Spójrz mi w oczy, Audrey - Sophie Kinsella - ebook

Spójrz mi w oczy, Audrey ebook

Sophie Kinsella

4,3

Opis

Sophie Kinsella zagościła na brytyjskich listach bestsellerów dzięki swojej pierwszej książce, będącej podstawą kasowego filmu pt. Wyznania zakupoholiczki. Książka Spójrz mi w oczy, Audrey to jej pierwsza powieść dla młodych czytelników.

14-letnia Audrey cierpi na zaburzenia lękowe. Nie chodzi do szkoły, rzadko opuszcza dom, nosi ciągle ciemne okulary. Terapia przynosi powolne postępy, ale nabiera tempa, gdy Audrey poznaje Linusa, kolegę jej starszego brata. Za pomocą przyjacielskiego uśmiechu i zabawnych liścików Linus zaczyna wywabiać ją do normalnego życia – no, w każdym razie najpierw do Starbucksa, ale to dobry początek!

Czy odnalezienie prawdziwej przyjaźni może rzeczywiście zdziałać terapeutyczne cuda? Autorka z niezaprzeczalnym literackim wdziękiem i zmysłem bystrego obserwatora komicznych wypadków życiowych opowiada historię uczucia, które może leczyć rany i koić czytelnicze zmysły.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (30 ocen)
13
14
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Joanna_1602

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, i prawdziwa. Polecam rodzicom nastolatków ;)
10
exzozol

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie pozytywna pozycja! Polecam obiema rękoma!!!
00
Malwa35No

Dobrze spędzony czas

Ciepła, zabawna, z przesłaniem. Polecam
00

Popularność




Spójrz mi w oczy Audrey

Ja nie mogę, mama zwariowała.

Ale nie tak zwyczajnie, jak to mama. Tym razem kompletnie jej odbiło.

Normalnie jej fiksacja wygląda tak, że mama mówi:

– Słuchajcie, przechodzimy na dietę bezglutenową. Jest niesamowita! Czytałam o niej w „Daily Mail”.

Idzie do sklepu i kupuje trzy bochenki chleba bezglutenowego. Jest w smaku tak ohydny, że wykrzywia nam twarze. Cała rodzina się buntuje, a mama ukradkiem zakopuje swoje kanapki w ogrodzie, więc już po tygodniu kończymy dietę.

To normalna szajba. Tym razem jednak sprawa jest poważna.

Mama stoi przy oknie swojej sypialni z widokiem na placyk przy Rosewood Close, gdzie mieszkamy. Chociaż nie – „stoi” to zbyt normalne słowo, a mama w żadnym razie nie wygląda na normalną. Z obłędem w oczach wychyla się i niemal wisi za oknem. Trzyma w rękach komputer mojego brata Franka. Komputer niebezpiecznie balansuje na krawędzi parapetu. Zaraz spadnie i roztrzaska się o ziemię. Kosztował siedemset funtów.

Zapomniała? Siedemset funtów. Wciąż nam powtarza, że nie znamy prawdziwej wartości pieniądza. Ciągle mówi coś w stylu: „Wiecie, ile się trzeba naharować, żeby zarobić dziesięć funtów?” albo: „Nie marnowalibyście tyle prądu, gdybyście sami musieli za niego płacić”.

No i jak to się ma do harowania na sprzęt wart siedemset funtów tylko po to, żeby go wywalić za okno?

Na trawniku pod oknem miota się Frank w T-shircie z nadrukowaną scenką z Teorii wielkiego podrywu. Trzyma się za głowę i jest tak spanikowany, że usta mu się nie zamykają.

– Mamo! – Ze strachu ma piskliwy głos. – Mamo, to komputer. Mój komputer!

– No pewnie, że to twój komputer! – odkrzykuje histerycznie mama. – Myślałeś, że nie wiem?

– Mamo, proszę, możemy o tym porozmawiać?

– Już próbowałam z tobą rozmawiać! – odgryza się mama. – Próbowałam do ciebie dotrzeć po dobroci i złością, błaganiem, logiczną argumentacją, a nawet przekupstwem… Próbowałam wszystkiego! Wszystkiego, Frank!!!

– Komputer jest mi potrzebny!

– Wcale ci nie jest potrzebny! – Mama krzyczy tak wściekle, że aż przechodzą mnie dreszcze.

– Mamusia wyrzuca komputer! – woła Felix. Wybiega na trawnik i zadziera głowę, patrząc z radosnym niedowierzaniem.

Felix to nasz młodszy brat. Skończył cztery lata. Radosne niedowierzanie to jego typowa reakcja na większość zdarzeń w życiu. Ciężarówka na ulicy! Keczup! Długaśna frytka! Mama wyrzucająca komputer za okno to dla niego po prostu jeden z codziennych małych cudów.

– No właśnie – mówi przez zaciśnięte zęby Frank. – Jeśli to zrobi, komputer się zepsuje i już nigdy, przenigdy nie zagrasz w Gwiezdne wojny.

Felix marszczy się, na jego twarzy pojawia się przerażenie, co wzbudza u mamy nową falę złości.

– Frank! – wrzeszczy. – Nie strasz brata!

Po jakimś czasie nasi sąsiedzi z naprzeciwka, McDuggansowie, podchodzą pod dom, żeby popatrzeć, co się dzieje. Kiedy do ich dwunastoletniego syna Olliego dociera, co mama zamierza zrobić, chłopak wydaje z siebie przeciągły krzyk:

– O nieeee! Pani Turner!

Przebiega przez ulicę na nasz trawnik i razem z Frankiem błagalnie unosi wzrok.

Ollie od czasu do czasu gra z Frankiem w Ziemię zdobywców, kiedy mój brat jest w łaskawym nastroju i nie ma z kim zagrać. Wygląda na zdruzgotanego jeszcze bardziej niż Frank.

– Proszę, pani Turner, niech pani nie psuje komputera – mówi łamiącym się głosem. – Są na nim zapisane wszystkie komentarze Franka do gry. Takie śmieszne. – Zerka na Franka. – Naprawdę są śmieszne.

– Dzięki – mamrocze Frank.

– Twoja mama zachowuje się jak… – Ollie nerwowo mruga. – Jest jak Wzmocniona Bogini Wojny z poziomu siódmego.

– Jak kto? – chce wiedzieć mama.

– To komplement – odpowiada Frank i zdegustowany przewraca oczami. – Nie zadawałabyś takich pytań, gdybyś chociaż raz zagrała. – Potem poprawia Olliego: – Z poziomu ósmego.

– Aha, rzeczywiście, z ósmego. – Ten gorliwie potakuje.

– Nie umiecie się nawet porozumiewać po ludzku! – denerwuje się mama. – Prawdziwe życie nie składa się z poziomów!

– Mamo, proszę – jęczy Frank. – Zrobię, co zechcesz. Załaduję zmywarkę. Będę co wieczór dzwonił do babci. Będę… – desperacko szuka pomysłu. – Będę czytał głuchym.

Będzie czytał głuchym? Czy on sam słyszy, co wygaduje?

– Głuchym?! – wybucha mama. – Głuchym?! Nie każę ci czytać głuchym! Jedynym głuchym w okolicy jesteś ty! Nigdy nie słyszysz, co do ciebie mówię, bo wciąż nosisz na uszach te cholerne słuchawki…!

– Anne!

Odwracam się i widzę, że tata wkracza do akcji, a kolejna para sąsiadów wychodzi przed drzwi swojego domu. Zatem już mamy sprawę dla patrolu sąsiedzkiego.

– Anne! – znowu krzyczy tata.

– Nie próbuj mnie powstrzymać, Chris – ostrzega mama i widzę, jak tacie podskakuje grdyka.

Tata jest wysoki i przystojny, pasowałby na przykład do reklamy samochodów, a właściwie wygląda jak boss, ale tak naprawdę nie jest samcem alfa.

Nie, to niezupełnie odpowiada prawdzie. Pod wieloma względami chyba jest alfą. Tyle że mama jest nią jeszcze bardziej. Silna, władcza, ładna i władcza.

Powiedziałam dwa razy „władcza”?

No cóż, sam wyciągnij z tego wniosek.

– Wiem, że się złościsz, kochanie – mówi polubownym tonem tata. – Ale nie sądzisz, że trochę przesadzasz?

– Przesadzam?! To on przesadza! Chris, on jest uzależniony!

– Nie jestem uzależniony! – wrzeszczy Frank.

– Chcę tylko powiedzieć, że…

– Co? – Mama w końcu odwraca głowę, żeby dobrze przyjrzeć się tacie. – Co chcesz powiedzieć?

– Że jeśli zrzucisz go tutaj, to uszkodzisz samochód. – Twarz taty wykrzywia na chwilę grymas. – Może przesuń się trochę w lewo…

– Mam w nosie twój samochód! Przebrała się miarka, kochany syneczku!

Jeszcze bardziej odchyla komputer na krawędzi parapetu, wywołując głośne westchnienie u wszystkich – nawet u sąsiadów.

– Kochany?! – Teraz Frank krzyczy na mamę. – Gdybyś mnie kochała, nie próbowałabyś zniszczyć mi komputera!

– A gdybyś ty mnie kochał, Frank, nie wstawałbyś o drugiej w nocy, żeby w tajemnicy przede mną pograć w sieci z Koreańczykami!

– Wstałeś o drugiej w nocy? – Ollie robi wielkie oczy i zerka na Franka.

– Dla treningu. – Frank wzrusza ramionami. – Trenowałem – powtarza z naciskiem, patrząc na mamę. – Czeka mnie turniej! Zawsze powtarzałaś, że powinienem mieć w życiu jakiś cel! No to mam!

– Gra w Ziemię zdobywców nie jest celem! O Boże… – Mama opiera się czołem o komputer. – Gdzie popełniłam błąd?

– Och, Audrey – mówi Ollie. Dostrzegł mnie. – Cześć, co u ciebie?

Spłoszona cofam się w głąb pokoju. Moje okno, dyskretnie oddalone, znajduje się na rogu domu. Nie spodziewałam się, że ktoś mnie zobaczy. A już na pewno nie Ollie, który – jestem tego pewna – trochę się we mnie zakochał, chociaż jest dwa lata młodszy ode mnie i sięga mi ledwie do piersi.

– Patrzcie, jest i gwiazda! – dowcipkuje tata Olliego, Rob. Od czterech tygodni nazywa mnie gwiazdą, chociaż mama i tata prosili go, żeby przestał. Wydaje mu się, że jest zabawny, a moim rodzicom brakuje poczucia humoru. (Często odnoszę wrażenie, że ludzie utożsamiają żartobliwość z byciem nietaktownym dupkiem).

Tym razem jednak wygląda na to, że moi rodzice nawet nie usłyszeli tej arcyśmiesznej uwagi. Mama dalej jęczy: „Gdzie popełniłam błąąąąd?”, a tata zerka na nią zaniepokojony.

– Nigdzie nie popełniłaś błędu! – krzyczy do niej. – Nie ma się czym przejmować! Kochanie, chodź się napić. Odstaw ten komputer… na razie – dodaje czym prędzej, widząc jej minę. – Później możesz go wyrzucić przez okno.

Mama pozostaje nieruchoma. Komputer jeszcze niebezpieczniej kołysze się na parapecie, wywołując u taty spazm.

– Kochanie, boję się o samochód… Dopiero go spłaciliśmy…

Podchodzi do auta i rozkłada ręce, jakby chciał go ochronić przed spadającym żelastwem.

Ollie jakby nagle się ocknął.

– Przynieście koc! – mówi. – Ratujcie komputer! Potrzebujemy koca. Staniemy w krąg…

Mama chyba go nie słyszy.

– Wykarmiłam cię! – skrzeczy na Franka. – Czytałam ci Kubusia Puchatka! Chciałam, żebyś wyrósł na takiego człowieka, który lubi książki, sztukę, przebywanie na świeżym powietrzu, muzea, a może też jakiś sport oparty na rywalizacji…

– Ziemia zdobywców to właśnie rywalizacja! – krzyczy Frank. – Nic o niej nie wiesz! To poważna sprawa! Pula nagród w międzynarodowym turnieju Ziemi w Toronto wynosi w tym roku sześć milionów dolarów!

– Już to słyszałam! – wybucha mama. – I co? Może masz zamiar wygrać? Myślisz, że zbijesz fortunę?

– Możliwe. – Frank patrzy na nią morderczym wzrokiem. – Jeśli wystarczająco długo potrenuję.

– Frank, otrząśnij się! – Głos mamy odbija się echem od ścian domów wokół placyku. Jest tak przenikliwy, że można się przestraszyć. – Nie weźmiesz udziału w międzynarodowym turnieju Ziemi zdobywców, nie wygrasz tych cholernych sześciu milionów ani nie utrzymasz się z grania na komputerze! TO SIĘ NIE ZDARZY!

Miesiąc wcześniej

Wszystko zaczęło się od „Daily Mail”. Wiele spraw toczących się w naszym domu zaczyna się od artykułów w „Daily Mail”.

Mama zaczyna się niespokojnie wiercić, jak to ona. Zjedliśmy kolację i sprzątnęliśmy ze stołu, a teraz mama czyta gazetę przy lampce wina. Nazywa to „czasem dla siebie”. Zatrzymała się na dłużej przy jednym z artykułów. Zerkam nad jej ramieniem i widzę tytuł:

OSIEM SYMPTOMÓW, KTÓRE ŚWIADCZĄ O UZALEŻNIENIU TWOJEGO DZIECKA OD GIER KOMPUTEROWYCH.

– O mój Boże – mamrocze pod nosem. – O Boże.

Przesuwa palcem w dół strony i słyszę, jak jej oddech przyspiesza. Zaglądam jeszcze raz i udaje mi się wyłowić jeden z podtytułów:

7. Drażliwość i huśtawka nastrojów.

Ha. Ha, ha.

Jeśli masz wątpliwości, tak brzmi w moim wykonaniu pusty śmiech.

No bo wiesz – „huśtawka nastrojów”? Poważnie? James Dean był humorzastym nastolatkiem w Buntowniku bez powodu (mam plakat do tego filmu – najlepszy plakat filmowy wszech czasów, najlepszy film wszech czasów, najseksowniejszy aktor wszech czasów – dlaczego, ach, dlaczego musiał umrzeć?). Czy to znaczy, że James Dean był uzależniony od gier komputerowych? Zaraz, zaraz.

Na pewno.

Nie ma jednak sensu wytykać tego mojej mamie, bo tu chodzi o logikę, a mama w nią nie wierzy. Woli wierzyć w horoskopy i zieloną herbatę. Aha, i oczywiście wierzy „Daily Mail”.

OSIEM SYMPTOMÓW, KTÓRE ŚWIADCZĄ O UZALEŻNIENIU MOJEJ MAMY OD „DAILY MAIL”

Czyta ją codziennie.

Wierzy we wszystko, co tam piszą.

Jeśli próbujesz zabrać gazetę, wyrywa ci ją z rąk i tuli do siebie, jakbyś usiłował wykraść jej ukochane dziecko.

Kiedy przeczyta sensacyjny artykuł o witaminie D, każe nam zdjąć bluzki i „zażyć kąpieli słonecznej”. (Nawet kosztem odmrożenia).

Kiedy przeczyta sensacyjny artykuł o czerniaku, każe nam się smarować kremami z filtrem UV.

Kiedy przeczyta artykuł o „kremie do twarzy, który NAPRAWDĘ działa”, od razu go zamawia. To znaczy, wyjmuje iPada i robi to w tej samej chwili.

Jeśli na wakacjach nie może dostać „Daily Mail”, wykazuje objawy silnego zespołu odstawienia. Patrz: drażliwość i huśtawka nastrojów.

Pewnego razu próbowała przerzucić się na „Lent”. Wytrzymała pół przedpołudnia.

No trudno. Nic nie poradzę na to tragiczne uzależnienie mojej mamy. Mogę jedynie mieć nadzieję, że nie wyrządzi zbyt wielu szkód w jej życiu. (Wyrządziło już dosyć szkód w naszym salonie, kiedy mama przeczytała artykuł z działu „Wnętrza” pod tytułem Pomaluj swoje meble).

W pewnej chwili Frank beztrosko wchodzi do kuchni. Ma na sobie czarny T-shirt z napisem: MODUJĘ, WIĘC JESTEM, wetknął do uszu słuchawki, a w ręce trzyma telefon. Mama zerka na niego znad gazety, jakby nagle spadły jej łuski z oczu.

(Nigdy tego nie kumałam. Jakie łuski???

Zresztą nieważne. Niech już będzie, że łuski).

– Frank, ile godzin w tym tygodniu spędziłeś przy grach komputerowych? – pyta.

– Zdefiniuj, czym dla ciebie są gry komputerowe – odpowiada Frank, nie odrywając wzroku od wyświetlacza telefonu.

– Co? – Mama niepewnie patrzy w moim kierunku, a ja wzruszam ramionami. – No wiesz, gry komputerowe. Ile godzin? FRANK! – wrzeszczy, bo ten nie reaguje. – Ile godzin? Wyjmij z uszu to coś!

– Co? – pyta Frank, zdejmując słuchawki. Mruga, jakby nie dosłyszał pytania. – Chodzi o coś ważnego?

– Tak, bardzo ważnego! – groźnie prycha mama. – Masz mi powiedzieć, ile godzin tygodniowo spędzasz przy grach komputerowych. Tu i teraz. Szybko podlicz i mi powiedz.

– Nie mogę – mówi flegmatycznie Frank.

– Nie możesz? Jak to, nie możesz?

– Nie wiem, o co ci dokładnie chodzi – odpowiada z niezmąconą cierpliwością Frank. – Masz na myśli konkretnie gry przeznaczone dla komputerów czy wszystkie gry wideo? Na Xboxa i PlayStation też? Mam uwzględnić gry w telefonie? Określ swoje wymagania.

Frank czasami zachowuje się jak debil. Nie widzi, że mama właśnie się nakręca i jest o krok od wybuchu?

– Mam na myśli wszystko, co rozmiękcza ci mózg! – mówi mama, wymachując gazetą. – Zdajesz sobie sprawę, jak niebezpieczne są te gry? Wiesz, że twój mózg niewłaściwie się rozwija? Twój mózg, Frank! Najważniejszy narząd w organizmie człowieka.

Frank dostrzega nieprzyzwoitą dwuznaczność tego określenia i parska śmiechem, ja też mimowolnie chichoczę pod nosem. Frank w gruncie rzeczy jest całkiem zabawny.

– Udam, że tego nie słyszałam. – Głos mamy brzmi lodowato. – Twoje zachowanie jedynie potwierdza, że mam rację.

– Nieprawda – mówi Frank i otwiera lodówkę. Wyjmuje karton mleka o smaku czekoladowym, które wypija wprost z opakowania. To obrzydliwe.

– Nie rób tego! – gniewnie go upominam.

– Spokojnie. Jest jeszcze jedno.

– Od dzisiaj obowiązuje cię limit na granie, młody człowieku. – Mama trzaska gazetą o kolano, żeby podkreślić swoje słowa. – Dosyć tego dobrego.

Oho, „młody człowieku”. To znaczy, że zamierza wciągnąć w spór tatę. Za każdym razem, gdy mama wyjeżdża z „młodym człowiekiem”, możemy być pewni, że następnego dnia czeka nas koszmarne spotkanie w gronie rodzinnym, podczas którego tata będzie próbował we wszystkim popierać mamę, chociaż nie ogarnia co najmniej połowy problemu.

Zresztą to nie moja sprawa.



Nie moja, ale tylko do wieczora, bo mama wchodzi do mojego pokoju i stanowczym głosem pyta:

– Audrey, czym jest ta Ziemia zdobywców?

Odkładam „Grazię”, którą czytałam, i przyglądam się mamie. Wygląda na spiętą. Ma wypieki na twarzy, a jej prawa dłoń jest zaciśnięta, jakby zdrętwiała od trzymania myszy komputerowej. Szukała w Google informacji o „uzależnieniu od gier komputerowych” – bez dwóch zdań.

– To gra.

– Wiem, że to gra – odpowiada poirytowanym głosem mama. – Ale dlaczego Frank spędza przy niej tyle czasu? Ty nie grasz w nią cały czas, prawda?

– Nie.

Grałam w Ziemię zdobywców, ale nie wpadłam w obsesję. Wiesz, ta gra jest w porządku, ale tylko na godzinę, może dwie.

– Co więc tak go w niej pociąga?

– No wiesz… – Zastanawiam się przez chwilę. – Chodzi o ekscytację. Zdobywasz nagrody. A sami bohaterowie też nieźle się prezentują. To znaczy, grafika w tej grze stoi na najwyższym poziomie. Poza tym niedawno pojawił się w sprzedaży dodatek z nową drużyną wojowników, którzy mają niespotykane do tej pory właściwości, więc… – Wzruszam ramionami.

Mama patrzy z konsternacją, jakiej nigdy przedtem u niej nie widziałam. Problem w tym, że sama w nic nie gra. Nie da się jej zatem wytłumaczyć różnicy między Ziemią zdobywców 3 a na przykład Pacmanem z 1985 roku.

– Na YouTubie są filmy z rozgrywki – mówię w nagłym przypływie olśnienia. – Z komentarzami. Poczekaj.

Kiedy szukam odpowiedniego filmu na iPadzie, mama siada i rozgląda się po pokoju. Udaje swobodę, ale jej niebieskie oczy czujnie skanują moje rzeczy osobiste. Próbują wśród nich wyłowić… co? Cokolwiek. Wszystko. Szczerze mówiąc, od jakiegoś czasu moich relacji z mamą nie można nazwać swobodnymi. Wszystko ma ogromny ciężar gatunkowy.

Właśnie to jest najsmutniejsze, zwłaszcza w świetle ostatnich zdarzeń. Już nie umiemy się normalnie zachowywać w swoim towarzystwie. Mama czepia się każdego słówka, które powiem, nawet jeśli sama nie zdaje sobie z tego sprawy. Jej umysł od razu zaczyna pracować na przyspieszonych obrotach: „Co to mogło znaczyć?”, „Czy z Audrey wszystko w porządku?”, „Co Audrey naprawdę chciała przez to powiedzieć?”.

Widzę, że uważnie patrzy na parę starych, podartych dżinsów na krześle, jakby sądziła, że skrywają jakąś mroczną tajemnicę. Tymczasem skrywają tylko jedną prozaiczną prawdę – że z nich wyrosłam. W ubiegłym roku wystrzeliłam w górę mniej więcej o osiem centymetrów, czyli mam metr siedemdziesiąt siedem wzrostu. Jestem więc dosyć wysoka jak na czternastolatkę. Wszyscy mówią, że wyglądam jak mama, ale nie jestem taka ładna jak ona. Oczy mamy są błękitne jak niebieskie diamenty, a moje dość nijakie – zresztą ostatnio mało kto je widzi.

Żeby łatwiej ci było mnie sobie wyobrazić – jestem dosyć chuda, przeciętna, noszę czarny top bez rękawów i obcisłe dżinsy. Aha, i okulary przeciwsłoneczne – zawsze i wszędzie, nawet w domu. To… No wiesz. Takie skrzywienie. Moja fiksacja. Stąd się biorą uszczypliwe żarty Roba z sąsiedztwa. Pewnego razu zobaczył mnie, kiedy z okularami przeciwsłonecznymi na nosie wysiadłam z taksówki w ulewnym deszczu, i od razu wyskoczył z tekstami w rodzaju:

– Dlaczego włożyłaś okulary? Jesteś Angeliną Jolie?

Wcale nie pozuję na spoko laskę. Jest inny powód.

Który teraz oczywiście chciałbyś poznać.

Jak sądzę.

Okej, to dość intymna sprawa. Nie wiem, czy już jestem gotowa, żeby ci o niej opowiedzieć. Jeżeli chcesz, możesz myśleć, że mi odbiło. Wiele osób już i tak ma mnie za wariatkę.

– O, jest. – Znajduję film przedstawiający potyczkę w Ziemi zdobywców z komentarzem Archy’ego. Archy to użytkownik YouTube’a ze Szwecji. Wrzuca do sieci filmiki, które Frank uwielbia. Nagrywa przebieg rozgrywki z zabawnym komentarzem. Jak można było się spodziewać, wyjaśnienie mamie tej koncepcji zajmuje mi wieki.

– Ale po co ktoś miałby oglądać, jak inni grają? – Mama nie może tego zrozumieć. – Dlaczego? Czy to nie kompletna strata czasu?

– No wiesz. W każdym razie… – Wzruszam ramionami. – To właśnie Ziemia zdobywców.

Na chwilę zapada milczenie. Mama wpatruje się w monitor niczym profesor starej daty, który próbuje rozszyfrować pradawne egipskie hieroglify. Nagle krzywi się na widok jakiejś szczególnie silnej eksplozji.

– Dlaczego to zawsze musi polegać na zabijaniu? Gdybym ja zaprojektowała grę, byłaby oparta na ideach. Na polityce. Na czymś ważnym. Tak! Czemu nie? – Widzę, że w jej głowie rodzi się nowy pomysł. – Może by stworzyć grę pod tytułem Dyskurs? Elementem rywalizacji byłoby zdobywanie punktów za debatę!

– I właśnie dlatego nie śpimy na pieniądzach. – Mówię to tak, jakbym zwracała się do jakiejś trzeciej osoby.

Zaczynam szukać innego filmu. Nagle do pokoju wchodzi Felix.

– Candy Crush! – woła radośnie, gdy tylko wpada mu w oko mój iPad.

Z ust mamy wyrywa się stłumiony okrzyk przerażenia.

– Skąd on to zna? – pyta. – Wyłącz iPada. Nie chcę mieć drugiego uzależnionego członka rodziny!

Do licha! To chyba ja pierwsza pokazałam Feliksowi Candy Crush. Jednak jest za mały i nie rozumie, na czym polegają zasady tej gry.

Zamykam pokrywę iPada, a Felix patrzy na niego zawiedziony.

– Candy Crush! – jęczy. – Chcę zagrać w Candy Cruuuuush!

– Gra się zepsuła – mówię i udaję, że włączam iPada. – Widzisz? Zepsuta.

– Zepsuta – potakuje mama.

Felix zerka na nas znad iPada. Wyraźnie widać, że jego umysł pracuje na najwyższych obrotach, na jakie pozwala mu mózg czterolatka.

– Trzeba kupić wtyczkę – proponuje. Nagle się ożywia i chwyta iPada. – Możemy kupić wtyczkę i naprawić grę.

– Sklep z wtyczkami jest zamknięty – tłumaczy bez mrugnięcia okiem mama. – Jaka szkoda. Zrobimy to jutro. Ale wiesz co? Chodź, zjemy tost z nutellą!

– Tost z nutellą! – Twarz Feliksa rozjaśnia promienny uśmiech. Kiedy triumfalnie unosi ręce, mama zabiera mu iPada i daje go mnie. Za pięć sekund iPad jest już schowany za poduszką na łóżku.

– Gdzie Candy Crush? – Felix nagle przypomina sobie o grze i wykrzywia buzię do płaczu.

– Musimy wziąć tablet do sklepu z wtyczkami. Pamiętasz? – odpowiada bez wahania mama.

– Do sklepu z wtyczkami – potakuję. – Ale, hej, co z tym tostem z nutellą? Ile tostów dzisiaj zjesz?

Biedny mały Felix. Wciąż trochę zdezorientowany pozwala się wyprowadzić z pokoju. Mamie udało się zrobić go w konia. Taki już los czterolatka. Założę się, że mama żałuje, że te same sztuczki nie działają na Franka.

Mama zatem już wie, czym jest Ziemia zdobywców. A „wiedza to potęga”, jak mówi Kofi Annan. Chociaż Leonardo da Vinci twierdził, że „Gdzie jest dużo krzyku, tam nie ma prawdziwej wiedzy”, co jeszcze lepiej pasuje do naszej rodziny. (Proszę, nie myśl, że jestem wyjątkowo oczytana czy coś w tym rodzaju. W ubiegłym miesiącu mama kupiła mi na urodziny księgę cytatów, po którą czasami sięgam, oglądając telewizję).

Tak czy inaczej, motto „wiedza to potęga” nas nie dotyczy, bo mama nie ma żadnego wpływu na Franka. Jest sobotni wieczór, a on już od lunchu gra w Ziemię zdobywców. Od razu po deserze znikł w pokoju zabaw. W pewnej chwili zadźwięczał dzwonek u drzwi, więc czmychnęłam do mojej kanciapy – kryjówki, gdzie nikt mnie nie nachodzi.

Dochodzi szósta. Zakradam się do kuchni po ciasteczka Oreo i widzę, że mama krąży w tę i z powrotem napięta jak struna. Głośno sapie, zerka na zegar i znowu sapie.

– Oni wszyscy są uzależnieni od komputerów! – wybucha nagle. – Mniej więcej dwadzieścia pięć razy prosiłam ich, żeby je wyłączyli! Dlaczego to takie trudne? Wystarczy wcisnąć jeden przycisk!

– Może akurat są na poziomie, którego… – zaczynam.

– Poziomy! – Mama z pasją wpada mi w słowo. – Mam dosyć słuchania o poziomach! Daję im jeszcze minutę. Koniec żartów.

Wyjmuję ciastko i rozdzielam je na warstwy.

– Kto jest z Frankiem?

– Kolega ze szkoły. Nigdy przedtem go nie widziałam. Zdaje się, że ma na imię Linus…

Linus. Pamiętam Linusa ze szkolnej adaptacji Zabić drozda, w której grał Atticusa Fincha. Frank był w niej członkiem tłumu.

Frank uczy się w szkole imienia Kardynała Nichollsa, która znajduje się przy tej samej ulicy, co moja szkoła żeńska Stokeland, dlatego od czasu do czasu obie szkoły organizują wspólne spektakle, koncerty i tego rodzaju imprezy. Jednak trzeba uściślić, że już nie mogę nazwać Stokeland moją szkołą. Od lutego nie byłam na zajęciach z powodu pewnych zdarzeń, do których tam doszło. Nieprzyjemnych spraw.

Nieważne.

No. W każdym razie potem się rozchorowałam. Teraz jestem przed zmianą szkoły i powtarzaniem klasy, żeby nadrobić materiał. Nowa szkoła nazywa się Heath Academy i wszyscy mówią, że lepiej zacząć naukę od września, a nie w semestrze letnim, kiedy większość czasu zajmują egzaminy. Tak więc do końca wakacji zostanę w domu, nie chodzę do szkoły.

To nie znaczy, że nic nie robię. Dostałam ze szkoły listę lektur, podręczników do matematyki i zestaw słówek z francuskiego do wykucia. Wszyscy zgodnie doszli do wniosku, że koniecznie muszę być na bieżąco z materiałem: „Dzięki temu poczujesz się o wiele lepiej, Audrey!”. (W najmniejszym stopniu nie poczułam się lepiej). Dlatego od czasu do czasu wysyłam moim nauczycielom wypracowanie z historii albo z innego przedmiotu, a oni poprawiają je na czerwono i przysyłają mi z powrotem. Wszystko dzieje się właściwie od przypadku do przypadku.

Mniejsza z tym. Mówiłam, że Linus grał w szkolnym przedstawieniu i był naprawdę dobrym Atticusem Finchem. Roztaczał aurę bohaterstwa i szlachetności, w którą widownia uwierzyła. Na przykład, w jednej scenie miał zastrzelić wściekłego psa. Podczas spektaklu strzelba-rekwizyt nie wypaliła, ale nikt z widzów się nie zaśmiał, ani nawet nie rozległy się stłumione głosy. Taki był dobry.

Kiedyś wpadł do nas po drodze na próbę. Zatrzymał się na jakieś pięć minut, ale wciąż to pamiętam.

Właściwie to nie ma żadnego związku z dzisiejszą sytuacją.

Już otwieram usta, żeby przypomnieć mamie, że Linus grał Atticusa Fincha, ale nagle zdaję sobie sprawę, że wyszła z kuchni. Po chwili dobiega mnie jej głos:

– Dosyć grania, młody człowieku!

Oho, „młody człowieku”.

Rzucam się do drzwi i patrzę przez szparę. Frank wychodzi z mamą na korytarz. Jego twarz przecinają nerwowe skurcze.

– Nie doszliśmy do końca poziomu! Nie możesz tak po prostu wyłączyć tej gry! Wiesz, co narobiłaś, mamo?! Czy ty w ogóle cokolwiek wiesz o mechanice gry w Ziemię zdobywców?

Grzmi świętym oburzeniem. Zatrzymał się tuż pod moimi drzwiami. Czarne włosy opadają mu na blade czoło, wściekle gestykuluje patykowatymi rękami i dużymi, kościstymi dłońmi. Mam nadzieję, że Frank kiedyś dorośnie do swoich dłoni i stóp. Chyba nie zostaną na zawsze tak komicznie nieproporcjonalne, no nie? Reszta ciała powinna je w końcu dogonić. Skończył piętnaście lat, więc jeszcze może urosnąć o jakieś trzydzieści centymetrów. Tata ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ale zawsze powtarza, że Frank będzie wyższy od niego.

– No dobrze – rozbrzmiewa znajomy głos. To Linus, ale nie widzę go przez szparę w drzwiach. – To ja już pójdę do domu. Dziękuję, że mogłem spędzić tu trochę czasu.

– Ależ nie idź! – wykrzykuje mama swoim najprzymilniejszym tonem, zarezerwowanym dla gości. – Proszę, Linus, nie musisz jeszcze iść do domu. Zupełnie nie o to mi chodziło.

– Ale jeżeli nie możemy pograć… – Linus jest zdezorientowany.

– Chcesz powiedzieć, że jedyną formą spędzania wspólnie czasu jest dla was granie na komputerze? Wiesz, jakie to smutne?

– Niby co mielibyśmy robić? – mamrocze nadąsany Frank.

– Moim zdaniem powinniście zagrać w badmintona. Zapada ciepły letni zmierzch, w ogrodzie jest pięknie i zobaczcie, co znalazłam!

Wyciąga rękę i pokazuje Frankowi stary, zdezelowany zestaw do badmintona. Siatka jest totalnie poplątana i widzę, że jakieś zwierzę nadgryzło lotki.

Chce mi się śmiać, kiedy patrzę na minę Franka.

– Mamo… – Wygląda, jakby go zamurowało z przerażenia. – Skąd ty to w ogóle wygrzebałaś?

– Albo w krykieta! – świergocze radośnie mama. – To dobra zabawa.

Frank nawet nie odpowiada. Zdaje się tak zbity z tropu pomysłem gry w krykieta, że jest mi go trochę żal.

– A może w chowanego?

Parskam śmiechem i muszę zasłonić dłonią usta. Nie mogę się powstrzymać. W chowanego!

– No to w rummikub! – Mama jest coraz bardziej zdesperowana. – Zawsze uwielbiałeś grać w rummikub.

– Lubię rummikub – wtrąca Linus, czym zdobywa sobie moje uznanie. Do tej pory już śmiało mógłby olać kumpla, wyjść i napisać na Facebooku, że u Franka na chacie jest kicha. Tymczasem z jego głosu można wywnioskować, że chce jakoś udobruchać mamę. Brzmi jak człowiek, który rozgląda się dookoła i dochodzi do wniosku, że warto by wszystkim ułatwić życie. (Zwróć uwagę, że wyciągam takie wnioski na podstawie dwóch słów…).

– Naprawdę zagrałbyś w rummikub? – Frank pyta z niedowierzaniem.

– Czemu nie? – odpowiada swobodnie Linus i po chwili obaj znów zamykają się w pokoju zabaw. (Kiedy skończyłam trzynaście lat, rodzice przemalowali go i zaczęli nazywać pokojem nauki, ale dla nas to wciąż pokój zabaw).

Po chwili mama znowu jest w kuchni, nalewa sobie kieliszek wina.

– Widzisz? – mówi. – Wystarczy skierować ich na właściwą drogę. Trochę kontroli rodzicielskiej. Otworzyłam im oczy i już nie są uzależnieni od komputera. Ktoś po prostu musiał im przypomnieć, że istnieje coś więcej.

Nie zwraca się do mnie. Mówi do wyimaginowanego arbitra z „Daily Mail”, który bez przerwy obserwuje jej poczynania i ocenia je w skali od jednego do dziesięciu.

– Wydaje mi się, że rummikub to nie jest najlepsza gra dla dwóch osób – zauważam. – Trzeba grać bardzo długo, żeby każdy mógł wyłożyć na stół wszystkie kostki.

Czuję, że ta uwaga zasiała ziarno niepewności. Mama na pewno wyobraża sobie to samo, co ja: Frank i Linus w ponurych nastrojach siedzą naprzeciw siebie, coraz bardziej nienawidzą rummikuba i utwierdzają się w przekonaniu, że gry planszowe są do bani.

– Masz rację – mówi w końcu. – Chyba pójdę z nimi zagrać. Będzie weselej.

Nie pyta, czy ja też chcę zagrać. Jestem jej za to bardzo wdzięczna.

– Baw się dobrze – rzucam i wyjmuję z szafki opakowanie Oreo. Szybko uciekam z kuchni do swojej kanciapy i dopiero gdy włączam telewizor, dobiega mnie z pokoju zabaw głos mamy, który odbija się echem w całym domu:

– NIE CHODZIŁO MI O RUMMIKUB PRZEZ INTERNET!

Nasz dom jest jak pogoda. Następują w nim przypływy i odpływy, to się burzy, to uspokaja. Po błogim okresie czystego, błękitnego nieba nadchodzą posępne, szare dni i nawałnice. Właśnie teraz nadciąga burza. Grzmot-błyskawica-grzmot- -błyskawica, Frank-mama-Frank-mama.

– Co to za różnica?

– Wielka różnica! Kazałam wam oderwać się od komputerów!

– Mamo, do diabła, to przecież ta sama gra!

– Nieprawda! Nie chcę, żebyś znowu się gapił w ekran! Chciałam, żebyś zagrał z kolegą! Na żywo!

– We dwóch to żadna zabawa. Równie dobrze moglibyśmy grać w państwa-miasta.

– Wiem! – Mama znowu niemal wrzeszczy. – Właśnie dlatego przyszłam z wami zagrać!

– Przecież nie wiedziałem, że masz taki zamiar, no nie, do cholery?!

– Przestań przeklinać! Jeśli dalej będziesz używał przy mnie takiego języka, młody człowieku…

„Młody człowieku”.

Słyszę, że Frankowi wyrywa się z gardła wściekły skowyt. Brzmi jak coś pomiędzy rykiem nosorożca a jękiem frustracji.

– „Do cholery” to nie jest przekleństwo – mówi i dyszy, jakby jego cierpliwość się wyczerpywała.

– Oczywiście że jest!

– Tak mówią w filmach o Harrym Potterze, nie słyszałaś? O Harrym Potterze! Jak to się ma do przeklinania?

– Co?

Po głosie poznaję, że mama nie wie, co powiedzieć.

– Harry Potter też tak mówi. Chyba nic więcej nie muszę dodawać.

– Nie odwracaj się ode mnie, kiedy do ciebie mówię, młody człowieku!

„Młody człowieku”. Po raz trzeci. Biedny tata. Nieźle się nasłucha, kiedy wróci do domu…

– Cześć.

Głos Linusa rozlega się tak niespodziewanie, że aż podskakuję w miejscu. Dosłownie. Mam dosyć gwałtowne odruchy. Są przeczulone. Tak jak i cała ja.

Stoi w drzwiach. „Atticus Finch” – przemyka mi przez głowę. Tyczkowaty nastolatek o brązowych włosach średniej długości, wystających kościach policzkowych i uśmiechu przywodzącym na myśl cząstkę pomarańczy. Nie, nie ma pomarańczowych zębów. Ale jego usta układają się w taki kształt, kiedy się uśmiecha. A właśnie teraz to robi. Nie widziałam, żeby inni koledzy Franka kiedykolwiek się uśmiechali.

Wchodzi do mojej kanciapy, a ja instynktownie zaciskam ze strachu pięści. Na pewno wymknął się z pokoju zabaw, kiedy mama kłóciła się z Frankiem. Nikt jednak nie ma wstępu do tego pokoju. To moja prywatna przestrzeń. Frank go o tym nie uprzedził?

Nic mu nie powiedział?

Panika wzbiera mi w piersi. Do oczu już napłynęły łzy. Czuję, jakbym miała skute lodem gardło. Muszę stąd uciec. Muszę… Nie mogę…

Nikt tu nie wchodzi. „Nikomu nie wolno tu zaglądać”.

Słyszę w głowie głos doktor Sarah. Wyrwane z kontekstu zdania z naszych sesji:

„Weź głęboki wdech, licząc do czterech, a potem zrób wydech, licząc do siedmiu”.

„Audrey, twój organizm wierzy, że zagrożenie jest rzeczywiste, ale naprawdę tak nie jest”.

– Cześć – powtarza mój niespodziewany gość. – Mam na imię Linus. A ty Audrey, tak?

„Zagrożenie nie jest rzeczywiste”. Próbuję się zmusić do myślenia, ale słowa toną w przypływie paniki. To uczucie mnie przytłacza. Jest jak chmura radioaktywna.

– Cały czas je nosisz? – Wskazuje ruchem głowy na moje okulary.

Przerażenie wypełnia moje ciało. Jakoś udaje mi się go minąć.

– Przepraszam – mówię zdławionym głosem i wybiegam do kuchni niczym ścigany lis.

Pędzę po schodach do mojej sypialni na piętrze. Chowam się w najdalszym kącie. Kucam za zasłoną. Mój oddech wydobywa się z płuc niczym z silnika parowego, a po policzkach płyną łzy. Powinnam wziąć clonazepam, ale w tej chwili nie jestem nawet w stanie wyjść z mojej kryjówki, żeby go zażyć. Kurczowo trzymam się zasłony, jakby to była ostatnia deska ratunku.

– Audrey? – Mama stoi w drzwiach. Jej głos brzmi nienaturalnie piskliwie. – Kochanie, co się stało?

– Tylko… no wiesz. – Przełykam ślinę. – Ten chłopak wszedł tak niespodziewanie…

– Już dobrze. – Mama podchodzi i głaszcze mnie po głowie. – Już dobrze. Wszystko rozumiem. Chcesz, no wiesz…?

Mama nigdy nie wymawia głośno słów związanych z moimi lekarstwami.

– Tak.

– Przyniosę ci to.

Wychodzi do łazienki i słyszę szum wody z kranu. Czuję jedynie, że jest mi głupio. Tak bardzo głupio.



No to już wiesz.

A właściwie domyślam się, że nie wiesz – ale próbujesz zgadnąć, o co chodzi. Żeby skrócić twoje cierpienia, oto pełna diagnoza: fobia społeczna, zespół lęku uogólnionego z epizodami depresyjnymi.

Epizodami. Tak, jakby depresja była sitcomem, a każdemu odcinkowi towarzyszyła zabawna puenta. Albo innym serialem telewizyjnym naładowanym momentami, które utrzymują widza w niepewności. Jedyną rzeczą w moim życiu, która utrzymuje mnie w niepewności, jest pytanie: „Czy kiedykolwiek pozbędę się tego gówna?”. I możesz mi wierzyć, że szybko potrafi się znudzić.

Podczas następnej sesji z doktor Sarah opowiadam jej o Linusie i o ataku paniki, a ona słucha z namysłem. Doktor Sarah wszystko robi z namysłem. Słucha z namysłem, notuje z namysłem (ma piękny, okrągły charakter pisma), a nawet z namysłem stuka w klawisze komputera.

Naprawdę nazywa się McVeigh, ale zwracamy się do niej per doktor Sarah, bo przeprowadziliśmy na ten temat burzę mózgów w dużym gronie i zdecydowaliśmy, że imię jest przystępniejsze, ale tytuł dodaje autorytetu i działa uspokajająco, więc doktor plus imię będzie się najlepiej sprawdzać na oddziale dziecięcym.

(Kiedy powiedziała: „doktor plus imię”, przez dobre dziesięć minut sądziłam, że wszystkim uczestnikom terapii zostaną przypisane pseudonimy Doktor Plus. Poważnie. Odkryłam swój błąd dopiero, kiedy to wyjaśniła).

Oddział dziecięcy to część dużego prywatnego szpitala imienia Świętego Jana, gdzie nasza rodzina leczy się dzięki ubezpieczeniu z zakładu pracy taty. (Pierwsze, o co cię pytają przy rejestracji, nie jest: „Co ci dolega?”, tylko: „Czy jesteś ubezpieczony?”). Spędziłam tam sześć tygodni, gdy rodzice doszli do wniosku, że naprawdę coś jest ze mną nie tak. Problem w tym, że depresji nie towarzyszą żadne wyraźne objawy, takie jak wysypka czy gorączka, więc niełatwo ją zauważyć. Mówisz ludziom, że wszystko w porządku, chociaż wcale nie czujesz się dobrze. Myślisz, że powinieneś dobrze się czuć. Cały czas powtarzasz w duchu: „Dlaczego tak źle się czuję?”.

Mniejsza z tym. Przynajmniej mama i tata zaprowadzili mnie do lekarza rodzinnego, który mnie zbadał, i tak trafiłam tutaj. Byłam w nieciekawym stanie. Szczerze mówiąc, nie pamiętam pierwszych dni, które tu spędziłam. Teraz przychodzę dwa razy w tygodniu. Mogłabym przychodzić częściej, gdybym czuła taką potrzebę – wciąż mi to powtarzają. Nauczyłabym się piec babeczki. Jednak piekłam je już z pięćdziesiąt pięć trylionów razy i przepis zawsze jest ten sam.

Kiedy kończę opowiadać doktor Sarah o tym, jak czmychnęłam za zasłonę, ta przez chwilę studiuje kwestionariusz, który wypełniłam przed wizytą. Były w nim te same pytania, co zwykle.

„Czy masz poczucie klęski?” Oczywiście.

„Czy zdarza ci się myśleć, że wolałabyś nie istnieć?” Bardzo często.

Doktor Sarah nazywa ten kwestionariusz moją „listą objawów”. Czasami zastanawiam się, czy nie powinnam po prostu skłamać i napisać, że wszystko jest cacy. Jednak, może to dziwne, ale nie kłamię. Nie mogłabym tego zrobić doktor Sarah. Tkwimy razem w tym bagnie.

– Jak się czujesz w związku z tym, co się stało? – pyta typowym dla niej łagodnym, spokojnym tonem.

– Jakbym grzęzła.

Słowo „grzęzła” wpada mi do głowy zupełnie bez zastanowienia. Sama nie wiedziałam, że tak się czuję.

– Jakbyś grzęzła?

– Jakby ta choroba trwała wieki.

– Nie trwa wieki – mówi łagodnie doktor Sarah. – Po raz pierwszy spotkałyśmy się… – Zerka na ekran monitora. – …szesnastego marca. Prawdopodobnie twoja choroba już od jakiegoś czasu się rozwijała, chociaż nie zdawałaś sobie z tego sprawy. Jednak dobra wiadomość jest taka, że przebyłaś długą drogę, Audrey. Z każdym dniem twój stan się poprawia.

– Poprawia? – Staram się, żeby mój głos brzmiał spokojnie. – We wrześniu mam zacząć nowy rok szkolny, a tymczasem nie jestem w stanie nawet rozmawiać z ludźmi. W naszym domu zjawia się obcy człowiek, a ja od razu wariuję. Jak zatem mam iść do szkoły? Jak mogę cokolwiek zrobić? A jeśli to mi zostanie już na zawsze?

Pojedyncza łza spływa po moim policzku. Skąd się, do diabła, wzięła? Doktor Sarah bez słowa podaje mi chusteczkę, a ja wycieram oczy, unosząc na chwilę okulary przeciwsłoneczne.

– Przede wszystkim ten stan nie będzie trwał wiecznie – mówi doktor Sarah. – Twoja choroba jest w pełni uleczalna. W pełni uleczalna.

Chyba już tysiąc razy mnie o tym zapewniała.

– Zrobiłaś postępy, odkąd zaczęłyśmy terapię – tłumaczy dalej. – Mamy dopiero maj. Jestem całkowicie pewna, że we wrześniu będziesz gotowa, by iść do szkoły. Wymaga to jednak…

– Wiem. – Krzyżuję ręce na piersi. – Wytrwałości, praktyki i cierpliwości.

– Zdejmowałaś okulary w tym tygodniu? – pyta dalej.

– Rzadko.

Czyli wcale, co ona w lot rozumie.

– Nawiązałaś z kimś kontakt wzrokowy?

Nie odpowiadam. Kazała mi próbować. Z członkiem rodziny. Po kilka sekund dziennie.

Nawet nie powiedziałam mamie o tym ćwiczeniu. Zrobiłaby z niego wielkie halo.

– Audrey?

– Nie – mamroczę ze zwieszoną głową.

Kontakt wzrokowy to dla mnie wielka trudność. Największa. Już na samą myśl o tym żołądek podchodzi mi do gardła, czuję się sparaliżowana.

Logicznie rzecz biorąc, wiem, że nie ma się czego bać. Oczy to tylko nieszkodliwa galaretowata tkanka. Stanowią bardzo mały element organizmu. Wszyscy je mają. Co więc tak bardzo mi w nich przeszkadza? Miałam jednak dużo czasu, żeby się nad tym zastanowić, i jeżeli chcesz wiedzieć, to ludzie nie doceniają oczu. Przede wszystkim jest w nich wielka moc. Mają daleki zasięg oddziaływania. Skupiasz wzrok na kimś, kto stoi trzydzieści metrów od ciebie, a on wie, że na niego patrzysz, nawet jeśli dzieli was tłum. Jaki inny narząd jest do tego zdolny? Właściwie mamy do czynienia ze zjawiskiem paranormalnym.

Jednocześnie oczy są niczym wiry. Przepastne. Patrzysz komuś prosto w oczy i czujesz, że w jednej nanosekundzie mogą ci wyssać duszę. Tak się czuję. Ludzkie oczy są bezdenne i to mnie w nich przeraża.

W gabinecie przez chwilę panuje milczenie. Doktor Sarah się nie odzywa. Jest zamyślona. Lubię, kiedy się zamyśla. Gdybym mogła się wtulić w czyjś umysł, wybrałabym właśnie ją.

– Mam dla ciebie pewien pomysł. – Unosi wzrok. – Chciałabyś nakręcić film?

– Słucham?

Patrzę na nią zdziwiona. Nie spodziewałam się tego. Oczekiwałam raczej arkusza z ćwiczeniami.

– Mam na myśli film dokumentalny. Wystarczy jakaś tania cyfrowa kamera. Może rodzice będą mogli ci ją kupić albo spróbujemy tutaj coś dla ciebie znaleźć.

– I co miałabym z nią zrobić?

Specjalnie strugam wariata i udaję brak zainteresowania, bo tak naprawdę czuję się nieco skołowana. Film? Do tej pory jeszcze nikt nie wyszedł z takim pomysłem. Czy właśnie to jest złoty środek? Czy raczej nowoczesny odpowiednik pieczenia babeczek?

– Myślę, że to może ci pomóc ruszyć się z miejsca i… – Doktor Sarah na chwilę milknie. – I dotrzeć tam, gdzie chciałabyś się znaleźć. Na początku możesz filmować z pozycji outsidera – muchy na ścianie. Wiesz, co mam na myśli?

Kiwam głową, ale próbuję ukryć wzbierającą panikę. Sytuacja rozwija się zbyt szybko.

– Potem, po jakimś czasie, chciałabym, żebyś zaczęła prowadzić z ludźmi wywiady. Jak sądzisz, czy przez obiektyw kamery będziesz w stanie nawiązać z kimś kontakt wzrokowy?

Oślepiający strach przeszywa mnie niczym włócznia. Staram się nie zwracać na to uwagi, bo mój mózg często wysyła mi nieprawdziwe informacje i wcale nie muszę go słuchać. To podstawowa rzecz, którą wpajają ci w szpitalu Świętego Jana: „Twój mózg jest ignorantem”.

– Nie wiem. – Przełykam ślinę i czuję, że dłonie same mi się zaciskają. – Może.

– Świetnie. – Doktor Sarah patrzy na mnie z anielskim uśmiechem. – Wiem, Audrey, że to zadanie wydaje ci się trudne i przerażające. Sądzę jednak, że dobrze ci zrobi.

– Okej, nie rozumiem tylko… – Milknę i zbieram się w sobie. Powstrzymuję łzy strachu napływające do oczu. Nie jestem pewna, czego właściwie się boję. Kamery? Nowego pomysłu? Tego, że ktoś oczekuje ode mnie zrobienia rzeczy, której się nie spodziewałam?

– Czego nie rozumiesz?

– Co mam filmować?

– Cokolwiek. Wszystko, co wpadnie ci w oko. Włącz kamerę i nagrywaj. Dom. Mieszkańców. Stwórz portret twojej rodziny.

– Jasne. – Nie mogę powstrzymać kąśliwego prychnięcia. – Zatytułuję go: „Moja radosna, czuła rodzinka”.

– Może być. – Doktor Sarah śmieje się. – Już się nie mogę doczekać, kiedy go obejrzę.

MOJA RADOSNA, CZUŁA RODZINKA

SCENARIUSZ FILMOWY

WNĘTRZE DOMU. ROSEWOOD CLOSE 5. DZIEŃ

Panorama pozioma. Kamera filmuje bałagan w kuchni.

AUDREY (z offu)

Zapraszam do obejrzenia mojego filmu dokumentalnego. To nasza kuchnia. A to stół kuchenny. Frank nie sprzątnął po śniadaniu. Ohyda.

Zbliżenie na stół z surowego drewna sosnowego. Na blacie stoi brudna miseczka po owsiance, talerz z okruszkami i słoik nutelli z wetkniętą łyżką.

AUDREY (z offu)

A tutaj szafki kuchenne.

Zbliżenie na rząd pomalowanych na szaro szafek w stylu Shaker. Kamera wolno przesuwa się wzdłuż nich.

AUDREY (z offu)

To głupie. Nie wiem, co mam filmować. To jest okno.

Zbliżenie na okno wychodzące na ogród, gdzie widać starą huśtawkę i nowy zestaw do grillowania z wciąż jeszcze przyczepionymi etykietkami. Najazd na zestaw.

AUDREY (z offu)

Tato dostał go na urodziny. Powinien chociaż raz coś na nim upiec.

Rozchybotana kamera zwraca się w kierunku drzwi.

AUDREY (z offu)

Okej, powinnam się przedstawić. Nazywam się Audrey Turner i kręcę ten film, bo…

(pauza)

A tak w ogóle to dostałam kamerę od rodziców. Ekscytowali się i cały czas powtarzali: „Może zostaniesz prawdziwą reżyserką!”. Wiesz, byli na maksa nakręceni i wydali zdecydowanie za dużo kasy na tę kamerę. Mówiłam im, żeby kupili najtańszy model, ale się uparli, więc…

Kamera niespokojnie przemieszcza się wzdłuż korytarza, jej obiektyw jest skierowany na schody.

AUDREY (z offu)

Oto schody. Zresztą widzisz. Przecież nie jesteś kołkiem.

(pauza)

Nawet nie wiem, kim jesteś. Kto to będzie oglądać? Pewnie doktor Sarah. Dzień dobry pani, doktor Sarah.

Kamera nierówno pokonuje kolejne stopnie schodów.

AUDREY (z offu)

A zatem wchodzimy na piętro. Kto mieszka w tym domu?

Najazd kamery na koronkowy czarny stanik przewieszony przez balustradę.

AUDREY (z offu)

To należy do mamy.

(zmiana tempa)

Wolałaby pewnie, żeby nikt tego nie widział.

Kamera mija zakręt korytarza i kadr wypełniają otwarte na oścież drzwi.

AUDREY (z offu)

Tam jest pokój Franka, ale nie mogę podejść. Nie pozwala na to smród. Po prostu zrobię zbliżenie.

Najazd kamery na podłogę za drzwiami. Widać trampki, brudne skarpetki, wilgotny ręcznik, trzy komiksy o Scotcie Pilgrimie i napoczęte opakowanie żelków Haribo. Wszystko leży na jednej stercie.

AUDREY (z offu)

Cały pokój tak wygląda. Wyobraź to sobie.

Kamera oddala się i podąża wzdłuż korytarza na piętrze.

AUDREY (z offu)

A tutaj pokój mamy i taty…

Kamera kieruje się na półprzymknięte drzwi. Ze środka dobiega głos. To głos MAMY – mamy Audrey. Ta mówi zaaferowanym, przyciszonym głosem, który jednak słychać na nagraniu.

MAMA (z offu)

Wspomniałam o nim na spotkaniu klubu czytelnika, a Caroline zapytała, czy on ma dziewczynę. No właśnie, nie ma! Ciekawe, czy w tym tkwi problem? Gdyby miał dziewczynę, to może częściej wychodziłby na dwór, zamiast garbić się przed ekranem. No bo zastanów się – dlaczego nie ma dziewczyny?

TATA (z offu)

Nie wiem. Nie patrz tak na mnie! To nie moja wina!

AUDREY (z offu)

(półgłosem)

To mama i tata. Chyba rozmawiają o Franku.

MAMA (z offu)

Wiesz co? Mam pomysł. Musimy mu wyprawić przyjęcie. Poznać go z jakimiś miłymi dziewczynami.

TATA (z offu)

Przyjęcie?! Poważnie?

MAMA (z offu)

A czemu nie? Mogłoby być zabawnie. Kiedyś urządzaliśmy dla niego wspaniałe przyjęcia.

TATA (z offu)

Tak, kiedy miał osiem lat! Anne, ty wiesz, jak wyglądają imprezy nastolatków? Co zrobisz, jeśli zaczną się dźgać nożem i uprawiać seks na trampolinie?

MAMA (z offu)

Na pewno tego nie zrobią! Prawda? O Boże…

Drzwi przymykają się nieco bardziej. Kamera zbliża się, żeby lepiej rejestrować dźwięk.

MAMA (z offu)

Chris, przeprowadziłeś już z Frankiem poważną rozmowę jak ojciec z synem?

TATA (z offu)

Nie. A ty? Rozmawiałaś z nim jak matka z synem?

MAMA (z offu)

Kupiłam mu książkę. Z ilustracjami… wiesz czego.

TATA (z offu)

(zainteresowany)

Naprawdę? Z jakimi ilustracjami?

MAMA (z offu)

No, wiesz.

TATA (z offu)

Nie wiem.

MAMA (z offu)

(zniecierpliwiona)

Oczywiście, że wiesz. Możesz sobie wyobrazić.

TATA (z offu)

Nie chcę sobie wyobrażać. Chcę, żebyś dokładnie mi je opisała, powoli, z francuskim akcentem.

MAMA (z offu)

(jednocześnie rozbawiona i poirytowana)

Chris, przestań!

TATA (z offu)

Dlaczego tylko Frank ma czerpać z tego przyjemność?

Drzwi się otwierają i TATA wychodzi z pokoju. Jest przystojnym mężczyzną po czterdziestce, ma na sobie garnitur i trzyma w ręce maskę do nurkowania. Na widok kamery podskakuje zaskoczony.

TATA

Audrey! Co ty tu robisz?

AUDREY (z offu)

Kręcę film. No wiesz, do mojego ćwiczenia.

TATA

Ach, tak. Tak, oczywiście.

(w kierunku drzwi, ostrzegawczo)

Kochanie, Audrey nagrywa film…

Mama staje w drzwiach, ma na sobie spódnicę i stanik. Widząc kamerę, zasłania dłońmi górną część ciała i wydaje stłumiony krzyk.

TATA

Właśnie to miałem na myśli.

MAMA

(speszona)

Aha, rozumiem.

Zdejmuje szlafrok z haczyka na drzwiach i szczelnie się nim otula.

MAMA

Brawo, kochanie. Powodzenia z tym filmem. Może jednak zechciałabyś nas uprzedzić następnym razem, kiedy będziesz nas nagrywać?

(zerka na tatę i odkasłuje)

Właśnie rozmawialiśmy o… uhm… kryzysie… na Bliskim Wschodzie.

TATA

(kiwa głową)

Na Bliskim Wschodzie.

Oboje rodzice patrzą niepewnie w obiektyw kamery.

W porządku, a teraz trochę historii. Pewnie chcesz się dowiedzieć, jak do tego doszło. „W poprzednim odcinku życia Audrey Turner…”.

Tyle że, Jezu… Nie chce mi się do tego wracać. Sorry, po prostu nie mam na to siły. Tyle razy siedziałam w różnych gabinetach z nauczycielami, lekarzami i bezmyślnie powtarzałam tę samą historię, używając wciąż tych samych słów, że zaczęłam się czuć tak, jakbym opowiadała o rzeczach, które przytrafiły się komuś obcemu.

Wszyscy uczestnicy tych zdarzeń stali się odrealnieni. Wszystkie dziewczyny ze szkoły żeńskiej w Stokeland i panna Amerson, nasza wychowawczyni, która twierdziła, że coś sobie uroiłam i jedynie szukam uwagi. (Nieźle, no nie? Boże ironii, słyszysz i nie grzmisz?).

Nikt nie stwierdził na sto procent, skąd się to u mnie wzięło. Właściwie w pewnym sensie znaleźliśmy bezpośrednią przyczynę, ale nie udało się ustalić źródła problemu.

Wybuchł wielki skandal, było dużo kłapania dziobami. Trzy dziewczyny wyleciały ze szkoły, bijąc w ten sposób swego rodzaju rekord. Rodzice od razu zabrali mnie ze Stokeland i od tamtej pory siedzę w domu. No i w szpitalu, o którym już ci opowiedziałam. W zamierzeniu miałam zacząć wszystko od nowa w Heath Academy. Tyle że jeśli chcesz zacząć wszystko od nowa, to przede wszystkim musisz pokonać etap „wyjścia na dwór”, a z tym mam pewien mały kłopot.

Nie chodzi konkretnie o przebywanie na dworze. Drzewa, powietrze ani niebo mi nie przeszkadzają. Przeszkadzają mi ludzie. Ale też nie wszyscy. Pewnie nie ty – ty byłbyś w porządku. Mam grupę ulubionych osób – ludzi, z którymi mogę pogadać, pośmiać się i wyluzować. Szkoda tylko, że to taka mała grupa. Można powiedzieć, że to mikrogrupa w porównaniu na przykład z populacją całego świata. Albo nawet z liczbą pasażerów pierwszego lepszego autobusu.

Jestem w stanie zjeść kolację razem z resztą rodziny. Mogę też jeździć na wizyty do doktor Sarah – pozostając cały czas w mojej małej bańce bezpieczeństwa, na którą składają się: samochód, poczekalnia, gabinet, znowu samochód i dom. Wszyscy członkowie grupy terapeutycznej w szpitalu Świętego Jana też należą do tej grupy ludzi. Bo nie stanowią zagrożenia. (No dobra, wiem, że naprawdę nie muszę bać się ludzi, ale spróbuj to wytłumaczyć mojemu głupiemu umysłowi).

Problemem są dla mnie wszyscy inni. Przechodnie na ulicy, goście za drzwiami mojego domu, ci, z którymi rozmawiam przez telefon. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, ilu ludzi jest na świecie, dopóki nie zaczną cię przerażać. Doktor Sarah mówi, że mogę już nigdy nie czuć się komfortowo w wielkim tłumie, i to jest okej, ale muszę utemperować myśli, które wpędzają mnie w panikę. Kiedy to mówi, jej słowa brzmią absolutnie logicznie, więc myślę: „Tak! Umiem to zrobić! Łatwizna”. Jednak potem listonosz dzwoni do drzwi, a ja uciekam w popłochu.

Widzisz, nigdy nie byłam szczególnie ekstrawertyczna, nawet przed chorobą. Wśród dziewczyn to zawsze ja stałam z boku, ukryta za zasłoną opadających na oczy włosów. To ja próbowałam uczestniczyć w ploteczkach o stanikach, myśląc: „Stanik? Pff, do czegoś takiego trzeba najpierw mieć kobiecą figurę”. To mnie dręczyło paranoiczne przeczucie, że wszyscy na mnie patrzą i nie mogą się nadziwić, jaka ze mnie ofiara losu.

Jednocześnie to właśnie mnie pokazywano wszystkim gościom: „Nasza wzorowa uczennica Audrey. Same piątki w dzienniczku” albo: „Audrey, nasza gwiazda netballu”.

Mam przy okazji ważną radę dla czytających to nauczycieli (czyli zapewne dla nikogo): nie chwalcie się przed wszystkimi uczennicą, która wije się, ledwo ktoś na nią spojrzy. To nie pomaga. Nie pomaga też, kiedy mówicie przy całej klasie: „Ona jest wielką nadzieją tej grupy. Ma wielki talent”.

Kto chciałby być wielką nadzieją? Komu zależy na „wielkim talencie”? Kto by się cieszył, gdyby koleżanki z całego rocznika wbijały w niego oczy niczym sztylety?

Nie dziwię się nauczycielom ani ich nie winię. Musiałam to jednak powiedzieć.

No i jak to bywa, nagle spadło na mnie nieszczęście. Czułam się tak, jakbym runęła ze stromego klifu. I teraz jestem tu, uwięziona w moim głupim umyśle.

Tata mówi, że to zupełnie naturalne – że przeżyłam traumę i obecnie jestem jak małe dziecko, które wpada w panikę, kiedy bierze je na ręce ktoś, kogo nie zna. Widziałam nieraz takie dzieciaki – w jednej chwili szczęśliwe gaworzą, aż tu nagle ni stąd, ni zowąd zaczynają wyć. No nie, ja nie wyję. Jeszcze.

Ale czasami chce mi się wyć.

Nadal nie zaspokoiłam twojej ciekawości, prawda? Nadal się zastanawiasz. Wiesz, wcale ci się nie dziwię.

No ale zrozum – czy to ważne, co dokładnie się stało i dlaczego tamte dziewczyny zostały wyrzucone ze szkoły? To zbędne informacje. Stało się i już. Wolałabym nie drążyć tego tematu.

Nie musimy o sobie wszystkiego wiedzieć. To jedna z rzeczy, których nauczyłam się na terapii: że każdy ma prawo do tajemnicy. Że masz prawo odmawiać. Że zawsze możesz powiedzieć: „Nie chcę się z nikim dzielić tymi sekretami, więc nie obraź się, ale już o nich nie rozmawiajmy”.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: doceniam twoje zainteresowanie i to, że tak się mną przejmujesz. Naprawdę. Ale nie musisz zaśmiecać sobie głowy tymi sprawami. Lepiej posłuchaj jakiejś dobrej piosenki czy czegoś w tym rodzaju.

MOJA RADOSNA, CZUŁA RODZINKA

SCENARIUSZ FILMOWY

WNĘTRZE DOMU. ROSEWOOD CLOSE 5. DZIEŃ

Kamera filmuje korytarz, potem kieruje się na płytki podłogowe.

AUDREY (z offu)

To stara wiktoriańska terakota czy coś w tym guście. Mama znalazła te płytki w kontenerze z gruzem i kazała nam przytaszczyć je do domu. Trwało to wieki. Nasza poprzednia podłoga była całkiem w porządku, ale mama piała z zachwytu: „To kawałek historii!”. No wiesz! Przecież ktoś wyrzucił je do śmieci. Nie zauważyła czy co?

MAMA

Frank!

Mama stanowczym krokiem wychodzi na korytarz.

MAMA

Frank!!!

(do Audrey) Gdzie twój brat? Och, filmujesz.

Odgarnia włosy i wciąga brzuch.

MAMA

Świetnie ci idzie, kochanie!

Frank bez pośpiechu wychodzi z pokoju.

MAMA

Frank! Zobacz, co znalazłam w plastikowym domku Feliksa.

Wyciąga rękę, w której trzyma garść zgniecionych papierków po słodyczach.

MAMA

Po pierwsze, nie chcę, żebyś siadał na domku – dach się kiwa, a ponadto dajesz Feliksowi zły przykład. Po drugie, ciekawa jestem, czy wiesz, jak szkodliwy jest cukier dla twojego organizmu. No, wiesz?

Frank milczy i tylko złowrogo na nią łypie.

MAMA

Ile godzin tygodniowo przeznaczasz na ćwiczenia?

FRANK

Dużo.

MAMA

Cóż, to i tak za mało. Jutro idziemy razem biegać.

FRANK

(w szoku)

Biegać? Poważnie? Biegać?

MAMA

Musisz częściej wychodzić na świeże powietrze. Kiedy byłam w twoim wieku, właściwie cały czas spędzałam na dworze. Zawsze uprawiałam jakiś sport, podglądałam przyrodę, chodziłam po lesie, cieszyłam się światem poza domem…

FRANK

W ubiegłym tygodniu mówiłaś, że kiedy byłaś w naszym wieku, cały czas czytałaś książki.

MAMA

Bo to prawda. Robiłam obie te rzeczy.

AUDREY

(zza kamery)

Rok temu twierdziłaś, że w naszym wieku wciąż chodziłaś do muzeów i na imprezy kulturalne.

Mama wygląda jak ktoś przyłapany na kłamstwie.

MAMA

(ostro)

Robiłam to wszystko. W każdym razie jutro idziemy biegać. Koniec dyskusji.

(Frank otwiera usta, żeby coś powiedzieć).

Koniec dyskusji. Bez gadania, Frank.

FRANK

Dobrze. Dobrze.

MAMA

(niby mimochodem)

Och, i jeszcze jedno, Frank. Tak sobie pomyślałam, że w waszym szkolnym przedstawieniu występowały bardzo ładne dziewczyny. Masz kogoś… no wiesz… na oku? Powinieneś którąś zaprosić!

Frank posyła jej miażdżące spojrzenie. Brzęczy dzwonek u drzwi i Frank ostrzegawczo patrzy w obiektyw kamery.

FRANK

Hej, Aud, to Linus. Pewnie chcesz… no wiesz. Sprawdź, czy cię nie ma gdzie indziej.

AUDREY (z offu)

Dzięki.

Mama znika w kuchni. Frank idzie wpuścić gościa. Kamera cofa się, ale jej obiektyw dalej jest skierowany na drzwi.

Frank otwiera drzwi, za którymi stoi LINUS.

FRANK

Cześć.

LINUS

Cześć.

Linus zerka na kamerę, która czym prędzej odwraca się i oddala.

Po chwili z drugiego końca korytarza kamera wolno się unosi i w kadrze znowu pojawia się twarz Linusa. Zbliżenie.

Sfilmowałam go tylko dlatego, że jest kolegą Franka. Chciałam, no wiesz, pokazać rodzinę w szerszym kontekście i takie tam różności.

No dobra, poza tym Linus ma ładną twarz.

Której kilka razy dobrze się przyjrzałam z playbacku.

Następnego dnia po śniadaniu mama schodzi na parter w legginsach, krótkim różowym T-shircie i sportowych butach. Na piersi ma przyczepiony monitor pracy serca, a w ręce trzyma butelkę wody.

– Gotowy?! – woła, patrząc w górę schodów. – Frank! Idziemy! Frank! Frank!!!

Mija wieczność, ale w końcu Frank się pojawia. Ma na sobie czarne dżinsy, czarny T-shirt i te same trampki, co zwykle. Patrzy wilkiem.

– Nie możesz biegać w takim stroju – mówi mama.

– Właśnie, że mogę.

– Nie możesz. Nie masz spodenek gimnastycznych?

– Spodenek gimnastycznych???

Widoczne na twarzy Franka zgorszenie jest tak totalne, że mimowolnie parskam śmiechem.

– Co złego jest w spodenkach gimnastycznych? – pyta obronnym tonem mama. – Wy, młodzi, macie poważny problem. Wasze umysły są za ciasne. Jesteście pełni uprzedzeń.

„Wy, młodzi”. Te dwa słowa zwiastują tyradę. Patrzę na mamę zza drzwi do salonu i widzę wszystkie znaki, które potwierdzają moje przypuszczenia. Po oczach poznaję, że w jej głowie kłębią się myśli… ma wiele do powiedzenia… ciężko oddycha…

A potem: Bingo!

– Wiesz co, Frank? Masz tylko jedno ciało! – Zwraca się w jego kierunku. – Musisz o nie dbać jak o skarb! Powinieneś na nie chuchać i dmuchać! Martwi mnie, że nie masz bladego pojęcia o zdrowiu ani o sprawności fizycznej. Tylko byś jadł puste kalorie…

– Kiedy będziemy w twoim wieku, każdy będzie miał dostęp do elektronicznych implantów, które zastąpią nam części ciała – wtrąca beznamiętnie Frank. – O co tyle krzyku?

– Wiesz, ilu twoich rówieśników cierpi na cukrzycę? – pyta dalej mama. – Wiesz, jaką plagą wśród nastolatków jest otyłość? Nie mówiąc już o kłopotach z sercem.

– Okej, to nie mów o nich – odpowiada Frank niewzruszony, czym jeszcze bardziej podsyca jej złość.

– A wiesz, skąd się to bierze? To wina tych waszych monitorów. Niektóre dzieci w waszym wieku nawet nie są w stanie bez pomocy wstać z kanapy!

– Ilu? – odpiera atak Frank.

– Co: ilu?

Mama patrzy na niego zbita z tropu.

– Ilu nastolatków nie jest w stanie samodzielnie wstać z kanapy? Bo moim zdaniem, to są brednie. Naczytałaś się ich w „Daily Mail”?

Mama wbija w niego gniewny wzrok.

– Bardzo wielu.

– Może ze trzech. Bo złamali nogę.

Nie mogę powstrzymać chichotu, więc i mnie mama mrozi spojrzeniem.

– Możesz się ze mnie naigrawać, ile chcesz – mówi do Franka. – Ale przynajmniej poważnie traktuję swoje obowiązki rodzicielskie. Nie dopuszczę, żebyś całe życie spędził na kanapie. Nie pozwolę, żeby zwapniały ci żyły. Nie będziesz kolejnym numerem w statystyce. Rusz się! Idziemy biegać. Zaczniemy od rozgrzewki. Za mną!

Zaczyna maszerować, energicznie wymachując rękami. Poznaję to ćwiczenie z treningu Daviny McCall na DVD. Po chwili Frank dołącza do niej: macha rękami i stroi komiczne miny. Muszę zasłonić usta dłonią, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

– Poczuj pracę kręgosłupa – mówi mama do Franka. – Powinieneś trenować pilates. Słyszałeś o ćwiczeniu zwanym „deska”?

– Daj mi spokój – mamrocze Frank.

– Teraz rozciąganie…

Kiedy pochylają się, żeby rozciągnąć ścięgna udowe, Felix wpada jak pocisk do pokoju.

– Joga! – wykrzykuje radośnie, jak to on. – Umiem. Umiem robić jogę bardzo szybko.

Kładzie się na plecach i podrzuca nogi do góry.

– Świetna joga – chwalę go. – Bardzo szybka.

– I silna joga. – Felix patrzy na mnie poważnie. – Jestem najsilniejszą jogą na świecie.

– Tak, jesteś najsilniejszą jogą – potakuję.

– Wystarczy, Frank. – Mama unosi głowę. – Dzisiaj nie będziemy się przemęczać. Wystarczy nam krótka przebieżka…

– A pompki? – wchodzi jej w słowo Frank. – Nie powinniśmy zrobić kilku pompek, zanim wyjdziemy?

– Pompek?

Na mgnienie oka mamie rzednie mina.

Widziałam, jak mama ćwiczy pompki przy DVD Daviny. Nie polecam tego widoku. Klnie, poci się i wysiada mniej więcej po piątej.

– No… dobrze. – Odzyskuje pewność siebie. – Dobry pomysł, Frank. Możemy zrobić parę pompek.

– Trzydzieści?

– Trzydzieści? – Mamie odpływa krew z twarzy.

– Ja zacznę – mówi Frank.

Opiera dłonie na podłodze i już po chwili rytmicznie zgina i prostuje ręce, jego głowa to wznosi się nad podłogą, to obniża. Dobry jest. Naprawdę dobry.

Mama przygląda się mu, jakby nagle zmienił się w słonia.

– Nie dołączysz? – pyta Frank, niemal bez zatrzymywania.

– Jasne – zgadza się mama. Opada na czworaki. Robi dwie pompki i przerywa ćwiczenie.

– Nie dajesz rady? – pyta Frank, dysząc. – Dwadzieścia trzy… dwadzieścia cztery…

Mama robi jeszcze kilka pompek, a potem się poddaje. Widać, że to ćwiczenie nie sprawia jej przyjemności.

– Frank, gdzie się tego nauczyłeś? – pyta, kiedy chłopak kończy. W jej głosie słychać niemal irytację, jakby się czuła oszukana.

– W szkole – odpowiada lakonicznie Frank. – Na wuefie. – Przyklęka i posyła jej złośliwy uśmieszek. – Biegać też umiem. Jestem w drużynie przełajowej.

– Co?! – Mama wygląda tak, jakby miała zemdleć. – Nic mi nie powiedziałeś.

– No to jak? Idziemy? – Frank wstaje. – Nie chcę zostać otyłą nastoletnią ofiarą zawału serca. – Kiedy ruszają w kierunku drzwi, jeszcze słyszę jego słowa: – Słyszałaś, że większość kobiet w średnim wieku zdecydowanie za rzadko ćwiczy pompki? Pisali o tym w „Daily Mail”.



Czterdzieści minut później wracają zdyszani do domu. Zdyszani to mało powiedziane. Frank ledwo się spocił, za to mama leci z nóg. Ma kompletnie czerwoną twarz i mokre włosy. Przytrzymuje się poręczy schodów, żeby nie upaść, i sapie jak lokomotywa.

– Udało się wspólne bieganie? – pyta tata, wchodząc na korytarz, ale na widok mamy staje jak wryty. – Anne, dobrze się czujesz?

– Nic mi nie jest – wykrztusza mama. – Wszystko w porządku. Muszę przyznać, że Frankowi nieźle poszło.

– Mniejsza o Franka, co z tobą? – Tata wciąż się jej przygląda. – Anne, przesadziłaś? Myślałem, że masz dobrą kondycję.

– Bo mam! – Mama niemal krzyczy. – To on wystrychnął mnie na dudka!

Frank ze smutkiem potrząsa głową.

– Warto by zerknąć na pulsometr mamy, bo chyba się zepsuł – mówi. – Mamo, masz tylko jedno ciało. Musisz o nie dbać jak o skarb.

Potem mruga do mnie i jakby nigdy nic idzie do pokoju zabaw.

No wiesz, Frank ma rację.

Ale mama też ma rację. Wszyscy mają rację.

Po bieganiu z mamą Frank spędził dziesięć kolejnych godzin, grając w gry komputerowe. Bite dziesięć godzin. Mama i tata przez cały dzień jeździli z Feliksem na przyjęcia urodzinowe. Kazali Frankowi odrobić w tym czasie lekcje, a on tylko mruknął: „Dobrze”, a potem zalogował się do sieci i przepadł.

Jest niedziela rano. Mama poszła grać w tenisa, tata robi coś w ogrodzie, a ja oglądam telewizję w mojej kanciapie. Nagle Frank staje w drzwiach.

– Cześć.

– Cześć.

Ciemne okulary już mam na nosie, nie odwracam głowy.

– Słuchaj, Audrey, Linus będzie spędzał u nas dużo czasu. Myślę, że powinnaś go bliżej poznać. Jest w mojej drużynie Ziemi zdobywców.

Wystarczył dźwięk imienia Linus i słowa: „bliżej poznać”, żebym całkiem stężała.

– Dlaczego miałabym go poznać? – obruszam się.

– Dziwnie się czuje, kiedy do nas przychodzi. No wiesz, tak jak tamtym razem, kiedy przed nim uciekłaś. Napędziłaś mu strachu.

Patrzę gniewnie na Franka. Nie chcę, żeby mi o tym przypominał.

– Wcale nie musi się dziwnie czuć – mówię, obejmując rękami kolana.

– Ale tak się czuje. Myśli, że czymś cię zdenerwował.

– W takim razie powiedz mu. No wiesz… O…

– Już to zrobiłem.

– W takim razie trudno.

Milczymy. Frank wciąż ma żałosną minę.

– Jeżeli Linus nie będzie chciał do nas przychodzić, to może dołączyć do innej drużyny Ziemi zdobywców – mówi. – A jest naprawdę dobry.

– Kto jeszcze należy do drużyny?

Odwracam się, żeby popatrzeć Frankowi w oczy.

– Dwaj chłopacy ze szkoły. Nick i Rameen. Grają online. Ale my z Linusem jesteśmy kimś w rodzaju strategów. Mamy zamiar wziąć udział w międzynarodowym turnieju, a kwalifikacje są już osiemnastego lipca, więc musimy intensywnie trenować. Główna wygrana to sześć milionów dolarów.

– Słucham?

Unoszę głowę i gapię się z niedowierzaniem.

– Poważnie.

– Można wygrać sześć milionów dolarów? Za samo granie w Ziemię zdobywców?

– Nie powiedziałbym, że za „samo” granie – mówi zniecierpliwiony Frank. – To nowa dyscyplina sportowa. Została już oficjalnie wpisana na listę. – Od lat nie widziałam go tak ożywionego. – W Toronto, gdzie organizują ten turniej, właśnie powstaje ogromny stadion specjalnie na tę okazję, żeby ściągnąć tłumy. W grę wchodzi wielka kasa. Właśnie tego nie kumają rodzice. W dzisiejszych czasach gra na komputerze jest rodzajem kariery zawodowej.

– Uhm – potakuję z powątpiewaniem.

Jeszcze w szkole wzięłam udział w targach pracy. Jakoś nie zauważyłam tam stoiska z plakatem: ZOSTAŃ GRACZEM!

– Musisz się więc postarać, żeby Linus czuł się tu komfortowo – kończy Frank. – Nie mogę sobie pozwolić na jego odejście z drużyny.

– Nie możecie się spotykać u niego?

Frank potrząsa głową.

– Próbowaliśmy. Ale on mieszka z babcią, która cierpi na demencję. Nie daje nam spokoju. Ciągle krzyczy, płacze, a czasami w ogóle nie poznaje Linusa albo wyjmuje wszystko z zamrażarki. Muszą ją mieć na oku dwadzieścia cztery godziny na dobę. Linus odrabia lekcje w szkole.

– Rozumiem. – Próbuję przetrawić te informacje. – Biedny Linus. Cóż… no wiesz. Powiedz mu, że wszystko w porządku.

– Prosił mnie o twój numer telefonu, ale… – Frank wzrusza ramionami.

– Jasne.

Obecnie nie mam telefonu. Jakby jeszcze wszystkiego było mało, zniechęciłam się do telefonów. Nie mam fobii – po prostu ich nie lubię.

Frank nie zrozumie tego, nawet gdyby próbował przez milion lat.

Wychodzi, a ja przełączam kanał i zaczynam oglądać Mamy cię! Felix chce obejrzeć ze mną program, więc siadamy obok siebie na sofie. Jest jak chodzący, gadający pluszowy miś albo miękka przytulanka, a kiedy naciśniesz mu brzuch, wybucha śmiechem – dosłownie za każdym razem. Ma burzę jasnych loczków, więc wygląda jak dmuchawiec, a jego twarz jest zawsze szczera i ufna. Czujesz, że musisz go chronić, żeby nigdy nic złego go nie spotkało.

Domyślam się, że rodzice czuli to samo do mnie.

– Co słychać w szkole, Felix? – pytam. – Dalej się przyjaźnisz z Aidanem?

– Aidan ma ospę wieczną – odpowiada.

– Ospę wietrzną?

– Wieczną – poprawia mnie, jakby rozmawiał z półgłówkiem. – Ospę wieczną.

– Niech ci będzie – potakuję. – Mam nadzieję, że się od niego nie zarazisz.

– Pokonam ospę wieczną moim mieczem – deklaruje z pełną powagą. – Jestem bardzo silnym wojownikiem.

Zdejmuję okulary przeciwsłoneczne i patrzę na jego okrągłą, szczerą twarzyczkę. Felix jest jedyną osobą, której jestem w stanie spojrzeć w oczy. Gdybym miała zrobić to samo z rodzicami – zapomnij. Ich oczy są pełne zmartwień i obaw – mają taki wyraz, jakby skrywały zbyt wielką wiedzę. I zbyt wielką miłość, jeśli rozumiesz, o czym mówię. Kiedy w nie patrzę, tamte zdarzenia wracają do mnie gwałtowną falą – wzmocnioną przez złość rodziców, przez ich święte oburzenie. Oczywiście nie złoszczą się na mnie, jednak złość to złość. Toksyczne uczucie.

Kiedy Frank na mnie patrzy, za każdym razem poznaję po wzroku, że trochę pęka. Na pewno myśli: „Ratunku! Mojej siostrze odbiło, nie wiem, co robić!”. Nie chce się bać, ale to silniejsze od niego. Nic dziwnego. Jego siostra chowa się po kątach i nosi w domu okulary przeciwsłoneczne – kto by nie spękał?

Tymczasem błękitne oczy Feliksa są tak transparentne i czyste, działają tak ożywczo jak łyk wody. Maluch wie niewiele ponad to, że ma na imię Felix.

– Hello, mały – mówię i zbliżam twarz do jego policzka.

– Hello, mała. – Przytula się jeszcze mocniej. – Ulepimy dziś bałwana?

Felix ma fioła na punkcie Krainy lodu, czemu zresztą trudno się dziwić. Sama identyfikuję się z królową Elsą. Tylko nie jestem pewna, czy uda mi się stopić lód za pomocą uczuć. Raczej będę musiała go mozolnie kruszyć szpikulcem do lodu.

– Audrey. – Słyszę głos Franka. – Linus tu jest. Kazał ci to dać.

Kiedy unoszę głowę nad policzkiem Feliksa, moje okulary są już z powrotem na swoim miejscu. Frank wyciąga do mnie rękę, w której trzyma złożoną na pół kartkę.

– Och – mówię zaskoczona i biorę liścik. – Okej.

Frank oddala się, a ja rozkładam kartkę i czytam napisaną obcym charakterem pisma wiadomość.

Cześć. Przepraszam za tamto. Nie chciałem Cię przestraszyć.

Linus

O Boże.

I to „o Boże” w każdym sensie. Po pierwsze, Linus myśli, że mnie przestraszył. (To prawda, ale nie dlatego, że powinnam się go bać). Po drugie, sądził, że musi mnie przeprosić, przez co mam wyrzuty sumienia. Po trzecie, co teraz?

Chwilę się zastanawiam, a potem piszę pod spodem:

Nie, to ja przepraszam. Mam taką dziwną przypadłość. Nie chodzi o Ciebie.

Audrey

– Felix. – Idź i daj to Linusowi. Linusowi – powtarzam, widząc jego zagubiony wzrok. – Kojarzysz Linusa? To kolega Franka. Taki duży chłopak.

Felix bierze kartkę i przez chwilę się jej przygląda. Potem składa ją na pół, chowa do kieszeni i zaczyna bawić się kolejką.

– Felix, no idź – ponaglam. – Daj to Linusowi.