszła burza? Schowaliśmy się w stodole starego Mosby’ego, a ty zapomniałeś obrócić łódkę do góry dnem.

- Nie zapomniałem - zaoponował Burris rozespanym głosem. - Była za ciężka. Zresztą nie przyszło mi do głowy, że może tak lać.

- Strasznie lało - powiedziała. - Pamiętasz?

Sam odpowiedział cichym chrapaniem.

- Sam! - zawołała. - Sam! Obudź się i popatrz!

Sam Burris przestał chrapać.

- Co się stało?

- Zobacz sam.

Słysząc stanowczość w jej głosie, posłusznie wygrzebał się z łóżka i podszedł do okna.

- Patrz! - rozkazała.

Stali razem, wpatrując się w rozświetlone okno w domu Cushingów, odległe o trzysta jardów.

- Ktoś tam chodzi - powiedział Sam. - No i co?

Pani Burris znowu podniosła lunetę.

- Belle Adrian, matka Carlotty - powiedziała. - Wydawałoby się, że kobieta w jej wieku nie powinna imprezować o tej porze w domu nieżonatego mężczyzny. Wyobrażasz sobie? Arthur Cushing spotyka się z Carlottą, a teraz jej matka...

Sam Burris sięgnął po lunetę.

- Jesteś pewna? - spytał.

Pani Burris odepchnęła jego rękę.

- Oczywiście, że jestem pewna. Myślisz, że nie poznałabym jej? Widzę ją tak wyraźnie jak ciebie... Szyba w oknie rozbita... Nikogo więcej tam nie ma... Chodzi po pokoju i...

Sam Burris bezceremonialnie wyrwał jej lunetę.

- Sam - krzyknęła zaskoczona - co ty sobie wyobrażasz, nie wyrywaj...

Jej mąż odezwał się rozkazującym tonem:

- Cicho bądź. To może być ważne! Muszę zobaczyć.

- No, coś takiego! Żeby tak mi wyrywać rzeczy z ręki. Jak tak można?

Burris nie zareagował, relacjonując tylko to, co widzi:

-Miałaś rację. Myślałem, że to niemożliwe, ale niech mnie... Nie pomyliłaś się.

To ją udobruchało.

- Oczywiście, że miałam rację. Jeszcze widzę na oczy. Co tam się dzieje?

- Ta pani Adrian, matka, chodzi i coś podnosi... Jak oni rozbili tę szybę?... Nie widzę Arthura Cushinga. Nie ma go tam i... Słuchaj, chyba pójdę i sprawdzę, czy wszystko w porządku... Która godzina?

- Skąd mam wiedzieć? Zegar jest w kuchni. Sam idź i zobacz.

- A ty nie możesz? Jestem zajęty.

- Idź, a ja popatrzę.

Sam Burris oddał jej lunetę.

- Coś chyba trzeba zrobić. Może był jakiś wypadek?

Zaczął się ubierać.

- Może któraś z tych dziewczyn dała mu to, na co zasłużył? - zasugerowała.

- Najwyższy czas.

- Nie mów tak. Idziesz tam?

- Chyba powinienem.

- Cushing będzie zły.

- No i co z tego? Rozbita szyba i ten krzyk...

- To krzyczała Belle Adrian.

- Skąd wiesz?

- No a kto?... Sam, ona jakoś tak chodzi, jakby się skradała.

- Skąd! To jej córka krzyczała, a ona teraz próbuje zacierać ślady.

Chwycił latarkę, przeszedł przez pokój do kuchni, wrócił i powiedział:

- Jest wpół do trzeciej. Idę.

- Idź.

- I nie mów nikomu, że widziałaś tam panią Adrian.

- A niby dlaczego?

- Bo to miłe kobiety. Jej córka była tam wcześniej i jeżeli są jakieś problemy... I tak za dużo gadasz.

- No wiecie co? Będziesz mi rozkazywał? Jeżeli ta kobieta baluje z facetem o dziesięć lat młodszym, odbija go własnej córce, to mam chyba prawo powiedzieć, co o tym myślę, szczególnie że widziałam to na własne oczy.

- Siedź cicho - powiedział. - Plotki i tak za szybko się tu rozchodzą.

- Wiesz co? Wypraszam sobie.

- To są miłe kobiety - powtórzył z uporem.

- Ale powiedziałeś, że słyszałeś strzał.

- Słyszałem hałas z rury wydechowej. Gdyby naprawdę ktoś strzelał, to myślisz, że pani Adrian chodziłaby tam tak spokojnie?

- Wcale nie tak spokojnie, a jeżeli jej córka była u Arthura Cushinga, to znając go...

- Zostaw je w spokoju. Znając Arthura Cushinga, wiemy, na co zasłużył.

- Sam, idź i zobacz, co tam się stało. Może go złapała, jak się dobierał do córki, i zrobiła mu coś złego?

Ociągając się, Sam Burris podszedł do szafy i zaczął nakładać gruby płaszcz, czapkę i nauszniki.

- Już możesz przestać się guzdrać - kwaśno odezwała się pani Burris. - Poszła sobie.

Rozdział 3

Z sercem bijącym mocno z powodu wydarzeń ostatniej godziny pani Adrian dotarła do miejsca, gdzie ścieżka łączyła się z drogą, i skręciła w kierunku domu.

Garaż wciąż był pusty.

Zastanowiło ją to, ponieważ była przekonana, że Carlotta wyjechała z domu Cushingów tuż po tym, jak krzyk przerażenia przeciął zimną ciszę nocy. Carlotta zawsze po powrocie wstawiała samochód do garażu i zamykała bramę, zanim poszła do łóżka.

Pustka ziejąca teraz ze środka mogła oznaczać tylko jedno - Carlotta uciekła, a była to najgłupsza, najbardziej szalona rzecz, jaką mogła zrobić.

Ucieczka oznaczała przyznanie się do winy. Ucieczka oznaczała, że podejrzenia skoncentrują się na Carlotcie. Policja dowie się, że Arthur Cushing zaprosił ją do siebie na kolację, więc spróbuje się z nią skontaktować, a kiedy stwierdzą, że zniknęła, natychmiast uznają ją za Podejrzaną Numer Jeden. A wtedy żaden, nawet najsprytniejszy adwokat nie będzie w stanie przedstawić ławie przysięgłych przekonującej wersji wydarzeń.

Pani Adrian zatrzymała się na chwilę, żeby ocenić sytuację. Ucieczkę Carlotty trzeba ukryć, zmienić w coś normalnego, planowanego od wielu dni, jak wyjazd do miasta na zakupy.

To oznacza, że musi zrobić dwie rzeczy. Musi odnaleźć Carlottę, zanim policja zacznie poszukiwać wieczornego gościa Arthura Cushinga, i musi spakować jej walizkę, a przynajmniej torbę podróżną, dzięki czemu pośpieszny wyjazd Carlotty nie będzie wyglądał na ucieczkę.

Pani Adrian wpadła do pokoju Carlotty, podbiegła do szafy i znieruchomiała zaskoczona, widząc w świetle księżyca, jak ktoś poruszył się w łóżku.

Carlotta krzyknęła, ale uspokoiła się, rozpoznając matkę.

- Mamo! Co się stało? - spytała.

- To ty? - wykrzyknęła pani Adrian.

Rozbudzona już Carlotta odpowiedziała cicho:

- Oczywiście, że ja. A kogo się spodziewałaś?

- Ja... Od kiedy jesteś w domu?

- Na litość boską, nie wiem. Dosyć długo. Dlaczego pytasz?

- Samochodu nie ma w garażu.

- Złapałam gumę w połowie drogi, więc go zostawiłam i wróciłam na piechotę. Na litość boską, nie mów mi, że się martwiłaś, szukałaś i...

- Carlotto, nie szpiegowałam.

- Mamo, nie powiedziałam, że szpiegowałaś, tylko szukałaś.

- To jest to samo.

Carlotta odparła lekkim tonem:

- Mamusiu, nie bądź staroświecka i nie zaperzaj się. Rozumiem, że matce trudno pogodzić się z faktem, że jej dziecko jest dorosłe.

Pani Adrian zapaliła światło.

- Carlotto, czy... czy były jakieś problemy?

- Mamo, proszę cię, nie wchodźmy w to.

Pani Adrian podeszła do krzesła, na którym leżała bluzka w jasnym kolorze, którą Carlotta miała na sobie wieczorem. Podniosła ją i przyjrzała się nierównemu rozdarciu na przodzie.

Carlotta poczerwieniała.

- Mamusiu, to już jest szpiegowanie.

- Carlotto, ja... ja muszę wiedzieć, co się stało.

Carlotta odparła z urazą w głosie:

- Dobrze, sama tego chciałaś. Jestem dorosła, moje ciało ma swoje krągłości i mężczyźni je widzą. Reagują na nie, tacy już są, nie zmienimy tego. Sam fakt, że bluzka jest podarta, stanowi odpowiedź. Twoja matczyna troska byłaby bardziej na miejscu, gdyby bluzka nie była podarta.

- Nie o to chodzi, Carlotto. Powiedz mi, co... co zrobiłaś?

Carlotta odparła znużonym tonem:

- Powiedziałam najpierw grzecznie „nie” ze cztery czy pięć razy, potem dowiodłam, że nie żartuję, ale kiedy zaczął faulować na polu karnym, pokazałam mu czerwoną kartkę i poszłam do domu.

- Dałaś mu w twarz?

- W twarz, akurat! - powiedziała Carlotta. - Przyłożyłam mu prosto w podbródek. Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko temu, że mężczyźni mnie podrywają. Podoba mi się to. Podoba mi się też, kiedy potrafią zrozumieć, że „nie” znaczy „nie”. A teraz, kiedy już wtrąciłaś się w moje prywatne sprawy, może pożegnamy się i powoli przygotujemy do snu, chociaż nie sądzę, żeby udało mi się zasnąć.

Pani Adrian włożyła rękę do kieszeni tweedowego żakietu i powiedziała:

- To jest twoja puderniczka.

Carlotta wysunęła gołe nogi spod kołdry i wyskoczyła z łóżka, sięgając po szlafrok.

- Skąd ją masz?

- Znalazłam w domu Arthura Cushinga.

Twarz Carlotty stężała, nie ujawniając żadnych uczuć.

- Mamo... na litość boską, byłaś tam?

Pani Adrian kiwnęła głową.

Carlotta powiedziała z zaciśniętymi ustami:

- Przepraszam bardzo, ale posuwasz się za daleko, nawet jak na matkę.

Pani Adrian kontynuowała:

- I znalazłam go w fotelu inwalidzkim z dziurą po kuli w klatce piersiowej, twoja puderniczka leżała na podłodze, szyba w oknie była rozbita...

- Z dziurą po kuli!

- Tak.

- To znaczy, że on...?

- Tak, nie żyje.

- I co zrobiłaś?

- Usunęłam wszystkie ślady, które wskazywałyby, że tam byłaś. A przynajmniej mam nadzieję, że je usunęłam.

- Boże! - wykrzyknęła Carlotta i rozkazała: - Zgaśmy światło. Nie musimy wszystkim dookoła pokazywać, że jeszcze nie śpimy. Chodź do łóżka, musimy to wszystko omówić.

Rozdział 4

Zimne, mroźne światło dnia pokryło jezioro szarą opończą. Delikatny kolor porannego nieba wyodrębnił poszarpane wierzchołki gór z metalicznego, zielonkawoniebieskiego tła.

Nagle w domu pani Adrian rozległ się długi i przeraźliwy dźwięk dzwonka.

Pani Adrian trzymała latarkę w taki sposób, że lewą dłonią przysłaniając szkło, rozsunęła dwa place na tyle tylko, żeby uzyskać słaby strumyczek światła. W tym prawie niewidocznym blasku widać było niepokój na jej twarzy i na twarzy Carlotty.

-To policja - wyszeptała matka. - Myślałam... miałam nadzieję, że zdążę cię spakować i stąd wyprawić. Że też nie miałyśmy więcej czasu.

- Cholerna opona - odparła Carlotta - żeby nie to...

- Zapamiętaj - przerwała jej pani Adrian - prawie natychmiast po wyjściu służącej wybuchła między wami kłótnia. Kiedy wychodziłaś, siedział w fotelu inwalidzkim. Nawet nie odprowadził cię do drzwi. Był wściekły i obrażony. Po drodze złapałaś gumę, zostawiłaś samochód i przyszłaś na piechotę. Planowałaś...

- Mamusiu - przerwała jej Carlotta - oni już tu są. Może lepiej będzie udawać, że nie planowałam żadnego wyjazdu?

- Kochanie, a spakowane walizki?

- Schowajmy je w szafie.

- Mogą zrobić rewizję.

Dzwonek wciąż odzywał się natarczywie.

- Żeby tylko Harvey się o tym nie dowiedział - wyszeptała Carlotta.

- Ależ, kochanie, on jest prawnikiem. Może ci pomóc.

- Mamusiu, nie chcę pomocy za tę cenę. Harvey ma szlachetne zamiary, ale dopiero na przyszłość. Kocham go. Arthur Cushing to playboy. Jego intencje były mniej szlachetne, ale chciał tego natychmiast. Chyba podobało mi się to igranie z ogniem... Musisz zdjąć ubranie. Nie możemy w nieskończoność udawać, że nie słyszymy tego przeklętego dzwonka.

Pani Adrian zdjęła buty i ostrożnie zrobiła kilka kroków na bosaka.

- Idź do łóżka, kochanie - powiedziała, a potem zawołała głosem, któremu usiłowała nadać zaspany ton. - Kto tam?

Jedyną odpowiedzią był naglący, nieprzerwany dźwięk dzwonka.

- Chwileczkę - zawołała zrezygnowanym tonem - muszę coś na siebie włożyć.

Stanęła przy łóżku, szybko zdejmując ubranie, po czym narzuciła na siebie szlafrok, podeszła do drzwi i zapaliła światło na werandzie.

W świetle żarówki zobaczyła cierpliwie czekającego Sama Burrisa z uszami i nosem zaczerwienionymi od mrozu.

Pani Adrian otworzyła drzwi i powiedziała z ziewnięciem:

- Ależ to pan Burris! O co chodzi? Co się stało?

- Chcę z panią porozmawiać - odpowiedział Sam.

- Tak wcześnie rano?

- To ważne.

- O mój Boże. W domu jest bałagan, ale proszę wejść. Chodźmy do dużego pokoju. Będzie pan musiał poczekać, aż się ubiorę.

Sam Burris wydawał się przepraszająco zakłopotany, kiedy usiadł na krześle, które mu wskazała.

- No więc? O co chodzi? - spytała.

- Nie wiem, jak zacząć - odezwał się z oczami wbitymi w podłogę.

- Panie Burris, skoro przyszedł pan tak wcześnie, zakładam, że jest to sprawa wyjątkowo pilna i...

- Wyjątkowo. Pani wie, że mamy dom tam, gdzie...

- Wiem, gdzie jest pański dom.

- Przez nasze okno widać pokój Arthura Cushinga.

- Jego pokój! - wykrzyknęła. - Jak to? Przecież odległość między waszymi domami musi być przynajmniej taka, jak ze dwie przecznice w mieście. Pan...

- Tak, jakieś sto jardów, ale w nocy wszystko widać, kiedy się patrzy na oświetlony pokój i zasłony nie są zasunięte. W nocy też wszystko wyraźnie słychać.

- Właściwie do czego pan zmierza?

- Arthur Cushing... - powiedział - to znaczy, nie pozwoliłbym swojej córce zadawać się z nim.

- Wie pan co? Dziękuję bardzo - odparła cierpko - ale po pierwsze, dziewczęta teraz chcą żyć po swojemu, a po drugie, nie podoba mi się, że budzi mnie pan tak wcześnie, by ostrzec mnie przed znajomymi mojej córki, bo zakładam, że właśnie o to panu chodzi?

- Chodzi o coś więcej. Widzi pani, Arthur Cushing nie żyje.

- Nie żyje! - wykrzyknęła. - Nie żyje! Arthur Cushing?

Kiwnął głową.

Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć, ale obserwowała go w napięciu, zastanawiając się, jak dużo on wie. Zdawała sobie sprawę, że musi wyciągnąć z niego wszystko, ale tak sprytnie, żeby nie zdał sobie z tego sprawy, ani z tego, jak bardzo ją to interesuje.

- Boże - odezwała się w końcu - to straszna tragedia. To musiało stać się nagle. Zdaje się, że moja córka była u niego wczoraj na kolacji. Oglądali filmy. Z powodu jego nogi nie wychodzili. Wróciła do domu wcześnie i...

- Nie musi mi pani niczego wyjaśniać. To właśnie próbuję pani powiedzieć.

- Może lepiej będzie - stwierdziła - jak pan mi wszystko powie. Proszę śmiało mówić, panie Burris. Słucham.

- Arthur Cushing potrafił zachować się jak prawdziwy bogaty dżentelmen, jeśli w ten sposób mógł osiągnąć to, czego chciał, ale jeżeli nie, wpadał w straszną złość i... no cóż, robił się brutalny.

W pełni opanowana pani Adrian siedziała nieruchomo, nie odzywając się.

- Żona i ja dużo widzieliśmy z tego, co się tam działo - kontynuował. - Słyszeliśmy kłótnie, czasem krzyk kobiety i... nigdy mu się nie chciało zaciągnąć zasłon w oknie pokoju. Pewnie myślał, że z tej odległości nic nie widać.

Pani Adrian nie odezwała się.

- Ale wie pani - mówił dalej Sam Burris - mieszkamy nad jeziorem już tyle lat i mamy bardzo dobrą lunetę, trzydziestokrotne powiększenie, świetnie widać.

- Lunetę? - powtórzyła pani Adrian, próbując ukryć przestrach w swoim głosie.

Pokiwał głową i po chwili powiedział:

- Niech pani nie myśli, że jesteśmy wścibscy albo jacyś podglądacze, czy coś w tym rodzaju, ale kiedy słyszy się krzyk kobiety w nocy i widzi, jak dwie osoby się szamocą, to trzeba mieć pewność, że wszystko jest w porządku, zanim wróci się do łóżka.

Przytaknęła, zacisnąwszy usta.

- Mam lekki sen - powiedział Sam Burris. - Moja żona śpi mocno, trzeba nią nieźle potrząsnąć, żeby ją obudzić. Jest taka, jak większość kobiet tutaj, dużo gada, więc nie wszystko jej mówię. Kiedy to się stało po raz pierwszy, obudziłem ją i pomyśleliśmy, że chyba musimy coś zrobić, ale potem okazało się, że nie ma takiej potrzeby.

- Jak to?

- Tamta dziewczyna potrafiła się obronić - powiedział Sam Burris. - Niech mi pani wierzy, nieźle mu przyłożyła, zanim wyszła.

- Czy to było... jakiś czas temu? - spytała.

- Dwa albo trzy miesiące.

- Aha - powiedziała, po czym zmarszczyła brwi, rozdrażniona, że pokazała po sobie, jaką ulgę sprawiła jej ta wiadomość.

- Za drugim razem - kontynuował Burris - było odwrotnie.

- Jak to?

- Ta dziewczyna się broniła. Ubrałem się. Nie mamy telefonu, więc chciałem pójść po szeryfa, ale... chyba jej się to spodobało, bo zaczęli całować się w oknie. Niedobrze mi się robi, jak pomyślę, że są dziewczyny, którym coś takiego się podoba.

- Są takie kobiety - powiedziała pani Adrian. - Może udawała. Czy... czy pan ją rozpoznał?

- Przez lunetę widziałem ją jak na dłoni - odpowiedział Burris. - Potem przychodziła jeszcze parę razy. Bardzo ładna dziewczyna. Nie wiem, jak się nazywa. Czarne włosy i ciemnoszare oczy... ale... niech pani nie myśli, że podglądamy ludzi... po prostu nie podoba mi się, że tacy ludzie jak Arthur Cushing mieszkają w naszej okolicy.

- Ale to pan go tu sprowadził... to znaczy, przepraszam, sprzedał mu pan ziemię.

- Zrobiłem z siebie głupka - przyznał Burris. - Byłem idiotą. Nasłali na mnie pośrednika od nieruchomości, który nagadał mi kupę kłamstw. Powiedział, że ma klienta, który chce kupić ziemię uprawną, nie żeby coś uprawiać, ale żeby mieć farmę, która będzie przynosić straty, a on je sobie odpisze od podatku. Pomyślałem, że jeżeli chce stracić pieniądze, to mu pomogę, i zażądałem za paręset akrów ze cztery razy więcej, niż były warte, i dałem mu opcję na resztę mojej ziemi za cenę cztery razy większą, niż była warta jako ziemia pod uprawę.

- A potem okazało się, że prawdziwym nabywcą jest Dexter Cushing?

- Zgadza się. Nie chciał mieć farmy, ziemia potrzebna mu była, żeby zbudować hotel... Przypuszczam, że to pomysł właśnie Arthura. W każdym razie zbudowali ten dom i ogłosili plany postawienia wielkiego hotelu. Zrobili ze mnie głupka.
- Ale przecież wartość pańskiej ziemi wzrośnie.

- Tylko dla urzędu skarbowego - powiedział Burris. - Ja będę musiał zapłacić podatek, a oni mogą kupić ziemię, kiedy tylko zechcą. Ale nie o to chodzi. Powiedziała pani, że ich tu sprowadziłem, więc chciałem wyjaśnić, jak to było. Ale tak naprawdę to chcę powiedzieć, że widzieliśmy tam panią wczoraj wieczorem.

Pani Adrian wyprostowała się sztywno na krześle.

- Mnie? - spytała, mając nadzieję, że słychać w jej głosie oziębłe niedowierzanie.
- Tylko proszę nie zrozumieć mnie źle - poprosił Burris. - My... my wiemy, że panie są bardzo miłe. Pani i pani córka Carlotta to najmilsze osoby, jakie się tu pojawiły.
- Dziękuję - odpowiedziała lodowatym tonem.

- I... to znaczy, wiedziałem, co się stanie, wiedziałem, czego spróbuje Arthur Cushing i... wie pani, pomyślałem, że przyjdę tu do pani i powiem to, to znaczy, postanowiłem to zrobić na wszelki wypadek.

-To bardzo miło z pana strony, ale w dalszym ciągu nie rozumiem, co pan chciał przez to powiedzieć, że widział mnie pan w domu Cushingów. Carlotta tam była, to się zgadza, ale...

- Widzieliśmy Carlottę - powiedział Burris - a potem poszliśmy spać. To ja obudziłem się pierwszy, kiedy usłyszałem brzęk tłuczonej szyby i strzał, potem krzyczała kobieta i... no to wstaliśmy, żeby zobaczyć.

- Jeżeli stało się coś złego - powiedziała - to jest pańskim obowiązkiem pójść na policję i...
- Byłem już na policji - wyjaśnił cierpliwie. - Dlatego nie mogłem przyjść tu wcześniej.
- Aha - odrzekła słabym głosem.
- Niech pani posłucha. Chcę coś wyjaśnić. Nie mamy dużo czasu, a chcę, żeby mnie pani dobrze zrozumiała.
- Zgoda - powiedziała - proszę, niech pan mówi.
- Komuś takiemu jak ja nie jest łatwo rozmawiać z kimś takim jak pani tak, żeby wszystko dobrze powiedzieć - wykrztusił Burris - ale wiem, czego pani się obawia. Pani córka zabiła Arthura Cushinga i należało mu się. Usłyszała pani jej krzyk i usłyszała strzał, i pobiegła pani, żeby zobaczyć, co się dzieje. Potem pomogła pani córce zatrzeć ślady. Oczywiście nie wiem, jakie ślady znajdzie szeryf, ale jeżeli chodzi o mnie i moją żonę, to nie piśniemy ani słowa. Carlotta to miła panienka, a Arthur Cushing to zwykła szumowina i... to znaczy, chciałem, żeby pani wiedziała, że chcemy być dobrymi sąsiadami, i...

- Panie Burris, jest pan w wielkim błędzie. Carlotta wróciła wcześnie do domu i...

- Nie musi pani nic mówić. Po prostu chcę pani powiedzieć, że wiem, jak to jest. Gazety uwielbiają takie sprawy, a kiedy dziewczyna przejdzie przez coś takiego, będzie naznaczona na całe życie. Wiem, jak było naprawdę. Wiem, że brzęk szyby, strzał i ten krzyk były na długo przedtem, zanim pani poszła to sprawdzić. Moja żona gada za dużo jak na mój gust, ale tym razem postawiłem się i kazałem jej siedzieć cicho.

- Ale... ale nie rozmawiał pan z szeryfem i...

- Jasne, że rozmawiałem - odpowiedział Burris. - Szeryf zadał mi wiele pytań. Pytał mnie, czy widziałem, jak ktoś opuszcza dom, i powiedziałem mu, że nie, że nikogo nie widziałem. I nie skłamałem, bo nikogo nie zauważyłem. Potem powiedziałem mu, że najpierw usłyszałem brzęk rozbitej szyby, a potem strzał, i że to chyba było wtedy, kiedy go zabili, i że dopiero po chwili usłyszałem, jak krzyczy jakaś kobieta, i że wstałem dopiero chwilę po tym, jak usłyszałem dźwięk stłuczonej szyby i strzał, i że wyjrzałem, ale niczego nie zobaczyłem. Zawołałem żonę i mniej więcej wtedy usłyszeliśmy ten krzyk, ale ani żona, ani ja niczego nie zobaczyliśmy, kiedy wyglądaliśmy przez okno. Ale nie powiedziałem mu, że jak już chwilę staliśmy w oknie, to zobaczyliśmy tam panią, bo pomyślałem, że to nie jego sprawa.

- Carlotta była w domu w łóżku na długo przed północą - odpowiedziała mu z naciskiem.
- Pani Adrian, nie musi mnie pani przekonywać. Chcę tylko, żeby pani wiedziała, że chcemy być dobrymi sąsiadami.
- Wiem - powiedziała z rozpaczą w głosie. - Chce pan być dobrym sąsiadem, ale tak naprawdę myśli pan, że moja córka zabiła Arthura Cushinga.

Podniósł wzrok.

- Pani też tak myśli.

Zdanie to, proste i absolutnie szczere, padło tak nagle, że Belle Adrian nie zdobyła się na to, by spojrzeć mu w oczy.

Sam Burris wstał.

- Pomyślałem, że powiem to pani. Szeryf pewnie przyjdzie, by porozmawiać z pani córką. Niech mu pani powie, że wróciła do domu przed północą i że byłem tu i powiedziałem pani...

- Przecież tego nie powinnam mu mówić!

- Musi mu pani powiedzieć. Jeżeli będzie pani udawać zaskoczoną, przesadzi pani tak samo, jak wtedy, kiedy usłyszała pani ode mnie, że Arthur Cushing nie żyje. Trochę za bardzo się pani stara... Ludzie ze wsi nie są specjalnie wygadani, ale potrafią patrzeć. Nie umiem powiedzieć pani, co pani źle zrobiła, i szeryf też pewnie nie, ale coś pani zrobiła nie tak. Nasz szeryf jest bardzo bystry w takich sprawach. Lubi zagonić w narożnik i złapać w pułapkę. Niech mu pani powie, że przyszedłem tutaj jak sąsiad powiedzieć pani, że Arthur Cushing został zastrzelony.

- Tak wcześnie rano? - spytała. - Na pewno się zdziwi...

- Bo - ciągnął uparcie - wiedziałem, że Carlotta była u niego na kolacji, i chciałem sprawdzić z własnej ciekawości, o której wróciła do domu. Myślę, że najlepiej będzie, jak pani będzie wściekła na mnie, wie pani, że obudziłem panią tak wcześnie. My tutaj jesteśmy inni niż miastowi. Niech mu pani powie, że byłem podniecony i wyglądałem, jakbym coś wiedział i musiał komuś o tym powiedzieć. Tak będzie najlepiej, wtedy nie będzie pani musiała udawać zaskoczonej i w nic pani się nie wkopie.

Wstał gwałtownie i ruszył ku drzwiom.

- No, to chyba powiedziałem wszystko - powiedział.

W milczeniu wyciągnęła do niego rękę.

Burris przytrzymał ją w swojej sękatej dłoni.

- Wie pani co? - powiedział. - Zawsze chciałem być taki jak wy, taki, co to potrafi obracać językiem i zna ładne słowa. Skończyłem tylko cztery klasy i całe życie harowałem... Dużo miastowych tu przyjeżdża i wiemy, kto jest w porządku, a kto udaje. Większość udaje lepszych, niż są, ale czasem, kiedy spotyka się szczerych ludzi, to... takie miłe. Pani i pani córka to tacy ludzie. Nie umiem lepiej tego powiedzieć.

- Powiedział pan to bardzo dobrze - odrzekła delikatnie.

- Chyba lepiej będzie, jak pani weźmie adwokata. Nie musi pani tego mówić szeryfowi, ale...

- Perry Mason, ten sławny prawnik, jest tu na wakacjach. Pomyślałam, że może poproszę go i...

- Też o nim pomyślałem - przyznał Sam Burns. - Chociaż dużo sobie liczy.

- Mam pieniądze - odparła po prostu.

- To byłby sprytny ruch - powiedział. - Jest dobrym adwokatem. W sumie myślę, że szeryf nie będzie za bardzo was wypytywał. On wie, że ludzie tutaj was lubią i...

- Naprawdę? Nie wiedziałam, że mamy tu dobrą opinię.

- Zdziwiłaby się pani. My, którzy mieszkaliśmy tu i uprawialiśmy ziemię na długo, zanim zrobiło się z tego letnisko, potrafimy odróżnić porządnych ludzi od snobów. Zdziwiłaby się pani, ile się tu mówi o przyjezdnych i jak dobrze się znamy na ludziach... Życzę powodzenia, pani Adrian, i jeżeli coś będę mógł dla pani zrobić albo w czymś pomóc, może pani na mnie liczyć.

Zakłopotany Sam Burris ruszył w kierunku drzwi, ale zatrzymał się i powiedział:

- Pani córka go zabiła i miała rację. Niech pani nie wypytuje jej za dużo i niech pani nie pozwoli adwokatowi za bardzo jej męczyć. Są jeszcze inne dziewczyny i jeżeli pani adwokat je odnajdzie, to trochę jej pomoże. Pani wie swoje i ja wiem swoje... I oboje wiemy, że pani córka to sól tej ziemi, taki miły mały króliczek, najlepszy, jaki może być. Niech jej pani nie męczy.

Powiedziawszy to, Burris wyszedł na zimne, mroźne powietrze szarego poranka.

Po jego wyjściu pani Adrian postała chwilę na środku pokoju, zatopiona w myślach, po czym ruszyła w kierunku drzwi do sypialni Carlotty.

- Mamusiu, co ci powiedział?

- Nic takiego. Powiedział mi, że Arthur Cushing nie żyje.

- Skąd on to wie?

- Słyszał strzał i odgłos tłuczonej szyby.

- Naprawdę? Kiedy?

- Wtedy, kiedy to się stało. Chyba około drugiej w nocy.

- Mamusiu, czy on... czy patrzył przez okno? Widział kogoś?

Pani Adrian się uśmiechnęła.

- Carlotto, on mieszka trzysta stóp od domu Cushingów.

Na twarzy Carlotty odmalowała się wyraźna ulga.

- Jasne - powiedziała - przecież nie można nikogo rozpoznać z tej odległości, prawda?

- Oczywiście, że nie - potwierdziła matka i dodała uspokajająco: - Zresztą to i tak nie ma żadnego znaczenia. Pójdę do Perry’ego Masona, tego adwokata.

Rozdział 5