Someone You Loved - Constantine Robin - ebook + audiobook + książka

Someone You Loved ebook i audiobook

Constantine Robin

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy miłość odchodzi na zawsze…

Sarah nie może się pozbierać po tragicznej śmierci swojego chłopaka, Alexa. I choć ich związek trwał zaledwie dwa cudowne miesiące, Sarah straciła sens życia. Zawsze była cicha i wycofana, ale teraz dosłownie znika. Podobnie jak najlepszy przyjaciel Alexa, Jake, który był świadkiem jego śmierci. Mimo że Sarah i Jake nigdy się nie przyjaźnili, teraz są dla siebie największym wsparciem. Co noc przez telefon potajemnie wspominają Alexa. Muszą uważać, by śmiertelnie zazdrosna dziewczyna Jake’a nie dowiedziała się o ich rozmowach. Tylko jak długo uda się im ukrywać rozkwitające uczucie? I czy będą w stanie otworzyć nowy rozdział w swoim życiu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 8 min

Lektor: Kamila Ryciak
Oceny
4,2 (86 ocen)
38
30
16
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
weronikaziolkowska

Całkiem niezła

To była naprawdę w porządku książka. Nie zachwyciła mnie, ale jednocześnie też nie rozczarowała. Główna bohaterka trochę mnie irytowała przez połowę książki.
00
annamajka

Całkiem niezła

Książka mi nie podeszła, mimo że historia poruszająca. Czegoś mi w niej zabrakło...
00
aleksandra0405

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita. Czyta się z taką lekkością, że pochłonęłam ją w kilka godzin. Uwielbiam relację Jake'a oraz Sarah. Wzruszająca, piękna historia.
00
basia_laszkow

Nie oderwiesz się od lektury

Pomimo nieco innego zarysu fabularnego, opis skojarzył mi się z książką „Z tej strony Sam”, która nie spełniła moich oczekiwań. Motyw straty ukochanej osoby i usiłowania powrotu do normalności to coś, co wymaga naprawdę sporo wprawy, jeśli chcemy wywołać u czytelnika głębsze emocje. W „Someone you loved” autorka zdecydowanie podołała, bo choć nie wzruszyłam się w typowym znaczeniu tego słowa, to z pewnością byłam poruszona historią. Alex ginie w skutek nieszczęśliwego wypadku. Jego dziewczyna – Sarah, a także najlepszy przyjaciel – Jake, muszą nagle nauczyć się żyć bez niego. Tę dwójkę niepostrzeżenie i stopniowo zaczyna spajać wzajemne wsparcie, którego oboje potrzebują. Wsparcie przeradza się w piękną przyjaźń, a ta natomiast zaczyna subtelnie kiełkować w coś dużo większego i wspanialszego, niż oboje się spodziewają. Dociera do nich, jak bardzo są sobie potrzebni. W stosunku do „Z tej strony Sam” miałam ogrom oczekiwań, którym książka nie podołała. Do „Someone you loved” starałam s...
00
sylwusiaw1988

Nie oderwiesz się od lektury

😍
00

Popularność




Sierpień

Sier­pień

Sarah

– Zie­mia do Sarah!

Zamru­ga­łam, gdy Mar­nie poma­chała mi ręką przed nosem.

– Za dzie­sięć minut zacznie się lun­chowa gorączka. Możesz ogar­nąć sto­liki przy oknie?

Przy­tak­nę­łam, przy­gry­za­jąc wargę. Mar­nie rzu­ciła mi scep­tyczne spoj­rze­nie, po czym wska­zała na szare pojem­niki na naczy­nia. Jak­bym sama nie wie­działa, co mam robić. Wyję­łam ścierkę z ukry­tej za ladą miski z wybie­la­czem i ruszy­łam w stronę sto­łów z pojem­nikiem opar­tym na bio­drze. Za moimi ple­cami Mar­nie cmok­nęła ustami, co ode­bra­łam jako sygnał, że za bar­dzo się guz­drzę. Trudno, mam to gdzieś.

Dzień zaczął się cał­kiem dobrze. Mama była mile zasko­czona, kiedy zeszłam na dół wyką­pana i ubrana – sama, bez koniecz­no­ści wywle­ka­nia mnie z łóżka – i zja­dłam z nią jogurt z gra­nolą. Kiedy pod­rzu­ciła mnie do pracy, poczu­łam nawet coś na kształt rado­ści.

Uwiel­bia­łam pra­co­wać w Adele’s, kawiarni mojej cioci. To miej­sce zawsze pod­no­siło mnie na duchu. Jego wystrój był eklek­tyczny i tro­chę dzi­waczny. Z sufitu zwi­sały lampy w opra­wach z przy­bo­rów kuchen­nych i kolo­ro­wego szkła. W całej czę­ści jadal­nia­nej były poroz­sta­wiane nie­pa­su­jące do sie­bie stoły oraz róż­nej wiel­ko­ści krze­sła i fotele. Na ścia­nie – tej, przy któ­rej usta­wiała się kolejka po kanapki i ciastka – wisiała nowo­cze­sna inter­pre­ta­cja obrazu Śnia­da­nie wio­śla­rzy Reno­ira. Wnę­trze było przy­tulne. Dzięki temu klienci mieli ochotę posie­dzieć tu dłu­żej.

Przy­się­głam sobie, że dzi­siaj będzie dobry dzień. I był, dopóki cio­cia Sophie nie popro­siła mnie o wysta­wie­nie przed wej­ściem do kawiarni tablicy i wypi­sa­nie na niej dań dnia. Już mia­łam napi­sać datę, kiedy nagle zamar­łam.

Sie­dem­na­sty sierp­nia.

Pół­rocz­nica. Moja i Alexa.

Jak mogło mi umknąć, że dziś sie­dem­na­sty?

Naba­zgra­łam na tablicy nazwy dań, sta­ra­jąc się nie pod­dać natło­kowi myśli i uczuć, które wywo­łała u mnie ta data. Na darmo. Nawet przyj­mu­jąc zza lady zamó­wie­nia śnia­da­niowe, nie mogłam prze­stać myśleć o Ale­xie. O naszym pierw­szym poca­łunku w jego domu. O cho­dze­niu za rękę po szkol­nych kory­ta­rzach. I o sukience na szkolny bal w kolo­rze przy­ga­szo­nego błę­kitu, którą doda­łam do zakła­dek w wyszu­ki­warce, ale osta­tecz­nie nie kupi­łam – nie było mi to dane.

Ści­snęło mnie w gar­dle, gdy pode­szłam do rzędu sto­li­ków dla dwojga usta­wio­nych przy dużym oknie wycho­dzą­cym na bul­war. Zaczę­łam od tego naj­bli­żej drzwi. Wycie­ra­łam blat tak długo i namięt­nie, że pra­wie mogłam się w nim przej­rzeć. Nie­stety, w końcu musia­łam przejść do następ­nego sto­lika.

Jego sto­lika.

Był to jedyny sto­lik z dużym fote­lem typu uszak w kolo­rze Ker­mita Żaby. Gdzie indziej wyglą­dałby nie na miej­scu, ale do Adele’s paso­wał jak ulał. Alex uwiel­biał ten fotel. Sie­dział w nim, udzie­la­jąc kore­pe­ty­cji z przed­mio­tów przy­rod­ni­czych i mate­ma­tyki w ramach wolon­ta­riatu (tak waż­nego pod­czas rekru­ta­cji na uczel­nię).

Usia­dłam z sza­rym pojem­ni­kiem na kola­nach i ostroż­nie uprząt­nę­łam brudne naczy­nia. Zamknę­łam oczy i poło­ży­łam rękę na stole, tak jakby Alex mógł poło­żyć swoją dłoń na mojej. Bar­dzo się sta­ra­łam przy­po­mnieć sobie dotyk opusz­ków jego pal­ców i przy­wo­łać w myślach, moż­li­wie jak naj­do­kład­niej, zie­lon­kawą sza­rość jego oczu, przy­wo­dzącą na myśl burzowe chmury. Jed­nak trudno było mi się sku­pić. Widzia­łam led­wie migawki twa­rzy Alexa. Zaraz potem obraz się roz­pły­wał.

Dawno, dawno temu był sobie chło­pak, który nazy­wał się Alex McKenna i był bra­tem mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Wła­śnie w kon­tek­ście tej przy­jaźni postrze­ga­łam go przez więk­szość naszego życia, ponie­waż Ash i ja przy­jaźniłyśmy się od dru­giej klasy pod­sta­wówki. Połą­czył nas los i geo­gra­fia, a wspólna fascy­na­cja Rain­bow Dash i One Direc­tion jesz­cze bar­dziej umoc­niła naszą więź. Alex zawsze był gdzieś w tle: pod­słu­chi­wał nasze sekrety, kiedy zosta­wa­łam u Ash na noc, rzu­cał w nas balo­nami z wodą, kiedy opa­la­ły­śmy się na tara­sie i cho­dził dumny jak paw, gdy udało mu się sko­pać nam tyłki w Mario Kart.

W pew­nym momen­cie prze­stał być nie­zno­śny i zaczął trak­to­wać nas bar­dziej po kum­pel­sku. Na przy­kład wtedy, gdy towa­rzy­szył nam pod­czas mara­tonu Pamięt­ni­ków wam­pi­rów, które oglą­da­ły­śmy po raz dzie­siąty. Albo kiedy Ash prze­ko­nała go, by pozwo­lił nam uma­lo­wać mu oczy, bo chcia­ły­śmy poćwi­czyć pod­pa­trzoną na YouTu­bie tech­nikę robie­nia kre­ski eyeli­ne­rem.

Mia­ły­śmy go dla sie­bie aż do liceum, kiedy to jego umie­jęt­ność rzu­ca­nia piłką za trzy punkty zapew­niła mu sta­tus gwiazdy w rodzin­nym mie­ście. Laski po pro­stu się do niego kle­iły. Spo­ty­kał się z dziew­czyną z ostat­niej klasy, kiedy sam cho­dził dopiero do dru­giej. Był na tak wielu szkol­nych balach, że nawet kupił sobie smo­king. Od tego wszyst­kiego sodówka mogła ude­rzyć mu do głowy, ale tak się nie stało. Alex pozo­stał Ale­xem. Ci, któ­rzy naprawdę go znali, wie­dzieli, że lubił tro­chę popa­ja­co­wać, ale zawsze potra­fił ocza­ro­wać wszyst­kich wokoło.

Kiedy poszły­śmy z Ash do liceum, moja przy­ja­ciółka roz­sma­ko­wała się w korzy­ściach pły­ną­cych z bycia „małą McKenną” – zapro­sze­niach na imprezy, dostę­pie do naj­śwież­szych plo­te­czek liceum Saint Aedan’s i fak­cie, że ludzie z wyż­szych klas wła­zili jej w dupę. Jako jej psiap­sióła rów­nież cie­szy­łam się pew­nymi przy­wi­le­jami. Trudno to nazwać popu­lar­no­ścią, ale od czasu do czasu ogrze­wa­łam się w jej bla­sku. Stwo­rzy­ły­śmy z Ash wła­sną paczkę zło­żoną ze stale zmie­nia­ją­cej się ekipy z zespołu jaz­zo­wego (w któ­rym była Ash), ludzi z koła teatral­nego (w któ­rym byłam ja) oraz przy­pad­ko­wych face­tów, z któ­rymi w danym momen­cie się uma­wia­ły­śmy, i ich kum­pli. Alex, choć obra­cał się w zupeł­nie innych krę­gach, ni­gdy nas nie igno­ro­wał.

Dla­tego kiedy zaczął wyko­rzy­sty­wać Adele’s jako bazę do udzie­la­nia kore­pe­ty­cji, w ogóle się nad tym nie zasta­na­wia­łam. Sporo osób zacho­wy­wało się podob­nie.

Cza­sami, gdy Alex miał aku­rat wolną chwilę mię­dzy zaję­ciami, ja też robi­łam sobie prze­rwę. Na początku był to czy­sty przy­pa­dek. Wła­śnie poda­łam mu cia­sto cyna­mo­nowe z kru­szonką, które sobie zamó­wił, i już mia­łam iść na zaple­cze na prze­rwę, kiedy zadał mi pyta­nie:

– Więc, Pamięt­niki wam­pi­rów… naprawdę kibi­co­wa­łaś Klau­sowi i Caro­line? Chcia­łaś, żeby byli razem?

– Dla­czego pytasz? – zdzi­wi­łam się.

Uśmiech­nął się.

– Po pro­stu zro­bi­li­śmy sobie mara­ton.

– Serio? Zro­bi­li­ście sobie powtórkę? – powie­dzia­łam, po czym usia­dłam naprze­ciwko i uszczk­nę­łam kawa­łe­czek cia­sta. Roze­śmiał się i przy­cią­gnął tale­rzyk do sie­bie.

– Heej…

– No co? Mam prze­rwę, jestem głodna – odpo­wie­dzia­łam, śmie­jąc się.

– Okej, niech ci będzie – dro­czył się ze mną, co chwila prze­su­wa­jąc tale­rzyk z cia­stem do przodu i do tyłu, gdy chcia­łam wziąć kolejny kawa­łek. Patrzył przy tym figlar­nie.

– Ten Klaus to nie­złe ziółko. Praw­dziwy zło­du­piec.

– Cóż… jest hybrydą wam­pira i wil­ko­łaka, więc nic dziw­nego, że żaden z niego har­ce­rzyk – zauwa­ży­łam.

– No dobra, ale jest chyba naj­gor­szy ze wszyst­kich. Dla­czego lubisz go naj­bar­dziej?

– Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym kie­dy­kol­wiek ci o tym mówiła.

– Moż­liwe, że Ash coś się wymsknęło – odparł wymi­ja­jąco.

Roze­śmia­łam się, tro­chę zawsty­dzona. Dla­czego dzie­liła się z nim naszymi prze­my­śle­niami? I… zaraz, zaraz… Ash oglą­dała Pamięt­niki wam­pi­rów beze mnie?

Alex sie­dział wpa­trzony we mnie i uśmie­chał się krzywo.

Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Jest zły, to prawda, ale gdzieś tam głę­boko skrywa w sobie dobro. Myślę, że Caro­line potrafi je w nim obu­dzić.

– Tja, to widać. Szcze­gól­nie po tym, jak zabił matkę jej chło­paka – powie­dział, jak­by­śmy pro­wa­dzili racjo­nalną roz­mowę o praw­dzi­wych, zna­nych nam ludziach.

– Okej, to było słabe. Paskudne… ale z dru­giej strony Klaus ratuje Caro­line. Jest mię­dzy nimi taka dziwna miło­sno-nie­na­wistna che­mia. Bez dwóch zdań. Seksi.

– Dziwna miło­sno-nie­na­wistna che­mia. Czyli lubisz nie­grzecz­nych chłop­ców? – zapy­tał, uno­sząc brew.

– Prze­pra­szam bar­dzo, robisz mi psy­cho­test za pomocą Pamięt­ni­ków wam­pi­rów? Jak w jakimś quizie Buz­z­Feed?

Roze­śmiał się.

– Być może.

To była głu­pia roz­mowa, ale nie mogłam zaprze­czyć, że umi­liła mi resztę zmiany. Wma­wia­łam sobie, że nasze kon­wer­sa­cje miały cha­rak­ter czy­sto kole­żeń­ski. Że nie obe­szło mnie, kiedy przez tydzień nie udzie­lał kore­pe­ty­cji w kawiarni, bo był chory, ani wtedy, gdy wyje­chał na tur­niej koszy­kówki. Że nawet jeśli żywi­łam do niego jakieś uczu­cia, było to jedy­nie coś na kształt podziwu, jakim nie­kiedy obda­rza się star­szego brata. Miło było kum­plo­wać się z nim na wła­snych warun­kach. Spę­dzać razem czas bez Ash, która praw­do­po­dob­nie wpa­dłaby w szał, gdyby stwier­dziła, że zabu­ja­łam się w Ale­xie.

Przy­zna­li­śmy się przed sobą do naszych uczuć w dniu, w któ­rym dro­czy­łam się z nim o jego ulu­biony fotel.

– Dla­czego zawsze sia­dasz w naj­brzyd­szym fotelu, jaki tu mamy?

Usiadł pro­sto i zmarsz­czył brwi, jakby poczuł się lekko ura­żony moim pyta­niem. Prze­je­chał dłońmi po pod­ło­kiet­ni­kach, głasz­cząc wysłu­żony mate­riał.

– Naj­brzyd­szym? Ubó­stwiam ten fotel.

– Ubó­stwiasz? Nie prze­sa­dzasz z tym dra­ma­ty­zmem?

– Nieee… czuję się w nim jak ktoś ważny. Jak­bym mógł… sam nie wiem… pro­wa­dzić talk-show albo rzą­dzić kra­jem. Wysu­nął do przodu pod­bró­dek i przez chwilę robił głu­pią minę, jakby chciał wyglą­dać groź­nie, zanim oboje wybuch­nę­li­śmy śmie­chem.

– Oookeej… prze­pra­szam – powie­dzia­łam. – Widzę, że jesteś z nim mocno uczu­ciowo zwią­zany.

Odchy­lił się do tyłu i spoj­rzał mi pro­sto w oczy. Nie spusz­cza­jąc wzroku, powie­dział:

– Poza tym to dosko­nałe miej­sce do obser­wo­wa­nia ludzi.

Wsta­łam i zaczę­łam sprzą­tać ze sto­lika. Zaraz miał udzie­lać kor­ków kolej­nemu uczniowi, a ja musia­łam wra­cać do pracy.

– Sar… chwila… sły­sza­łaś, co powie­dzia­łem? – zapy­tał.

– Hmm… tak… dosko­nałe miej­sce do obser­wo­wa­nia ludzi – odpar­łam. Też tak uwa­ża­łam. Obser­wo­wa­nie ludzi było jedną z moich ulu­bio­nych roz­ry­wek. Wiele można się w ten spo­sób o nich dowie­dzieć.

Roze­śmiał się i potrzą­snął głową.

– Okej, wyra­zi­łem się nie­pre­cy­zyj­nie – powie­dział. – Do obser­wo­wa­nia jed­nej osoby.

– Jed­nej osoby – powtó­rzy­łam.

Otwo­rzył sze­rzej oczy i zaci­snął usta, powstrzy­mu­jąc uśmiech.

Chwilę trwało, zanim poła­pa­łam się, że mówi o mnie. W ciągu sekundy w kawiarni zro­biło się gorąco. Zoba­czy­łam w jego oczach coś, czego ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam – nie­pew­ność. Był poważny, może nawet tro­chę zde­ner­wo­wany.

– Pro­szę cię, powiedz coś. Cokol­wiek. Zakończ moje cier­pie­nia.

Roze­śmia­łam się. Wszyst­kie te uczu­cia, które do tej pory uwa­ża­łam za pla­to­niczne, nabrały zupeł­nie innego wydźwięku. Podo­bał mi się. Naprawdę mi się podo­bał. Moż­liwe, że zoba­czył to wszystko w moich oczach, ponie­waż wyraź­nie się roz­luź­nił.

– Serio? – zapy­tał.

– Serio – odpo­wie­dzia­łam.

– O któ­rej koń­czysz pracę?

Naj­chęt­niej zaraz.

– Hej, nie pora na drzemkę! – prze­ni­kliwy głos Mar­nie i szturch­nię­cie w ramię spra­wiły, że wró­ci­łam do teraź­niej­szo­ści.

Wsta­łam.

– Mar­nie, jest sie­dem­na­sty. Odpły­nę­łam na chwilę. Prze­pra­szam.

Jej oczy, pod­kre­ślone kaja­lową kredką, zła­god­niały.

Zmarły chło­pak prze­bił lun­chową gorączkę.

Nie przy­jaź­ni­łam się z Mar­nie, ale była dla mnie kimś wię­cej niż tylko kole­żanką z pracy. Cho­dziła do dwu­let­niego Cedar Hills Com­mu­nity Col­lege, ale pla­no­wała prze­nieść się do col­lege’u ofe­ru­ją­cego stu­dia czte­ro­let­nie. Miała w zwy­czaju prze­wra­cać oczami, widząc, jak mdleję z zachwytu na widok Alexa. Jed­nak była dla mnie miła, kiedy tego potrze­bo­wa­łam. Oka­zała mi też dużo wyro­zu­mia­ło­ści po jego śmierci. Tyle że minęły już pra­wie cztery mie­siące i wie­dzia­łam, że jej cier­pli­wość się koń­czy.

Poszłam za Mar­nie do następ­nego sto­lika. Sprząt­nęła resztę naczyń po śnia­da­niu i umie­ściła je w sza­rym pojem­niku, który wciąż trzy­ma­łam. Pod­czas tej czyn­no­ści powie­działa:

– Słu­chaj, Sarah, rozu­miem cię. Naprawdę. Ale dzi­siaj zaczyna się nowy semestr w CHCC. Za moment przed drzwiami ustawi się dziki tłum gło­do­mo­rów. Potrze­buję cię.

– Okej – przy­tak­nę­łam cicho.

Lun­chowa gorączka była ide­al­nym anti­do­tum na uża­la­nie się nad sobą. Na chwilę odsu­nę­łam myśli o Ale­xie na bok i zaję­łam się stale rosnącą kolejką klien­tów. Wysta­wia­łam para­gony, pako­wa­łam ciastka na wynos i od razu poczu­łam się lepiej. Zanim się obej­rza­łam, minęły dwie godziny i naj­gor­szy okres lun­cho­wego arma­ge­donu mia­łam już za sobą. Praca była dziw­nie eks­cy­tu­jąca. Czu­łam się speł­niona, przy­naj­mniej chwi­lowo.

Wciąż jed­nak wabiła mnie ta zawie­ra­jąca wspo­mnie­nia puszka Pan­dory w mojej gło­wie. Adele’s było jedy­nym miej­scem, gdzie mia­łam Alexa na wyłącz­ność. Tu pamię­ta­łam go naj­le­piej. Może wła­śnie dla­tego pra­wie całe waka­cje spę­dzi­łam w pracy. Wie­dzia­łam, że wraz z roz­po­czę­ciem nowego roku szkol­nego wszystko się zmieni, a moje wspo­mnie­nia jesz­cze bar­dziej zblakną.

Z mro­żoną kawą w jed­nej ręce i tele­fo­nem w dru­giej ucie­kłam do pokoju socjal­nego, który miał ten sam nie­od­party urok co reszta kawiarni. Wszystko było w nim przy­tulne i nie do kom­pletu. Zapa­dłam się w wygod­nej kana­pie i poło­ży­łam stopy na sto­liku, popi­ja­jąc kawu­się i obcza­ja­jąc wia­do­mo­ści.

Dzie­sięć od Ash. Prze­wi­nę­łam je, zatrzy­mu­jąc się na sel­fie z plaży.

Szkoda, że cię tu nie ma! Nudzę się jak cho­lera! ;)

Opa­liła się. Wyglą­dała na szczę­śliwą. I choć wie­dzia­łam, że wysłała mi swoje naj­lep­sze fotki na pokaz, dobrze było widzieć ją uśmiech­niętą.

Na ostat­nie dwa tygo­dnie sierp­nia McKen­no­wie wyje­chali do Outer Banks na zjazd rodzinny. Wraz z wie­loma kuzy­nami i dal­szymi krew­nymi zatrzy­mali się w ogrom­nym domu na plaży. Ash chciała, żebym z nią poje­chała, ale moja mama stwier­dziła, że dwa tygo­dnie to prze­gię­cie, a nie udało nam się ogar­nąć krót­szego pobytu. „Kwe­stia logi­styki”. W innych oko­licz­no­ściach zapewne była­bym bar­dziej roz­cza­ro­wana, ale teraz nie­malże ode­tchnę­łam z ulgą. Wśród rodziny Ash zawsze czu­łam się jak w domu, ale patrze­nie na ich smu­tek i porów­ny­wa­nie go z moim spra­wiło, że uwa­ża­ła­bym się za intruza. Trudno było mi wyczuć, co powin­nam powie­dzieć lub zro­bić.

W następ­nej wia­do­mo­ści Ash zapy­tała, czy przy­pad­kiem nie wpa­dłam ostat­nio na jej chło­paka, Mike’a.

Przez chwilę zasta­na­wia­łam się, co odpi­sać.

Żeby na niego wpaść, musia­ła­bym wycho­dzić. Mieć jakieś życie. Janaprawdęsię nudzę! Jak cho­lera!

Lep­sze to niż pisa­nie: „Ukry­wam się w pracy. Robię wszystko, żeby tylko unik­nąć praw­dzi­wych kon­tak­tów mię­dzy­ludz­kich!”.

Usły­sza­łam puka­nie, pod­nio­słam wzrok i zoba­czy­łam cio­cię Sophie, opie­ra­jącą się o fra­mugę. Miała na sobie cha­rak­te­ry­styczny żakiet w kolo­rze paste­lo­wego pudro­wego różu, popla­miony czymś, co wyglą­dało na masę do red velvet cake. Mimo że gestem dała mi znać, bym sobie nie prze­szka­dzała, odru­chowo ścią­gnę­łam nogi ze sto­lika kawo­wego. Uśmiech­nęła się.

– Jesteś zajęta? – wska­zała brodą w stronę tele­fonu.

Trzy małe kropki sygna­li­zo­wały, że Ash wciąż pisze. Potrzą­snę­łam głową i odło­ży­łam tele­fon na sto­lik, ekra­nem do dołu. Z wyrazu twa­rzy cioci wywnio­sko­wa­łam, że zale­żało jej na mojej peł­nej uwa­dze. Ści­snęło mnie w brzu­chu.

– Wszystko w porządku? – zapy­ta­łam.

Pode­szła i usia­dła po dru­giej stro­nie kanapy. Zbyła moje pyta­nie mach­nię­ciem ręki.

– Tak, tak – powie­działa. – Chcia­łam tylko spraw­dzić, jak się masz.

– Aha, okej… Wszystko dobrze – skła­ma­łam.

– Na pewno?

Z nie­tęgą miną zaczę­łam gryźć ner­wowo słomkę.

– A co? Mar­nie powie­działa ci, że cał­kiem sobie odpu­ści­łam?

Cio­cia roze­śmiała się.

– Na pewno nie tymi sło­wami. Powie­działa tylko, że jesteś pochło­nięta swo­imi myślami.

Przy­tak­nę­łam. Ład­nie to ujęła.

– Prze­pra­szam. Wiem, że na CHCC zaczął się nowy semestr i mamy tu młyn. Po pro­stu nie zda­wa­łam sobie sprawy, jaki dziś dzień. Można powie­dzieć, że data zupeł­nie wybiła mnie z rytmu.

– Data?

Przy­tak­nę­łam.

– Dziś nasza pół­rocz­nica. Moja i Alexa. A raczej byłaby, gdyby… no wiesz… – gdy tylko te słowa wyszły z moich ust, zabrzmiały cho­ler­nie żało­śnie. Do oczu napły­nęły mi łzy. Tak naprawdę byli­śmy razem przez dwa i pół mie­siąca przed jego śmier­cią. Jakie mia­łam prawo, żeby mówić o naszej rela­cji w ten spo­sób? – Wiem, że głu­pio tak to liczyć – doda­łam, prze­cie­ra­jąc oczy.

Cio­cia Sophie przy­su­nęła się bli­żej i ści­snęła moje kolano.

– Hej, nie musisz się tłu­ma­czyć. Trzy­ma­nie się dobrych wspo­mnień ni­gdy nie jest głu­pie – powie­działa. – Ale nie myślisz, że może… cóż… roz­ma­wia­łam z twoją mamą i…

Wypro­sto­wa­łam się.

– Pro­szę, nie zwal­niaj mnie.

– Co? Nie zwal­niam cię. Skąd ten pomysł?

– Bo jestem pra­wie pewna, co chcesz powie­dzieć. Że zamiast tyle pra­co­wać, powin­nam zacząć żyć. To samo powie­działa mi mama, po tym jak w ostat­nią sobotę pra­co­wa­łam na dwie zmiany.

Cio­cia znów się roze­śmiała.

– Cie­szę się, kiedy tu jesteś i że chcesz tu przy­cho­dzić, Sar, ale to już wygląda na wyzy­ski­wa­nie mło­do­cia­nej – powie­działa pół żar­tem, pół serio. – Kiedy zacznie się szkoła, pozwolę ci pra­co­wać mak­sy­mal­nie dwa dni w tygo­dniu.

– Że co? Serio? A co z week­en­dami?

– Może być co drugi week­end?

Zmarsz­czy­łam brwi.

– Wiem, że byłam nie­obecna. Obie­cuję, że się ogarnę.

– Sarah, to nie jest kara. Słu­chaj, na razie zro­bimy tak na próbę, dobrze? Oczy­wi­ście jeśli bar­dzo będziesz chciała wziąć dodat­kową zmianę lub pil­nie będę potrze­bo­wać testerki maka­ro­ni­ków, jakoś się doga­damy. Będziemy impro­wi­zo­wać. Po pro­stu mam wra­że­nie, że się tu ukry­wasz. Nie­długo pój­dziesz do trze­ciej klasy liceum. Powin­naś wię­cej wycho­dzić. Korzy­stać z życia.

Zanim zdą­ży­łam odpo­wie­dzieć, Mar­nie wetknęła głowę do pokoju. Zaczęła patrzeć to na mnie, to na cio­cię Sophie, po czym zapy­tała:

– Prze­szka­dzam?

– Nie – odpo­wie­działa cio­cia.

– Sarah…

– Tak, wiem, muszę posprzą­tać naczy­nia po lun­chu – powie­dzia­łam, wsta­jąc. Może jeśli szybko wymik­suję się z tej roz­mowy, cio­cia Sophie o niej zapo­mni i wszystko zosta­nie po sta­remu, czyli będę mogła pra­co­wać ponad limit.

– Eee… tak, jasne, to też, ale nie dla­tego tu jestem. Jakiś facet o cie­bie pyta.

– O mnie?

– Widzisz? – powie­działa cio­cia Sophie i też się pod­nio­sła. – To znak. Wszech­świat domaga się two­jej par­ty­cy­pa­cji w życiu.

– A kto to?

Mar­nie potrzą­snęła głową i wydęła wargi.

– Ktoś wysoki i ponury. Stoi przy kasie.

Chwy­ci­łam pusty kubek i wyrzu­ci­łam go do kosza, gdy wycho­dzi­ły­śmy z socjal­nego. Pró­bo­wa­łam sobie przy­po­mnieć, czy znam jakie­goś „wyso­kiego i ponu­rego” faceta, ale nikt nie przy­cho­dził mi do głowy.

– I jest cał­kiem uro­czy – powie­działa Mar­nie, uno­sząc figlar­nie brwi. Zaraz potem prze­pchnęła się przez waha­dłowe drzwi.

Moim oczom uka­zał się wysoki, ponury i cał­kiem uro­czy facet.

Uśmiech­nę­łam się.

Jake Hobbs.

Czego on może chcieć?

Jake

Jake

To był błąd. Nacho­dzić tak Sarah w pracy… nie powi­nie­nem tego robić. Choć może nie­spo­dzianka to lep­sze okre­śle­nie. W końcu to miłe, prawda? Tak jakby przy­ja­ciel odwie­dził tak jakby przy­ja­ciółkę, żeby spraw­dzić, czy wszystko u niej w porządku. Poza tym chcia­łem się z nią podzie­lić pew­nymi nowin­kami. Nie mia­łem jej numeru, a szkoła zacznie się dopiero za kilka tygo­dni, więc tylko tak mogłem się z nią skon­tak­to­wać.

– Stary, mógł­byś powie­dzieć coś w stylu: „Aku­rat prze­cho­dzi­łem obok”.

Serio, Alex? Taki tani chwyt? Może jesz­cze powi­nie­nem ura­czyć ją jakimś sucha­rem, tak na prze­ła­ma­nie lodów? Nie potrze­buję two­ich rad, jak roz­ma­wiać z dziew­czy­nami.

– Czyli jed­nak chcesz z nią poga­dać, tak?

Tylko dla­tego, że muszę jej coś powie­dzieć.

– Ahaaa… tylko dla­tego? Nie ma innego powodu? Taa, jasne.

Roz­ma­wiam tak z Ale­xem od czasu jego śmierci. Wiem, jak to brzmi – jakby tylko jeden jebany krok dzie­lił mnie od bycia total­nym świ­rem – ale mój tera­peuta, Dok­tor Hip­ster, zapew­nił mnie, że to taki mecha­nizm radze­nia sobie z tym, co się stało. O ile naj­lep­szy przy­ja­ciel nie każe mi krzyw­dzić sie­bie lub innych, to spoko. Podobno mój mózg pró­buje w ten spo­sób pogo­dzić się z fak­tem, że Alex nie żyje. Dzięki temu w pew­nym (nie­wiel­kim) stop­niu mia­łem wra­że­nie, że wciąż tu jest i możemy gadać o życiu i innych pier­do­łach. Tak jak zawsze.

– Eee… powiesz coś, czy będziesz tak stał?

– Cześć, Sarah – powie­dzia­łem.

– Cześć, Jake – odpo­wie­działa.

– Wiesz, aku­rat prze­cho­dzi­łem obok i pomy­śla­łem, że wpadnę. Zapy­tam, jak się trzy­masz.

– Hmm… chyba dobrze. Dzięki. A jak ty się trzy­masz?

Kiep­sko. Jestem kłęb­kiem ner­wów. Sły­szę głos zmar­łego naj­lep­szego przy­ja­ciela.

– Jest okej. Powiedzmy. Sama wiesz.

Sta­li­śmy tak przez chwilę w nie­zręcz­nej ciszy, a potem oboje się zaśmia­li­śmy i powie­dzie­li­śmy jed­no­cze­śnie:

– No więc, przy­sze­dłem, bo… – ja.

– Dzi­siaj było… – ona.

Po czym zapy­ta­łem:

– Prze­pra­szam, co chcia­łaś powie­dzieć?

– Nic takiego, ty pierw­szy – odparła.

– Tak wła­ści­wie to przy­sze­dłem w spra­wie ławki Alexa.

Zmarsz­czyła brwi.

– No wiesz, tej w parku… Ini­cja­tywa rodziny tre­nera Cal­larda… Dla upa­mięt­nie­nia Alexa… Dosta­łem dziś rano maila, że już tam jest. Chcesz ją zoba­czyć?

Chcia­łem zapy­tać, czy chce zoba­czyć ją ze mną, ale wtedy brzmia­łoby to tak, jak­bym pró­bo­wał zapro­sić ją na randkę, a prze­cież tak nie było. Kto zapra­szałby dziew­czynę na randkę, żeby zoba­czyć ławkę poświę­coną pamięci jej zmar­łego chło­paka?

– Wycho­dzi na to, że ty, Hobbs. Wła­śnie to zro­bi­łeś.

Nie teraz, Alex.

– Dzi­siaj?

– Eee… jasne, czemu nie?

Nie wiem, dla­czego to zabrzmiało jak pyta­nie. Prze­cież to był jedyny powód mojego naj­ścia. To zna­czy odwie­dzin.

Roz­pro­mie­niła się, jakby w jej oczach zza chmur wyszło słońce. Bły­snął też jej znie­wa­la­jący uśmiech. To wła­śnie była Sarah, jaką zna­łem z domu McKen­nów. Dziew­czyna, która cho­dziła po tara­sie w czar­nym bikini i zaj­mo­wała moje myśli przez znaczną część pierw­szej klasy ogól­niaka, nawet zanim zda­łem sobie z tego sprawę. Zanim została dziew­czyną Alexa.

– Tyle że dopiero za godzinę koń­czę pracę – powie­działa.

– W porządku, mogę wró­cić za godzinę albo posie­dzieć tutaj.

– Okej, zostań, jeśli chcesz. Może masz ochotę na coś do picia?

– Aha, jasne, może wodę?

– Nuuuda – powie­działa zaczep­nie. – A tak serio, wybierz sobie coś z karty. Ja sta­wiam.

Spoj­rza­łem na menu napi­sane fiku­śnym pismem na trzech dużych tabli­cach kre­do­wych. Obraz mi się roz­ma­zy­wał. Słowa pły­nęły. Dla­czego byłem tak zestre­so­wany? Nawet kiedy w meczu o mistrzo­stwo koń­czył nam się czas, a wciąż prze­gry­wa­li­śmy sze­ścioma punk­tami, dener­wo­wa­łem się mniej niż teraz.

– Okej, może w takim razie pozwól, że cię zasko­czę – prze­rwała moje roz­my­śla­nia. – Znajdź sobie tylko jakieś miej­sce.

– Spoko – odpar­łem, choć w tym momen­cie byłem cał­ko­wi­tym zaprze­cze­niem tego słowa.

Lokal był prze­peł­niony. Zauwa­ży­łem jakiś wolny sto­lik przy oknie, więc skie­ro­wa­łem się w jego stronę. Duży zie­lony fotel obity czymś, co wyglą­dało jak aksa­mit, oka­zał się zaska­ku­jąco wygodny. Zamkną­łem oczy i zapa­dłem się w nim, czu­jąc, jak ogar­nia mnie zmę­cze­nie. Musia­łem przy­snąć, bo kiedy Sarah posta­wiła przede mną naczy­nia, pod­sko­czy­łem na fotelu, lekko spło­szony.

– Może zamiast lemo­niady powin­nam była przy­nieść ci espresso – zażar­to­wała, sia­da­jąc naprze­ciwko mnie. – Na pewno wszystko w porządku, Jake?

Coś w jej gło­sie spra­wiało wra­że­nie, jakby naprawdę chciała znać odpo­wiedź. Uwie­rzy­łem, że chce. Jej oczy były szczere. A może cho­dziło o spo­sób, w jaki wypo­wie­działa moje imię? Tak łagod­nie. Czu­łem, że mógł­bym się przed nią otwo­rzyć, wyga­dać z całego syfu, a ona nie mia­łaby nic prze­ciwko temu. Ale oczy­wi­ście nie zamie­rza­łem tego robić w trak­cie jej zmiany. Odchy­li­łem się w fotelu i wzią­łem głę­boki oddech.

– Tja, po pro­stu jestem zmę­czony. A tak w ogóle to wygląda świet­nie. Dzię­kuję – powie­dzia­łem i nagle poczu­łem, że umie­ram z głodu. Wzią­łem gryza cia­steczka z kawał­kami cze­ko­lady i pochło­ną­łem je łap­czy­wie.

– Tak myśla­łam. Wyglą­dasz mi na kogoś, kto lubi takie cia­steczka.

– Aż taki ze mnie prze­cięt­niak?

Roze­śmiała się.

– Powie­dzia­ła­bym raczej, że miło­śnik kla­syki. Wiesz, wła­śnie dowie­dzia­łam się od Mar­nie, że mogę skoń­czyć wcze­śniej. Muszę tylko ogar­nąć kilka sto­li­ków i możemy lecieć.

– No to super – wybeł­ko­ta­łem, koń­cząc prze­żu­wać.

Uśmiech­nęła się, ude­rzyła lekko dłońmi w sto­lik i już zaczęła wsta­wać, gdy nagle opa­dła z powro­tem z sze­roko otwar­tymi oczami.

– Okej, muszę ci coś powie­dzieć – oznaj­miła.

To zda­nie padło aku­rat w momen­cie, kiedy bra­łem łyk lemo­niady, więc szybko prze­łkną­łem i zapy­ta­łem:

– Co?

– To zabrzmi… wiesz co, nie­ważne… – zre­zy­gno­wała, macha­jąc ręką, jakby pró­bo­wała odgo­nić tę myśl.

– Teraz to musisz mi powie­dzieć.

Przy­gry­zła dolną wargę, po czym zaczęła:

– Pomy­ślisz sobie, że jestem dziwna.

– Skąd wiesz, że teraz tak o tobie nie myślę? – zażar­to­wa­łem.

– Ha, ha, dzięki… Wiesz, że sie­dzisz w ulu­bio­nym fotelu Alexa?

Poczu­łem, jak napina mi się każdy mię­sień.

– Sły­sza­łeś? To mój ulu­biony fotel, ciulu.

Długo będziesz się tak pul­tał? Całą wiecz­ność? Jeeezu, Al.

– Eee… prze­pra­szam, nie wie­dzia­łem – wymam­ro­ta­łem, pod­no­sząc się z fotela.

– Nie, nie – poka­zała mi, żebym usiadł.

Opa­dłem z powro­tem na fotel; sprę­żyna opar­cia wbiła mi się w plecy. Nie wiem, jak mogłem myśleć, że to coś jest wygodne.

– Czu­łam się dziś okrop­nie, bo zapo­mnia­łam, że jest… to zna­czy, byłaby nasza pół­rocz­nica. Mam wra­że­nie, że to wszystko: twoje przyj­ście, ławka i do tego ten fotel… To musi być znak. Tak jakby Alex wysłał mi pół­rocz­ni­cową nie­spo­dziankę.

Przy­tak­ną­łem. Nie mia­łem serca jej powie­dzieć, że ten brzydki zie­lony fotel był jed­nym z nie­wielu wol­nych miejsc. Jeśli chciała wie­rzyć, że Alex maczał w czymś palce, niech i tak będzie. Kim jestem, by oce­niać jej stra­te­gię radze­nia sobie z traumą? W końcu sam wciąż sły­szę tego typa w mojej gło­wie.

– Wiem, że to brzmi idio­tycz­nie… – mówiła dalej.

– Wcale nie.

– Wie­dzia­łam, że zro­zu­miesz – dodała, kie­ru­jąc na mnie wzrok.

Nie mogłem wytrzy­mać ani sekundy dłu­żej.

– Wiesz, na zewnątrz jest jak w sau­nie. Cho­ler­nie gorąco. Pójdę odpa­lić auto i włą­czyć klimę – strze­la­łem sło­wami jak z kara­binu i wzią­łem duży łyk lemo­niady.

– Ach, okej. Posta­ram się zebrać jak naj­szyb­ciej – powie­działa, wsta­jąc.

– Nie, nie, powoli. Nie musisz się spie­szyć – mówi­łem już spo­koj­niej. – Pocze­kam. Zapar­ko­wa­łem przy wej­ściu.

Wysze­dłem stam­tąd szyb­kim kro­kiem i ode­tchną­łem, gdy tylko drzwi się za mną zamknęły.

Ja i Sarah. Nasza histo­ria była skom­pli­ko­wana.

Tyle że ona o tym nie wie­działa.

Nie pamię­tam dokład­nie, kiedy zaczą­łem patrzeć na Sarah ina­czej niż na jaką­kol­wiek inną dziew­czynę. To nie było jak pora­że­nie pio­ru­nem. Zna­łem ją głów­nie z domu McKen­nów i widy­wa­łem w szkole. Gdyby ktoś mnie wtedy o nią zapy­tał, pew­nie powie­dział­bym, że jej nie znam. Ale wie­dzia­łem, kim jest. Przy­ja­ciółką Ash. Uro­czą, słodko wyglą­da­jącą blon­dynką.

Cho­ciaż były chwile, które bar­dzo dobrze zapa­mię­ta­łem.

Zde­cy­do­wa­nie nale­żał do nich widok Sarah w czar­nym bikini na tara­sie z tyłu domu. Głów­nie dla­tego, że ni­gdy wcze­śniej jej takiej nie widzia­łem. Aku­rat gra­łem z Ale­xem w H-O-R-S-E1 dla zabi­cia czasu, kiedy Sarah i Ash przy­szły na taras, żeby się poopa­lać. Musia­łem się gapić na tę pierw­szą, bo Alex rzu­cił mi piłkę tak mocno, że aż zapie­kły mnie dło­nie.

– Ej, stary – powie­dzia­łem, kozłu­jąc piłką. – Co jest? O co ci cho­dzi?

Uśmiech­nął się sze­roko i pod­szedł bli­żej.

– Zapo­mnij. Wybij to sobie z głowy. O to mi cho­dzi.

Nie wyglą­dało to na zazdrość, raczej na tro­skę, ale cokol­wiek to było, prze­sze­dłem nad tym do porządku dzien­nego, choć na­dal zer­ka­łem na nią ukrad­kiem, gdy tylko mia­łem taką oka­zję. Od tego czasu, gdy tylko w pobliżu zja­wiała się Sarah, od razu przy­cią­gała moją uwagę.

Może dla­tego zaczą­łem szu­kać pre­tek­stu, by jak naj­czę­ściej krę­cić się po domu McKen­nów. Pro­po­no­wa­łem Ale­xowi star­cie jeden na jeden w kosza. Wpa­da­łem do niego z nowymi grami, jak­bym nie mógł się docze­kać, żeby mu je poka­zać. Kiedy mie­li­śmy gdzieś wie­czo­rem wysko­czyć, cza­sami przy­cho­dzi­łem do McKen­nów wcze­śniej i widzia­łem, jak Sarah z Ash przy­go­to­wują się do wyj­ścia. Zasta­na­wia­łem się wtedy, dokąd się wybie­rają. Co ona lubi robić.

Pew­nego sobot­niego wie­czoru wszy­scy zosta­li­śmy w domu i oglą­da­li­śmy Zom­bie express. Ash i Sarah chciały zro­bić popcorn sta­rym spo­so­bem na kuchence, z ole­jem koko­so­wym. Wrzu­ciły ziarna kuku­ry­dzy luzem do garnka, ale zapo­mniały poło­żyć pokrywkę. Kiedy popcorn zaczął pękać, był wszę­dzie. Ziarna latały po całej kuchni jak poci­ski, dopóki nie zebra­łem się w sobie i nie sta­wi­łem im czoła. Zła­pa­łem pokrywkę i uży­łem jej jak tar­czy, po czym przy­kry­łem gar­nek.

Ten wie­czór jakoś szcze­gól­nie zapadł mi w pamięć. Niby nic takiego się nie wyda­rzyło, ale jed­nak wciąż go wspo­mi­nam. Czer­wona ze wstydu twarz Sarah, kiedy zasło­ni­łem ją przed lecą­cym w jej stronę popcor­nem. To, jak śmia­li­śmy się, sprzą­ta­jąc to pobo­jo­wi­sko, i nasta­wi­li­śmy nową por­cję. Spo­sób, w jaki Sarah zasła­niała oczy przed naj­strasz­niej­szymi i naj­bar­dziej krwa­wymi sce­nami filmu.

W pew­nym momen­cie zda­łem sobie sprawę, że dobrze się bawię, i nie potrze­bo­wa­łem do tego drinka, wygra­nia gry ani języka jakiejś dziew­czyny w moim uchu. Wystar­czyło, że mogłem wylu­zo­wać w gro­nie przy­ja­ciół, pobyć w towa­rzy­stwie Sarah i obej­rzeć film. Nic wię­cej. Gdy zro­biło się późno i Sarah musiała wra­cać do domu, zapro­po­no­wa­łem, że ją pod­rzucę. Zro­bi­łem to bez zasta­no­wie­nia. Niby nic takiego, zwy­kła uprzej­mość, miły gest, ale – cze­ka­jąc na jej odpo­wiedź – zda­łem sobie sprawę, że nie jest mi obo­jętne, co powie.

– Mama już po mnie jedzie – poin­for­mo­wała mnie, wkła­da­jąc trampki.

– Okej. Może następ­nym razem – wyar­ty­ku­ło­wa­łem.

– Jasne, następ­nym razem – odpo­wie­działa z uśmie­chem. Zaraz potem wyszła z Ash na werandę, żeby tam pocze­kać na mamę, a ja ledwo powstrzy­ma­łem wyszczerz. Alex, patrząc, jak opa­dam na kanapę, potrzą­snął głową. Rzu­cił mi pada i odpa­lił gierkę NBA 2K.

– Ty i Sarah? – zapy­tał, nie odry­wa­jąc wzroku od ekranu.

– Nieee… chcia­łem być tylko miły – odpar­łem.

Obró­cił się, żeby na mnie spoj­rzeć, po czym uniósł brew i powie­dział:

– Taa, jasne.

– No co? Zresztą, nawet jeśli, to co w tym złego? Jest uro­cza, zabawna…

– To nie wypali. Nie ma opcji.

Był taki pewny swego, że tro­chę mnie to wpie­niło.

– Niby dla­czego?

– Daj spo­kój, stary, ten wie­czór to wyją­tek od reguły. Ano­ma­lia. Nie macie ze sobą nic wspól­nego. Inni przy­ja­ciele. Inne życia.

– Widzę, że dużo o tym myśla­łeś – powie­dzia­łem.

– Niee… co ty. Po pro­stu mówię, jak jest. A co z Court­ney?

– To nic poważ­nego.

– Może i nie, ale myślisz, że będzie spo­koj­nie sie­dzieć i patrzeć na cie­bie z inną laską?

Nawet po tej roz­mo­wie nic mi nie zaświ­tało. Nie podej­rze­wa­łem, że Alex mógł coś czuć do Sarah. Od końca dru­giej klasy ogól­niaka cho­dził z Holly Mat­thews – jedną z przy­ja­ció­łek Court. Znów uzna­łem, że to prze­jaw tro­ski z jego strony. Ot, dobra rada. Poza tym raczej nie mylił się co do Court­ney. Od około roku łączył nas pro­dukt związ­ko­po­dobny: zry­wa­li­śmy, żeby znowu się zejść, a jesz­cze kiedy indziej nie-mie­li­śmy-poję­cia-co-wła­ści­wie-do-cho­lery-robimy.

Jed­nak tam­ten fil­mowy wie­czór uświa­do­mił mi, że być może chcę cze­goś wię­cej. Wtedy sobie odpu­ści­łem – przy­naj­mniej na jakiś czas – trzy­ma­jąc się kur­czowo tych dwóch słów: „następ­nym razem”. Jakby to była jakaś obiet­nica.

Tyle że następ­nego razu nie było. Jakoś się nie zło­żyło.

Była koszy­kówka. Były egza­miny. Były święta. Nowo­roczne odli­cza­nie na Times Squ­are. Pod koniec stycz­nia na Wschod­nim Wybrzeżu roz­pę­tała się śnie­życa, jakiej nikt nie widział od dzie­się­cio­leci, dając nam tydzień bia­łej zimy.

A potem Alex i Sarah zaczęli ze sobą cho­dzić. Tak się zło­żyło.

Wiem, że nie zro­bił tego spe­cjal­nie. Prze­cież nie zako­chał się w niej, żeby zro­bić mi na złość. Być może potrze­bo­wał mobi­li­za­cji w postaci mojego zain­te­re­so­wa­nia Sarah, żeby zro­bić pierw­szy ruch. Sta­ra­łem się tym nie zadrę­czać. W końcu nic mię­dzy nami się nie wyda­rzyło. Ale Alex musiał zapa­mię­tać tam­ten paź­dzier­ni­kowy wie­czór, bo prze­ka­zu­jąc mi wie­ści o swoim związku z Sarah, brzmiał prze­pra­sza­jąco. Powie­dział, że opie­rał się temu uczu­ciu. Wie­dział, że jego sio­stra nie będzie zachwy­cona, ale w pew­nym momen­cie już nie mógł się powstrzy­mać. Oboje nie mogli się powstrzy­mać. Potem zapy­tał:

– Ale mię­dzy nami wszystko w porzo, co nie, Hobbs?

– Jasne – mruk­ną­łem i to było szczere. Tak jakby. Moja pierw­sza myśl? To nie potrwa zbyt długo, z tych samych powo­dów, dla któ­rych powie­dział mi, że to nie wypali. Nie to, że po ich zerwa­niu star­to­wał­bym do Sarah. Obo­wią­zuje pewien nie­pi­sany kodeks, według któ­rego nie można ude­rzać do obec­nej lub byłej dziew­czyny swo­jego kum­pla, prawda? Wola­łem za długo tego nie roz­k­mi­niać.

Teraz, gdy Sarah wśli­zgnęła się do mojego samo­chodu, przy­po­mnia­łem sobie te dwa słowa.

„Następ­nym razem”.

Ale wszystko poto­czyło się zupeł­nie ina­czej, niż się spo­dzie­wa­łem.

– Co masz w tym pudełku? – spy­ta­łem, gdy ruszy­li­śmy.

– Kawa­łek cia­sta. Cyna­mo­nowe z kru­szonką. Ulu­bione Alexa.

Kiw­ną­łem głową, mając nadzieję, że powie coś wię­cej. Nie zro­biła tego. Wyglą­dała jedy­nie przez okno, ści­ska­jąc białe papie­rowe pudełko, które poło­żyła sobie na kola­nach, pod­czas gdy ja pro­wa­dzi­łem. Cho­lera, to był błąd. Zigno­ro­wa­łem jed­nak tę myśl, gdy skrę­ci­łem w stronę wej­ścia do parku.

Park Cedar Hills miał dwa obli­cza. Jedno repre­zen­to­wała przy­jemna rodzinna część ze sta­dio­nem, boiskiem do koszy­kówki i sztucz­nym jezio­rem. Były tam ławki, ścieżki spa­ce­rowe oraz plac zabaw ze ścianką wspi­nacz­kową. W week­end wiele rodzin urzą­dzało tam sobie pik­niki. Ludzie bie­gali i spa­ce­ro­wali z psami. Wszy­scy zbie­rali się tu w noc balu na zakoń­cze­nie szkoły, żeby zro­bić sobie zdję­cia nad jezio­rem. W tle mieli wtedy drzewa, które wio­sną kwi­tły na biało i różowo. Taki rytuał przej­ścia.

Jed­nak było też dru­gie obli­cze parku. Par­king po zmroku. Gęsty las. Ścieżka pro­wa­dząca do kli­fów.

Tam wła­śnie cho­dziło się, żeby robić… cóż, co tylko się chciało, bez ryzyka przy­ła­pa­nia.

Palić.

Pić.

Pie­przyć się.

Albo po tro­chu wszyst­kiego. Albo nic z tych wymie­nio­nych.

To było miej­sce spo­tkań. Nasze miej­sce spo­tkań.

Aż do maja, kiedy to Alex McKenna stra­cił rów­no­wagę i spadł z wyso­ko­ści dzie­wię­ciu metrów.

Teraz dotych­czas bar­dzo luźny „zakaz par­ko­wa­nia po zmierz­chu” był ści­śle egze­kwo­wany. Po raz pierw­szy od trzy­dzie­stu lat. Nie żebym miał ochotę wra­cać w tamte rejony. Odwie­dza­łem je wystar­cza­jąco czę­sto w moich kosz­ma­rach.

Znaj­du­jący się nie­da­leko boiska par­king był pusty, więc wje­cha­łem na miej­sce bli­sko ścieżki spa­ce­ro­wej. Musia­łem zamknąć samo­chód, więc Sarah chwilkę na mnie pocze­kała. Potem pod­sze­dłem do niej zama­szy­stym kro­kiem i ruszy­li­śmy dalej, idąc obok sie­bie.

– Wiesz, która to? – zapy­tała, wciąż ści­ska­jąc papie­rowe pudełko.

– Z tego, co wiem, jest gdzieś obok boiska – odpo­wie­dzia­łem. – Kie­dyś czę­sto tutaj sobie gra­li­śmy. Tak na spon­ta­nie.

Drew­niane ławki wzdłuż ścieżki były zie­lone z ozdob­nymi, czar­nymi pod­ło­kiet­ni­kami. Prze­szli­śmy kawa­łek, zanim zoba­czy­li­śmy tę wła­ściwą. Zostały do niej przy­wią­zane balony w bar­wach naszej szkoły – fio­le­to­wym i srebr­nym.

– To na pewno ławka Alexa – wyszep­tała Sarah.

– Skąd ten pomysł? – zapy­ta­łem, chi­cho­cząc.

Uśmiech­nęła się w reak­cji na mój słaby żart, ale mina jej zrze­dła, kiedy dotar­li­śmy do ławki i zoba­czy­li­śmy kartkę, która była przy­cze­piona do balo­nów:

Zawsze będę za tobą tęsk­nić♥Holls

Była dziew­czyna Alexa. Ta, z którą zerwał, by spo­ty­kać się z Sarah. Nie­zręczna sytu­acja.

Sta­li­śmy przed ławką w mil­cze­niu, które rów­nie dobrze mogło trwać pięć sekund, jak i pięć minut. Czas zwol­nił, dopa­so­wu­jąc się do kli­matu leni­wego sierp­nio­wego popo­łu­dnia. Na środ­ko­wej czę­ści opar­cia ławki znaj­do­wała się mała srebrna tabliczka z napi­sem:

Pamięci Alexa McKenny Odszedł zbyt wcze­śnie, ale nie zosta­nie zapo­mniany.

Myśla­łem, że widząc tabliczkę, poczuję coś wię­cej, ale to było przede wszyst­kim dziwne. Jakby zaszło jakieś wiel­kie nie­po­ro­zu­mie­nie i Alex lada chwila miał poja­wić się ze sło­wami: „Ale to było poje­bane, co nie?”.

– Może usią­dziemy?

Sarah wzru­szyła ramio­nami, wciąż wpa­tru­jąc się w balony, jakby mogła prze­bić je wzro­kiem. Pochy­li­łem się nad plą­ta­niną wstą­żek i zaczą­łem się z nimi moco­wać, aż udało mi się odwią­zać je od porę­czy ławki.

– Jake, nie… – zapro­te­sto­wała, ale było już za późno. Patrzy­li­śmy, jak balony uno­szą się w górę i płyną w powie­trzu nad drze­wami.

– Stary, czy to aby nie zaszko­dzi mor­skim żyjąt­kom?

Pro­szę cię, Alex… Chcia­łem zacho­wać się jak dżen­tel­men. Nie psuj mi tego.

– Lepiej?

– Nie musia­łeś tego robić…

– Wiem, ale zro­bi­łem – odpar­łem, zapra­sza­jąc ją gestem w stronę ławki, na co kąciki jej ust unio­sły się nie­znacz­nie.

– Dzięki – wyszep­tała.

Usie­dli­śmy po obu stro­nach tabliczki. Sarah pod­wi­nęła jedną nogę pod sie­bie w taki spo­sób, że była zwró­cona w moją stronę. Prze­je­chała pal­cem po imie­niu na tabliczce.

– To sur­re­ali­styczne – powie­działa.

Przy­tak­ną­łem.

– Dobrze powie­dziane. W punkt.

Piskliwy śmiech dzieci na placu zabaw odbił się echem od wody. W tym momen­cie podobna radość wyda­wała się nie na miej­scu.

– Wciąż nie jestem w sta­nie powie­dzieć na głos słowa na „z” – powie­działa Sarah, nie odry­wa­jąc wzroku od tabliczki.

– Słowa na „z”? – nie powiem, co jako pierw­sze przy­szło mi do głowy.

– Ty zboku.

Zna­lazł się świę­to­je­bliwy.

– No wiesz, z-m-a-r-ł-y – prze­li­te­ro­wała.

Okej, może fak­tycz­nie była tro­chę dziwna.

Kiw­ną­łem głową.

– Też za nim nie prze­pa­dam – powie­dzia­łem i to była prawda.

– Brzmi zbyt osta­tecz­nie – wyszep­tała.

Prze­su­nęła się, by skie­ro­wać wzrok w stronę jeziora, wyjęła cia­sto i roz­ło­żyła papie­rowe pudełko na kola­nach jak ser­wetkę. Zapro­po­no­wała mi kawa­łek.

– Nie, dzię­kuję – odpo­wie­dzia­łem. Nie chcia­łem jeść ulu­bio­nego cia­sta Alexa.

Ani sie­dzieć w jego ulu­bio­nym fotelu. Ani żywić uczuć do jego dziew­czyny. Ani w jaki­kol­wiek spo­sób zaj­mo­wać jego miej­sca.

– Byłej dziew­czyny.

Wszystko jedno, Alex.

Nie chcia­łem sły­szeć jego głosu w swo­jej gło­wie. Ani myśleć o tym, jak nasza dru­żyna pora­dzi sobie w tym roku bez swo­jej gwiazdy. Chcia­łem tylko jed­nego: prze­nieść się do momentu w przy­szło­ści, w któ­rym nie będę czuć się ze wszyst­kim tak gów­nia­nie. O ile taki moment w ogóle nastąpi. W tej chwili wyda­wało się to nie­moż­liwe.

Sarah ode­rwała mały kawa­łek kru­szonki i zja­dła go powoli, zamy­ka­jąc przy tym oczy. To było tak intymne… wyglą­dała, jakby zatra­ciła się we wspo­mnie­niach. Odwró­ci­łem wzrok. Wola­łem nie ryzy­ko­wać, że zacznę się na nią gapić. Zamiast tego powie­dzia­łem:

– Cza­sami wyobra­żam sobie, że tylko wyje­chał na waka­cje albo… no wiesz, jest opie­ku­nem na obo­zie koszy­kar­skim i tre­nuje te wszyst­kie dzie­ciaki, które trak­to­wały go jak idola. To pomaga. Nie uśmie­cha mi się powrót do szkoły, ale cią­gle powta­rzam sobie, że muszę prze­trwać już tylko ten jeden rok, a potem stąd spa­dam. Wyjadę gdzieś, gdzie nikt nie zna mnie jako tego gościa, który był z Ale­xem McKenną w noc jego wypadku.

Sarah pocią­gnęła nosem. Kiedy na nią spoj­rza­łem, zoba­czy­łem, że ma policzki mokre od łez. Co mnie pod­ku­siło, żeby się tak uze­wnętrz­nić? Zwłasz­cza po tym, jak powie­działa mi, że nie jest w sta­nie wypo­wie­dzieć na głos słowa „zmarły”. Co ze mną nie tak?

– Jasna cho­lera. Idiota ze mnie. Prze­pra­szam, Sarah.

Mach­nęła ręką i powie­działa.

– Nie, to nie przez cie­bie.

Pokru­szyła leżące na jej kola­nach cia­sto, ści­ska­jąc je w dłoni, po czym rzu­ciła okru­chy na trawę. Od razu pod­le­ciało do nich kilka pta­ków. Potem zgnio­tła pudełko i wyrzu­ciła je do naj­bliż­szego kosza na śmieci.

– Co się stało? – zapy­ta­łem.

Prze­cze­sała dło­nią włosy i wzięła głę­boki oddech.

– Myśla­łam, że kiedy to zoba­czę, poczuję coś wię­cej. Jakieś połą­cze­nie. Więź. Ale nie. Po co w ogóle przy­nio­słam ten głupi kawa­łek cia­sta? I jesz­cze ten tekst: „Odszedł zbyt wcze­śnie, ale nie zosta­nie zapo­mniany”. Bar­dziej sztam­powo już się nie dało? Cią­gle cze­kam na znak, że Alex ist­niał. Że wciąż gdzieś tam jest i mu na mnie zale­żało. Ale zamiast tego sie­dzę na ławce, którą jego była dziew­czyna ude­ko­ro­wała balo­nami i kar­teczką z tek­stem, że zawsze będzie za nim tęsk­nić. Była tu pierw­sza. Przede mną.

– Sarah…

– Mie­li­śmy za mało czasu i już ni­gdy nie będziemy mieć go wię­cej. Wydur­niam się, uda­jąc, że to nasza pół­rocz­nica, ale ni­gdy jej nie będzie. Jestem taka żało­sna.

Znów się roz­sy­pała.

– Zrób coś, Hobbs. Pomógł­byś jej, a nie tylko sie­dzisz i się gapisz.

– Hej, wcale nie jesteś żało­sna – powie­dzia­łem, obej­mu­jąc ją i przy­su­wa­jąc się bli­żej. Oparła głowę o moje ramię i wtu­liła twarz w koszulkę.

– To nie­spra­wie­dliwe.

– Wiem – wyszep­ta­łem.

Pozwo­li­łem Sarah się wypła­kać. Chcia­łem jakoś popra­wić jej humor, ale co mia­łem powie­dzieć? Jeśli cze­go­kol­wiek nauczy­łem się od Dok­tora Hip­stera, to wła­śnie tego, że cza­sem trzeba po pro­stu poprze­ży­wać swoje emo­cje. Do dupy, wiem, ale cóż… bywa. Cza­sem wła­śnie takie jest życie, co nie? Wzią­łem głę­boki oddech, by samemu nie wpaść w poczu­cie bez­na­dziei i lęku. Przy­naj­mniej nie za bar­dzo. Ist­niały pewne ciemne zaka­marki mojego umy­słu, w które nie lubi­łem się zagłę­biać.

– O cho­lera, prze­pra­szam – odsu­nęła się i wytarła moją koszulkę. – Ubru­dzi­łam cię tuszem do rzęs.

Spoj­rza­łem w dół.

– Eee tam… nie przej­muj się. To nic. Żebyś widziała, jak wygląda, kiedy jem pizzę – doda­łem.

Roze­śmiała się. Nie spusz­czała ze mnie wzroku, jakby chciała powie­dzieć coś wię­cej. I tak minęło kilka sekund. W innych oko­licz­no­ściach praw­do­po­dob­nie pró­bo­wał­bym ją poca­ło­wać. Mia­łem mętlik w gło­wie. Zasta­na­wia­łem się, czy i ona coś poczuła, bo spe­szyła się i odsu­nęła ode mnie.

– Powin­nam już wra­cać – powie­działa. Wstała i strzep­nęła okru­chy z kolan.

– Jasne, pod­rzucę cię – zapro­po­no­wa­łem.

– Nie, nie trzeba. Spa­cer dobrze mi zrobi. Pomoże prze­wie­trzyć głowę.

Wsta­łem.

– Na pewno? W taki skwar?

– Spoko, nie roz­to­pię się – powie­działa z uśmie­chem. – Dzięki, że powie­dzia­łeś mi o tej ławce. Sama pew­nie bym tu nie przy­szła.

– Byłaś pierw­szą osobą, o któ­rej pomy­śla­łem.

Roze­śmiała się, spoj­rzała w dół na swoje stopy, po czym poma­chała mi na odchodne.

– To… na razie.

Patrzy­łem, jak odcho­dzi; tak bar­dzo chcia­łem coś powie­dzieć. Znów mi się wymy­kała, wraz z nadzieją na… wła­ści­wie na co? Czego się spo­dzie­wa­łem? Na co liczy­łem, przy­pro­wa­dza­jąc ją tutaj?

– Sarah! – zawo­ła­łem. Zatrzy­mała się i odwró­ciła do mnie.

– Trzy­maj się!

Wrzesień

Wrze­sień

Sarah

Pierw­szy dzień szkoły zawsze był dla mnie wiel­kim wyda­rze­niem. Wystar­czy prze­wró­cić kilka kar­tek w kalen­da­rzu, by wszyst­kie błędy poprzed­niego roku zostały wyma­zane. Można było zacząć wszystko od nowa. Z czy­stą kartą. Wszystko było moż­liwe, a przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało, dopóki nie minęła pierw­sza fala eks­cy­ta­cji, po któ­rej z przy­tu­pem wkra­czała proza życia: zasy­py­wa­nie pra­cami domo­wymi, testami i ese­jami na pięć­set słów na temat nie­prze­czy­ta­nej lek­tury (z ter­mi­nem na pią­tek).

Wczo­raj wie­czo­rem wyję­łam z szafy mun­du­rek, przy­go­to­wa­łam ple­cak, zestaw nowych dłu­go­pi­sów oraz segre­ga­tor i sta­ra­łam się wykrze­sać z sie­bie choć odro­binę entu­zja­zmu. W końcu byłam o klasę wyżej! Mia­łam nawet nowy mun­du­rek. Zamiast pro­stej spód­nicy w zie­lono-czarno-nie­bie­ską szkocką kratę teraz mogłam nosić taką z krzy­kli­wym czer­wo­nym paskiem na całej dłu­go­ści, by obwie­ścić całemu światu, że jestem star­sza i mądrzej­sza. Przy­naj­mniej w murach Saint Aedan’s. Czeka mnie zwie­dza­nie uczelni, prze­jażdżki z przy­ja­ciółmi i bal na zakoń­cze­nie roku. Trze­cia klasa zapo­wia­dała się naprawdę cie­ka­wie. Do tego w ładną pogodę będę mogła jeść lunch na szkol­nym dzie­dzińcu. Jupi! No naprawdę… ale ze mnie far­ciara!

W dru­giej kla­sie naiwna Sarah cie­szyła się na te wszyst­kie bajery, ale teraz, kiedy mia­łam je na wycią­gnię­cie ręki, czu­łam przede wszyst­kim nie­po­kój. Jaka będzie szkoła bez moż­li­wo­ści zoba­cze­nia Alexa włó­czą­cego się po kory­ta­rzu? Jego uśmie­chu, który potra­fił mi umi­lić nawet naj­gor­szy dzień? Pod koniec zeszłego roku szkol­nego było mi naprawdę ciężko, ale te pół­tora mie­siąca minęło w oka­mgnie­niu. Nie mogłam prze­stać myśleć o tym, jak wyglą­dałby pierw­szy dzień szkoły, gdyby Alex wciąż tu był.

Po tym, jak total­nie mi odwa­liło, kiedy sie­dzia­łam na ławce z Jakiem Hob­b­sem, przy­się­głam sobie, że prze­stanę liczyć czas w odnie­sie­niu do Alexa i tego, co mogłoby być. Dobrze wie­dzia­łam, że to bez sensu. Nie­stety, moje serce miało na ten temat swoje zda­nie. Posta­no­wi­łam więc nosić bran­so­letkę z kora­li­ków. Za każ­dym razem, gdy zaczy­na­łam odpły­wać myślami do Alexa, strze­la­łam nią w nad­gar­stek dla otrzeź­wie­nia. Naj­czę­ściej dzia­łało, ale cza­sami i tak nie mogłam się poha­mo­wać. Tak czy siak, do końca dnia mój nad­gar­stek zrobi się pew­nie cały czer­wony i obo­lały.

Po kłótni z mamą o to, że nie chcę jeść śnia­da­nia, poszłam spo­tkać się z Ash w tym samym miej­scu, w któ­rym co roku, od szó­stej klasy, uma­wia­ły­śmy się pierw­szego dnia szkoły. Zwy­kle to ona cze­kała na mnie, ale gdy byłam już bli­sko celu, zda­łam sobie sprawę, że jej tam nie ma. Zatrzy­ma­łam się i spraw­dzi­łam tele­fon. Nic. Może przy­szłam tro­chę za wcze­śnie? Zaczę­łam bez­myśl­nie prze­wi­jać kon­wer­sa­cję na tele­fonie, pró­bu­jąc nie myśleć o Ale­xie. Nie udało mi się.

Alex by nas pod­rzu­cił. Poje­cha­li­by­śmy do szkoły razem. O dziwo, to była jedna z tych pro­za­icz­nych rze­czy, na które wcze­śniej się cie­szy­łam. Wszy­scy wie­dzieli, że prze­jażdżka do szkoły z przy­ja­ciółmi była lep­sza niż zasu­wa­nie na pie­chotę lub, co gor­sza, jazda szkol­nym auto­bu­sem.

Strze­li­łam bran­so­letką w nad­gar­stek.

– Hej, orient!

Głos Ash ścią­gnął mnie z powro­tem na zie­mię. Zro­biła obrót na środku ulicy, a że plisy jej kra­cia­stej spód­nicy lekko przy tym powie­wały, kie­rowca cze­ka­ją­cego na świa­tłach samo­chodu peł­nego chło­pa­ków z Saint Aedan’s zatrą­bił z uzna­niem. Roze­śmia­łam się.

– Pasuje ci ta czer­wona krata – zawo­ła­łam.

– Taa, w końcu jeste­śmy na szczy­cie łań­cu­cha pokar­mo­wego – odpo­wie­działa. – No… pra­wie. Widzę, że dziś posta­wi­łaś na war­kocz. Jak z Kra­iny lodu: Elsa idzie do szkoły z inter­na­tem.

Pocią­gnę­łam za koniec swo­jego war­ko­cza i uśmiech­nę­łam się.

– Pomy­śla­łam, że przyda mi się lekka odmiana.

– Podoba mi się – rzu­ciła, gdy ruszy­ły­śmy w stronę szkoły. – Boże, już nie mogę się docze­kać, aż Mike dosta­nie wła­sny samo­chód i nie będziemy musiały zasu­wać z buta.

Wzię­łam głę­boki oddech i strze­li­łam bran­so­letką.

– Taa… będzie mega.

Mike Boyle i jego przy­ja­ciele stali na scho­dach pro­wa­dzą­cych do szkoły. Cze­kali na nas. Ash od razu popra­wił się humor. Już dawno powin­nam była przy­zwy­czaić się do tego, że roz­pro­mie­nia się na widok Mike’a. Odkąd osiem mie­sięcy temu zaczęli ze sobą ofi­cjal­nie cho­dzić, Ash coraz mniej na mnie pole­gała. Tro­chę go za to nie­na­wi­dzi­łam.

Może nie­na­wiść to złe słowo.

Trudno było nie­na­wi­dzić Mike’a Boyle’a. Serio. Był jak prze­ro­śnięty szcze­niak charta. Nie­szko­dliwy, głup­ko­waty, zło­żony prak­tycz­nie z samych koń­czyn i sta­wów. Jego mun­du­rek był w wiecz­nym nie­ła­dzie. Koszula wysta­wała ze spodni, a nie­równo zawią­zany kra­wat zwi­sał luźno na szyi. Każdy inny facet wyglą­dałby w takim zesta­wie jak łajza, ale on jakimś cudem bro­nił się w swo­jej autor­skiej sty­ló­wie – prze­ja­rany szyk w wyda­niu rodem z kato­lic­kiej szkoły. Rozu­miem, skąd mogła się wziąć siła tego wza­jem­nego przy­cią­ga­nia, ale nie przy­pusz­cza­łam, że zwią­zek Ash i Mike’a prze­trwa dłu­żej niż mie­siąc, góra dwa. Poza pożą­da­niem nie łączyło ich prak­tycz­nie nic. Jed­nak Mike naprawdę się zaan­ga­żo­wał i sta­nął na wyso­ko­ści zada­nia – wspie­rał Ash i pomógł jej prze­trwać hor­ror tego­rocz­nej wio­sny. Cho­ciażby dla­tego zasłu­żył sobie na moją przy­chyl­ność.

Buzz i Kyle – przy­ja­ciele Mike’a – stali po obu jego stro­nach, robiąc za obstawę. Wyglą­dali na bar­dziej ogar­nię­tych od niego, ale tylko tro­chę. Razem pre­zen­to­wali się więc jak elek­try­zu­jące nie­za­leżne trio pozu­jące do okładki debiu­tanc­kiego albumu: Znu­dzeni lep­szymi miej­sców­kami niż ta. Usta Mike’a wygięły się w pół­u­śmie­chu, gdy tylko zoba­czył Ash. Po chwili upu­ściła ple­cak u jego stóp i złą­czyła się z nim w dłu­gim poca­łunku – za taki warto tra­fić do kozy. Kyle, Buzz i ja odwra­ca­li­śmy wzrok tak długo, aż się od sie­bie nie odkle­ili. Następ­nie Mike chwy­cił ple­cak Ash i ruszy­li­śmy do szkoły.

– Jak tam waka­cje? Prak­tycz­nie nie widzia­łem cię od czwar­tego lipca – powie­dział Buzz, zrów­nu­jąc ze mną krok na scho­dach.

– Nuda. Strasz­nie gorąco. Dużo pra­co­wa­łam – odpo­wie­dzia­łam.

– To słabo – stwier­dził.

– Noo… w sumie tak – nie byłam mistrzy­nią gadki szmatki. Wła­śnie dla­tego tak bar­dzo lubi­łam koło teatralne. Zawsze mia­łam gotowy sce­na­riusz z wła­ści­wym tek­stem do powie­dze­nia w odpo­wied­nim momen­cie. Odkąd Ash i Mike zaczęli się spo­ty­kać, Buzz, Kyle i ja, chcąc nie chcąc, spę­dza­li­śmy ze sobą czas i ocze­ki­wano od nas, że jakoś się doga­damy. Cza­sem nawet się uda­wało, kiedy indziej było nie­zręcz­nie. Nagle uświa­do­mi­łam sobie, że powin­nam zre­wan­żo­wać się pyta­niem za pyta­nie.

– A jak twoje waka­cje?

– Zbyt krót­kie, ale poza tym cał­kiem spoko – odparł, odgar­nia­jąc włosy z oczu.

– A twoje, Kyle?

Wyglą­dał na zasko­czo­nego moim pyta­niem.

– Ja to raczej wolę sie­dzieć w domu. Lato. Cie­pło. Słońce. Nie moje kli­maty.

Na szczę­ście ode­zwał się dzwo­nek i przy­spie­szy­li­śmy. Kyle znik­nął w bocz­nym kory­ta­rzu, led­wie prze­chy­la­jąc pod­bró­dek w naszą stronę. Buzz wymam­ro­tał „nara” i ruszył jesz­cze szyb­ciej.

– To moja sala – powie­działa Ash.

Mike przy­cią­gnął ją do sie­bie na szyb­kiego buziaka.

Poma­chała do mnie.

– Widzimy się na lun­chu, Sar.

– Jasne – mruk­nę­łam, idąc dalej kory­ta­rzem.

Mike mnie dogo­nił.

– Jaka była dziś rano?

– Wyda­wała się zado­wo­lona – odpo­wie­dzia­łam.

Od ostat­niej wio­sny czu­łam się tak, jak­bym zda­wała Mike’owi jakiś „raport z samo­po­czu­cia Ash”. Kiedy jedno z nas spę­dzało z nią czas, dru­gie się mel­do­wało. Coś na kształt zmiany warty.

– To dobrze. Wczo­raj wie­czo­rem, kiedy gada­li­śmy przez tele­fon, była zde­ner­wo­wana. Nie chciała iść do szkoły. Nie żebym miał jej za złe… Kto tak naprawdę chciałby tu być z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli? – powie­dział.

– W sumie racja – mruk­nę­łam i pomy­śla­łam, że ja nie mia­łam takiego wra­że­nia, roz­ma­wia­jąc z Ash. Mike zatrzy­mał się przed drzwiami do swo­jej sali. Prze­pu­ści­li­śmy kilka osób, a potem kon­ty­nu­ował:

– Wydaje mi się, że zaraz przed lun­chem będę w sali obok niej. Tam się z nią spo­tkam. Ash chce koniecz­nie zakle­pać sto­lik na dzie­dzińcu, więc jeśli będziesz tam pierw­sza, ogar­nij jakieś spoko miej­sce, okej? Na razie, Sar – powie­dział, po czym wśli­zgnął się do swo­jej sali.

Wczo­raj wie­czo­rem była zde­ner­wo­wana? Nie chciała iść do szkoły?

Nie podo­bało mi się, że Mike lepiej ode mnie wie­dział, co sie­dzi w gło­wie Ash. Ale, z dru­giej strony, czyja to była wina? Odkąd wró­ciła z Outer Banks, spę­dza­ły­śmy ze sobą nie­wiele czasu. Tak naprawdę zali­czy­ły­śmy tylko szybki wypad do Tar­getu na zakupy szkolne. Zapro­siła mnie na noco­wa­nie, ale się wykrę­ci­łam. Nie spa­łam naj­le­piej i nie chcia­łam obu­dzić się w środku nocy w domu McKen­nów. Tyle że to była tylko wymówka, podob­nie jak zasła­nia­nie się pracą w Adele’s. Muszę się bar­dziej posta­rać. Być lep­szą przy­ja­ciółką.

Dzwo­nek zadzwo­nił aku­rat w momen­cie, kiedy zna­la­złam się przy scho­dach. Moja pierw­sza lek­cja odby­wała się chyba naj­da­lej od wej­ścia do budynku, jak to tylko było moż­liwe. Zaczę­łam więc biec po scho­dach jak reszta spóź­nial­skich. Jestem pewna, że dzwo­nek został stwo­rzony tylko po to, żeby dyrek­cja szkoły mogła napa­wać się naszym popło­chem. Bie­ga­niem jak myszy po klatce. Gdy zna­la­złam się u szczytu scho­dów, ktoś bie­gnący za mną nagle przy­spie­szył i wal­nął w mój ple­cak, wysy­ła­jąc w powie­trze bidon z wodą, który mia­łam wepchnięty do bocz­nej kie­szeni. Pojem­nik prze­to­czył się po kory­ta­rzu i wylą­do­wał w jed­nej z sal lek­cyj­nych.

– Wiel­kie dzięki! – zawo­ła­łam.

Pode­szłam do drzwi, za któ­rymi znik­nął bidon. Mój fio­le­towy camel­bak leżał jakiś metr od wej­ścia. W głębi sali. Świet­nie. Po pro­stu świet­nie. Pan Rutledge, nauczy­ciel lite­ra­tury i opie­kun koła teatral­nego, zaczął już lek­cję. Gdy zakra­dłam się do środka, aku­rat był zajęty pisa­niem cze­goś na tablicy. Sku­li­łam się. Robi­łam, co mogłam, żeby mnie nie zauwa­żył. Prze­mknę­łam tak aż do bidonu. Uklę­kłam, żeby go pod­nieść.

– Nawod­nie­nie jest aż tak ważne, że warto spóź­nić się dla niego na pierw­sze zaję­cia, panno Walsh? – zażar­to­wał pan Rutledge, nie prze­ry­wa­jąc pisa­nia. Nie naj­lep­szy począ­tek nowego roku szkol­nego.

– Eee… tak – odpar­łam, chwy­ta­jąc bidon z wodą za uchwyt. Kiedy wsta­łam, mój wzrok padł na Jake’a Hob­bsa, który z pierw­szej ławki wpa­try­wał się we mnie wyraź­nie roz­ba­wiony.

Wymam­ro­ta­łam „hej” na bez­de­chu i wybie­głam z sali, pró­bu­jąc zigno­ro­wać przy­pływ cie­pła w klatce pier­sio­wej, który wywo­łało spo­tka­nie naszych oczu. Taki sam jak wtedy w parku. Na ławce Alexa.

Nie wspo­mnia­łam Ash o tam­tym dniu. O ławce. Głów­nie dla­tego, że nie lubi­łam poru­szać przy niej tematu Alexa. Jed­nak ponowne spo­tka­nie Jake’a uświa­do­miło mi, że byłam nie­chętna do roz­mowy na ten temat nie tylko z powodu jej brata. Cho­dziło o coś wię­cej. O to, co czu­łam, gdy myśla­łam o Jake’u. Te wytrą­ca­jące z rów­no­wagi bum, które ude­rzyło mnie nie wia­domo skąd, kiedy sie­dzie­li­śmy na ławce. Kiedy mnie pocie­szał. Jake nie wygła­szał mi kazań, że powin­nam iść naprzód i korzy­stać z życia. Pozwo­lił mi się wypła­kać. Spra­wił, że się uśmiech­nę­łam. Przez uła­mek sekundy czu­łam radość w miej­scu, w któ­rym wyda­wa­łoby się, że za nic nie mogła­bym jej doświad­czyć. Odizo­lo­wa­łam się, zamknę­łam na świat do tego stop­nia, że gdy tylko ktoś mnie dostrzegł, tak naprawdę poczu­łam się obez­wład­niona.

Tak, to na pewno dla­tego tam­tego dnia prze­szło mi przez myśl:

A może by go poca­ło­wać?

Teraz, gdy dotar­łam wresz­cie na swoje pierw­sze zaję­cia, ta myśl ponow­nie zaczęła zaprzą­tać mi głowę. Przy­po­mnia­łam sobie cie­pło jego ramion, gdy mnie nimi ota­czał. Spoj­rze­nie pełne tro­ski. Takie opie­kuń­cze. Świeży zapach jego baweł­nia­nej koszulki, którą uba­bra­łam glu­tami i tuszem do rzęs. Do tego wyda­wał się tym zupeł­nie nie przej­mo­wać. Jakby mu to nie prze­szka­dzało.

Nie, to po pro­stu prze­miesz­cze­nie. Taki mecha­nizm obronny. Tęsk­ni­łam za Ale­xem, to wszystko.

Jake był jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Nic nie ma prawa się wyda­rzyć.

I czym­kol­wiek było to bum, jakoś sobie z nim pora­dzę.

Jake

Jake

– Stary, serio myślisz, że to znak? Że wysła­łem swoją dziew­czynę do two­jej sali, żebyś do niej zadzwo­nił? Naprawdę myślisz, że powi­nie­neś?

Nie to mia­łem na myśli, Alex. Po pro­stu pomy­śla­łem, że może Sarah ode­brała to jako znak. Zdaje się, że wie­rzy w takie rze­czy. A poza tym… nie­zły zbieg oko­licz­no­ści, co nie? Jakie są szanse na upusz­cze­nie bidonu w taki spo­sób, żeby prze­tur­lał się do klasy kogoś, z kim zaiskrzyło kilka tygo­dni temu?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Gra, w któ­rej należy wrzu­cić piłkę do kosza w taki sam spo­sób, w jaki zro­bił to prze­ciw­nik. Gdy dana osoba nie jest w sta­nie powtó­rzyć uda­nego zagra­nia, otrzy­muje literę – naj­pierw „H”, póź­niej „O” itd., aż do uło­że­nia z nich słowa „horse”, ozna­cza­ją­cego po angiel­sku konia. [wróć]