Splamiona jego żądzą - Marta Milda - ebook + audiobook

Splamiona jego żądzą ebook i audiobook

Marta Milda

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młody, ambitny i pracowity Ukrainiec Andrij Reblov podejmuje się wykonania remontu w posiadłości znanego wielkopolskiego biznesmena. Chociaż jest przekonany, że bogacz najął go jedynie do nakładania suchych tynków i gładzi na ściany, to niebawem okaże się, że powód, dla którego został zatrudniony, jest zupełnie inny. Tymczasem małżonka jego chlebodawcy coraz śmielej zaczyna z nim flirtować, a płomienną atmosferę u boku gospodyni podsycają wspólne artystyczne pasje. Wkrótce złapany w sidła namiętności chłopak przekona się, że czarująca kobieta pragnie jego ciała równie mocno, jak on pożąda jej czułości. Jednak prawdziwe kłopoty Andrija zaczną się dopiero wtedy, gdy ekscentryczny prezes przedstawi mu propozycję nie do odrzucenia… Czy schwytany w wyrafinowaną pułapkę ukraiński kochanek rzuci wyzwanie potężnemu szefowi i podejmie grę, w której stawką jest nie tylko cena za metr nowego wykończenia lecz także jego przyszłość?

– Zatem powiedz, Andrij. Czy gdybym ja zgodził się wspomóc finansowo twoją edukację oraz zapewnił twojej rodzinie pomoc w formie regularnych pieniężnych przekazów, mógłbym liczyć na brak problemów i dyskrecję z twojej strony?
– Greguś, tak nie można, to wymuszenie i przemoc – przerwała mu znów Patrycja.
– Kochanie, usiądź tu obok mnie, posłuchaj, co chłopak ma do powiedzenia, napij się herbatki i podaruj sobie melodramat. Obiecałaś, że jeśli usłyszysz od niego zgodę, nie będziesz marudzić.
– On teraz jest przemęczony, poturbowany i pobity, a ty jeszcze wymagasz, żeby z tobą rozmawiał o swoich kłopotach – teraz, w środku nocy. Daj mu może spokój chociaż na dzisiaj. Andyś, mój drogi, czy ty czegoś potrzebujesz? Boli cię coś? – zwróciła się do niego, stając przed nim i patrząc mu prosto w oczy.
Andrij stał jak zamurowany na środku salonu i nie mógł uwierzyć w to, co się tu działo, kiedy oglądał ich razem. Przecież, do cholery, on ją bzykał, potem porwał, zniszczył mu samochód i bramę, a oni w najlepsze dyskutują o jego edukacji?! Co to za ludzie? Może to jakiś sen? Jeżeli Polska jest swojska, bliska i katolicka, to może dobrze, że on dalej na zachód nie pojechał!


Marta Mildawrocławianka, z wykształcenia architekt. Pracuje w firmie budowlanej. Wraz z mężem wychowuje dwie córki. Bardzo lubi relaks za miastem i górskie wycieczki. Jej fantazja i zamiłowanie do odkrywania miłosnych tajemnic pozwalają na śmiałe tworzenie lekkich historii obyczajowych. W każdej z nich gorąca erotyka jest elementem napędowym fabuły, a wątki humorystyczne gwarantują dobrą zabawę do ostatniej strony.

Splamiona jego żądzą” to druga powieść autorki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 624

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 21 min

Lektor: Nikodem Kasprowicz

Oceny
4,2 (31 ocen)
17
6
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melchoria

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita słodko -gorzka historia. Serdecznie polecam.
00
Marzesia

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wszystkim polecam!!! Pochłonęłam ta książkę jednym tchem- nie potrafiłam się oderwać !!! Pikantne sceny połączone ze świetnym humorem- po prostu genialna opowieść !!! I powiem wam , ze na pewno wrócicie do niej nie jeden raz 🥰🥰🥰 Marto Mildo- mam nadzieje , ze jesteś w trakcie pisania kolejnej niesamowitej powieści 😁😁😁 Uwielbiam Twój styl i mam nadzieje, ze pozostaniesz w swojej pasji …
00

Popularność




ROZDZIAŁ 1:Szansa

Było ciepłe i prawie bezchmurne kwietniowe popołudnie. Praca w stolarniach przy sławnych na cały kraj zakładach Warkom toczyła się ustalonym rytmem. Jednym z najmłodszych tutejszych pracowników był Andrij Reblov. Zaniedbany, samotny oraz bezdusznie wykorzystywany nie tylko przez zwierzchników, lecz także przez rodaków, chłopak zakończył umówioną dniówkę przy heblarce i automatycznie zaczynał wypracowywać nadgodziny.

Dzień Ukraińca w Polsce nie zamyka się po ośmiu czy dziesięciu godzinach harówki, tylko trwa nadal, dopóki zlecenie nie będzie wykonane, stanowisko posprzątane, a szef zadowolony. Inaczej grosza za pracę nie zobaczysz. Taki jest los najbiedniejszych parobków ze Wschodu.

Chociaż minął już ponad rok bezowocnego czekania na pozytywną decyzję w sprawie karty stałego pobytu, a on wciąż przebywał na terenie Rzeczpospolitej Polskiej nielegalnie, dzisiaj nie to zaprzątało jego myśli. Gdzieś pod skórą czuł, że nie ma sensu lamentować i nie powinien nikomu o sobie opowiadać albo skarżyć się pracodawcom, jak koszmarnie potraktował go okrutny los. Wiedział, że najlepiej się nie wychylać i nic nie mówić, tylko cieszyć się z tego, że został wybrańcem, czyli tym, który mimo wszystko ma pracę, dostaje marne pieniądze, a zatem posiada chociażby szansę na inny, lepszy byt.

Uporczywie analizując w myślach argumenty za i przeciw, skupiając się na swojej skomplikowanej sytuacji oraz na tym, co mimo wszystko planował zrobić, westchnął ciężko i otarł pot z czoła. Od wielu godzin działał jak automat, szlifując deski, i raz po raz rozglądał się niepewnie wokoło. Był podenerwowany, ponieważ postawił przed sobą inny, zupełnie nowy, ambitny cel. Miał pragnienie, aby coś zmienić. I plan, jak wziąć sprawy we własne ręce. A przynajmniej spróbować. Kolejna okazja może szybko nie nadejść, a dziś jest wtorek i jak zawsze tego dnia przed zakład podjeżdża czarny luksusowy mercedes benz S klasy, zatem na szczycie marzeń pojawiła się realna szansa na lepsze życie. Nowa jakość malowała się na horyzoncie pragnień i powoli przysłaniała ponurą rzeczywistość. Parszywą niedolę. Szarą codzienność. Pędzoną w trudzie, w brudzie, w zimnym, rozsypującym się hotelu pracowniczym, hen pod miastem, gdzieś za lasem daleko od drogi, przystanku, kiosku czy sklepu. Na twardej podłodze z bukowych desek, dziurawej karimacie z czerwonej gąbki, w cienkim śpiworze z fioletowego ortalionu, wraz z ośmioma współbraćmi niedoli. Dzieląc i odkładając każdy grosz, marząc o lepszej jakości bytowania, licząc na łaskawsze jutro i rozpaczliwie pragnąc poznać inny, piękniejszy świat.

Niespokojnie spoglądał na zegarek, bo właśnie uwierzył, że jeszcze dziś mógłby odmienić się jego tragiczny żywot. Postanowił, że to właśnie on zbierze w sobie resztki odwagi i sięgnie po namierzony cel. Tak, zrobi to. Zdobędzie się na ten desperacki krok. Podejdzie do niego, spojrzy mu w oczy i powie, czego dokonał dla firmy, czego oczekuje dla siebie, na co liczy i co mu się po prostu należy.

Zażąda podwyżki! Tak. Zasłużył na lepsze stanowisko, godziwą umowę, premię oraz adekwatne wynagrodzenie za dodatkową pracę, którą przecież rzetelnie wykonał. Odważy się powiedzieć głośno, że nie jest tylko bezimiennym, bezwartościowym pracownikiem stamtąd, czyli znikąd. Po prostu nie pozwoli dłużej sobą pomiatać. Dłużej już nie wytrzyma, coś musi się zmienić. O, tak!

Przekonując do tego samego siebie, odłożył idealnie zeszlifowaną deskę na bok, a wzdychając ciężko, dodawał sobie w duchu jeszcze więcej odwagi. Kiedy to zrobi, wreszcie jego kiepski żywot zmieni się na lepsze. Rozumiał, że prawdopodobnie tylko on ma sposobność, by stanąć przed królem. Jedyną szansę. Poprzysiągł sobie, że wcieli w życie swój misternie przygotowywany plan. Doskonale pamiętał, że raz w tygodniu, właśnie we wtorki, mniej więcej o tej godzinie, nikt inny tylko bóg, pan i władca – czyli prezes Grzegorz Sobieniecki – odwiedzał biuro wydań i przeglądał faktury i bilans sprzedaży osobiście. A to jest przecież nie byle kto. To bardzo ważny gość. Śmiało można powiedzieć, że najważniejszy! Wszyscy pracownicy wiele o nim wiedzieli i doskonale go rozpoznawali. To nie tylko właściciel całej grupy Warkom, ale też przewodniczący rady nadzorczej i zarządca w jednej osobie. To największy z szefów, jak również założyciel, fundator, pomysłodawca oraz ojciec świetnie prosperującego biznesu. Głowa każdej spółki matki i prawa ręka wszystkich spółek córek. Jak okiem sięgnąć każdy, nawet najmniejszy kamyczek, ziarenko, pyłek, listek czy ździebełko trawy należą właśnie do niego. Właściwie wszystko, co znajduje się w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, nie świeciłoby blaskiem, gdyby nie ten mądry człowiek i jego talent do interesów oraz śmiałe, odważne wizje. On jest prawdziwym bogiem, od niego zależy szczęście sporego grona osób oraz ich oszczędności. Nie tylko zatrudnionych w jego nowoczesnych tartakach, stolarniach albo montowniach, heblarniach, lakierniach, krajalniach czy szwalniach, lecz także tych szczęśliwców, którzy pracują w żwirowniach, na magazynach, w sklepach albo przy dostawach i transportach, jak również będących po drugiej stronie dopływu rzeki Warty – dorabiających w szklarniach, w sadach bądź na plantacjach pośród pól, łąk, lasów, bagien, mokradeł czy jezior. Ot, takie małe królestwo mleka, miodu i luksusu w samym sercu Wielkopolski. Cudownie kolorowe bajkowe księstwo – własność jednego wielkiego człowieka spektakularnego sukcesu!

Tak – postanowił, ponownie dodając sobie w duchu odwagi. To stanie się dziś, a dokona tego nie kto inny, jak on sam: blady, przestraszony, ale ambitny, niespełna osiemnastoletni Andrij z niewielkiej wsi z obwodu donieckiego; ponad rok temu uciekł on i wyrwał się z ukraińskiego bagna niesprawiedliwości, ruszając na zachód ku wielkiej – chociaż wtedy z pewnością mu nieznanej – przyszłości. Niestety utknął tutaj, bo nie wszystko poszło po jego myśli. Ponieważ jednak pracował uczciwe i naprawdę ciężko, postanowił, że postawi swój marny los na szali szczęścia oraz sam spróbuje własnych sił w starciu z królem. Skoro zrozumiał, że miałby szansę zobaczyć go twarzą w twarz, uznał, że jest tym wybranym, tym jedynym. On, nikt, spotka się z „panem mogę wszystko”.

Swój misterny plan analizował przez kilka ostatnich dni. Wcześniej poczynił wiele obserwacji i przygotował się starannie do rozgrywki. Przede wszystkim poznał przyzwyczajenia szefa; widział go już bowiem nie raz. Obserwował schemat pracy ochrony, przestudiował strukturę małego parkingu między halą magazynową a stolarnią roboczą oraz lokalizację kamer z tyłu za biurowcem. Wiedział, że każdy prosty fizyczny pracownik też mógłby znaleźć się na zewnątrz przy wschodnim wjeździe na teren. Drzwi ewakuacyjne z hali zazwyczaj nie były zamykane. On, jako najmłodszy pomocnik mistrza, miał obowiązek między innymi wynosić odpadki i kartony oraz składać je do kontenerów ustawionych jakieś dwadzieścia metrów od ewakuacyjnego wyjścia ze stolarni. Dokładnie o siedemnastej czterdzieści pięć samochód z ochroną podjeżdżał na parking przed biurowcem i zaraz potem wielki szef wychodził z sali konferencyjnej. Droga, jaką miał do pokonania od drzwi budynku do auta, mierzyła około czterdziestu kroków. Andrij drobiazgowo to sprawdził. Trasa króla mogłaby się skrzyżować ze ścieżką pracownika, który w tej samej chwili, niby przypadkiem, sumiennie wyrzucałby odpadki i obsługiwał belownicę albo prasokontenery. Zatem jeśli on, właśnie dziś dobrze rozegra tę rundę, będzie miał jakieś – tak obliczył – trzydzieści dziewięć sekund i małą szansę na rozmowę. Opowie o sobie, swoich osiągnięciach i pragnieniach oraz wyzna, że mógłby pracować na innej, zdecydowanie wyższej pozycji. Był zdeterminowany zrobić wszystko, aby znaleźć jakąkolwiek lepiej płatną robotę. Byle dalej od brutalnego Jurija oraz bezdusznego Serhija, którzy nie tylko przejadali jego uczciwie wypracowaną premię, wypalali jego ostatnie kupione za zaoszczędzone pieniądze papierosy, zabierali jego cenne, własnoręcznie sporządzone szkice i rysunki, kradli ulubiony dżem śliwkowy przysłany przez babkę Juliannę z Marjinki,lecz także – co najgorsze – wyciągnęli od niego sporo pieniędzy, szantażując deklaracjami – póki co, bez pokrycia – że z radością doniosą na niego szefowi Wydziału do Spraw Cudzoziemców w urzędzie wojewódzkim. A niestety, chociaż został do tego brutalnie zmuszony, prawdą było, że posługiwał się w Polsce dokumentami wystawionymi nie na niego, ale na swojego starszego kuzyna, bo sam nie miał jeszcze skończonych osiemnastu lat. Ponadto nie posiadał żadnego dyplomu ani zawodu, co całkowicie dyskwalifikowało go w staraniach o pozytywne rozpatrzenie wniosku i w konsekwencji o otrzymanie legalnej karty pobytu, która ułatwiłaby mu żywot oraz egzystencję na terenie Rzeczpospolitej Polskiej, a przy okazji stawiało w niekorzystnym świetle zarówno jego samego, jak i członków bliskiej rodziny.

Ponieważ narastało w nim przeczucie, że jego sytuacja mogłaby się odmienić, jakaś niewidzialna siła pchała go w kierunku placu składowego między budynkami. Pozbierał pospiesznie tyle kartonów, ile tylko umiał unieść, kiedy przez niewielkie okno stolarni zauważył, jak mercedes-benz S klasy, czarny metalik, limuzyna, podjechał na parking. Ostatni rzut oka na zapełnione wnętrze hali dodał mu znów nieco więcej odwagi. Zatrzymał się przy drzwiach, wziął głębszy wdech i po chwili, niezauważony przez nikogo, „beztrosko” przeszedł przez drzwi i ruszył w kierunku śmietników na zewnątrz. Znalazł się przy składowisku. Położył kartony z boku, ukrył się i czekał. Jeśli dobrze obliczył czas, to za kilka minut przez szklane drzwi biurowca przejdzie król i pan wszechwładny, a wtedy on skończy zgniatać ostatni karton odpadów i otworzy się jego droga ku innej, lepszej przyszłości. To on zbliży się do człowieka boga i rozpocznie realizację planu, a przede wszystkim zagra pierwsze skrzypce na scenie marzeń – na grafitowoszarej betonowej kostce brukowej przyzakładowego placu manewrowo-transportowego, zlokalizowanego pomiędzy trzykondygnacyjnym, częściowo przeszklonym budynkiem biurowym a magazynową halą roboczą heblarni, malarni oraz montowni.

*

Zmęczony i znudzony, chociaż spokojny oraz pozytywnie zaskoczony wynikami finansowymi grupy, prezes Grzegorz Sobieniecki cieszył się najbardziej z tego, że narada dobiegała końca i udało się mu zamknąć podstawowe kwestie jeszcze przed ustalonym czasem. Dziwił się najbardziej temu, że zyski firmy kształtują się na poziomie znacznie powyżej oczekiwanego, bo przecież doskonale wiedział, który z jego dyrektorów wyprowadzał środki na prywatne zagraniczne konta, który sprzedawał materiały za bezcen nieuczciwym podwykonawcom, a który ustawiał przetargi na korzyść konkurencji.

Najbardziej zirytowała go postawa najmłodszej asystentki zarządu. Dwudziestoczteroletnia Donata Kunicka, wicemiss Polski z zeszłego, 2013 roku, uznana i wzięta fotomodelka, a także twarz kampanii reklamowej popularnej marki damskich kosmetyków, składała mu w niespecjalnie zawoalowany sposób swoje oryginalne łóżkowe propozycje. Odpowiadał ignorancją, ponieważ nie interesowały go kobiety próżne, leniwe i pozbawione fantazji, nastawione na sukces łatwym, szybkim i tanim kosztem. Mdłe, bezmózgie kokotki. Denerwowało go, że był przez takie panie klasyfikowany i wciągany, bez swojej zgody oczywiście, na wyimaginowaną listę „do upolowania”. Nie rozumiał, dlaczego zdecydowana większość naiwnych niewiast z jego otoczenia pragnie za wszelką cenę wskoczyć mu pod kołdrę. Zastanawiał się, czy dzieje się tak dlatego, że na co dzień ubiera się w ładne i oryginalne garnitury prosto z Włoch, jak ten ostatni od Ermenegildo Zegni, albo nosi nowiutkiego złotego rolexa i ten gadżet niefortunnie przykuwa uwagę, bo błyszczy na jego nadgarstku. Czyżby przyczyną takiego stanu rzeczy były rzucające się w oczy fakty takie jak to, że w doskonałej kondycji wkroczył w czterdziesty czwarty rok życia, ponownie obronił tytuł Seniora Mistrza Polski w tenisie ziemnym, albo to, że znów zajął wysoką pozycję na liście stu najbogatszych Polakówwedług sławnego, ale nieprecyzyjnego rankingu „Forbesa”po tym, jakczterokrotnie pomnożył zyski spółek?A może uwagę płci pięknej przyciąga jedynie ten aspekt, że szczęśliwie posiada wspaniałą, dobrą i uroczą żonę, która nie odeszła od niego przez ponad dwadzieścia lat, choć z pewnością miała niejeden powód, aby to zrobić? Prawdopodobnie nigdy nie dowie się, co ostatecznie pcha naiwne, młodziutkie i atrakcyjne kobietki w kierunku jego osoby i sypialni.

Pakował w skupieniu notatki do aktówki i starał się ignorować wypięty w jego stronę kształtny, obfity i jędrny tyłek, brutalnie wciśnięty w króciutką minispódniczkę z błyszczącej czerwonej skóry, należący do zgrabnie opartej o stół konferencyjny asystentki zarządu, która sumiennie porządkowała blat oraz zbierała i układała na srebrnej tacy puste filiżanki po kawie. Ponieważ szef ochrony dał mu sygnał, że samochód został już podstawiony, powoli żegnał się z dyrektorami, potwierdzał ustaloną godzinę kolejnej narady i cieszył się, że już niedługo znajdzie się w domu.

Gorące promienie słońca oplotły mu twarz i oślepiły go, kiedy wyszedł przed budynek, jednak mimo to zauważył czającego się z boku młodego i przystojnego, choć zaniedbanego pracownika, ubranego w kraciastą koszulę i dżinsowe spodnie, który śmiało zbliżał się w jego stronę, zapewne z zamiarem oficjalnego wygłoszenia przed nim swojej tyrady zażaleń, skarg i narzekań albo przeciwnie, wyrażenia opinii, jak doskonale prosperuje cały zakład dzięki jego niezastąpionej osobie, ciężkiej pracy oraz bezgranicznemu oddaniu; przy okazji doda historyjkę o tym, jak straszny, niesprawiedliwy i tragiczny jest jego los. Mimo wszystko była to najciekawsza rzecz, jaka spotkała go w ciągu dzisiejszego długiego i nużącego dnia.

– Panie prezesie! – zawołał nagle doskonale zbudowany młody mężczyzna o pełnych, zielonych oczach, ciemnoblond włosach i bladej cerze, i od razu znalazł się tuż przy nim, pobijając przy okazji rekord prędkości w pojawianiu się niepostrzeżenie i bezszelestnie, który do tej pory musiał należeć do asystentki Donaty, oraz zaczął opowiadać z przejęciem: – Jestem Andrij, ehm… ja nazywa się Andriej Reblov – poprawił, akcentując przesadnie. – Od dawna ja pracuję u pana jako pomocnik majstra w malarniach i w heblarni, ale uczciwie, najlepiej jak umie, tylko że szef… nie dał mi umowy i jak mi nie da na za miesiąc, to ja będzie musiał wracać na Ukrainę, a tam nie może pojechać, bo ja nie ma do kogo. Niech pan mnie zatrudni, ale legalnie, ja ma papiery. Tylko prosi, żeby nie tutaj, ale gdzieś dalej stąd, żeby nie musiał spać w hotelu z moimi, bo ja miał z nimi zatargi. Ja błaga, niech pan da szansę, a ja pokażę, że może się przydać, że umie wiele, że zrobi wszystko, bo ja zaczął szkoły budowlane w Doniecku, ale ja musia…

– Spadaj stąd, śmieciu!

Ukrainiec usłyszał to zdanie i nagle poczuł w piersiach okropny, tępy ból i zorientował się, że wysoki mężczyzna w czarnym garniturze nie tylko uderzył go silnie pięścią w brzuch, lecz także szarpał go za ramię, odciągając na bok. I dlatego, kuląc się obolały oraz zginając w pół, nie mógł dokończyć zdania.

– Leszek, zostaw tego chłopaka i poczekaj na mnie przy samochodzie – usłyszał i chociaż wciąż słaniał się, trzymając ręką obolałe ciało, podniósł głowę i spojrzał na twarz boga, który po tym, jak wydał polecenie szefowi swojej ochrony, patrzył na niego tak, jakby naprawdę się nim zainteresował.

– To w szkole budowlanej w Doniecku nauczyłeś się tak dobrze mówić po polsku? – zapytał go zaintrygowany prezes, uśmiechając się serdecznie, choć patrząc na niego uważnie, marszczył lekko czoło.

– Nie – odpowiedział młody i odwrócił wzrok.

Nie potrafił dłużej zerkać na twarz króla, kiedy z ledwością łapał powietrze do płuc, zwijając się z bólu; zresztą sam fakt, że tuż przy nim pojawił się uzbrojony ochroniarz i zaatakował go, przeraził go równie mocno, jak sama świadomość spotkania twarzą w twarz z wszechwładnym szefem. Ponadto kątem oka zauważył, że od strony hali zbliżali się dwaj mężczyźni. Rozpoznał ich i niestety jednym z nich był gburowaty majster Sławek, a drugim sam dyrektor zakładowej heblarni. Ich pojawienie się utrudniało mu realizację planu. Jego sytuacja powoli robiła się nieciekawa. Czując spływający po plecach zimny pot, wyprostował się oraz odpowiedział największemu z szefów:

– Tam ja nauczył się kłaść suche tynki, ale może robić też inne rzeczy! Malowanie, szpachlowanie, gładzie, elektryka, co pan chce, jak tylko da pan szanse. Niech mnie pan spróbuje. Słowo, ja dałby radę! Niech pan zawierzy.

– No dobrze, ale ile ty masz lat? – usłyszał i zaklął w duchu, bo tego pytania bał się najbardziej. Nie tylko dlatego, że nie umiał kłamać, nie przy kimś takim jak wielki pan Grzegorz, ale również z tego powodu, że potężny ochroniarz nie wytrzymał i stanął tuż obok niego, uderzył silnie pięścią prawej ręki o swoją otwartą lewą dłoń, tuż przed jego oczami, i mocno zaciskając szczęki, syknął przekleństwo, bo wyraźnie czekał, aż nadarzy się kolejna okazja, gdy będzie mógł ponownie bezkarnie oraz bardzo mocno mu przylać.

– Dwa…aadzieściaaa, ja się uczył. Uczył się budowlanki. I jest dobry w tym – odpowiadał niezbyt przekonująco, spoglądając w stronę króla i zastanawiając się, co oznacza dziwny uśmiech na twarzy człowieka, w rękach którego leży przyszłość; los zarówno jego, jak i praktycznie całej jego rodziny.

– A masz wystawioną ważną kartę pobytu i zrobione aktualne badania okresowe?

Kiedy usłyszał to pytanie, mimowolnie zamrugał powiekami, bo bał się, że niestety nie wszystko dokładnie zrozumiał. Otworzył jeszcze szerzej oczy, bo w tej chwili nie potrafił uwierzyć w ogrom spadającego na niego szczęścia, gdyż nawet w swoich najśmielszych marzeniach nie podejrzewał, że ktoś taki jak największy z szefów, bóg wszechwładny we własnej osobie mógłby sam osobiście się nim zainteresować aż do tego stopnia, żeby chcieć mu w jakikolwiek sposób pomóc. Chociaż jeszcze dziś rano, gdy opracowywał swój plan, nawet uwierzył w to, że coś osiągnie po rozmowie z nim w cztery oczy i na jakąś tam pomoc właściwie po cichu liczył. Teraz jednak nie mógł pojąć, o co chodzi w tej konfrontacji oraz czym ona mogłaby się skończyć.

– Zabieraj się do desek, Andriej… ty ch… ty tani partaczu!

– A w ogóle co ty tutaj, do cholery, robisz?

– Co ty wyrabiasz, bydlaku, kto ciebie tu wysłał? Heblarkę zostawiłeś, ty matole!

Zarówno majster Sławek, jak i sam dyrektor zakładu Zbyszek, którzy stanęli tuż obok, prześcigali się teraz w obraźliwym ruganiu chłopaka, chociaż zwykle nie byli tacy nadgorliwi w pilnowaniu go po godzinach. Wtedy najczęściej zajmowali się liczeniem własnych zysków. Andrij bał się, że ma już u nich przechlapane do reszty. Nie wiedział, co jest gorsze: to, że okłamał szefa boga, czy to, że zostawił maszynę bez opieki, nie informując o tym wcześniej, a może to, że za jednym zamachem zdołał zarówno wkurzyć mistrza, jak i podpaść dyrektorowi. Przez to całe planowanie spotkania zupełnie zapomniał, że zarówno ten pierwszy, jak i ten drugi mogą go spokojnie wykopać na zbity pysk za jakiekolwiek mniejsze przewinienie niż śmiały wypad na małą pogawędkę z właścicielem biznesu. Jednak w tej niespotykanej dotąd scenie na parkingu najdziwniejsze wydawało się to, że jedynie „pan mogę wszystko” nie posiadał szczerej oraz bezwarunkowej ochoty, żeby zobaczyć, jak pachołek wraca z podkulonym ogonem do hali heblarni. Wydawał się zaciekawiony, a nawet rozbawiony niecodzienną sytuacją. W dodatku uśmiechał się kpiąco, kiedy patrzył na swoich pracowników, wszystkich po kolei, i słuchał z przejęciem, co takiego mu opowiadali.

– Panie prezesie, ja przepraszam za tego ukraińskiego gnojka. Pies urwał się z łańcucha, a ja zaraz mu pokażę! – Majster najwyraźniej chciał się wykazać przed szefem, a że tylko w jednym był dobry – oczywiście w ubliżaniu podwładnym – więc łajał chłopaka i ten był pewien, że pozostali mężczyźni patrzyli w jego kierunku jakby był robakiem, którego należy jak najszybciej zgnieść i zmieść z powierzchni ziemi, a tym samym zakończyć jego marny żywot. Wszyscy, oprócz boga, który z ironią i sarkazmem zwrócił się do dyrektora:

– Jeśli już musisz zatrudniać w mojej heblarni tak młodych ludzi, bez kwalifikacji i stosownych szkoleń, w dodatku po godzinach i bez żadnej umowy, to albo im należycie płać, albo ich chociaż lepiej pilnuj.

– Nie ma kim robić, Panie Prezesie złoty, zleceń mamy od groma, ale ludzie do niczego.

– Tak jest, bydlaki jedne. Albo partacze, albo złodzieje! – dopowiedział dyrektor.

– Sk…syny. I jeszcze uciekają do Niemców! – dokończył całkiem niepotrzebnie majster, delikatnie oddalając się od sedna sprawy oraz demonstrując swoje niespecjalnie wyszukane poglądy polityczne i ograniczone słownictwo.

– No ale skoro pozwalasz im pracować bez odzieży ochronnej i jeszcze wyzywasz ich od „gnojów”, „psów” albo „partaczy”, to nie dziw się, że tak właśnie postępują. Chociaż, jak widzisz, nie wszyscy. – Prezes zaśmiał się. – Niektórzy z nich podczas przerwy w pożyteczny i zapewne bardzo ciekawy sposób korzystają z uroków ciepłego, słonecznego popołudnia. – Podniósł lekko rękę w stronę Andrijai kontynuował: – Skoro aż tak nie podoba ci się ten chłopak, to prześlij go do mnie, tam się przyda. Obiecałem żonie remont w spa i w garażach. Najlepiej będzie, jak wypłacisz mu należność za całą wykonaną pracę oraz za wszystkie nadgodziny po stawkach ogólnych, łącznie z dzisiejszym dniem, a potem niech on zacznie realizować moje… prywatne zlecenie – dopowiedział zupełnie swobodnie tonem absolutnie nieznoszącym sprzeciwu, a na koniec zwrócił się do brutalnego osiłka w czarnym garniturze, szefa swojej ochrony: – Leszek, ty zabierzesz go rano sprzed hotelu i przywieziesz do mnie na hacjendę.

– Ale zaraz, on ma jutro jeszcze jeden dzień pracy. Nie dam mu za cały miesiąc, jeżeli nie skończy swojej roboty, którą zaczął – wtrącił się dyrektor, tym razem mniej pewnie, odwracając głowę w stronę szefa, którego ta przedłużająca się scena wyraźnie zaczynała już powoli nudzić.

– W takim razie jutro z samego rana chłopak odda krew i zyska dzień wolny. W ten sposób zamknie uczciwie pełny miesiąc pracy. To chyba załatwia sprawę, a ty i tak liczysz się z taką okolicznością skoro, jak mówisz, masz duże problemy z najmowaniem ludzi, a umowy, dokumenty, szkolenia i rachunki prowadzisz, jak mniemam, bez zarzutu… – Lekko kpiący uśmiech pana Grzegorza nie schodził mu z twarzy. Na koniec rozmowy zrobił coś jeszcze dziwniejszego, coś, czego nikt chyba się nie spodziewał, a już na pewno nie młody ukraiński parobek. Zbliżył się do niego, chwycił go za ramię i powiedział najzupełniej spokojnie, patrząc mu w oczy: – Zatem Andriej, hm… Andrij, tak? Nie pozostaje mi nic innego, jak przeprosić cię za niewłaściwe, a także przykre zachowanie moich pracowników. Wszystkich. Zarówno za ich czyny, jak i za słowa – dodał po chwili i mrugnął do niego okiem, odwrócił się i, nie spiesząc się szczególnie, odszedł w kierunku swojego luksusowego czarnego mercedesa.

Chłopaka naprawdę zaskoczyło nie tylko to, co mu obiecał, i sposób, w jaki to powiedział, lecz także fakt, że odezwał się do niego po imieniu!

*

Kiedy zakończył czternastogodzinną harówkę w heblarniach, wrócił przed hotel pracowniczy, jak zawsze pieszo, i zatrzymał się na małym placyku przed wejściem, gdzie jego rodacy popijali piwo. Gdy opowiedział, co go spotkało, nikt ze zgromadzonych tam lokatorów nie chciał uwierzyć w to, że został on tak po prostu najęty przez samego bosa do pracy przy remoncie i wykańczaniu ścian w garażach i saunach u niego w domu, oraz że miałby zostać zawieziony do jego luksusowej, ogromnej hacjendy przez jego osobistego ochroniarza już następnego dnia z samego rana. Nawet naiwna i prostoduszna Dobrochna, która od lat sprzątała tę właśnie posesję, razem z mającą zawsze wiele do powiedzenia Wierą, nie chciały mu uwierzyć, rozpowiadając, że przecież pan Sobieniecki jest nad wyraz ostrożny i uważnie pilnuje swojej prywatności jak skarbu, a wszystkie życiowe decyzje konsultuje z żoną, której jest wielce oddany. Kobiety trajkotały z przejęciem o tym, jak pewnego razu szef bez mrugnięcia okiem odprawił młodego ogrodnika tylko dlatego, że jego małżonce nie spodobał się sposób, w jaki ten przyciął trawnik i żywopłot. Wspólnie uznały, że Andrij nie ma nawet szans na posadę u nich i spędzi najwyżej jeden dzień w domu prezesa, bo przecież na niczym się nie zna i nic nie potrafi. Gburowaty Jurij wmawiał mu, że na pewno nie chodzi o pracę dla bosa, tylko o wydalenie go z Polski i najlepiej by zrobił, jakby się spakował i uciekał jak najdalej w kosmos, a już na pewno może żegnać się zarówno z tym krajem, jak i z uczciwą przyszłością w Europie. Natomiast Matwij – największy mruk, dzikus i gbur oraz były zawodowy bokser z bogatą, ale ciemną przeszłością, który rzadko pomieszkiwał w hotelu pracowniczym, bo najczęściej zarabiał, jeżdżąc na tirach – burknął przy wszystkich, że „mały Andik” wpakował się w niepewną, ale podejrzaną kabałę, bo przecież w żadnym razie nie chodzi o jakiekolwiek legalne zatrudnienie dla niego, tylko o brudny, ale łatwy seks za grubą kasę. Choćby dlatego, że on jest „na to wszystko za ładny i za młody, i tylko o to musi chodzić”.

Andrij, kiedy usłyszał przestrogę kolegi, nie tylko pobladł, lecz także przestraszył się, chociaż nie wierzył ani przez chwilę, że pan Grzegorz mógłby potrzebować go do czegoś innego niż staranne gruntowanie powierzchni pionowych oraz nakładanie wyrównawczej zaprawy tynkarskiej lub ewentualnie białej gładzi gipsowej na ściany wewnętrzne w pomieszczeniach. W wydumaną wersję Matwija zresztą nikt specjalnie nie wierzył, wszyscy zgodnie argumentowali, że skoro zatrudnił go sam prezes, w dodatku zrobił to osobiście w biały dzień i to przy świadkach, ewentualna prostytucja wydaje się wysoce nieprawdopodobna. Ponadto szef nie uchodził za geja ani tym bardziej za sutenera lub kogoś podobnego. Żadna z kobiet nie dawała wiary, iż mogłoby chodzić o coś niemoralnego czy nielegalnego. Dziewczyny dziwiły się tej sugestii i opowiadały, że to wykluczone, bo przecież on dba o swój wizerunek i z pewnością nie pozwoliłby szargać nieposzlakowanej jak dotąd reputacji swojej albo kogoś z rodziny. Zwróciły uwagę, jak on często martwił się o zdrowie i dobre samopoczucie żony. Opowiadały o pracy u prezesa i o tym, jak on na co dzień szanuje pracowników i przyjaciół albo jak zwraca się troskliwie do bliskich. Podawały przykłady: że chętnie podaje żonie śniadanie do łóżka, sam odwozi do domu albo do pracy, że oni wspólnie, uśmiechnięci robią zwykle zakupy lub że często i ochoczo pokazują się na różnych piknikach rodzinnych, balach dobroczynnych albo festynach wyborczych, gdzie sprawiają wrażenie wspaniałej pary, kochających się i dobrych ludzi.

Ponieważ zrobił się późny wieczór i Andrija znużyła już rozmowa przed hotelem, zmęczony i nie mniej zdumiony poszedł wcześnie się położyć, marząc o tym, aby kolejny dzień rozpoczął się możliwie jak najszybciej, a wraz z nim zniknęły bezpowrotnie przynajmniej niektóre jego problemy. Był niespokojny, bo wyraźnie czuł, że towarzyszy mu o wiele więcej pytań i wątpliwości niż wtedy, gdy rozpoczynał niezobowiązującą pogawędkę ze swoimi sympatycznymi i wszystko wiedzącymi rodakami.

Wydarzenia tego dnia okazały się kumulacją pytań, niespodzianek i oczekiwań wymieszanych z palącym strachem, nadzieją oraz narastającą potrzebą sprawdzenia się. Skulony w kącie pokoju zastanawiał się, czy sceny, które rozegrały się na parkingu przed halą, naprawdę miały taki przebieg, jak zapamiętał, a słowa oznaczały to, co sądził, że oznaczały. Jakby sam nie wierzył, że rozmowa z bogiem wydarzyła się naprawdę.

Wieczór spędził na czytaniu książki z ulubionego cyklu dla młodzieży „Magiczne Drzewo”, bo w ten sposób uczył się polskiej gramatyki i słownictwa. Czasem czuł się ciut lepszy od innych, kiedy nie miał kłopotu ze zrozumieniem języka, choć nie zawsze potrafił wyrażać się w pełni poprawnie. Sądził, że wyróżnia się z tłumu podobnych parobków ze swojego kraju, którzy nie zawsze umieli sobie radzić z nauką polszczyzny. Zresztą jego względnie dobry polski był w dużej mierze zasługą babci Julianny, u której najpierw jako małe dziecko spędzał wakacje, a która potem, po śmierci jego matki, wychowywała go i wiele mu opowiadała o dalszej rodzinie, pradziadkach oraz kultywowała dawne tradycje jego wspólnych przodków i zawsze z radością wspominała polskie korzenie.

Zanim na dobre położył się spać, spakował swoje rzeczy do niewielkiej, starej, dziurawej torby sportowej, bo po prostu bał się, że jeden ze współlokatorów, któremu nie ufał, mógłby mu coś z czystej złośliwości zabrać. Zasypiał, przytulając się do wszystkich ubrań, jakie w ogóle posiadał. Na szczęście nie nazbierało się tego zbyt wiele. A pod poduszką zrobioną z używanej, zniszczonej, poplamionej starej kurtki, miał jak zawsze swój ukochany szkicownik i pudełeczka z ołówkami, piórkami, kredą, węglem, grafitem i skrawkami samodzielnie wykonanych kredek pastelowych. Swój jedyny, jaki w ogóle posiadał, najwartościowszy majątek, a dokładniej – szczelnie zamknięte w płaskiej metalowej szkatułce dawne, niespełnione aspiracje, marzenia i pasje.

*

Następnego dnia rano zaskoczeniem dla niektórych osób mieszkających w hotelu pracowniczym był fakt, że młody Andrij Reblov nie wsiadł, jak inni robotnicy, o piątej trzydzieści do autobusu i nie pojechał wraz z kompanami w stronę zakładów i stolarni, tylko czekał z boku przed drzwiami. Zarówno Wiera, jak i Dobrochna, zanim pojechały do pracy, rozmawiały z nim, jak zawsze wymieniając zwyczajowe codzienne uprzejmości, chociaż zastanawiały się, co takiego on naprawdę kombinuje. Natomiast Jurij i Serhijskierowali w jego stronę niepozostawiające żadnych złudzeń złowrogie spojrzenia. Ponadto zakomunikowali mu, że jakby mu się jednak poszczęściło i zarobiłby lepszą kasę, musi o nich pamiętać, bo jest im wiele winien. Wytropią go wszędzie. A jak robota okaże się spoko i dobrze płatna, ma ich ściągnąć, inaczej pożałuje, że się w ogóle urodził.

W końcu pojawił się nowy biały bus z logiem dużej, znanej w okolicy firmy budowlano-wykonawczej i obaj pojechali na wyznaczoną im budowę. Jeden był cieślą, drugi zbrojarzem. Andrij nie pamiętał, który jest kim, ale bał się ich obu. Byli od niego starsi, zapewne silniejsi i bez wątpienia podli oraz bezwzględni.

Został i czekał przed hotelem sam, zastanawiając się, czy przypadkiem wszystko, co wydarzyło się poprzedniego dnia za stolarnią, nie było jedynie snem. Już miał zamiar sięgnąć po papierosa, gdy na parkingu rzeczywiście pojawił się nowiutki lśniący mercedes-benz S klasy, limuzyna, i wysiadł z niego Leszek – mężczyzna o posturze żołnierza i spojrzeniu psychopaty. Tym razem nie miał na sobie garnituru, ale spodnie moro i czarną koszulę, przez co wyglądał jeszcze bardziej przerażająco.

Andrij przypomniał sobie, jak mocno oberwał od tego postawnego i najwidoczniej krewkiego ochroniarza. Mężczyzna otworzył drzwi bagażnika, a potem warknął w jego stronę zamiast powitania:

– No! Na co ty czekasz?! No już, ładuj się… – Parsknął kpiąco, gdy zobaczył przerażenie na twarzy Ukraińca.

– To wszystko, co masz? – Szarpnął torbę chłopaka, rozrywając przy tej okazji stary zamek.

Zanim Andrij zdążył zareagować, mężczyzna bez pytania zaczął w niej grzebać. Kiedy Ukrainiec protestował i próbował zabrać swoje rzeczy, ochroniarz kazał mu się oprzeć rękami o maskę samochodu, a potem w wyjątkowo nieprzyjemny sposób przeszukał jego kieszenie, burcząc niegrzecznie, że musi go dobrze sprawdzić.

Gdy już wydawało się, że skończył upokarzanie pracownika, poinstruował go niezwykle uprzejmie i przesadnie słodko, żeby wsiadł do auta, ale koniecznie zajął miejsce na siedzeniu z przodu.

– Chcę cię mieć na oku, śmieciu – syknął na koniec, zaciskając zęby.

Zdezorientowany Andrij usiadł obok nerwowego kierowcy, zastanawiając się, czy posiada jakąkolwiek kontrolę nad swoim losem, bo fakt, że nie miał żadnego wpływu na zachowanie niektórych ludzi, był mu już doskonale znany.

Kiedy jechali główną drogą w kierunku miasta, nie odzywali się do siebie przez ponad trzydzieści kilometrów. Po niecałej godzinie byli na miejscu. Leszek zatrzymał się nieopodal szpitalnych zabudowań, a młody rozpoznał budynki i powiedział, że był już tutaj na początku roku, ale odesłano go z kwitkiem. Nic nie załatwił, bo nie miał numeru telefonu, PESEL-u, druku, wniosku, skierowania i zaświadczenia; poza tym dowiedział się, że nawet gdyby je miał, to najlepiej by zrobił, jakby wcześniej zadzwonił, chociaż nie prędzej niż za miesiąc, bo dla „takich jak on” nie mają miejsca. Zapytał gburowatego ochroniarza, po co ma tam iść, skoro wie, że raczej nic nie wskóra i nie załatwi. Mężczyzna wyjął z samochodowego schowka zadrukowany arkusz papieru i powiedział mu, śmiejąc się:

– Jesteś brudas z Ukrainy. I jesteś głupi! Nic nie załatwisz, śmieciu, jeśli nie wiesz, jak. Masz, popatrz. Podpisz się tu – warknął i podał mu formularz badania kandydata na dawcę krwi, wskazując na rubrykę przeznaczoną na imię i nazwisko.

– Masz godzinę, marny padalcu, żeby załatwić sprawę, a potem mam cię gdzieś! Rozumiesz to?! – dodał grubiańsko i wypchnął go z samochodu, a potem z piskiem opon odjechał.

Ponieważ Andrij nie widział żadnego sensu w tym, by tkwić bezczynnie i samotnie na parkingu, powoli skierował się w stronę najbliższego budynku, który okazał się główną siedzibą Regionalnego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa. Przeszedł przez szklane drzwi i znalazł się w holu. Zastanawiał się, co ma dalej robić. Spojrzał na kwestionariusz, który wcisnął mu Leszek, i jego treść mocno go zainteresowała. Karta była prawie w pełni uzupełniona, zawierała jego dane, oczywiście te, które sam przekazał, zatrudniając się u szefaboga. Jako tymczasowe miejsce zamieszkania wpisany został adres hotelu pracowniczego, a w rubryce przeznaczonej na zakład pracy ktoś postawił pieczątkę z danymi Warkom S Inwest – spółki pana Grzegorza, dla której rzeczywiście wykonywał zlecenia. Na pierwszy rzut oka wszystko pasowało. Podszedł zatem do okienka i podpisał się oraz pokazał właściwie gotowy formularz, będąc zupełnie pewnym, że zostanie za chwilę odprawiony do jakieś kilometrowej kolejki na zupełnie innym piętrze, jak to zwykle zdarzało się we wszystkich urzędach albo przychodniach w jakich bywał, od kiedy tylko przyjechał do Polski.

Ku jego ogromnemu zaskoczeniu, tak się nie stało. Jakaś miła, uśmiechnięta pani w białej koszuli wskazała mu gabinet, w którym jeszcze milsza pani lekarz w jeszcze bielszym i jeszcze czystszym kitlu wydawała się być wprost zachwycona jego obecnością. Wypytała go o przebyte choroby, sama odręcznie wypełniła karty i pokazała pokój, w którym, jeśli ma ochotę, mógłby napić się kawy lub herbaty, coś zjeść albo odpocząć i przygotować się, a kiedy tylko będzie na siłach, to może w każdej chwili przejść do pokoju pobrań oraz liczyć na fachową pomoc.

Rzeczywiście, tak było. Pierwszy raz w życiu oddawał krew, dlatego pobrano niewielką, wymaganą do badań ilość, ale i tak był z siebie dumny. Od razu otrzymał wszystkie zaświadczenia, a profesjonalna pani doktor poinformowała go, że wyniki dostanie zarówno on, jak i pracodawca, który go tu wysłał, jeśli zgodzi się podpisać jeden dodatkowy kwestionariusz. Andrij bez wahania podpisał, a potem dostał kartę dawcy, posiłek regeneracyjny, ulotki i próbki odżywek oraz oczywiście zaświadczenie dla kadr uprawniające do odebrania jednego dnia wolnego. Uśmiechnął się na myśl o minach dyrektora i majstra, którzy nie mieli na kim się dzisiaj wyżywać. Pomyślał z rozkoszą o heblarce oraz o stercie sosnowych desek, które piętrzyły się w magazynie. Zajadając czekoladę, wyszedł przed budynek.

Nie czekał długo, aż ekskluzywna limuzyna podjechała po niego na ten sam parking przed budynkiem. Wyjątkowo z siebie zadowolony, otworzył drzwi i usiadł na miejscu obok kierowcy. Chciał poczęstować poirytowanego Leszka sokiem owocowym, gorzką czekoladą oraz wieloziarnistymi batonami zbożowymi, które dostał od przemiłych pielęgniarek. Niestety, ochroniarz tylko wyciągnął do niego rękę i demonstrując pogardę, burknął nieznośnie:

– Dokumenty!

Ukrainiec podał mu papiery i, zapinając pas, żartował:

– No to dokąd teraz mnie zawieziesz?

Przejechali kilkadziesiąt kilometrów za miasto, a potem drogą prowadzącą przez las i pięknie zieleniące się młodym zbożem pola. Po kilkudziesięciu minutach jazdy Andrij zobaczył urocze miejsce wśród pagórków nieopodal stawów i gęstych leśnych zagajników. Znaleźli się obok solidnego, kutego z czarnej stali płotu, ukrytego pośród różnorodnej, bujnej roślinności. Kiedy mijali budynki ochrony, brama otworzyła się automatycznie. Leszek zatrzymał samochód, uchylił szybę i natychmiast pojawił się przy nich młody, wysportowany mężczyzna ubrany w czarny, praktyczny uniform.

– Gdzie mam go odstawić? – zapytał kierowca.

– A, tego nowego Ukraińca? Do samego szefa – mruknął cicho młody mężczyzna, na którego piersi Andrij zauważył naszywkę z imieniem Piotr. – Będzie pracował bezpośrednio przy domu, takie jest polecenie prezesa.

Powoli pojechali dalej w głąb prywatnych posesji wielkiego człowieka boga. Dookoła rozpościerał się cudowny widok. Gęste rozkwitające drzewa i krzewy, zieleniące się polany, błękitno-szare oczka wodne, równo przystrzyżone pachnące trawniki, zadaszone szklarnie z kolorowymi kwiatami i otwarte korty tenisowe. Piękna wiosna mieniąca się tysiącem barw i zapachów.

Magiczne miejsce było zupełnie inne od wszystkiego, co chłopak znał do tej pory. Pośrodku nienagannie utrzymanego ogrodu stał ogromny modernistyczny dom, prosty w formie, z lśniąco białą elewacją i z dużymi przeszkleniami. Składał się z kilku wolno stojących wyższych bądź niższych skrzydeł z tarasami, połączonych ze sobą przejściami pod pergolami, z pnącym się gęsto bluszczem.

Kierowca podjechał przed sam podjazd główny niedaleko frontowych drzwi i marmurowych schodów olbrzymiej posesji, a chłopak ujrzał ponownie postawną sylwetkę samego boga, tylko że tym razem obok niego stała… ona!

Powiedzieć o niej „zabójczo piękna”to byłoby zdecydowanie za mało. Taka kobieta była ucieleśnieniem wszystkich cech, jakich każdy spragniony mężczyzna chciałby szukać w tych istotach. Urocza, pogodna i prawdziwa.

Andrij nie umiał pojąć, co się z nim nagle stało, ale gdy tylko ją zobaczył, poczuł, jak przez plecy przebiegł mu dziwnie przyjemny dreszcz emocji.

Ona tylko stała w objęciach męża i uśmiechała się pogodnie. Jej kasztanowo-rdzawo-złote włosy komponowały się harmonijnie z piwnymi, błyszczącymi oczami. Skóra jej smukłych ramion, długich nóg i kształtnych piersi połyskiwała w słońcu. Była ubrana prosto i stylowo. Miała na sobie delikatną kremową bluzkę i grafitowo-szarą spódnicę z oryginalnymi starozłotymi wstawkami, doskonale opinającą jej krągłe kształty. Bogate i wyraziste kształty! Kwintesencją wszystkiego, co najlepsze, były nie tylko wysokie czerwone buty na cieniutkich obcasach i bajecznie długie nogi, ale także zgrabne łydki i kostki. Z jej spojrzenia bił ujmujący wyraz zaciekawienia, lekkości i spokoju. Urok, magia i piękno najdoskonalszej istoty, jaką dane mu było podziwiać.

Zaskoczony chłopak mógłby patrzeć na nią do końca swoich dni.

Obok niej stał szef i obejmował ją czule, ale tym razem jego blask jakby przygasł. Gwiazdą była ona. Przy takiej kobiecie nawet jego połyskujący w słońcu zegarek albo świetnie skrojony drogi garnitur, złote spinki do mankietów i piekielnie twarzowy elegancki krawat stanowiły tylko nic niewarte dodatki, liche przedmioty bez żadnego znaczenia i bez jakiejkolwiek wartości. Nawet najdroższe rzeczy nie były dla mężczyzny takim dopełnieniem, jak ta uśmiechająca się do niego i obejmująca go kochająca żona.

Prezes głaskał ukochaną po plecach i całował delikatnie skrawek jej szyi tuż za uchem, szepcząc do niej, snując w jej stronę ujmującą opowieść, która pochłaniała ją bez reszty.

Andrij stał pośrodku podjazdu i nawet koniuszki jego palców drżały, ale nie potrafił się odezwać czy zbliżyć do nich. Mógł tylko na nią patrzeć. Na nią… – na boginię! Pomimo tego, że ochroniarz pchał go, szturchał i nawet wcisnął mu na ramię torbę z rzeczami, on i tak nie mógł zrobić kroku w stronę króla. Nie był w stanie wykonać żadnego ruchu, jakby nagle zmienił się w skałę, która, choć istnieje, to jednak nie żyje. Czekał otumaniony, na środku obejścia, bo potrafił jedynie ją podziwiać.

– Pati, kochanie, poznaj, proszę… – prezes wyraźnie uśmiechał się, przedstawiając młodego – …Andriiija. – Oglądał sylwetkę chłopaka, a podnosząc brwi i marszcząc lekko czoło, dodał: – Postanowiłem, że on trochę popracuje dla nas. A ty, kochana Pati, pokażesz mu wszystko, moja najdroższa. – Spoglądał bacznie w oczy małżonki.

Andrij nie usłyszał tych słów szefa, ponieważ był wciąż zbyt mocno zaskoczony i onieśmielony. Chciałby dobrze wypaść, skoro ma tu pracować, ale nie mógł oderwać oczu od ponętnej gospodyni. Kiedy ona podeszła do niego i przyglądała mu się z zaciekawieniem, nieświadomie otworzył usta. Po chwili zdało mu się, że kobieta z jakiegoś powodu zasmuciła się albo usilnie się nad czymś zastanawiała.

Obserwowała bardzo uważnie uśmiechającego się do niej młodego mężczyznę, okazując delikatny wyraz zakłopotania, zdziwienia, a nawet niezadowolenia i smutku, wymieszanego z litością i szczerym, ale niezrozumiałym dystansem.

W końcu odsunęła się i ponownie powiodła wzrokiem za sylwetką męża. Szef, machając do niej beztrosko, powoli wycofywał się i kierował w stronę swojego czarnego mercedesa.

Kobieta podbiegła do niego, i objęła rękami szyję ukochanego.

– Już za tobą tęsknię, Greg. Wracaj szybko i bezpiecznie.

– Ja też będę tęsknił za tobą, kochanie. Ale wiesz przecież, że Zurych to nie koniec świata. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, wrócę w piątek. I już nie mogę się doczekać naszej kolacji. – Mrugnął zaczepnie okiem w jej stronę i dyskretnie musnął ustami jej rękę.

Uśmiechnął się, patrząc w jej oczy, kiedy ucałował jej policzek. Delikatnie, jakby w tym pocałunku czaiła się nieskazitelna prawda, niezgłębiony szacunek, piękno, radość i doskonałość.

Kiedy limuzyna wolno ruszyła, czarująca pani domu odprowadzała męża wzrokiem, wyraźnie spoglądając za ukochanym i machając lekko dłonią w jego stronę. A kiedy opadł kurz i wóz zniknął na dobre, bogini zatrzymała się na chwilę w bezruchu, zastanawiając się nad czymś zagadkowo. Potem nieśmiało odwróciła się w stronę Ukraińca i przyjrzała się mu uważniej. Najpierw omiotła wzrokiem jego doskonale wysportowaną sylwetkę, a następnie spojrzała w jego młodą twarz i zagubione oczy. Westchnęła i zapytała:

– Andriiij, tak? Ale ile ty masz lat?

Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem to pytanie nie będzie go prześladowało już do końca jego pełnego niespodziewanych zwrotów akcji pobytu w Polsce. Poczuł przyspieszone uderzenia serca, narastające zakłopotanie i momentalnie spocił się z gorąca. Był pod wrażeniem kobiety, którą dane mu było teraz podziwiać z tak bliska.

Lekki powiew wiatru muskał delikatnie jej włosy, a on wciąż nie potrafił się nawet odezwać.

Patrycja Gniadosz-Sobieniecka była uroczą i bardzo zadbaną kobietą o tak samo nieskazitelnym charakterze, jak i nieprzeniknionej osobowości. Mogła pochwalić się niejednym życiowym sukcesem, a przy tym była również kochającą żoną i matką, wprawdzie do dziś oddaną ideałom młodości, lecz lojalną wobec męża i rodziny. Z charakteru zawzięta i uparta, chociaż idąc przez życie, niejeden raz została zmuszona schować głęboko dumę oraz pójść na wiele ustępstw. Od zawsze stanowiła podporę dla męża, co nie przeszkodziło jej w zrobieniu własnej, pełnej wzlotów kariery. Zajmowała się domem i dbała o najbliższych, ale to nie ograniczyło jej swobody i nie zaniedbywała przyjaciół. Doskonale pielęgnowała przydomowe ogrody, szklarnie, stawy i sady, ale troszczyła się również o siebie i pomimo przekroczenia niecałe trzy lata temu magicznej liczby czterdzieści, utrzymała do dziś niezwykle zgrabną figurę, a także doskonałą kondycję.

Zmarszczyła czoło, ponieważ nie była pewna, na ile ten młody mężczyzna stojący obok niej zna język polski, gdzie wcześniej pracował oraz czy na pewno ma pełną świadomość tego, na co naprawdę się zgodził. Nie czekając na jego odpowiedź, poprosiła przestraszonego Ukraińca, aby poszedł za nią. Postanowiła zaprowadzić go do części gościnnej domu. Czuła za plecami, jak wpatruje się w jej figurę aż do momentu, w którym usłyszała za sobą w miarę poprawny polski, wypowiadany szorstkim, męskim głosem:

– Przepraszam. Ale to tutaj? Tu przy domu jest spa i garaże? Tutaj planuje pani remont? A ja… tu będzie pracować?

Stanęła, odwróciła się i zaskoczona zapytała:

– Remont? U nas?

– Tak. Bo pan Grzegorz powiedział, że to dla pani, a ja miał… Że w domu remont i ja ma suche tynki robić i gładzie na ściany, malowanie, szpachle, elektryka… Aaa… pp…aani mi pokaże?

Kobieta zamyśliła się na chwilę, a kiedy się ocknęła, ponownie spojrzała zdziwiona na chłopaka. Otworzyła szerzej oczy i zaciekawiona zapytała:

– Co właściwie powiedział ci mój mąż? Jak dobrze znasz polski? – Westchnęła zrezygnowana i powiedziała do siebie: – Świetnie, „suche tynki”. Według niego to bardzo zabawne! Niech cię diabli, Greg. Nieprawdopodobne! No tak, cały on – mruczała pod nosem. – Nigdy nie przestaje mnie zaskakiwać i przy tym równie mocno irytować, jego poczucie humoru bywa kłopotliwe i deprymujące. – Mimowolnie mrugała, masując palcami skronie, odwracając się i odchodząc powoli od młodego pracownika.

– Ja uczy się polskiego cały czas. A… pani będzie bardzo zadowolona. Ja dał słowo. – Andrij dogonił gospodynię i zachwalał swoją osobę: – Prace wykończeniowe, solidnie i od zaraz, tynkowanie na ściany: szybko, sprawnie, równo, bez żadnych problemów i bez bałaganu. Szpachlowanie, gładzie gipsowe – ja sam położy, i na sufity też! Elektryka zamontuje. Malowanie? Nie miał problem. Tapetowanie – proste. Blaty w kuchni robi. Łazienka. Ja docina, szpachluje, bejcuje, hebluje. Inne, cokolwiek pani życzy – zakończył dumny z tego, ile zna polskich słów oraz ile potrafi zrobić.

Kobieta przetarła palcami zmarszczone czoło, pokazując lekkie zmęczenie na twarzy.

– Zatem… No dobrze. To może chodź za mną. Oprowadzę cię i pokażę część sportową przy domu. Nasze sauny, baseny, pokoje wypoczynkowe, siłownię męża przy garażach oraz moją salę fitness. Jeśli chcesz, obejdziemy wszystko po kolei.

Andrij oglądał posesję z uwagą i miał już swój pomysł, jak zorganizować prace, wiedział, że będzie musiał skuć lub oczyścić tynki, które są w tej chwili przybrudzone i zakurzone oraz lekko spękane, z płyt zrobić nowe zabudowy i półki, zaszpachlować nierówności na ścianach masą gipsową i zagruntować ponownie każdą powierzchnię, a następnie nałożyć nową warstwę tynku i białą gładź wyrównawczą oraz wszystko od nowa pomalować wedle życzenia pani Patrycji, choć chciałby wiele jej podpowiedzieć w kwestii kolorów. Wcześniej, również w Polsce, jeszcze zanim zaczął wykonywać zlecenia w malarni i w stolarniach, pracował jako pomocnik przy przebudowach, zatem doskonale wiedział, co i jak należy zrobić. Ale potrzebował wielu rzeczy, na przykład drabin, folii, wiader, pac, szpachli czy gruntów.

Miał nieodparte wrażenie, że szefowa bardzo szybko znudziła się oprowadzaniem go, więc kiedy zorientował się, co powinien w pierwszej kolejności zorganizować, oraz obejrzał część gospodarczą, w której znajdowała się większość materiałów i narzędzi, jakich potrzebowałby, i usłyszał, że w tej sprawie skontaktuje się z nim Marcin, gospodarz domu odpowiedzialny za konserwacje i naprawy, przestał w końcu zadawać idiotyczne pytania o preferowane rodzaje mieszanek tynkarskich albo opowiadać o szybkoschnących nowoczesnych pigmentach i farbach, które są przy okazji nietoksyczne, niepalne i w żaden sposób nie szkodzą środowisku naturalnemu.

Po ekscytującej i pouczającej wycieczce przez szereg ogromnych, chociaż niewymagających ani specjalnego, ani pilnego remontu pomieszczeniach oryginalnej i niespotykanie przestronnej posesji, znaleźli się w części gościnnej, która, jak się dowiedział, miała być na jego osobisty użytek do czasu, kiedy zakończy zlecenie. Zaskakujące było to, że miał do dyspozycji wygodny salon z aneksem kuchennym, garderoby, własną osobną sypialnię, pokój dodatkowy, dwie łazienki i taras zielony. Specjalnie przygotowane nowoczesne skrzydło gościnne, z którego swobodnie można było przechodzić do części głównej efektownego modernistycznego domu.

Nie mógł uwierzyć w szczęście, jakie go tego dnia spotkało. Chciał jak najszybciej zabrać się do pracy, chociaż pani Patrycja namawiała go usilnie, aby odpoczął, rozgościł się i koniecznie wybrał dla siebie ładniejsze ubranie. Zadeklarowała, że przyniesie mu naprawdę dobre gatunkowo koszule męża. Ponadto nalegała, by zjadł z nią obiad i nie przejmował się pracą. Andrij najpierw dziwił się wszystkiemu, potem uznał, że właśnie doświadczał tej znanej na cały świat, niemal legendarnej polskiej gościnności, więc cieszył się, że w końcu i do niego uśmiechnął się los.

Kiedy gospodyni zostawiła go na chwilę samego, podziwiał, jak wszystko wokół jest urządzone – nowocześnie i bajecznie. Miał do dyspozycji nie tylko telewizor, gry wideo, radio z DVD, odtwarzacze mp3 i płyty, lecz także bardzo duże wygodne łóżko z pachnącą pościelą, mnóstwo ręczników i ubrań, które przyniosła mu sama bogini. Wcześniej poprosił jedynie o strój roboczy i kilka narzędzi, ale urocza gospodyni podarowała mu wygodne sportowe buty, ubrania i kosmetyki oraz ponownie mówiła łagodnym głosem, żeby się rozgościł. Ponadto ponowiła zaproszenie i zadeklarowała, że na siedemnastą przygotuje obiad. Nawet pytała o jego ulubione potrawy.

Był tak oszołomiony, że nie wiedział, co powiedzieć i jak się przy niej zachować. Stanął przed nią na środku gościnnego saloniku z rozchylonymi wargami, myśląc o tym, że patrząca na niego kobieta jest nie tylko niewyobrażalnie piękna, lecz także niespotykanie dobra. Ocknął się, kiedy usłyszał:

– A pieczone udka kaczki z buraczkami i ryżem będą odpowiednie?

Niemrawo obracał głowę z boku na bok i mrugał powiekami wyraźnie zaskoczony, a pani Patrycja, uśmiechając się szeroko i zapraszająco, stanęła na wprost niego, bardzo blisko, i spojrzała z czułością głęboko w jego oczy.

– A deser? Co chciałbyś na… Jaki lubisz deser? – dopytywała łagodnie, tym razem z lekkim drżeniem w głosie.

A potem figlarnie oparła się o framugę otwartych drzwi tarasowych i rozpostarła ramiona w niezwykle kuszący sposób, prezentując się, prężąc i eksponując tuż przed jego zaskoczonymi wciąż oczami swoją nienagannie zgrabną sylwetkę. Lekki wiatr subtelnie owiewał jej włosy, a gorące promienie słońca muskały twarz, kiedy wciąż uśmiechała się namiętnie i łagodnie.

– Jest taki ciepły dzień. Pomyślałam, że przygotuję dla nas lody, mogę zrobić i zamrozić dokładnie takie, jakie zechcesz. – Łaskotała palcem wskakującym prawej dłoni tors chłopaka przez cienki materiał jego wytartej, starej koszuli. – Jeśli oczywiście mi powiesz, jaki smak najbardziej lubisz. – Kołysała się kusząco tuż przed nim, wciąż zalotnie mrugając powiekami.

– Ja… – bąknął zakłopotany, naprawdę nie rozumiejąc. – Rumienił się na twarzy, ale nieustannie pochłaniał wzrokiem kobietę, czując, jak serce uderza niespodziewanie szybko, głośno i mocno. Wymamrotał w końcu:

– Ko-ko-sowe… Ja… – I nagle ocknął się z letargu. Jakimś sposobem zdołał szybko odpowiedzieć: – To nie potrzeba mi. Niech pani mi nie robi. Ja lepiej… Ja się zajmie… tynkami. Robota czeka! – I odwrócił się pospiesznie od niej, bojąc się tego, co mogłoby się stać, gdyby chwilę dłużej stał tak blisko pani domu. Chyba nic tak nie skomplikowałoby mu życia jak flirt z małżonką szefa.

Nie – pomyślał. On musi wytrzymać. Ta kobieta jest boginią, ale to jest przede wszystkim małżonka chlebodawcy. I gdyby ktokolwiek domyślił się, że ona się mu spodobała, to mógłby już nie tylko żegnać się z pracą u Sobienieckiego, lecz także z własnym życiem, ponieważ był niemal pewien, że ktoś taki jak ochroniarz Leszek najpierw by go zastrzelił, a dopiero później zapytał, czy w ogóle do czegoś doszło.

*

Popołudnie spędził na mierzeniu powierzchni ścian, przykrywaniu sprzętów i podłóg folią malarską oraz na obliczaniu, ile będzie potrzebował na wszystko materiałów. Skontaktował się z Marcinem, który, jak tylko dowiedział się, że Andrij ma za zadanie wykonać polecenia samego prezesa, od razu obiecał, że jeszcze dzisiaj pojawi się przy posesji z transportem materiałów wraz z próbkami, wzornikami i szablonami, o które chłopak usilnie go prosił.

Krótko przed siedemnastą zaaferowany skrobaniem spękanych tynków, zasłuchany w ulubione ostre rockowe brzmienia (słuchawki i odtwarzacz mp3 pożyczył z pokoju gościnnego), zachwiał się na drabinie, albowiem ponownie zobaczył przed sobą boginię. Tym razem przyszła do niego w seledynowej, długiej do kostek, lekko prześwitującej sukience wieczorowej. I przemówiła jeszcze cieplejszym niż wcześniej głosem:

– Andrij, nasza kolacja jest gotowa, a ja czekam na ciebie w jadalni, u nas, w części głównej domu. Wiesz, jak tam trafić?

Kobieta patrzyła na niego uważnie, zastanawiając się, co chłopak o niej myśli, kiedy się jej przypatruje. Zdziwiło ją jednak, że naprawdę zabrał się za remont. Przy okazji narobił bałaganu, odłączył prąd w części gospodarczej domu, poprzykrywał sprzęty folią. Świetnie wyglądał. Miał na sobie swoje przetarte, poplamione jeansy i wysłużoną koszulę z podwiniętymi rękawami. Rumienił się na policzkach, chociaż był zaabsorbowany pracą i zapomniał, że proponowano mu posiłek.

– Ale… tylko. Nie, ja nie powinien… Ja nie…

Pomyślał, że przecież ma u siebie ten cały aneks kuchenny i mógłby sam zrobić sobie kanapki, gdyby tylko ktoś powiedział mu, gdzie jest najbliższy sklep. Chociaż zdał sobie właściwie sprawę, że od rana nie jadł nic, tylko kilka batonów i jabłek, i że jest piekielnie głodny. Nic jednak nie odpowiedział, jedynie mrugał powiekami. I co ma robić? To pierwszy dzień u nowej gospodyni, chyba mu nie wypada odmawiać?…Tylko że on jest nikim. Jak miałby jeść przy jednym stole z żoną samego boga? Zastanawiał się, w jaki sposób mógłby grzecznie podziękować.

Tymczasem pani Patrycja powiedziała zupełnie swobodnie, dodając mu nieco odwagi:

– Myślę, że na dzisiaj naprawdę wystarczy już pracy. Jestem w domu sama i mam przygotowany spory posiłek. Greg wraca dopiero w piątek, a ty na pewno jesteś głodny. Będzie mi naprawdę miło, jeśli będziesz mi towarzyszył. Zaczekam w salonie. Jeśli przejdziesz tędy, to zobaczysz drzwi tarasowe domu, a tam w głębi jest jadalnia letnia. – Wskazała ręką kierunek. – Przyjdź, proszę, tam jest zawsze otwarte. Serdecznie zapraszam.

Odwróciła się i ruszyła do drzwi, a wychodząc, dodała:

– Zrobiłam lody kokosowe. Takie, jak chciałeś. – Uśmiechnęła się i odeszła pospiesznie, kołysząc swobodnie biodrami, a czar, jaki wokół siebie roztaczała, pozostał w garażu i mieszał się z kuszącą wonią jej perfum.

Andrij nie spadł z drabiny na podłogę tylko dlatego, że wcześniej w ostatniej chwili oparł się ramieniem o ścianę.

Pospiesznie zgarnął na bok szpachelki i wiadra, ustawił materiały z boku.

Wziął prysznic i założył czystą koszulę, podarowane spodnie i wygodne buty. Poszedł niepewnie w stronę tarasu domu, który pokazała mu gospodyni. Drżał i zastanawiał się, czy przypadkiem nie zasnął, bo wszystko wokół było jak nierzeczywisty sen, z którego nie chciałby się jeszcze budzić. Wspominał, jak ponad rok temu zawalił się jego świat na Ukrainie. Wtedy chciał uciec do Niemiec i pracować na budowie, ale kolega polecił mu Polskę, mówiąc, że tam ludzie są przemili, gościnni i bliscy. Niestety, pracując tu już ponad rok, nie doświadczył zbyt wiele dobroci czy serdeczności. Czyżby teraz miał odebrać ten szczęśliwszy okruch od losu? Czy to właśnie dziś karta odwraca się na właściwą stronę? Ale czy będzie umiał, przebywając tak blisko bogini, trzymać ręce przy sobie? Prawdę mówiąc, bał się nie tylko o ręce. Rozumiał, że przecież nie wszyscy ukraińscy pracownicy pławią się w takich luksusach. Przejrzał się w szybie; wyglądał dobrze, w końcu miał na sobie ubranie, które nosił wcześniej sam bóg. A może od razu powinien zatrudnić się przy remontach, a nie tracić zdrowie i nerwy w heblarni?

– Jesteś… Czego chciałbyś się napić? – usłyszał łagodny głos kobiety, kiedy tylko przeszedł przez szklane drzwi tarasowe.

Wnętrze domu okazało się równie wspaniałe jak reszta posesji. Bogactwo dodatków w środku ogromnej, ale dobrze zaplanowanej przestrzeni. Szereg detali i współgrające ze sobą kolory. Nieszablonowe wykończenie, połyskujące powierzchnie lamp i mieniące się żyrandole, ładnie odrestaurowane stare meble. Chociaż przeważał styl nowoczesny, można było dostrzec kilka oryginalnych antycznych dodatków doskonale podkreślających charakter pomieszczeń oraz mnóstwo żywej soczystej zieleni, która stanowiła dopełnienie całości.

Jak dobrze, że nie wypalił od razu: „Przecież ja jestem za młody na alkohol”, tylko bez wahania sięgnął po kieliszek, który podała mu pani domu. W ogóle nie zorientował się, że trzyma w rękach oryginalne włoskie wino, na które, jeśli chciałby sobie pozwolić, musiałby naprawdę ciężko pracować przez okrągłe dwa tygodnie, zakładając, że rzeczywiście kładłby suche tynki.

Zbliżał się niepewnie do części głównej salonu, oglądając po drodze wszystko wokół, zatrzymując się na dłużej przy oryginalnych dziełach sztuki współczesnej, z powodzeniem rozpoznając zarówno Nowosielskiego, jak i Kantora. Na dłużej skupił wzrok na kilku niewielkich rodzinnych fotografiach stojących na dębowej, ładnie odrestaurowanej komodzie. Ze zdjęć uśmiechał się do niego prezes w różnych ciekawych, a nawet intymnych sytuacjach: za sterami jachtu na Lazurowym Wybrzeżu w objęciach bogini; w białej koszuli w piaskach Jordanii całujący ukochaną; w eleganckim smokingu klęczący u stóp żony w otoczeniu ciasnych, kolorowych uliczek Toskanii.

Chłopak nieśmiało podniósł jedno ze zdjęć, ale tym razem była to fotografia młodej dziewczyny, i odwrócił się w stronę gospodyni, lecz nim zdążył spytać, usłyszał:

– To Agnieszka, nasza córka, ma dziewiętnaście lat. Rok temu zaczęła studia w Londynie. Chociaż ostatnio chyba nie ułożyło jej się tam najlepiej i zgodziliśmy się z Gregiem, żeby popłynęła w dłuższy rejs na Pogorii, żeglarstwo to jej wielka pasja. Mam nadzieję, że podczas tej kilkutygodniowej przygody nabierze nieco więcej doświadczenia, ale również spełni swoje marzenia.

Andrij prawie wypuścił ramkę z rąk! To córka bogini ma dziewiętnaście lat?! To by oznaczało, że dziewczyna jest starsza od niego. Zaczął uważniej przyglądać się eleganckiej i atrakcyjnej kobiecie. Nadal nie mógł w to uwierzyć. Urocza pani Patrycja była piękna i dla niego bardzo podniecająca. Wydawała mu się młoda, pełna energii i skutecznie go kusiła.

– Niemożliwe – wymamrotał.

– Dlaczego? Pod żaglami Pogorii może znaleźć się każdy, a Agnieszka należy do załogi i opiekuje się młodszymi uczestnikami rejsów – odpowiedziała, ale lekko się zmartwiła, odwracając oczy. Miała ogromną nadzieję, że troski, które ostatnio zaprzątały jej głowę, to jedynie przypuszczenia, a sprawy córki układają się pomyślnie.

Andrij nie zauważał jej zaniepokojonego spojrzenia, bo podczas kolacji skupiał się głównie na powstrzymywaniu drżenia rąk i głosu. Niewiele opowiadał o sobie, ale zaciekawiony obserwował kobietę i nadal dziwił się, jak to możliwe, że nagle znalazł się wśród takiego dobrobytu. Dotąd jego życie było jedynie pasmem nieszczęść i porażek. Swojego ojca nigdy nie poznał. Matka żyła biednie, a po zdiagnozowaniu glejaka zmarła młodo. Dziadek uprawiał kawałek pola, ale kiedy stracił zdrowie przez alkohol, urzędnicy zabrali mu wszystko. On sam chciał się uczyć. Kochał szkicować, a jego marzeniem było studiowanie rysunku, malarstwa albo grafiki, bo chciał zostać dekoratorem wnętrz, tylko że przez głupotę i roztargnienie wpakował się w niezłe kłopoty, zadarł z nieodpowiednimi ludźmi i w efekcie musiał porzucić sen o szkole, na której tak mu zależało, oraz uciekać z kraju.

Z uwagą słuchał barwnego głosu, słodkich słów i kolorowych opowieści bogini, opróżnił następny kieliszek doskonałego wytrawnego wina i zatracał się w rozkoszach błogiego szczęścia.

Ale kiedy pani domu przyniosła i postawiła przed nim w wysokim kryształowym pucharku trzy pokaźne gałki lodów pachnących silnym aromatem kokosów z lekkim dodatkiem wanilii, przyprószonych z wierzchu delikatnymi białymi wiórkami, których ozdobę uzupełniały dwa listki świeżej ciemnozielonej mięty, oraz podała mu kieliszek wytrawnego sherry i swobodnie musnęła dłonią po jego szerokich barkach, zadrżał niespodziewanie, bo z jakiegoś niezrozumiałego powodu oblał go nagle zimny pot.

Ale jak to tak? – pomyślał. Czy aby atmosfera wokół nie jest zbytnio na luzie? I czym to się może skończyć? Drżąc i pocąc się, spróbował odrobiny pysznych lodów, nikt nie mógłby się oprzeć takiej pokusie. I chociaż ten jakże boski smak tylko podsycił jego grzeszne pragnienia przyczajone w głębinach podświadomości, w końcu opanował nasilające się fale gorąca i w następnej sekundzie wstał z miejsca, nieudolnie strącając gustowne srebrne sztućce z dębowego stołu. Wyrwał się jak oparzony, odskoczył, zakrywając bezradnie usta ręką, wycofując się, na krótką chwilę zawahał się, sapiąc głośno, ale powiedział najszybciej, jak potrafił:

– Późno już… jest. Może ja pójdzie, gdzie ja miał spać. Pani zmęczona, ja zmęczony… Nie możemy, nie my… To nie… takie coś to nie powinno się… Dobranoc pani. Ja, prosi nie, nie ja, bo ja do pracy przyjechał.

Wybiegł na taras i dopiero wtedy odetchnął z ulgą. Świeże, zimne powietrze podziałało na niego orzeźwiająco. Wcześniej ten alkohol – za dużo wypił i czuł się przytłoczony, niepewny, zmęczony i mocno zdezorientowany. Przebiegł przez taras i ogród. Zamknął się w swoim skrzydle, wbiegł pod prysznic i nawet nie zważając na to, że jest ubrany, puścił na twarz strumień chłodnej wody. Zamykał oczy, opierając się o ścianę, i nie mógł pojąć, jak to się dzieje, że ma wciąż przed oczami tę doskonałą kobietę, chociaż mocno zaciskał powieki. Bał się, że kiedy je otworzy, skończy się świat.

Co się z nim dzieje? Dlaczego jedna, zbuntowana strona jego świadomości mówi mu: „Wracaj do niej, przeproś ją, przytul i obejmij, zjedz z nią pyszne lody, wypij do dna mocny, słodki alkohol i kochaj się z nią bez opamiętania przez całą noc, do utraty tchu”, a druga, rozsądniejsza połowa, mówi: „Co ty sobie wyobrażasz? To jest żona twojego szefa, twojego panai boga. Jak ty śmiesz?! Za kogo ty się uważasz?!”

Dotychczas tylko nim pomiatano. Szargano jego imieniem, nazwiskiem, a tutaj, u niej w domu, tym dużym, pięknym domu, on jest gościem specjalnym. Jest kimś. To niewiarygodne, ale dziś pierwszy raz poczuł, że życie mogłoby być cudowne.

Postanowił, że z samego rana zabierze się za tynki. W nocy nie mógł spać, chociaż łóżko, które zajmował, było wygodne, a pościel pachnąca i miękka. To nie dobrobyt go przytłoczył. Przewracał się z boku na bok nieustannie, bo przed oczami miał swoją boginię i w myślach całował ją i przytulał. A gdy w końcu zasnął na dobre, ona śniła mu się w białej, lekkiej, płóciennej koszuli, wśród kwitnących kwiatów jej kolorowego ogrodu. Nad ranem całkowicie wybiły go ze snu zimne strugi potu spływające mu ze skroni; był przerażony, chociaż wcale nie zaskoczony niewyobrażalnie potężną erekcją.

Jak on ma wytrzymać? Sam przy takiej kobiecie? Nagle ten cały remont wydał mu się o wiele trudniejszy, niż myślał wcześniej. Pani Patrycja pokazała ostatnio, że gorąca z niej babka. I chętna. W jego śnie była dzika, nieokiełznana i dotykała go tak pożądliwie i lubieżnie. Zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej żadna kobieta nie wywołała w nim tak silnej fali pożądania. Co mógł robić? Po zimnym prysznicu zabrał się za skrobanie ścian.

Minął poranek, a około godziny dziesiątej zjawiła się przy nim zaskoczona pani domu.

– Andrij, chłopie, co ty robisz? – zapytała lekko rozbawiona, kiedy przyjrzała mu się uważnie. Pracował ubrany jedynie w skromny biały podkoszulek i spodenki dżinsowe. Posturą przypominał jej męża i bardzo jej się podobał.

– Zeskrobuję stary tynk i myję ściany, zacząłem tutaj – tłumaczył niemrawo, ponownie nie mogąc oderwać wzroku od stojącej niedaleko pociągającej kobiety.

Miała na sobie ciemne, opięte na udach legginsy długie za kolana i lekką błękitną bluzkę bez rękawów, a na szyi szur delikatnych kremowych perełek; w rękach trzymała drewnianą skrzynkę z małymi zielonymi sadzonkami w czarnych kuwetkach. Włosy miała zgrabnie upięte u góry w wysoki kok, usta pomalowane soczystą, lśniącą szminką, a jej oczy, kiedy wpatrywała się w niego ze sporym zdumieniem, połyskiwały.

W końcu postawiła rośliny na podłodze i podeszła do niego jeszcze bliżej.

– Przecież dziś jest pierwszy dzień maja, zejdź z tej drabiny. U was też to jest święto. Byłam rok temu we Lwowie, wiem, co mówię. – Zachichotała i dodała: – Nie spodziewałam się, że ktokolwiek będzie dzisiaj pracował. No już, zejdź na dół. Proszę cię, zostaw ten remont, ja nie mam sumienia patrzeć na ciebie, kiedy ty męczysz się w taki ładny dzień.

– Ale pan Grzegorz powiedział, że ja ma zaczynać, że zlecenie… – mamrotał niepewnie, ale przerwał, przyglądając się jej uważnie.

Ponieważ pani Patrycja wyraźnie oczekiwała, że on zostawi w końcu te ściany, posłusznie zszedł z drabiny, stanął naprzeciw niej i od niechcenia zaczął wycierać ręcznikiem pot z szyi, karku i ramion, tłumacząc się gospodyni, że jemu termin nie przeszkadza i on może dzisiaj pracować, bo chciałby zasłużyć na to wszystko, co już dostał.

– Skoro tak bardzo chcesz coś robić, to może chodź ze mną i poprzesadzamy te moje kochane sadzonki i zioła. Obiecuję, że nie zanudzę cię moimi opowieściami tak szybko, jak wczoraj przy kolacji. No, zbierz tylko te rzeczy na bok i naprawdę zostaw już drapanie tych tynków. Na pewno masz ochotę napić się zimnego soku z pomarańczy, a ja właśnie taki przygotowałam, proszę.

Skoro gospodyni nalega, to on powinien się przystosować. Narzucił na ramiona miękką, lnianą koszulę w biało-granatową kratę i poszedł za nią, posłusznie niosąc skrzynki. Gdy przeszli do ogrodu za domem, odezwał się w końcu:

– Ja przeprasza za wczoraj, że tak uciekł. Bo zachował się jak pajac.

– Nie smakowały ci lody? – Uśmiechnęła się ciepło, gdy zauważyła, że zarumienił się na policzkach z nieśmiałości.

Kiedy pracowali w ogrodzie, wykonywał po kolei wszystko to, o co go prosiła. Zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej w jego życiu nikt nie poświęcał mu aż tyle uwagi. Dotąd nie spotkał kobiety, która by go zaintrygowała, a jednocześnie była do niego ciepło nastawiona. Pani Patrycja miała w sobie nieograniczone pokłady wyrozumiałości i czułości. Odpowiadała cierpliwie na jego pytania, kiedy pokazywała, jak pielęgnować sadzonki; spokojnie poprawiała go, kiedy myliły się mu polskie słowa, i flirtowała z nim, ale nie posunęła się do tego, by go choćby musnąć.

Wspaniale spędzili dzień i chłopak bardzo cieszył się z takiego obrotu sprawy bo naprawdę bardzo lubił zajęcia na powietrzu. Ogrody, szklarnie i sad zachwycały, a niespotykanie atrakcyjna kobieta okazywała mu wiele dobra.

Późnym popołudniem dostał kolejny wystawny obiad i odniósł wrażenie, że pani domu bardziej niż pracownika potrzebuje towarzysza. Uległ niebezpiecznej pokusie i zgodził się na kolację w jej towarzystwie. Nie ulegało wątpliwości, że wpadł w oko tej kobiecie, ale w jakiś inny sposób, nie tylko fizyczny, lecz także duchowy, co z pewnością nie było mniej niepokojące.

Po skończonym posiłku zwieńczonym słodkim lodowym deserem szukał w myślach pretekstu, by dość szybko opuścić salon i nie przebywać zbyt długo przy niebezpiecznej luksusowej gospodyni. Postanowił, że gdy tylko nadarzy się okazja, ucieknie do siebie, zanim całkowicie straci kontrolę nad swoim ciałem oraz umysłem. Wymknął się ukradkiem, po tym jak zadeklarował, że chętnie podleje jeszcze raz rośliny, które posadzili w ciągu dnia.

Posesja była ogromna, a on do tej pory nie wszystko dobrze poznał; nie trafił do właściwej oranżerii, w której byli wcześniej, tylko do innej, gdzie rosły piękne kwiaty, głównie storczyki i tulipany. Wracając, zobaczył usytuowaną nieco z boku oryginalną glorietę ze szklanym dachem w głębi ogrodu różanego i przypadkowo skierował się kamienną ścieżką w jej kierunku. Ponieważ drzwi były uchylone, a wokół znajdowało się dużo różnych ciekawych przedmiotów, takich jak: gliniane wazy i donice, żywe i zasuszone rośliny, drewniane pękate cebry i koła od starych wozów, metalowe fantazyjne krzesła, ławy, skrzynie, proste stoły i fikuśne lampy. Zaciekawiony tym specyficznym miejscem, skierował się ku niemu. Niesiony falą zdumienia, wszedł do środka ogromnego pawilonu i nie mógł uwierzyć w to, co tam zobaczył! Znalazł się w przestrzeni, w której odkrył dosłownie wszystko, czego tylko jego zbolała dusza mogłaby pragnąć.

– Nie… – jęknął i westchnął, nie kryjąc zachwytu. To przecież niemożliwe! Ale skoro tu mieszkają zarówno bóg, jak i bogini, to prawdopodobnie to miejsce jest wyśnionym rajem.

Wszedł jeszcze głębiej i zobaczył, że na jednym dużym stole, pośrodku, ustawione są różnej wielkości wiklinowe kosze z owocami, zawieszone wszędzie lniane lub płócienne materiały, jednobarwne tkaniny, pogniecione płachty szarego papieru, a wszystko ułożone w specjalne kompozycje, zgodnie z harmonią, ładem i rytmem. Z kolei na sztalugach wokół widział zarysowane lub białe czyste blejtramy, dodatkowo na kartach porozstawianych dosłownie wszędzie widniały delikatne zarysy konturów albo całkowicie ukończone szkice. Całe mnóstwo gotowych obrazów, ciekawe rysunki, odbitki i grafiki. Nieco dalej zauważył kolorowe akwarele i olejne pejzaże w prostych ramach, ustawione na sztalugach, albo oparte o ściany. Natomiast na szerokich stolikach walały się barwne zestawienia rzeźb, szkiców i fotografii. Wśród rysunków oglądanych z największym zachwytem, wpadły mu w oko dzieła, które podziwiał najdłużej: niestworzone postacie gnomów, cyborgów czy robotów i geometryczne przestrzenne wzory lub studia futurystycznych miast i maszyn!

– To Greg zbudował dla mnie tę pracownię. Dawno temu. Dzięki temu wiem, że zawsze mogę na niego liczyć – usłyszał za plecami najpierw szelest jej sukni, a zaraz potem jej łagodny, ciepły głos. – On to wszystko urządził i dostarczył tutaj, czego tylko zapragnęłam – powiedziała, przechadzając się spokojnie po oryginalnym pomieszczeniu, zadzierając głowę do góry oraz spoglądając na rozłożysty świetlik ponad dachem, za którym właśnie opuszczały się automatycznie żaluzje, co eliminowało powoli dopływ wieczornego niknącego światła do wnętrza. Zapaliła kilka niewielkich lamp i z cienia wyłoniła się ustawiona na postumencie gipsowa kopia rzeźby Dawida Michała Anioła, oczywiście mocno pomniejszona. Chociaż również z tej perspektywy przyrodzenie chłopca robiło duże wrażenie.

Przestraszony Andrij poczuł przebiegające mu po plecach i po karku zimne dreszcze, a kusząca bogini usiadła za jedną ze sztalug i zaczęła przypinać arkusz papieru do deski.

Przez chwilę stał obok posągu i delikatnie dotykał jego ręki, zastanawiając się, co by się stało, gdyby przyznał się żonie swojego szefa, że niczego nie kocha bardziej niż rysowania, szkicowania i malowania, a jego niespełnionym marzeniem jeszcze tak niedawno było studiowanie wzornictwa albo architektury.

– Pani jest malarka? – zapytał w końcu nieśmiało.

– Skończyłam ten właśnie wydział na Akademii Sztuk Pięknych. – Uśmiechnęła się z nostalgią. – Ale dziś jestem przede wszystkim graficzką i ilustratorką, często składam opracowania dla muzyków, filmowców czy przedsiębiorców. Nie narzekam na brak zleceń, ale najchętniej tworzę zwykłe obrazy jedynie dla swojej własnej przyjemności. I prowadzę zajęcia z rysunku oraz kompozycji dla studentów na uniwersytecie w Poznaniu. Mogłabym mieć do ciebie prośbę? – usłyszał i zadrżał, spoglądając z udawaną ciekawością na posągową twarz chłopca, zastanawiając się, czy ma przed sobą równie trudne zadanie.

Tymczasem kobieta pewnym krokiem zbliżyła się do niego i stanęła w niebezpiecznie bliskiej odległości. Chwytając go za ręce, delikatnie poprowadziła w stronę skrzyni, na której leżały materiały i płótna. Popatrzyła na jego zaskoczoną twarz i powiedziała zupełnie spokojnie:

– A może odrzućmy wszystko co zbędne. – Uśmiechnęła się znów, ale tym razem zaczepnie.

Czuł się jak sparaliżowany, kiedy powoli rozpinała guziki jego białej, lnianej koszuli. Nie umiał uciec, bo nagle wydawało mu się, że został przymocowany na stałe do kamiennego postumentu zupełnie tak, jak ten stojący obok Dawid.

Kiedy zdjęła jego koszulę, poprosiła, szepcząc mu do ucha, żeby usiadł. Ułożyła go, dotykając delikatnie jego ciała, ustawiła jego nogi i ręce. Po chwili lekko nachylony siedział na niewysokiej skrzyni, opierając się o drewniane wieko, a pani Patrycja zaczęła bardzo powoli rozsznurowywać jego buty. Drżał, kiedy jej dłonie łaskotały jego stopy. Serce łomotało mu w piersi, lecz chociaż w głębi duszy pragnął uciec, nie umiał się poruszyć.

Nakierowała jego