38,90 zł
Spowiedź
Autobiograficzna refleksja nad życiem, w której autor opowiada o swoim kryzysie egzystencjalnym i duchowym, oraz poszukiwaniach sensu istnienia. Analizuje swoje przekonania i doświadczenia, próbując znaleźć odpowiedzi na fundamentalne pytania: po co żyjemy, jaki jest sens cierpienia i śmierci, oraz jaką rolę odgrywa w tym wszystkim religia.
Nie mogę milczeć
Esej, w którym Tołstoj podejmuje temat okrucieństwa i niesprawiedliwości systemu carskiego, a szczególnie krytykuje wyrok śmierci na chłopa, który w obronie własnej zabił nieludzkiego oprawcę. Autor nie tylko potępia brutalność państwowego aparatu władzy, ale także stawia fundamentalne pytania o moralność, prawo i sens kary śmierci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Zostałem ochrzczony i wychowany w prawosławnej chrześcijańskiej wierze. Zasady jej wpajano we mnie przez cały czas dzieciństwa mego i młodości. Ale kiedy w osiemnastym roku życia opuszczałem drugi kurs uniwersytetu nie wierzyłem już w nic z tego, co we mnie wpajano.
Wnosząc z różnych wspomnień, nigdy serio nie wierzyłem, a miałem tylko zaufanie do tego, w co wierzyli starsi; ale zaufanie to oparte było na kruchych podstawach.
Pamiętam, gdy skończyłem lat jedenaście, pewien chłopczyk dawno już zmarły, Włodzio M., uczeń gimnazjum bawiąc u nas w niedzielę, zakomunikował nam, jako ostatnią nowość, odkrycie zrobione w gimnazjum. Odkrycie polegało na tym, że Boga nie ma i że wszystko, czego nas uczą – prostym jest wymysłem (było to w roku 1838).
Pamiętam, jak się zainteresowali tą nowiną moi starsi bracia, zawezwali i mnie na naradę i pamiętam jak się wszyscy żywo zajęliśmy tą wiadomością i uważali ją za bardzo zajmującą i prawdopodobną.
Pamiętam jeszcze, że gdy mój starszy brat, Dymitr, będąc na uniwersytecie z właściwą naturze swej namiętnością raptownie nawrócił się i zaczął uczęszczać na nabożeństwa, pościć i życie prowadzić czyste i moralne, my wszyscy nie wyłączając starszych, naśmiewaliśmy się z niego i przezwaliśmy, nie wiedzieć czemu, Noem.
Pamiętam, że Musin-Puszkin, naonczas kurator kazańskiego uniwersytetu, zapraszając nas do siebie na wieczorek tańcujący, namawiał brata mego, odrzucającego zaproszenie i drwiąco go przekonywał, że i Dawid tańczył przed arką Przymierza.
Ja wówczas współczułem tym drwinom starszych i wyprowadzałem z nich wniosek, że uczyć się katechizmu trzeba, chodzić do kościoła również, ale nie trzeba tego wszystkiego brać zbyt na serio. Pamiętam jeszcze, że w bardzo młodym wieku czytałem Woltera, a drwiny jego wcale mnie nie oburzały, przeciwnie bardzo mnie bawiły. Zobojętnienie moje dla wiary nastąpiło u mnie tak, jak się to działo i dzieje teraz u ludzi naszego poziomu umysłowego. Zdaje mi się, że w większości wypadków dzieje się to tak; ludzie żyją tak, jak żyją wszyscy, a wszyscy żyją na podstawie zasad nie tylko niemających nic wspólnego z religią, ale wprost przeciwnych jej; nauka religii nie przyjmuje udziału w życiu i w stosunkach z ludźmi, jej nie spotykamy i we własnym życiu, nie mamy z nią do czynienia; religię wyznaje się tam, gdzieś z dala od życia i niezależnie od niego. O ile się z nią stykamy, stanowi ona zewnętrzne, oderwane od życia zjawisko.
Z życia człowieka, z jego czynów jak wówczas tak i teraz nie można się domyślać żadną miarą, czy jest on wierzącym, czy też nie. Jeżeli jest różnica między jawnym wyznawcą religii, a odstępcą nie wypadnie ona na korzyść pierwszego. Jak teraz, tak wówczas jawną dewocję po większej części spotykamy u ludzi tępych, okrutnych, niemoralnych i wyniosłych. Rozum zaś, uczciwość, prostota i dobroduszność po większej części spotykają się u ludzi niewierzących.
W szkołach uczą katechizmu i posyłają uczniów do kościoła; od urzędników żądają świadectw z odbytej spowiedzi. Ale człowiek naszej sfery, który się już nie uczy i nie odbywa służby państwowej i teraz, a dawniej tym bardziej, mógł przeżyć dziesiątki lat nie przypomniawszy sobie ani razu, że żyje wśród chrześcijan i sam wyznaje chrześcijańską wiarę.
Dziś również, jak i dawniej, wiara przyjęta przez zaufanie i podtrzymywana zewnętrznie, po trosze rozpływa się pod kierunkiem nauki i doświadczenia życiowego i człowiek często wyobraża sobie, że ta wiara, którą mu wpojono w dzieciństwie, żyje w nim jeszcze, podczas gdy z niej już dawno nie pozostało śladu.
S., rozumny i prawy człowiek opowiadał mi, jak przestał wierzyć. Mając już lat dwadzieścia sześć, raz na noclegu, podczas polowania, starym przyjętym w dzieciństwie zwyczajem ukląkł wieczorem do modlitwy. Starszy brat, bawiący z nim na polowaniu, leżał na sianie i patrzył na niego. Kiedy S. skończył modlitwę i zaczął się do snu układać, brat spytał go: „A ty wciąż jeszcze odmawiasz pacierz?”.
I więcej do siebie nie mówili. Ale S. od tego dnia przestał odmawiać pacierz i chodzić do kościoła. Słowa brata nie przekonały go, w duszy jego nie nastąpił żaden przełom, tylko zdanie owo, wypowiedziane przez brata, było pchnięciem palcem w ścianę, która i tak własnym ciężarem chyliła się do upadku; zdanie to wskazało mu, że na miejscu wiary, była już pustka i że wobec tego słowa, wymawiane podczas modlitwy i znak krzyża, stały się bezmyślną czynnością. Uznawszy tę bezmyślność, umiał jej zaniechać.
Tak bywa sądzę z większością ludzi. Mówię o ludziach naszej sfery umysłowej mówię o ludziach szczerych względem siebie, a nie o tych, którzy religię zrobili środkiem dla dojścia do jakiego bądź celu. (Ci ludzie są najprawdziwszymi niedowiarkami, gdyż jeżeli religia jest dla nich środkiem dla doścignięcia jakiegokolwiek bądź życiowego celu – to jest to na pewno nie religia). Ludzie naszego poziomu umysłowego znajdują się w tym położeniu, że światło wiedzy i życia rozproszyło sztuczną budowlę, a oni albo już to zauważyli i wyswobodzili się, albo też jeszcze tego nie zauważyli.
Religia zaszczepiona mi w dzieciństwie znikła we mnie tak, jak i w innych, z tą tylko różnicą, że ponieważ już w piętnastym roku życia zacząłem czytać filozoficzne książki, więc utratę religijności wprędce sobie uświadomiłem. Od szesnastego roku życia przestałem modlić się, i z własnej woli przestałem chodzić do kościoła i pościć. Nie wierzyłem w to, co mi od dziecka wpajano, ale wierzyłem w coś. W co wierzyłem, tego bym żadną miarą nie mógł określić. Wierzyłem w Boga, albo raczej nie odrzucałem wiary w Boga, ale w jakiego Boga tego nie mógłbym powiedzieć, nie odrzucałem Chrystusa i jego nauki, ale na czym polegała ta nauka, tego także, nie umiałbym powiedzieć.
Teraz, gdy wspominam te czasy, widzę jasno, że wiarą moją, tj. tym, co oprócz zwierzęcych instynktów kierowało moim życiem – jedyną prawdziwą wiarą moją, była wiara w udoskonalenie. Ale na czym polegało doskonalenie i jakim był cel jego, nie umiałbym powiedzieć. Starałem się doskonalić umysłowo – uczyłem się wszystkiego, czego mogłem i co mi życie nasuwało: starałem się doskonalić wolę, tworzyłem sobie zasady, których się starałem trzymać; doskonaliłem się fizycznie wszelkiego rodzaju ćwiczeniami, wyrabiając siłę i zręczność, i hartowałem się przez abnegację, wyrabiając w sobie wytrzymałość i cierpliwość. I to wszystko uważałem za doskonalenie się. Zasadą była rozumie się moralna doskonałość, ale wkrótce zmieniła się na doskonałość w ogóle tj. na pragnienie ażeby być lepszym nie wobec Boga i samego siebie, ale wobec ludzi. W bardzo zaś prędkim czasie to dążenie, aby być doskonałym wobec ludzi, zmieniło się na pragnienie, aby być od innych ludzi silniejszym, tj. sławniejszym, znakomitszym i bogatszym.
Kiedyś opowiem wzruszającą i pouczającą historię życia mego w przeciągu dziesięciu lat mojej młodości. Sądzę, że wielu, wielu ludzi doświadczyło tegoż samego. Całą duszą pragnąłem być lepszym, ale byłem młodym, miałem namiętności, a byłem sam, zupełnie sam, gdym szukał dobrego. Za każdym razem, gdy się starałem wypowiedzieć to, co stanowiło najtajniejsze moje pragnienia, że chcę być moralnie dobrym, spotykałem lekceważenie i żarty, a kiedy oddawałem się występnym namiętnościom, chwalono mnie i zachęcano. Ambicja, chciwość władzy i zysku, duma, gniew, zemsta – wszystko to było otoczone szacunkiem.
Oddając się namiętnościom, dawałem dowód mojej dojrzałości i czułem, że wszyscy są ze mnie zadowoleni. Dobra moja ciotka, u której mieszkałem, najlepsze stworzenie pod słońcem, mawiała mi, że niczego tak dla mnie nie pragnie, jak stosunku z mężatką: rien ne forme un jeune homme, comme une laison evec femme comme il faut, jeszcze drugiego szczęścia dla mnie pragnęła – abym został adiutantem i to najlepiej przy cesarzu i największego szczęścia – abym się ożenił z bardzo bogatą panną i żebym wskutek takiej żeniaczki miał jak największą liczbę niewolników. Bez strachu, wstrętu i bólu nie mogę wspominać tych lat. Zabijałem ludzi na wojnie, wyzywałem na pojedynki żeby zabić; przegrywałem w karty, przejadałem pracę chłopów, męczyłem ich, wprowadzałem w błąd, oszukiwałem. Kłamstwo, złodziejstwo, cudzołóstwo wszelkiego rodzaju, pijaństwo, gwałt, zabójstwo, nie było przestępstwa, którego bym nie popełnił, i za to wszystko mnie chwalono uważano i uważają moi rówieśnicy za stosunkowo moralnego człowieka.
Tak przeżyłem lat dziesięć. W tym czasie zacząłem pisać – przez ambicję, chciwość i dumę. W utworach moich popełniałem to samo co w życiu. Dlatego aby posiąść sławę i pieniądze, trzeba było ukrywać dobre, a wypowiadać złe. Tak też czyniłem. Ileż razy starałem się ukrywać w swych utworach pod pozorem obojętności, a nawet lekkiej ironii, to dążenie do dobrego, które stanowiło treść mego życia. I udawało mi się: chwalono mnie.
Mając lat dwadzieścia sześć przyjechałem po wojnie do Petersburga i spotkałem się z literatami. Przyjęto mnie jak swego, pochlebiano mi. Nie zdążyłem się zorientować kiedy przyjąłem literackie klasowe poglądy na życie tych ludzi, do których się zbliżyłem, a wymazałem i pamięci, już tym razem zupełnie, dawniejsze me usiłowania w dążeniach do poprawy. Poglądy te podstawiły mi zasady, które usprawiedliwiały niemoralne moje życie.
Pogląd na życie tych ludzi, moich towarzyszy po piórze, polegał na tym, że życie w ogóle się rozwija i że w tym rozwoju główną rolę odgrywamy my, ludzie myśli, a z ludzi myśli największy wpływ wywieramy my, artyści i poeci. Naszym powołaniem – uczyć ludzi. Aby zaś nie nasunęło mi się naturalne pytanie: co też ja umiem i czego mogę uczyć? Teoria objaśniała, że tego wiedzieć nie potrzeba, gdyż artysta i poeta bezwiednie uczą. Uważałem się za cudownego artystę i poetę i dlatego bardzo mi łatwo było przyswoić sobie tę teorię.
Ja – artysta, poeta – pisałem, uczyłem sam nie wiem czego. Płacili mi za to pieniądze, miałem wyborne jedzenie, wspaniałe mieszkanie, piękne kobiety i wytworne towarzystwo; miałem sławę. A więc widocznie to, czego się uczyłem było bardzo dobre.
Wiara ta w znaczenie poezji i rozwój życia była religią, a ja jednym z jej kapłanów. Kapłanom jej było bardzo wygodnie i przyjemnie. I ja dość długo żyłem w tej wierze, nie podejrzewając jej prawdziwości. Ale na drugi czy trzeci rok takiego życia, zacząłem wątpić w słuszność takiej religii i zacząłem ją badać. Pierwszy powód do zwątpień dała mi zauważona niezgoda między kapłanami tej religii. Jedni mówili: my jesteśmy najlepszymi i najpożyteczniejszymi nauczycielami, my uczymy tego, co potrzeba, a inni uczą niewłaściwie. I sprzeczali się, kłócili, łajali, oszukiwali jeden drugiego. Prócz tego między nami było wielu ludzi, którzy nie zastanawiali się nad tym, kto ma słuszność, a po prostu dążyli z pomocą swej literackiej działalności do materialnych korzyści. Wszystko to nasuwało mi wątpliwości, co do prawdziwości naszej religii.
Prócz tego, zwątpiwszy w prawdziwość tej religii, zacząłem uważnie badać jej kapłanów i przekonałem się, że wszyscy prawie kapłani tej wiary, tj. literaci byli to ludzie niemoralni i po większej części ludzie źli, marnych charakterów – wielu z nich stało niżej od tych ludzi, których spotykałem w moim poprzednim hulackim i wojskowym życiu – ale zarozumiali i zadowoleni z siebie, tak jak mogą być tylko zadowoleni z siebie ludzie święci, albo tacy, którzy nie wiedzą co to jest świętość. Ludzie mi obrzydli i ja sam sobie obrzydłem i pojąłem, że taka wiara – to oszustwo. Ale dziwna rzecz, chociaż to całe kłamstwo pojąłem dość prędko i wyrzekłem się go, godności nadanej mi przez tych ludzi, godności artysty, poety, nauczyciela – nie wyrzekłem się. Naiwnie wyobrażałem sobie, że jestem poetą, artystą i mogę uczyć wszystkich, sam nie wiedząc czego uczę. To też tak zrobiłem. Ze zbliżenia się do tych ludzi zyskałem nową wadę – chorobliwie rozwiniętą dumę i szaloną pewność siebie oraz przekonanie, że powołany jestem, aby uczyć ludzi, choć sam nie wiedziałem czego.
Teraz, gdy wspominam te czasy i swój ówczesny nastrój tych ludzi (takich zresztą i dziś – tysiące) i żal mi i wstydzę się – mam takie uczucie, jakiego doznaje się w domu obłąkanych.
Tysiące robotników dzień i noc, dobywając sił ostatnich pracowało, składało, drukowało miliony słów i poczta rozwoziła je po Rosji, a myśmy wciąż uczyli i nie mogliśmy zdążyć nauczać i ciągle gniewaliśmy się, że nas za mało słuchają.
Strasznie to dziwne, ale teraz jest mi zrozumiałe. Jedynym prawdziwym, serdecznym naszym pragnieniem była chęć zebrania jak największej ilości pochwał i pieniędzy.
Aby dojść do tego celu nie umieliśmy nic innego robić, jak tylko pisać książki i gazety. To też robiliśmy to. Ale dlatego, aby pracując tak bezużytecznie, utwierdzić się w pewności, żeśmy bardzo ważni ludzie potrzebne nam było rozumowanie, które by usprawiedliwiało naszą działalność. I oto wymyśliliśmy, co następuje: wszystko co istnieje jest rozumne. Wszystko, co istnieje – ulega rozwojowi. Rozwój zawdzięczamy oświacie. Oświatę mierzy się rozpowszechnianiem książek i gazet. A nam płacą pieniądze i szanują nas za to, że piszemy książki i gazety i dlatego jesteśmy najpotrzebniejszymi i najlepszymi ludźmi. Rozumowanie to byłoby bardzo dobre, gdybyśmy się wszyscy zgadzali; ale ponieważ każda myśl, wypowiedziana przez jednego z nas, znajdowała myśl diametralnie przeciwną, wypowiedzianą przez innego, powinniśmy się byli opamiętać. Ale myśmy tego nie dostrzegali; nam płacili pieniądze i ludzie naszej partii nas chwalili – a więc każdy z nas z osobna uważał się za sprawiedliwego. Teraz widzę jasno, że podobieństwo do domu wariatów było zupełne; ale wówczas niejasno zdawałem sobie z tego sprawę i jak wszyscy obłąkani, wszystkich miałem za szaleńców, za wyjątkiem siebie.
Tak żyłem oddany temu szaleństwu na sześć lat przed moją żeniaczką. W tym czasie wyjechałem zagranicę. Życie w Europie i zbliżenie się z wybitnymi i uczonymi ludźmi utwierdziły mnie jeszcze w mym przekonaniu o udoskonaleniu się, gdyż to samo przekonanie znalazłem u nich. Ta wiara znalazła we mnie tę zwykłą formę, którą znajduje ona u większości wykształconych ludzi. Wiara ta wyrażała się słowem „postęp”. Wówczas zdawało mi się, że wyraz ten coś oznacza. Nie pojmowałem jeszcze tego, że dręczony, jak każdy żyjący człowiek, pytaniami, jak żyć najlepiej, tą odpowiedzią; żyć zgodnie z postępem, odpowiadam zupełnie tak samo, jakby odpowiedział człowiek niesiony w łódce falą i wichrami, gdyby na jedyne ważne dla niego pytanie: czego się trzymać odpowiedział: „płyniemy z prądem”. Wówczas tego nie dostrzegałem. Tylko czasami, nie rozum, a uczucie podnosiło bunt przeciw temu ogólnemu przesądowi, którym ludzie osłaniają swoje niepojmowanie życia. Podczas bytności mojej w Paryżu, widok kary śmierci uwidocznił mi kruchość mego przesądu do postępu. Gdy spostrzegłem jak głowa oddzielała się od ciała i stuknęła w pudełku, pojąłem – nie rozumem, a całym jestestwem, że żadna teoria celowości istniejącego porządku i postępu nie może tego faktu usprawiedliwić i jeżeliby nawet wszyscy ludzie, opierając się na jakich bądź teoriach, od początku świata uznawali, że to jest potrzebne – ja wiem, że to jest niepotrzebne, że to jest złem i że z tego powodu sędzią złego i dobrego, nie jest ludzka opinia, ani postęp, ale ja sam i moje serce. Drugim wypadkiem, w którym zauważyłem, że przesąd o postępie nie wystarcza w życiu, była śmierć mego brata. Rozumny, dobry, poważny człowiek zachorował młodo, cierpiał więcej aniżeli rok i w męczarniach umarł, nie rozumiejąc po co żył i dlaczego umiera. Żadne teorie nie mogły dać odpowiedzi na te pytania ani mnie, ani jemu podczas tego powolnego konania. Ale były to tylko wyjątkowe wypadki zwątpienia, w rzeczywistości żyłem wyznając jedynie wiarę w postęp. „Wszystko się rozwija i ja się rozwijam, a po co się rozwijam razem ze wszystkim – to się okaże”. Tak bym wówczas sformułował moje wyznanie wiary.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki