Spowiedź. Nie mogę milczeć - Lew Tołstoj - ebook

Spowiedź. Nie mogę milczeć ebook

Lew Tołstoj

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Spowiedź

Autobiograficzna refleksja nad życiem, w której autor opowiada o swoim kryzysie egzystencjalnym i duchowym, oraz poszukiwaniach sensu istnienia. Analizuje swoje przekonania i doświadczenia, próbując znaleźć odpowiedzi na fundamentalne pytania: po co żyjemy, jaki jest sens cierpienia i śmierci, oraz jaką rolę odgrywa w tym wszystkim religia.

Nie mogę milczeć

Esej, w którym Tołstoj podejmuje temat okrucieństwa i niesprawiedliwości systemu carskiego, a szczególnie krytykuje wyrok śmierci na chłopa, który w obronie własnej zabił nieludzkiego oprawcę. Autor nie tylko potępia brutalność państwowego aparatu władzy, ale także stawia fundamentalne pytania o moralność, prawo i sens kary śmierci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spowiedź

I

Zosta­łem ochrzczony i wycho­wany w pra­wo­sław­nej chrze­ści­jań­skiej wie­rze. Zasady jej wpa­jano we mnie przez cały czas dzie­ciń­stwa mego i mło­do­ści. Ale kiedy w osiem­na­stym roku życia opusz­cza­łem drugi kurs uni­wer­sy­tetu nie wie­rzy­łem już w nic z tego, co we mnie wpa­jano.

Wno­sząc z róż­nych wspo­mnień, ni­gdy serio nie wie­rzy­łem, a mia­łem tylko zaufa­nie do tego, w co wie­rzyli starsi; ale zaufa­nie to oparte było na kru­chych pod­sta­wach.

Pamię­tam, gdy skoń­czy­łem lat jede­na­ście, pewien chłop­czyk dawno już zmarły, Wło­dzio M., uczeń gim­na­zjum bawiąc u nas w nie­dzielę, zako­mu­ni­ko­wał nam, jako ostat­nią nowość, odkry­cie zro­bione w gim­na­zjum. Odkry­cie pole­gało na tym, że Boga nie ma i że wszystko, czego nas uczą – pro­stym jest wymy­słem (było to w roku 1838).

Pamię­tam, jak się zain­te­re­so­wali tą nowiną moi starsi bra­cia, zawe­zwali i mnie na naradę i pamię­tam jak się wszy­scy żywo zaję­li­śmy tą wia­do­mo­ścią i uwa­żali ją za bar­dzo zaj­mu­jącą i praw­do­po­dobną.

Pamię­tam jesz­cze, że gdy mój star­szy brat, Dymitr, będąc na uni­wer­sy­te­cie z wła­ściwą natu­rze swej namięt­no­ścią rap­tow­nie nawró­cił się i zaczął uczęsz­czać na nabo­żeń­stwa, pościć i życie pro­wa­dzić czy­ste i moralne, my wszy­scy nie wyłą­cza­jąc star­szych, naśmie­wa­li­śmy się z niego i prze­zwa­li­śmy, nie wie­dzieć czemu, Noem.

Pamię­tam, że Musin-Pusz­kin, naon­czas kura­tor kazań­skiego uni­wer­sy­tetu, zapra­sza­jąc nas do sie­bie na wie­czo­rek tań­cu­jący, nama­wiał brata mego, odrzu­ca­ją­cego zapro­sze­nie i drwiąco go prze­ko­ny­wał, że i Dawid tań­czył przed arką Przy­mie­rza.

Ja wów­czas współ­czu­łem tym drwi­nom star­szych i wypro­wa­dza­łem z nich wnio­sek, że uczyć się kate­chi­zmu trzeba, cho­dzić do kościoła rów­nież, ale nie trzeba tego wszyst­kiego brać zbyt na serio. Pamię­tam jesz­cze, że w bar­dzo mło­dym wieku czy­ta­łem Wol­tera, a drwiny jego wcale mnie nie obu­rzały, prze­ciw­nie bar­dzo mnie bawiły. Zobo­jęt­nie­nie moje dla wiary nastą­piło u mnie tak, jak się to działo i dzieje teraz u ludzi naszego poziomu umy­sło­wego. Zdaje mi się, że w więk­szo­ści wypad­ków dzieje się to tak; ludzie żyją tak, jak żyją wszy­scy, a wszy­scy żyją na pod­sta­wie zasad nie tylko nie­ma­ją­cych nic wspól­nego z reli­gią, ale wprost prze­ciw­nych jej; nauka reli­gii nie przyj­muje udziału w życiu i w sto­sun­kach z ludźmi, jej nie spo­ty­kamy i we wła­snym życiu, nie mamy z nią do czy­nie­nia; reli­gię wyznaje się tam, gdzieś z dala od życia i nie­za­leż­nie od niego. O ile się z nią sty­kamy, sta­nowi ona zewnętrzne, ode­rwane od życia zja­wi­sko.

Z życia czło­wieka, z jego czy­nów jak wów­czas tak i teraz nie można się domy­ślać żadną miarą, czy jest on wie­rzą­cym, czy też nie. Jeżeli jest róż­nica mię­dzy jaw­nym wyznawcą reli­gii, a odstępcą nie wypad­nie ona na korzyść pierw­szego. Jak teraz, tak wów­czas jawną dewo­cję po więk­szej czę­ści spo­ty­kamy u ludzi tępych, okrut­nych, nie­mo­ral­nych i wynio­słych. Rozum zaś, uczci­wość, pro­stota i dobro­dusz­ność po więk­szej czę­ści spo­ty­kają się u ludzi nie­wie­rzą­cych.

W szko­łach uczą kate­chi­zmu i posy­łają uczniów do kościoła; od urzęd­ni­ków żądają świa­dectw z odby­tej spo­wie­dzi. Ale czło­wiek naszej sfery, który się już nie uczy i nie odbywa służby pań­stwo­wej i teraz, a daw­niej tym bar­dziej, mógł prze­żyć dzie­siątki lat nie przy­po­mniaw­szy sobie ani razu, że żyje wśród chrze­ści­jan i sam wyznaje chrze­ści­jań­ską wiarę.

Dziś rów­nież, jak i daw­niej, wiara przy­jęta przez zaufa­nie i pod­trzy­my­wana zewnętrz­nie, po tro­sze roz­pływa się pod kie­run­kiem nauki i doświad­cze­nia życio­wego i czło­wiek czę­sto wyobraża sobie, że ta wiara, którą mu wpo­jono w dzie­ciń­stwie, żyje w nim jesz­cze, pod­czas gdy z niej już dawno nie pozo­stało śladu.

S., rozumny i prawy czło­wiek opo­wia­dał mi, jak prze­stał wie­rzyć. Mając już lat dwa­dzie­ścia sześć, raz na noc­legu, pod­czas polo­wa­nia, sta­rym przy­ję­tym w dzie­ciń­stwie zwy­cza­jem ukląkł wie­czo­rem do modli­twy. Star­szy brat, bawiący z nim na polo­wa­niu, leżał na sia­nie i patrzył na niego. Kiedy S. skoń­czył modli­twę i zaczął się do snu ukła­dać, brat spy­tał go: „A ty wciąż jesz­cze odma­wiasz pacierz?”.

I wię­cej do sie­bie nie mówili. Ale S. od tego dnia prze­stał odma­wiać pacierz i cho­dzić do kościoła. Słowa brata nie prze­ko­nały go, w duszy jego nie nastą­pił żaden prze­łom, tylko zda­nie owo, wypo­wie­dziane przez brata, było pchnię­ciem pal­cem w ścianę, która i tak wła­snym cię­ża­rem chy­liła się do upadku; zda­nie to wska­zało mu, że na miej­scu wiary, była już pustka i że wobec tego słowa, wyma­wiane pod­czas modli­twy i znak krzyża, stały się bez­myślną czyn­no­ścią. Uznaw­szy tę bez­myśl­ność, umiał jej zanie­chać.

Tak bywa sądzę z więk­szo­ścią ludzi. Mówię o ludziach naszej sfery umy­sło­wej mówię o ludziach szcze­rych wzglę­dem sie­bie, a nie o tych, któ­rzy reli­gię zro­bili środ­kiem dla doj­ścia do jakiego bądź celu. (Ci ludzie są naj­praw­dziw­szymi nie­do­wiar­kami, gdyż jeżeli reli­gia jest dla nich środ­kiem dla dości­gnię­cia jakie­go­kol­wiek bądź życio­wego celu – to jest to na pewno nie reli­gia). Ludzie naszego poziomu umy­sło­wego znaj­dują się w tym poło­że­niu, że świa­tło wie­dzy i życia roz­pro­szyło sztuczną budowlę, a oni albo już to zauwa­żyli i wyswo­bo­dzili się, albo też jesz­cze tego nie zauwa­żyli.

Reli­gia zaszcze­piona mi w dzie­ciń­stwie zni­kła we mnie tak, jak i w innych, z tą tylko róż­nicą, że ponie­waż już w pięt­na­stym roku życia zaczą­łem czy­tać filo­zo­ficzne książki, więc utratę reli­gij­no­ści wprędce sobie uświa­do­mi­łem. Od szes­na­stego roku życia prze­sta­łem modlić się, i z wła­snej woli prze­sta­łem cho­dzić do kościoła i pościć. Nie wie­rzy­łem w to, co mi od dziecka wpa­jano, ale wie­rzy­łem w coś. W co wie­rzy­łem, tego bym żadną miarą nie mógł okre­ślić. Wie­rzy­łem w Boga, albo raczej nie odrzu­ca­łem wiary w Boga, ale w jakiego Boga tego nie mógł­bym powie­dzieć, nie odrzu­ca­łem Chry­stusa i jego nauki, ale na czym pole­gała ta nauka, tego także, nie umiał­bym powie­dzieć.

Teraz, gdy wspo­mi­nam te czasy, widzę jasno, że wiarą moją, tj. tym, co oprócz zwie­rzę­cych instynk­tów kie­ro­wało moim życiem – jedyną praw­dziwą wiarą moją, była wiara w udo­sko­na­le­nie. Ale na czym pole­gało dosko­na­le­nie i jakim był cel jego, nie umiał­bym powie­dzieć. Sta­ra­łem się dosko­na­lić umy­słowo – uczy­łem się wszyst­kiego, czego mogłem i co mi życie nasu­wało: sta­ra­łem się dosko­na­lić wolę, two­rzy­łem sobie zasady, któ­rych się sta­ra­łem trzy­mać; dosko­na­li­łem się fizycz­nie wszel­kiego rodzaju ćwi­cze­niami, wyra­bia­jąc siłę i zręcz­ność, i har­to­wa­łem się przez abne­ga­cję, wyra­bia­jąc w sobie wytrzy­ma­łość i cier­pli­wość. I to wszystko uwa­ża­łem za dosko­na­le­nie się. Zasadą była rozu­mie się moralna dosko­na­łość, ale wkrótce zmie­niła się na dosko­na­łość w ogóle tj. na pra­gnie­nie ażeby być lep­szym nie wobec Boga i samego sie­bie, ale wobec ludzi. W bar­dzo zaś pręd­kim cza­sie to dąże­nie, aby być dosko­na­łym wobec ludzi, zmie­niło się na pra­gnie­nie, aby być od innych ludzi sil­niej­szym, tj. sław­niej­szym, zna­ko­mit­szym i bogat­szym.

II

Kie­dyś opo­wiem wzru­sza­jącą i poucza­jącą histo­rię życia mego w prze­ciągu dzie­się­ciu lat mojej mło­do­ści. Sądzę, że wielu, wielu ludzi doświad­czyło tegoż samego. Całą duszą pra­gną­łem być lep­szym, ale byłem mło­dym, mia­łem namięt­no­ści, a byłem sam, zupeł­nie sam, gdym szu­kał dobrego. Za każ­dym razem, gdy się sta­ra­łem wypo­wie­dzieć to, co sta­no­wiło naj­taj­niej­sze moje pra­gnie­nia, że chcę być moral­nie dobrym, spo­ty­ka­łem lek­ce­wa­że­nie i żarty, a kiedy odda­wa­łem się występ­nym namięt­no­ściom, chwa­lono mnie i zachę­cano. Ambi­cja, chci­wość wła­dzy i zysku, duma, gniew, zemsta – wszystko to było oto­czone sza­cun­kiem.

Odda­jąc się namięt­no­ściom, dawa­łem dowód mojej doj­rza­ło­ści i czu­łem, że wszy­scy są ze mnie zado­wo­leni. Dobra moja ciotka, u któ­rej miesz­ka­łem, naj­lep­sze stwo­rze­nie pod słoń­cem, mawiała mi, że niczego tak dla mnie nie pra­gnie, jak sto­sunku z mężatką: rien ne forme un jeune homme, comme une laison evec femme comme il faut, jesz­cze dru­giego szczę­ścia dla mnie pra­gnęła – abym został adiu­tan­tem i to naj­le­piej przy cesa­rzu i naj­więk­szego szczę­ścia – abym się oże­nił z bar­dzo bogatą panną i żebym wsku­tek takiej żeniaczki miał jak naj­więk­szą liczbę nie­wol­ni­ków. Bez stra­chu, wstrętu i bólu nie mogę wspo­mi­nać tych lat. Zabi­ja­łem ludzi na woj­nie, wyzy­wa­łem na poje­dynki żeby zabić; prze­gry­wa­łem w karty, prze­ja­da­łem pracę chło­pów, męczy­łem ich, wpro­wa­dza­łem w błąd, oszu­ki­wa­łem. Kłam­stwo, zło­dziej­stwo, cudzo­łó­stwo wszel­kiego rodzaju, pijań­stwo, gwałt, zabój­stwo, nie było prze­stęp­stwa, któ­rego bym nie popeł­nił, i za to wszystko mnie chwa­lono uwa­żano i uwa­żają moi rówie­śnicy za sto­sun­kowo moral­nego czło­wieka.

Tak prze­ży­łem lat dzie­sięć. W tym cza­sie zaczą­łem pisać – przez ambi­cję, chci­wość i dumę. W utwo­rach moich popeł­nia­łem to samo co w życiu. Dla­tego aby posiąść sławę i pie­nią­dze, trzeba było ukry­wać dobre, a wypo­wia­dać złe. Tak też czy­ni­łem. Ileż razy sta­ra­łem się ukry­wać w swych utwo­rach pod pozo­rem obo­jęt­no­ści, a nawet lek­kiej iro­nii, to dąże­nie do dobrego, które sta­no­wiło treść mego życia. I uda­wało mi się: chwa­lono mnie.

Mając lat dwa­dzie­ścia sześć przy­je­cha­łem po woj­nie do Peters­burga i spo­tka­łem się z lite­ra­tami. Przy­jęto mnie jak swego, pochle­biano mi. Nie zdą­ży­łem się zorien­to­wać kiedy przy­ją­łem lite­rac­kie kla­sowe poglądy na życie tych ludzi, do któ­rych się zbli­ży­łem, a wyma­za­łem i pamięci, już tym razem zupeł­nie, daw­niej­sze me usi­ło­wa­nia w dąże­niach do poprawy. Poglądy te pod­sta­wiły mi zasady, które uspra­wie­dli­wiały nie­mo­ralne moje życie.

Pogląd na życie tych ludzi, moich towa­rzy­szy po pió­rze, pole­gał na tym, że życie w ogóle się roz­wija i że w tym roz­woju główną rolę odgry­wamy my, ludzie myśli, a z ludzi myśli naj­więk­szy wpływ wywie­ramy my, arty­ści i poeci. Naszym powo­ła­niem – uczyć ludzi. Aby zaś nie nasu­nęło mi się natu­ralne pyta­nie: co też ja umiem i czego mogę uczyć? Teo­ria obja­śniała, że tego wie­dzieć nie potrzeba, gdyż arty­sta i poeta bez­wied­nie uczą. Uwa­ża­łem się za cudow­nego arty­stę i poetę i dla­tego bar­dzo mi łatwo było przy­swoić sobie tę teo­rię.

Ja – arty­sta, poeta – pisa­łem, uczy­łem sam nie wiem czego. Pła­cili mi za to pie­nią­dze, mia­łem wyborne jedze­nie, wspa­niałe miesz­ka­nie, piękne kobiety i wytworne towa­rzy­stwo; mia­łem sławę. A więc widocz­nie to, czego się uczy­łem było bar­dzo dobre.

Wiara ta w zna­cze­nie poezji i roz­wój życia była reli­gią, a ja jed­nym z jej kapła­nów. Kapła­nom jej było bar­dzo wygod­nie i przy­jem­nie. I ja dość długo żyłem w tej wie­rze, nie podej­rze­wa­jąc jej praw­dzi­wo­ści. Ale na drugi czy trzeci rok takiego życia, zaczą­łem wąt­pić w słusz­ność takiej reli­gii i zaczą­łem ją badać. Pierw­szy powód do zwąt­pień dała mi zauwa­żona nie­zgoda mię­dzy kapła­nami tej reli­gii. Jedni mówili: my jeste­śmy naj­lep­szymi i naj­po­ży­tecz­niej­szymi nauczy­cie­lami, my uczymy tego, co potrzeba, a inni uczą nie­wła­ści­wie. I sprze­czali się, kłó­cili, łajali, oszu­ki­wali jeden dru­giego. Prócz tego mię­dzy nami było wielu ludzi, któ­rzy nie zasta­na­wiali się nad tym, kto ma słusz­ność, a po pro­stu dążyli z pomocą swej lite­rac­kiej dzia­łal­no­ści do mate­rial­nych korzy­ści. Wszystko to nasu­wało mi wąt­pli­wo­ści, co do praw­dzi­wo­ści naszej reli­gii.

Prócz tego, zwąt­piw­szy w praw­dzi­wość tej reli­gii, zaczą­łem uważ­nie badać jej kapła­nów i prze­ko­na­łem się, że wszy­scy pra­wie kapłani tej wiary, tj. lite­raci byli to ludzie nie­mo­ralni i po więk­szej czę­ści ludzie źli, mar­nych cha­rak­te­rów – wielu z nich stało niżej od tych ludzi, któ­rych spo­ty­ka­łem w moim poprzed­nim hulac­kim i woj­sko­wym życiu – ale zaro­zu­miali i zado­wo­leni z sie­bie, tak jak mogą być tylko zado­wo­leni z sie­bie ludzie święci, albo tacy, któ­rzy nie wie­dzą co to jest świę­tość. Ludzie mi obrzy­dli i ja sam sobie obrzy­dłem i poją­łem, że taka wiara – to oszu­stwo. Ale dziwna rzecz, cho­ciaż to całe kłam­stwo poją­łem dość prędko i wyrze­kłem się go, god­no­ści nada­nej mi przez tych ludzi, god­no­ści arty­sty, poety, nauczy­ciela – nie wyrze­kłem się. Naiw­nie wyobra­ża­łem sobie, że jestem poetą, arty­stą i mogę uczyć wszyst­kich, sam nie wie­dząc czego uczę. To też tak zro­bi­łem. Ze zbli­że­nia się do tych ludzi zyska­łem nową wadę – cho­ro­bli­wie roz­wi­niętą dumę i sza­loną pew­ność sie­bie oraz prze­ko­na­nie, że powo­łany jestem, aby uczyć ludzi, choć sam nie wie­dzia­łem czego.

Teraz, gdy wspo­mi­nam te czasy i swój ówcze­sny nastrój tych ludzi (takich zresztą i dziś – tysiące) i żal mi i wsty­dzę się – mam takie uczu­cie, jakiego doznaje się w domu obłą­ka­nych.

Tysiące robot­ni­ków dzień i noc, doby­wa­jąc sił ostat­nich pra­co­wało, skła­dało, dru­ko­wało miliony słów i poczta roz­wo­ziła je po Rosji, a myśmy wciąż uczyli i nie mogli­śmy zdą­żyć nauczać i cią­gle gnie­wa­li­śmy się, że nas za mało słu­chają.

Strasz­nie to dziwne, ale teraz jest mi zro­zu­miałe. Jedy­nym praw­dzi­wym, ser­decz­nym naszym pra­gnie­niem była chęć zebra­nia jak naj­więk­szej ilo­ści pochwał i pie­nię­dzy.

Aby dojść do tego celu nie umie­li­śmy nic innego robić, jak tylko pisać książki i gazety. To też robi­li­śmy to. Ale dla­tego, aby pra­cu­jąc tak bez­u­ży­tecz­nie, utwier­dzić się w pew­no­ści, żeśmy bar­dzo ważni ludzie potrzebne nam było rozu­mo­wa­nie, które by uspra­wie­dli­wiało naszą dzia­łal­ność. I oto wymy­śli­li­śmy, co nastę­puje: wszystko co ist­nieje jest rozumne. Wszystko, co ist­nieje – ulega roz­wo­jowi. Roz­wój zawdzię­czamy oświa­cie. Oświatę mie­rzy się roz­po­wszech­nia­niem ksią­żek i gazet. A nam płacą pie­nią­dze i sza­nują nas za to, że piszemy książki i gazety i dla­tego jeste­śmy naj­po­trzeb­niej­szymi i naj­lep­szymi ludźmi. Rozu­mo­wa­nie to byłoby bar­dzo dobre, gdy­by­śmy się wszy­scy zga­dzali; ale ponie­waż każda myśl, wypo­wie­dziana przez jed­nego z nas, znaj­do­wała myśl dia­me­tral­nie prze­ciwną, wypo­wie­dzianą przez innego, powin­ni­śmy się byli opa­mię­tać. Ale myśmy tego nie dostrze­gali; nam pła­cili pie­nią­dze i ludzie naszej par­tii nas chwa­lili – a więc każdy z nas z osobna uwa­żał się za spra­wie­dli­wego. Teraz widzę jasno, że podo­bień­stwo do domu waria­tów było zupełne; ale wów­czas nie­ja­sno zda­wa­łem sobie z tego sprawę i jak wszy­scy obłą­kani, wszyst­kich mia­łem za sza­leń­ców, za wyjąt­kiem sie­bie.

III

Tak żyłem oddany temu sza­leń­stwu na sześć lat przed moją żeniaczką. W tym cza­sie wyje­cha­łem zagra­nicę. Życie w Euro­pie i zbli­że­nie się z wybit­nymi i uczo­nymi ludźmi utwier­dziły mnie jesz­cze w mym prze­ko­na­niu o udo­sko­na­le­niu się, gdyż to samo prze­ko­na­nie zna­la­złem u nich. Ta wiara zna­la­zła we mnie tę zwy­kłą formę, którą znaj­duje ona u więk­szo­ści wykształ­co­nych ludzi. Wiara ta wyra­żała się sło­wem „postęp”. Wów­czas zda­wało mi się, że wyraz ten coś ozna­cza. Nie poj­mo­wa­łem jesz­cze tego, że drę­czony, jak każdy żyjący czło­wiek, pyta­niami, jak żyć naj­le­piej, tą odpo­wie­dzią; żyć zgod­nie z postę­pem, odpo­wia­dam zupeł­nie tak samo, jakby odpo­wie­dział czło­wiek nie­siony w łódce falą i wichrami, gdyby na jedyne ważne dla niego pyta­nie: czego się trzy­mać odpo­wie­dział: „pły­niemy z prą­dem”. Wów­czas tego nie dostrze­ga­łem. Tylko cza­sami, nie rozum, a uczu­cie pod­no­siło bunt prze­ciw temu ogól­nemu prze­są­dowi, któ­rym ludzie osła­niają swoje nie­poj­mo­wa­nie życia. Pod­czas byt­no­ści mojej w Paryżu, widok kary śmierci uwi­docz­nił mi kru­chość mego prze­sądu do postępu. Gdy spo­strze­głem jak głowa oddzie­lała się od ciała i stuk­nęła w pudełku, poją­łem – nie rozu­mem, a całym jeste­stwem, że żadna teo­ria celo­wo­ści ist­nie­ją­cego porządku i postępu nie może tego faktu uspra­wie­dli­wić i jeże­liby nawet wszy­scy ludzie, opie­ra­jąc się na jakich bądź teo­riach, od początku świata uzna­wali, że to jest potrzebne – ja wiem, że to jest nie­po­trzebne, że to jest złem i że z tego powodu sędzią złego i dobrego, nie jest ludzka opi­nia, ani postęp, ale ja sam i moje serce. Dru­gim wypad­kiem, w któ­rym zauwa­ży­łem, że prze­sąd o postę­pie nie wystar­cza w życiu, była śmierć mego brata. Rozumny, dobry, poważny czło­wiek zacho­ro­wał młodo, cier­piał wię­cej ani­żeli rok i w męczar­niach umarł, nie rozu­mie­jąc po co żył i dla­czego umiera. Żadne teo­rie nie mogły dać odpo­wie­dzi na te pyta­nia ani mnie, ani jemu pod­czas tego powol­nego kona­nia. Ale były to tylko wyjąt­kowe wypadki zwąt­pie­nia, w rze­czy­wi­sto­ści żyłem wyzna­jąc jedy­nie wiarę w postęp. „Wszystko się roz­wija i ja się roz­wijam, a po co się roz­wijam razem ze wszyst­kim – to się okaże”. Tak bym wów­czas sfor­mu­ło­wał moje wyzna­nie wiary.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki