Skutki uboczne umierania - Dan Zee - ebook + książka

Skutki uboczne umierania ebook

Zee Dan

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy wiesz, jakie są skutki uboczne umierania?

Życie Quentina wywraca się do góry nogami, gdy August, jego najlepszy przyjaciel, wychodzi z wypadku samochodowego z dużą luką w pamięci. Nie pamięta ostatniego roku, nie pamięta Quentina.

Jak żyć ze świadomością, że najbliższa ci osoba nie ma pojęcia, kim jesteś? Mimo że Quentin chętnie opowiedziałby Augustowi wszystko o zeszłorocznej wiośnie, nie może działać wbrew zaleceniom lekarzy.

I tak właśnie zaczyna się najtrudniejszy okres w jego życiu. Jak to jest kochać kogoś, kto cię zapomniał? A co gorsza, jak nie dać tego po sobie poznać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 337

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla mojej mamy – nauczy­łaś mnie wię­cej o miło­ści niż jaka­kol­wiek książka.

1

Quen­tin wie­dział, że słowa mogą zła­mać czło­wieka. Od dzie­ciń­stwa powta­rzano mu, żeby je ostroż­nie dobie­rał.

Nie spo­dzie­wał się jed­nak, że kie­dyś to czy­jeś słowa zła­mią jego. I że nie będą to jakieś dra­ma­tyczne ani wyci­ska­jące łzy słowa, ale zwy­czajne „a kim ty jesteś?”.

Lato tego roku było okrutne, roz­pa­lało chod­niki do czer­wo­no­ści, więc Quen­tin musiał sia­dać na traw­niku, jeśli nie chciał opa­rzyć sobie tyłka. Uwa­żał, że to byłaby nie­po­we­to­wana strata.

Sie­dział wła­śnie pod jedy­nym drze­wem na podwórku, wyso­kim dębem z potęż­nymi kona­rami i zie­lo­nymi liśćmi, które rzu­cały cień i ozda­biały zno­szone trampki Quen­tina ciem­nymi wzo­rami. Podwórko było małe i puste, nie było tam niczego poza zbyt wyro­śniętą trawą, dwoma ple­cio­nymi fote­lami i drew­nia­nym par­ka­nem, z któ­rego pła­tami odła­ziła farba. Zwy­kłe podwórko, nic spe­cjal­nego.

Obej­rzał się przez ramię, pró­bu­jąc zaj­rzeć przez otwarte drzwi do domu w poszu­ki­wa­niu dziadka. Na szczę­ście cały czas był w środku, wciąż spał w fotelu, w tele­wi­zji na­dal leciał jego ulu­biony pro­gram.

Gerard Henry wpro­wa­dził się do nich jakiś mie­siąc temu, kiedy rury w jego wła­snym domu popę­kały, zale­wa­jąc wszyst­kie pod­łogi. Quen­ti­nowi obec­ność Henry’ego nie prze­szka­dzała. Cho­ciaż może cza­sem nocami, kiedy regu­lar­nie wybu­dzało go chra­pa­nie, od któ­rego trząsł się cały dom.

Raz jesz­cze zer­k­nął na dziadka i dopiero wtedy się­gnął do kie­szeni dżin­sów. Wyło­wił skręta, poła­ma­nego i zmię­tego, ale wciąż nada­ją­cego się do pale­nia. A przy­naj­mniej tak Quen­tin sądził.

Wcze­śniej tylko raz palił, kilka lat temu, kiedy z Sierrą został po zamknię­ciu sklepu z komik­sami, w któ­rym razem pra­co­wali. Całe to doświad­cze­nie tylko go zde­ner­wo­wało i mocno kasz­lał, i nie miał już ni­gdy ochoty na powtórkę.

A kim ty jesteś?

Skręt był nie­chcia­nym pre­zen­tem. Kilka mie­sięcy wcze­śniej, kiedy jesz­cze trwał rok szkolny, pomógł kum­plowi z matmą i w podzię­ko­wa­niu dostał zioło i zna­czący uśmie­szek. Od tego czasu Quen­tin nosił skręta w kie­szeni, zbyt zlęk­niony, by wyrzu­cić go do kosza, czy to w domu, czy gdzieś w miej­scu publicz­nym.

Wciąż jesz­cze wpa­try­wał się w żało­sny zwi­tek, kiedy roz­legł się dzwo­nek do drzwi i Quen­tin aż pod­sko­czył. Mieli naprawdę okrop­nie gło­śny dzwo­nek, który skrze­czał, zamiast dzwo­nić, i fun­do­wał Quen­tinowi pomniej­szy zawał za każ­dym razem, kiedy się odzy­wał.

– Dziadku, mógł­byś… – zaczął, ale prze­rwał szybko, bo przy­po­mniał sobie, że Henry nie będzie się faty­go­wał do drzwi, kiedy w pobliżu był ktoś od niego młod­szy, ktoś, czyje stawy nie skrzy­piały. A poza tym spał. Podobno. – Cho­lera jasna.

Wci­snął skręta do tyl­nej kie­szeni. Zosta­nie w niej na wieki.

Słońce pró­bo­wało wypa­lić mu skórę na szyi, gdy Quen­tin zbie­rał się i usi­ło­wał strzep­nąć ze spodni trawę, ale była zbyt sucha.

Lato. Nie­na­wi­dził lata.

A kim ty jesteś?

Prze­biegł przez cały dom od podwórka do wej­ścia i sze­roko otwo­rzył drzwi, nawet nie spraw­dza­jąc, kto za nimi stoi.

I nie­mal natych­miast tego poża­ło­wał. Gdyby spraw­dził, miałby przy­naj­mniej chwilę na przy­go­to­wa­nie się na to, co miało nadejść.

Han­nah Blac­kwell uśmiech­nęła się do niego smutno, kąciki jej ust led­wie się unio­sły, i minęła go, wcho­dząc do holu. Nie wie­dzieć czemu jej blond włosy nie były nawet odro­binę roz­czo­chrane upa­łem, były pro­ste i ide­al­nie opa­dały na ramiona. I tylko cie­niutka war­stwa potu na jej twa­rzy zdra­dzała, jak nie­zno­śna była pogoda. Oczy Han­nah miała takie same jak jej brat.

– Hej – powie­działa, a w tym jed­nym sło­wie wyczuł cię­żar całej roz­mowy, która ich za moment cze­kała. Wska­zał ski­nie­niem podwórko, a ona w mil­cze­niu ruszyła w głąb domu.

Zamknął za nią drzwi i gdy znów prze­cho­dził obok fotela, prze­lot­nie roz­wa­żył wyłą­cze­nie tele­wi­zora, ale Henry ści­skał pilota niczym linę ratun­kową. Nie było sensu się szar­pać.

Usiadł obok Han­nah na tra­wie pod dębem. Ple­cami opie­rali się o pień drzewa. Zapa­dła mię­dzy nimi ciężka cisza i sie­dzieli tak bez słowa, zato­pieni w myślach.

Żadne z nich nie chciało roz­po­czy­nać tej roz­mowy. Oboje się jej bali. Bali się tego, co się stało.

Ostat­nio widzieli się tydzień wcze­śniej w szpi­talu, który śmier­dział lizo­lem i lekami, a nie­ustanne pika­nie naj­róż­niej­szych maszyn dopro­wa­dzało Quen­tina do szału.

Quen­tin nie chciał tego przy­znać otwar­cie, ale sta­rał się nie myśleć o tym, co się stało. Nawet nie pozwa­lał sobie na smu­tek z tego powodu. Uda­wał, że nic się nie zmie­niło, że wszystko było w naj­lep­szym porządku.

Ale uda­wa­nie prze­stało być moż­liwe, gdy poja­wiła się Han­nah, gdy sie­działa tu, w ogro­dzie obok niego, gdy wpa­try­wała się w trawę pod sto­pami.

Ode­tchnął głę­boko, zbie­ra­jąc się na odwagę, by się ode­zwać, ale Han­nah go ubie­gła.

– Lekarka mówi, że jego pamięć może wró­cić – obwie­ściła, ale potem skrzy­wiła się i na jej nosie poja­wiły się poziome zmarszczki. – Ale jesz­cze nie teraz.

Może. To nie brzmiało szcze­gól­nie opty­mi­stycz­nie. Brzmiało jak coś, co ludzie mówią, żeby nie odbie­rać ci nadziei, bo nawet złu­dze­nia pozwa­lają się nie zała­mać.

– Jesz­cze nie teraz – powtó­rzył, roz­cie­ra­jąc słowa na języku. Sma­ko­wały gorzko. – Ile stra­cił?

Han­nah wycią­gnęła nogi przed sie­bie i zaczęła się wier­cić, usta miała zaci­śnięte w wąską linię. Było oczy­wi­ste, że pró­buje zwle­kać z udzie­le­niem odpo­wie­dzi, jakby chciała ją mieć tylko dla sie­bie, utrzy­mać z dala od Quen­tina.

– Rok – powie­działa w końcu, zer­ka­jąc na Quen­tina i nie­mal od razu odwra­ca­jąc wzrok. – Mniej wię­cej.

Wbił palce w miękką zie­mię.

Niebo nad nimi było czy­ste i jasne, pogoda zda­wała się z nich kpić, drwić z ude­rza­ją­cych w ich życia kata­strof.

Rok. Poznali się rok temu. Wszystko jasne.

To wystar­czyło, by Quen­tin wresz­cie zro­zu­miał, dla­czego, gdy już w końcu zde­cy­do­wał się prze­stą­pić próg szpi­tal­nej sali, nie powi­tał go uśmiech. Rok – to wyja­śniało, czemu August, posi­nia­czony i z wpię­tymi w krwio­bieg nie­zli­czo­nymi kro­plów­kami, spoj­rzał na niego zmie­szany i spy­tał: „A kim ty jesteś?”.

Nie pamię­tał.

Quen­tin zdu­sił emo­cje i wyrwał garść trawy, bawił się przez chwilę źdźbłami, skrę­ca­jąc je mię­dzy pal­cami i miaż­dżąc.

– I co teraz? – spy­tał. – Możemy mu powie­dzieć, co się przez ten rok wyda­rzyło?

W spoj­rze­niu ciem­no­brą­zo­wych, głę­bo­kich oczu Han­nah było współ­czu­cie.

– Nie bar­dzo. Mówią, że dla niego będzie lepiej, jeśli sam sobie przy­po­mni. – Wzru­szyła ramio­nami. – Wiesz, to byłoby dla niego zbyt przy­tła­cza­jące, taka próba przy­po­mnienia mu wszyst­kiego w jeden dzień. Lekarka mówi, że to może mu namie­szać w gło­wie i że opo­wie­ści mogą zastą­pić praw­dziwe wspo­mnie­nia. Jest zbyt wraż­liwy. Mogłoby mu się pomie­szać i nie wie­działby, co jest prawdą, a co tylko sie­dzi mu w gło­wie. Straszne, nie?

To słowo, któ­rego Han­nah wcze­śniej użyła, może, koła­tało się Quen­ti­nowi w gło­wie. Może nie ozna­cza na pewno.

– Jasne – powie­dział. – Jasne.

Nie było sensu się kłó­cić. Co on o tym wie­dział? Nic. Kom­plet­nie nic.

Han­nah prze­cią­gnęła pal­cami po wło­sach i wsu­nęła kilka luź­nych kosmy­ków za uszy. Kilka znów się wymknęło i Quen­tin je popra­wił.

I gdy patrzył teraz z bli­ska na Han­nah, widział w jej twa­rzy zmę­cze­nie. Była bled­sza niż zwy­kle, pod jej oczami malo­wały się czarne cie­nie. Ni­gdy wcze­śniej nie wyglą­dała na tak zmę­czoną.

Pochy­liła głowę i oparła ją na rękach.

– Nie pamięta ulic. Quen­tin, szkoda, że nie widzia­łeś go, gdy wra­ca­li­śmy samo­cho­dem do domu. Był taki zagu­biony. Mia­łam, kurwa, chęć się pory­czeć.

August i Han­nah, bliź­nięta Blac­kwel­lów, wpro­wa­dzili się do nowego domu rok temu, po tym jak ich ojciec otwo­rzył w mie­ście kan­ce­la­rię praw­ni­czą. Wszystko, co w tym nowym mie­ście zro­bili, każde odwie­dzone miej­sce, każda nowo poznana osoba, wszystko to ule­ciało z głowy Augu­sta. Był obcy w swoim wła­snym domu.

Quen­tin przy­gryzł poli­czek. Nie chciał wyra­żać na głos swo­jego zmar­twie­nia, nie teraz, nie przy Han­nah.

– To wróci – zmu­sił się do opty­mi­zmu.

Han­nah zer­k­nęła na niego, jej twarz pozba­wiona była jakie­go­kol­wiek wyrazu.

– Może.

Może, może, może. Z każ­dym powtó­rze­niem Quen­tin czuł, jak gar­dło zaci­ska mu się coraz cia­śniej.

– Przy­kro mi, Quen­ti­nie – powie­działa, a potem wyszep­tała, jakby zdra­dzała mu tajem­nicę: – Wiem, jak gów­nia­nie musia­łeś się czuć, kiedy cię nie roz­po­znał. Nie wyobra­żam sobie…

– W porządku – prze­rwał jej i pró­bo­wał się uśmiech­nąć, bo ona się uśmiech­nąć nie mogła. – Na to trzeba czasu. A potem wszystko wróci do normy, nie?

– Ni­gdy nie prze­sta­niesz być opty­mi­stą?

To nie zabrzmiało miło. Było gorz­kie i lodo­wate i zmy­łoby Quen­ti­nowi uśmiech z twa­rzy, gdyby nie był aż tak dobry w uda­wa­niu, że się trzyma i że wszystko gra. Nie pozwo­liłby sobie ni­gdy na otwar­tość w kwe­stii uczuć, te musiały pozo­stać sta­ran­nie poukła­dane, ukryte pomię­dzy żebrami, nie­do­się­głe.

August i Han­nah byli uro­dzo­nymi czar­no­wi­dzami, Quen­tin zaś zawsze sta­rał się doj­rzeć jasną stronę. Bliź­nięta czę­sto kpiły z jego nie­skoń­czo­nego opty­mi­zmu, ale on ni­gdy opty­mi­stą nie był. Był reali­stą, ale przy dwóch oso­bach, które wie­rzyły, że wszystko będzie i jest źle, ktoś musiał cho­ciaż uda­wać, że jest nadzieja. Żeby nie zato­nęli w czar­nej roz­pa­czy.

Zmie­nił temat.

– Jak wasz tata?

W odpo­wie­dzi Han­nah jedy­nie ciężko wes­tchnęła.

Olaf Blac­kwell rów­nież został ranny w wypadku. Zła­mał rękę w trzech miej­scach, to prawda, ale to nie on stra­cił rok z życia po tym, jak samo­chód zsu­nął się ze zbo­cza i zanur­ko­wał cztery metry, by osta­tecz­nie wbić się w ścianę.

Olaf Blac­kwell nie­spe­cjal­nie lubił Quen­tina. W zamian Quen­tin nie­spe­cjal­nie lubił jego. Coś w tym męż­czyź­nie mu nie grało i czuł się przy nim nie­pew­nie.

– Powi­nie­neś przyjść jakoś nie­długo i posie­dzieć z nami – powie­działa Han­nah i wstała. Wygła­dziła białą sukienkę. – Ale wiesz, nie możesz powie­dzieć Augu­stowi… zbyt wiele.

Patrzyli na sie­bie przez chwilę, roz­ma­wia­jąc bez słów.

– Wiem – powie­dział.

– Poważ­nie – nale­gała. Obli­zała wysu­szone przez upał usta. – Zeszły rok był… To nie może się znowu zda­rzyć, nie teraz. To by go znisz­czyło.

– Wiem – powtó­rzył, może nieco zbyt ostro. Wes­tchnął. – Wiem.

Nie wolno mu było powie­dzieć Augu­stowi o niczym, co wyda­rzyło się przez ostatni rok. Okej. W porządku. W porządku.

Quen­tin nie­na­wi­dził lata.

2

Z kranu znów cie­kło.

W ich maleń­kiej kuchni, z drzwicz­kami sza­fek skrze­czą­cymi, gdy ktoś je choćby uchy­lał, z pie­cy­kiem, który cza­sem potrze­bo­wał wspar­cia zapal­niczki, i okrą­głym sto­li­kiem z trzema krze­słami, roz­brzmie­wały ryt­miczne ude­rze­nia kro­pel o alu­mi­nium.

Z kranu znów cie­kło, a Quen­tin nie potra­fił tego napra­wić. Nie­stety, z jakie­goś nie­zna­nego mu powodu, wszystko, co pró­bo­wał napra­wiać, psuło się jesz­cze bar­dziej. Raz udało mu się wyłą­czyć prąd w całym domu, a tylko zmie­niał żarówkę.

– Hej, śpiąca kró­lewno. – Henry trzep­nął Quen­tina w ramię. – Pobudka. Weź tym świeć jak trzeba, bo mi w oczy walisz.

Quen­tin otrzą­snął się z zadumy i prze­kie­ro­wał snop świa­tła z twa­rzy dziadka na rurę pod zle­wem. Henry tylko mruk­nął i zanur­ko­wał z powro­tem do wnę­trza szafki.

Roz­pacz­li­wie pró­bo­wali napra­wić kran, ale jak dotąd pono­sili same porażki. A raczej to Henry pono­sił porażki, ponie­waż jedyne, co robił Quen­tin, to leże­nie na pod­ło­dze i świe­ce­nie latarką, co było zaję­ciem tak nud­nym, że musiał wal­czyć ze sobą, by nie zasnąć albo nie zacząć bawić się włącz­ni­kiem latarki. Stu­kał więc pal­cami o kafelki.

– Boże. – Henry się skrzy­wił. – Śmier­dzisz zio­łem, Quen­tin.

– Co? – spy­tał zasko­czony. Usiadł szybko, ude­rza­jąc przy tym czo­łem o blat. – Auć.

Jak mógł śmier­dzieć zio­łem, skoro nawet nie zapa­lił tego skręta? A nawet kiedy Sierra przy nim paliła, dbał o to, żeby wziąć prysz­nic zaraz po powro­cie, bo dosko­nale wie­dział, że dzia­dek ma nosa jak pies myśliw­ski i potrafi z kilo­me­tra wyczuć dym i sło­dy­cze.

– Żad­nego „co”. Daj mi to, do dia­bła! – Henry wyrwał Quen­ti­nowi latarkę z rąk. – Myślisz, że nie wiem, jak pach­nie zioło? Byłem kie­dyś młody. I wiesz, że to nie­zdrowe?

– Nie śmier­dzę zio­łem. Masz na sta­rość uro­je­nia.

Zawsze się ze sobą dro­czyli. Nikogo to nie krzyw­dziło i obaj świet­nie się przy tym bawili. Lubili to tak bar­dzo, że prze­ko­ma­rzali się, gdy tylko tra­fiali wspól­nie do jed­nego pomiesz­cze­nia, a wtedy mama Quen­tina krę­ciła głową i prze­wra­cała oczami.

Ale sprawa utrzy­mu­ją­cego się zapa­chu zioła nie­po­ko­iła Quen­tina. Skąd się wziął?

Spoj­rzał na sie­bie i zauwa­żył, że miał na sobie tę samą białą koszulkę z Kaczo­rem Donal­dem i sprane dżinsy, które nosił kilka dni wcze­śniej w ogro­dzie. A zioło miał wciąż w kie­szeni. To by wiele wyja­śniało.

– W mło­do­ści – cią­gnął Henry – popa­la­li­śmy z chło­pa­kami w pracy. Papie­rosy też. Ale żadne pale­nie nie jest dobre, rozu­miesz, synku? Mie­sza ci w gło­wie.

– Nie palę. – Wes­tchnął, poko­nany.

– I nie zaczy­naj nawet – ostrzegł go Henry, a potem zaklął, kiedy coś z brzę­kiem odpa­dło od rury. – Albo się przy­naj­mniej daj dziad­kowi sztach­nąć. Podaj klucz.

Zaj­rzał do skrzynki, sta­rej czer­wo­nej skrzynki na narzę­dzia, wyło­wił z niej coś i podał dziad­kowi (to śru­bo­kręt, głupku), prze­szu­kał ją jesz­cze raz i w końcu zna­lazł klucz. Po tym nie­zwy­kle spek­ta­ku­lar­nym suk­ce­sie Quen­tin poło­żył się na pod­ło­dze i wró­cił do obser­wo­wa­nia dziadka. Lubił patrzeć, jak Henry napra­wia rze­czy, fascy­no­wało go to, że nawet kiedy coś szło nie tak jak powinno, dzia­dek się nie roz­pra­szał.

Quen­tin roz­pra­szał się nie­zwy­kle czę­sto.

Meta­liczny stuk obwie­ścił, że Henry odło­żył klucz.

– A jak ten chło­pak?

– Bez zmian – odpo­wie­dział i spoj­rzał na dziadka, na zmarszczki wokół zie­lo­nych oczu. Więk­szość tych zmarsz­czek przy­niósł śmiech. – Han­nah pró­buje mu pomóc, ale on wciąż nie­wiele pamięta.

– Bie­dak. Zawsze jakoś trud­niej, jak pada na dzie­ciaka.

Ski­nął głową i się­gnął po śru­bo­kręt, ale zanim zdą­żył go dotknąć, w domu roz­brzmiał dzwo­nek tele­fonu. Quen­tin wstał, tym razem pamię­ta­jąc o bla­cie, i zdez­o­rien­to­wany rozej­rzał się po kuchni. Mógłby przy­siąc, że tele­fon miał w kie­szeni.

– Na sto­liku – zawo­łała z salonu mama.

Poszedł więc tam i podzię­ko­wał jej uśmie­chem.

Elise Ligu­ori była wspa­niała. A dziś był jeden z tych nie­wielu dni, kiedy mogła usiąść na ich nie­wy­god­nej kana­pie, wypi­jać kolejne fili­żanki her­baty i czy­tać swoje ulu­bione romanse.

Quen­tin wziął do ręki tele­fon i spoj­rzał na ekran.

I przez chwilę kusiło go, by go odło­żyć i uda­wać, że nie dzwoni.

Na ekra­nie wid­niały bowiem białe pogru­bione litery imie­nia Han­nah.

A co, jeśli coś się stało? Co, jeśli nio­sła jakieś okropne wie­ści?

– Zamie­rzasz ode­brać? – bur­czał z kuchni Henry. – To wku­rza­jące się robi.

Mama Quen­tina patrzyła na niego z tro­ską, kąciki jej ust tro­chę opa­dły.

Elise była pierw­szą osobą, któ­rej Quen­tin powie­dział o wypadku Augu­sta. Pierw­szą, któ­rej powie­dział, że August nie pamięta. Chciał się wtedy roz­pła­kać, ale to jej popły­nęły łzy, więc Quen­tin przy­tu­lił ją tylko i powie­dział, żeby się nie mar­twiła, bo, osta­tecz­nie, wszystko wróci do normy.

Ni­gdy nie miał szansy pła­kać z powodu tego, co się stało. Nie śmiałby nawet.

Pognał z tele­fo­nem do łazienki. Zamknął drzwi i przy­siadł na brzegu wanny, koły­sząc nogą. A potem ode­brał.

– Halo? – zagaił. Nie wie­dzieć czemu nie mógł zła­pać odde­chu.

– Zajęty jesteś? – spy­tała Han­nah. Nie wyglą­dało na to, że jest smutna, raczej poiry­to­wana.

– Nie, ani tro­chę. A co?

– Tak jakby potrze­buję pomocy – odpo­wie­działa. – Nic poważ­nego, ale zechciał­byś, no wiesz, zaj­rzeć?

Zgo­dził się. Bo jak mógł się nie zgo­dzić?

Gdy szedł do domu Han­nah, miał tak nie­spo­kojne ręce, że musiał zła­pać krzy­żyk, który nosił na szyi, i bawił się nim. A kiedy i to nie pomo­gło, tak długo szu­kał po kie­sze­niach, póki nie zna­lazł kawałka gumy cyna­mo­no­wej.

Był zde­ner­wo­wany. Trudno było nie być zde­ner­wo­wanym, bo pój­ście do tego domu ozna­czało, że znów zoba­czy Augu­sta. A ostatni obraz Augu­sta, jaki Quen­tin miał w gło­wie, wcale nie był ładny, o nie. Wciąż widział to kru­che ciało, siniaki na twa­rzy, szwy na rękach, dez­orien­ta­cję w oczach.

A kim ty jesteś?

Potrzą­snął głową, nie było sensu się tym zadrę­czać.

Przy­sta­nął przed domem, w któ­rym miesz­kali Han­nah i August Blac­kwel­lo­wie, i przez chwilę po pro­stu na niego patrzył.

Ten dom to było coś. A może to był zupeł­nie zwy­czajny dom, tego Quen­tin nie był pewien, bo nie­ustan­nie porów­ny­wał tę ogrom­nia­stą białą rezy­den­cję z ich małym dom­kiem na przed­mie­ściach. Nie byli biedni, Quen­tin i jego mama, ale cza­sem z pie­niędzmi było kru­cho, więc nie bar­dzo mogli sobie pozwo­lić na dom w takiej ele­ganc­kiej oko­licy.

Rodzina Blac­kwel­lów ni­gdy nie musiała liczyć się z pie­niędzmi. Olaf Blac­kwell był sza­no­wa­nym oby­wa­te­lem, który zara­biał zbyt wiele, by wypa­dało o tym wspo­mi­nać. Był praw­ni­kiem, i to dobrym, i ni­gdy nie zaznał gory­czy porażki. Nawet mama Quen­tina nie kryła zdzi­wie­nia na wieść o tym, czy­imi dziećmi byli Han­nah i August.

I tak oto rodzina Blac­kwel­lów bez pro­blemu mogła sobie pozwo­lić na jed­no­pię­trową rezy­den­cję w tej oko­licy.

Quen­tin zawsze czuł, że nie należy do tego miej­sca, nawet po tym, jak bywał tu codzien­nie przez ostat­nie dzie­sięć mie­sięcy. Za każ­dym razem miał wra­że­nie, że bawi się w maska­rady i udaje kogoś, kim nie był, przy­naj­mniej do chwili, gdy mógł wresz­cie wyjść i zdjąć maskę.

Luca, jego ojciec, powta­rzał mu, żeby był dumny. Żeby z dumą był sobą. Ale to nie była łatwa rzecz.

Wydmu­chał balon z żutej gumy cyna­mo­no­wej, wszedł po trzech stop­niach i zastu­kał. Pamię­tał, że dzwo­nek był zepsuty. Jedyna skaza tego ide­al­nego miej­sca.

Drzwi się otwo­rzyły.

– Przy­sze­dłeś! – wykrzyk­nęła Han­nah, jakby nie było bole­śnie oczy­wi­ste, że Quen­tin się tu zjawi, nawet jeśli miało to ozna­czać dla niego wyrok śmierci. – Cudow­nie, bo cier­pli­wość mi się koń­czy i aktu­al­nie, zupeł­nie szcze­rze, udu­sze­nie Augu­sta poduszką jest nad­zwy­czaj­nie kuszącą opcją.

– Udu­sze­nie? – spy­tał, upew­nia­jąc się, że dobrze usły­szał, bo Han­nah wypo­wie­działa te słowa z olśnie­wa­ją­cym uśmie­chem. W tych swo­ich bia­łych ogrod­nicz­kach wyglą­dała jak anie­lica, a nie jak zabój­czyni in spe. – Han­nah, co jest grane? Niczego mi nie powie­dzia­łaś.

– Cie­szy mnie więc, że tak ślepo mi ufasz. Wchodź.

Odcze­kał chwilę, wpa­tru­jąc się bacz­nie w Han­nah.

– Taty nie ma – zapew­niła go.

Wszedł.

Nawet po tym całym cza­sie Quen­tin nie miał poję­cia, czemu Olaf Blac­kwell trak­tuje go tak ozię­ble. To była nie­chęć od pierw­szego wej­rze­nia. Kiedy Quen­tin się poja­wiał, Olaf Blac­kwell trak­to­wał go jak powie­trze, a w te wyjąt­kowe dni, kiedy raczył go zauwa­żyć, nie krył się z oka­zy­wa­niem nie­za­do­wo­le­nia.

Quen­tin nie był pewien, czy to w ogóle ma cokol­wiek wspól­nego z fak­tem, że jego rodzina była bied­niej­sza niż kto­kol­wiek z sąsiedz­twa Blac­kwel­lów, czy też nie. Ale sta­rał się tym nie przej­mo­wać.

Han­nah zapro­wa­dziła go na górę. Bliź­nięta miały dla sie­bie całe pię­tro, na któ­rym były tylko ich pokoje i pokój gościnny, z któ­rego nikt ni­gdy nie korzy­stał.

– Sta­ram się być cier­pliwa i poma­gać temu kre­ty­nowi we wszyst­kim – Han­nah mówiła o bra­cie z czu­ło­ścią. – Ale cza­sem ma te swoje humorki i zmie­nia się we wred­nego gnoja.

Quen­tin tylko uniósł brwi. Trudno było mu pogo­dzić Augu­sta z wred­nym gno­jem.

Han­nah wci­snęła ręce w kie­sze­nie ogrod­ni­czek.

– Mie­li­śmy taki zaje­bi­sty pomysł – cią­gnęła – żeby August zaj­rzał na swoje socjale, ale oczy­wi­ście nie pamięta żad­nego z haseł. No, kto by pomy­ślał, nie? A potem się na mnie wku­rzył, jakby to była moja wina, że je zmie­nił.

Quen­tin przy­sta­nął i spoj­rzał na Han­nah. Okej.

– Wezwa­łaś mnie, bo myślisz, że znam jego hasła?

Gdzieś w głębi domu zadzwo­nił brzę­czyk pralki, ogła­sza­jąc, że pra­nie jest zro­bione. Han­nah prze­stą­piła z nogi na nogę.

– Cóż… – Wzru­szyła ramio­nami. – A nie znasz?

Jasne, że znał.

– Znam.

– No wła­śnie. – Popa­trzyła na ide­al­nie czy­stą białą wykła­dzinę pod sto­pami. Jakim cudem ni­gdy się nie bru­dziła? – Słu­chaj, chcę, żeby August znał te hasła, ale czy wy dwaj kie­dy­kol­wiek roz­ma­wia­li­ście o, no wiesz…

Jakby go wal­nęła w brzuch.

– Nie – odpo­wie­dział. – Nie musisz się mar­twić.

Ni­gdy nie roz­ma­wiali z Augu­stem przez tele­fon o waż­nych rze­czach, w ogóle rzadko kiedy wymie­niali wia­do­mo­ści. Wszystko przez to, że kie­dyś Olaf Blac­kwell wziął tele­fon Augu­sta i przej­rzał go grun­tow­nie. August bał się potem, że to się powtó­rzy.

Quen­tin nie potra­fił sobie tego wyobra­zić, tej nie­moż­no­ści zaufa­nia rodzi­cowi, dla niego mama była naj­bar­dziej zaufaną osobą. Ale w ich przy­padku było ina­czej. Zawsze byli razem, Quen­tin i mama prze­ciw światu, ni­gdy prze­ciwko sobie.

Przej­rzał w gło­wie wszystko, o czym mogli z Augu­stem roz­ma­wiać przed wypad­kiem, i to, co wtedy wyda­wało się w porządku, teraz nagle nie było. Ta ostat­nia wia­do­mość na What­sAp­pie to nie było coś, o czym Quen­tin chciałby teraz roz­ma­wiać.

Han­nah zła­pała go za rękę i pocią­gnęła do zna­jo­mych drzwi.

– Gotów? Bo będzie tro­chę dziw­nie.

Nie był gotów. I oczy­wi­ście, że będzie dziw­nie, skoro Quen­tin znał Augu­sta tak dobrze, a August nawet nie pamię­tał jego imie­nia.

– Gotów.

Zapu­kała dwa razy, a potem pchnęła drzwi bez cze­ka­nia na zapro­sze­nie.

Jasne świa­tło z okna ośle­piło Quen­tina, przez chwilę widział tylko blask. Ale oczy szybko przy­wy­kły i po raz pierw­szy od kilku dni Quen­tin ujrzał jego.

August okrę­cił się na krze­śle przy biurku i spoj­rzał na Quen­tina z nie­śmia­łym uśmie­chem. A Quen­tin, nie­wiele myśląc, uśmiech­nął się w odpo­wie­dzi.

I przez chwilę wszystko było jak trzeba. Jak miało być.

August, naj­lep­szy przy­ja­ciel Quen­tina, był tutaj z tym swoim cudow­nym uśmie­chem i zło­ta­wymi wło­sami. Jedyne, co było inne, to bled­nący siniak na jego twa­rzy.

Ale kiedy spoj­rzał w bursz­ty­no­wo­brą­zowe oczy Augu­sta, wie­dział, że wszystko się zmie­niło. Że nic nie było jak trzeba.

Han­nah trzep­nęła go w ramię.

– To nasza ostat­nia nadzieja, ten oto chło­pak – powie­działa, patrząc na brata z ukosa. – Bądź miły i prze­stań się na mnie wyży­wać, okej?

August odsu­nął się od lap­topa i skrzy­żo­wał ramiona na piersi. Było cie­pło, a mimo to miał na sobie swe­ter.

– Jak niby miał­byś znać moje hasła, skoro nawet Han­nah ich nie zna?

Quen­ti­nowi zajęło chwilę zro­zu­mie­nie, że August zwraca się do niego. To przez ton, zupeł­nie inny niż ten, któ­rego zwykł uży­wać. Ten był nie­zwy­kle uprzejmy, jakim zwra­cał się do nie­zna­jo­mych, miły, ale nie­po­zo­sta­wia­jący wąt­pli­wo­ści, że odpo­wiedź jest ocze­ki­wana. Quen­tin dawno już go zapo­mniał.

Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy ostatni raz August brzmiał tak ofi­cjal­nie. Trudno było mu odna­leźć kon­kretny moment, kiedy z kole­gów ze szkol­nej ławki stali się przy­ja­ciółmi, choćby dla­tego, że kiedy to się działo, Quen­tin nie­spe­cjal­nie zwra­cał uwagę.

To mogło być jakiś mie­siąc po tym, jak się poznali. A mogło być tydzień po tym, jak urwali się ze szkoły, żeby nie słu­chać czy­jejś nud­nej pre­lek­cji. A mógł to być dzień, kiedy sie­dzieli nad jezio­rem, kiedy kopali wodę, kiedy zde­cy­do­wali się wsko­czyć do niej w pełni ubrani.

Ale w końcu odpo­wie­dział.

– Razem je wymy­śla­li­śmy.

Ta chwila była wciąż żywa w jego wspo­mnie­niach. To było w tym wła­śnie pokoju, leżeli z Augu­stem na łóżku, z gło­wami zwi­sa­ją­cymi z kra­wę­dzi, pęcz­nie­ją­cymi od krwi, i wymy­ślali naj­dziw­niej­sze hasła.

– Ach, doprawdy? – August zer­k­nął na Han­nah, jakby ocze­ku­jąc potwier­dze­nia. Nie ufał już Quen­ti­nowi. – Możesz mnie więc zalo­go­wać?

Quen­tin ski­nął i pod­szedł. Pochy­lił się nad biur­kiem i przy­su­nął lap­top bli­żej. Wszyst­kie strony social mediów były otwarte, na każ­dej wyska­ku­jące okienka ogła­szały błąd wpi­sy­wa­nia hasła.

Był gotów po pro­stu zalo­go­wać Augu­sta, ale spoj­rzał na chło­paka, na zmie­sza­nie w jego oczach. I zro­zu­miał.

– Kurwa, sorry. – Odsu­nął się od lap­topa, biurka i Augu­sta, dając chło­pa­kowi odro­binę prze­strzeni. Był teraz nie­zna­jo­mym i nie mógł zro­bić tego, co robił dotąd, ani być tak bli­sko, jak dotąd bywał. Wró­cili na start, do chwili, kiedy Quen­tin musiał uwa­żać na to, by trzy­mać mię­dzy nimi dystans. – Mogę? – spy­tał. Nie chciał znów spło­szyć Augu­sta.

– Tak – odpo­wie­dział po chwili August. Nie brzmiał zbyt pew­nie. – Dzia­łaj.

Od strony łóżka dobiegł ich głu­chy stu­kot, gdy Han­nah opa­dła na mate­rac. Wzięła jedną z podu­szek i przy­tu­liła do brzu­cha.

Gdy ponow­nie przy­cią­gał do sie­bie lap­topa, czuł na sobie spoj­rze­nie Augu­sta. Nie było ani zna­jome, ani nawet przy­ja­zne.

– Wszyst­kie hasła to tytuły two­ich ulu­bio­nych pio­se­nek z albu­mów, któ­rych słu­cha­li­śmy razem – wyja­śnił Quen­tin. August ski­nął głową i się­gnął do szu­flady po jakiś papier i coś do pisa­nia. – Zacznijmy od fejsa, okej? Tu hasłem jest kawa­łek Fall Out Boy, She’s My Winona. Cap­sem i trójka na końcu.

Quen­tin szybko wpi­sał SHESMYWINONA3 w okienku hasła. Strona ruszyła i po chwili poka­zał się ekran główny apli­ka­cji. Quen­tina, choć to prze­cież nawet nie było jego konto, przy­tło­czyła liczba powia­do­mień i wia­do­mo­ści.

– Trójka na końcu? – skrzy­wił się August. – Czemu?

– Numer ścieżki – odpo­wie­dział Quen­tin i uśmiech­nął się do niego znowu. Miał nadzieję na szczery uśmiech w odpo­wie­dzi, choćby raz. – Co dalej?

August klik­nął dłu­go­pi­sem o kolano.

– Twit­ter.

Quen­tin wywo­łał kolejne okienko i zamknął powia­do­mie­nie o błę­dzie.

– Tutaj to Mr Bri­ght­side i na końcu dwójka.

August znów się skrzy­wił, zmarsz­czył z nie­chę­cią nos.

– Serio? Strasz­nie to osłu­chane.

– Sam wybra­łeś.

– Pozo­staje się cie­szyć, że tego nie pamię­tam. – Potrzą­snął głową, ale uśmie­chał się krzywo, zer­ka­jąc na notatki na kartce. A potem się­gnął do kie­szeni i wyjął tele­fon. – A pamię­tasz hasło do insta?

Quen­tin ski­nął i wziął od niego tele­fon. To nie był stary tele­fon Augu­sta, tylko zupeł­nie nowy, bez zadra­pań. Czy stary tele­fon prze­padł pod­czas wypadku?

– Tu chyba było Shake It Out z dwójką, ale nie jestem pewny – powie­dział ze ścią­gnię­tymi brwiami. Ale kiedy wpi­sał hasło, apli­ka­cja go wpu­ściła. – A jed­nak. Pro­szę.

August ode­brał tele­fon i wpa­try­wał się w niego z nie­ukry­waną rado­ścią. Quen­tin lubił go takim widzieć, ale ten siniak na pół twa­rzy psuł mu humor.

– A co z What­sAp­pem?

August patrzył na niego, miał już spo­koj­niej­szą twarz i bar­dziej przy­po­mi­nał tego Augu­sta, któ­rego Quen­tin znał. Pod­su­wał Quen­tinowi tele­fon pod nos, ufa­jąc mu tro­chę bar­dziej, a Quen­tin teraz roz­trza­ska to zaufa­nie w proch.

– Tego nie znam – skła­mał. – Wybacz.

Naj­bar­dziej ze wszyst­kiego chciał teraz odwró­cić się do Han­nah i poskar­żyć, że to nie­spra­wie­dliwe. Że to nie w porządku. Jak długo pla­no­wała okła­my­wać Augu­sta? Nie miał poję­cia, czy w ogóle jest do tego zdolny, bo to jedno małe kłam­stewko wystar­czyło, żeby się czuł fatal­nie.

Nie żeby miał jakieś wyj­ście. Nie, kiedy pamię­tał wszystko, co się wyda­rzyło od zeszłej jesieni.

Płacz. Cisza. Odle­głość.

– Jest okej – powie­dział August. – Dzię­kuję. Bez cie­bie ni­gdy bym ich sobie nie przy­po­mniał.

Podzię­ko­wa­nia w świe­tle kłam­stwa Quen­tina wyda­wały się mocno nie na miej­scu i chciał je z sie­bie strzą­snąć i prze­pro­sić. Nie zasłu­gi­wał na nie.

– Przy­po­mniał­byś – wtrą­ciła Han­nah, zaska­ku­jąc ich obu. – Musiał­byś tylko tro­chę bar­dziej się posta­rać.

Coś się zmie­niło, Quen­tin czuł to w powie­trzu. Znał tę dwójkę na tyle dobrze, że dosko­nale wie­dział, kiedy roz­mowa scho­dziła na nie­wy­godny temat. Nie­ła­two było to prze­oczyć, nie kiedy August ści­skał dłu­go­pis tak mocno, że pobie­lały mu knyk­cie. I ten wyraz twa­rzy, niby nie­zau­wa­żalny, ale Quen­tin widział go już wcze­śniej.

Wcze­śniej, kiedy Olaf Blac­kwell mówił Augu­stowi, że nie jest wystar­cza­jąco dobry, by być jego synem. Wcze­śniej, kiedy mówił Augu­stowi, że jeśli nie zacznie pra­co­wać na swoją przy­szłość, nie będzie mieć żad­nej. Ale tym razem Quen­tin nie pocie­szy póź­niej Augu­sta.

Tym razem Quen­tin nie powi­nien nawet wie­dzieć, co ten kon­kretny wyraz twa­rzy zna­czy.

– Sta­ram się – odpo­wie­dział jej August, spo­koj­nym, miłym gło­sem. Zwy­kle prze­wró­ciłby oczami i kazał się jej odpie­przyć. Zwy­kle wykłó­ca­liby się z Han­nah, grali sobie na ner­wach, a nawet pró­bo­wali prze­ko­nać Quen­tina, żeby sta­nął po jed­nej ze stron.

Ale teraz nie miało to zna­cze­nia. Teraz Quen­tin był nie­zna­jo­mym i August musiał zacho­wać pozory.

– Spo­koj­nie – cią­gnął August, odwra­ca­jąc się. – Poszpe­ram tro­chę online i dowiem się, kim był ten cały August.

Han­nah rzu­ciła mu z łóżka zna­czące spoj­rze­nie, a potem odło­żyła poduszkę.

– Mógł­byś prze­stać się tak zacho­wy­wać? – spy­tała gorzko.

– Był tobą – powie­dział w tej samej chwili Quen­tin.

Zapa­dła cisza. Niczym świeży śnieg. Bliź­nięta patrzyły na Quen­tina. Kiedy się poznali, takie wspólne spoj­rze­nia spra­wiały, że Quen­tin czuł się nie­swojo, jakby wystę­po­wał w hor­ro­rze. Póź­niej to wra­że­nie zbla­dło, bo zaprzy­jaź­nił się z oboj­giem i te ich brą­zowe oczy stały się zna­jome, cie­płe i dużo ład­niej­sze niż oczy Quen­tina.

Ale teraz Quen­tin czuł znowu, jakby prze­szy­wały go pro­mie­nie Roe­ntgena.

– Zna­czy – zaczął się jąkać, pró­bu­jąc odwró­cić wzrok od Augu­sta – to nie tak, że byłeś zupeł­nie inną osobą. To tylko rok, August. Byłeś sobą.

Wciąż na niego patrzyli. W oczach Han­nah było zmie­sza­nie i odro­bina waha­nia, jakby nie była pewna, co wła­ści­wie Quen­tin pró­buje zro­bić, ale przy­naj­mniej z twa­rzy Augu­sta znik­nął gniew i ta obronna maska zaczy­nała się kru­szyć.

Czuł się jak głu­pek, więc nie prze­sta­wał paplać, robiąc z sie­bie coraz więk­szego idiotę.

– Będzie dobrze. Dasz radę, bra­chu!

A potem z jakie­goś nie­wy­ja­śnio­nego powodu poka­zał Augu­stowi kciuki unie­sione w górę. I natych­miast poczuł potrzebę wydłu­ba­nia sobie nimi oczu. Kto przy zdro­wych zmy­słach robi coś takiego?

Nie­stety, nikt ni­gdy nie nauczył Quen­tina, jak powi­nien się zacho­wy­wać, kiedy chce pod­nieść na duchu kogoś dla niego waż­nego, a kto wła­śnie stra­cił rok z życia.

Ale August nie wyda­wał się zły. Wręcz prze­ciw­nie, zda­wało się, że go to bawi.

– Dzięki, Quen­tin – powie­dział cie­pło, ale imię poja­wiło się z sekun­do­wym opóź­nie­niem, jakby musiał je sobie przy­po­mnieć. Kiedy Quen­tin zdał sobie z tego sprawę, prze­wró­cił mu się żołą­dek. – Za to i za hasła. Serio, dzięki.

Quen­tin pra­gnął objąć Augu­sta ramio­nami i nie wypusz­czać go z objęć godzi­nami. Pra­gnął wdy­chać zapach mię­to­wego szam­ponu, pra­gnął czuć na policzku jego cie­pło. Pra­gnął trzy­mać w ramio­nach naj­lep­szego przy­ja­ciela i zapew­nić go, że wszystko będzie dobrze.

Ale nie mógł. Nie teraz. Nie w naj­bliż­szej przy­szło­ści. Może już ni­gdy.

Czuł w piersi dziwny ucisk.

– Żaden pro­blem. Powo­dze­nia ze śledz­twem. Muszę… – Zła­pał spoj­rze­nie Han­nah. Nie mógł tu zostać. – Mam dziś wie­czorną zmianę, muszę lecieć. Do kie­dyś tam?

– Do kie­dyś tam – zgo­dził się August i patrzył, jak Quen­tin wycho­dzi z Han­nah.

Han­nah chwy­ciła Quen­tina za nad­gar­stek i spro­wa­dziła ze scho­dów, bo on sam zła­pał się na tym, że nie był w sta­nie nawet zauwa­żyć stopni.

To było jak jeden z tych mgli­stych, pozba­wio­nych sensu snów. Jakby to życie było zmy­ślone. Przez chwilę było, jakby to on stra­cił pamięć, jakby to wszystko było tylko gorącz­ko­wym snem. Rze­czy­wi­stość była zbyt okrutna, zbyt bru­talna, by mogła być praw­dziwa.

Patrzył na białą wykła­dzinę, na lśniące drew­niane deski przy drzwiach, które ją chwilę póź­niej zastą­piły.

– W porządku? – spy­tała Han­nah. Patrzyła na niego uważ­nie, jakby się bała, że mu odwali. Ale Quen­tin nie utra­cił spo­koju, ni­gdy go nie tra­cił. Tylko jego stopa nie­prze­rwa­nie ude­rzała o pod­łogę. – Dzi­waczne, nie?

Quen­tin prze­łknął ślinę, w ustach mu zaschło.

– Nie dzi­waczne, ale… Mam wra­że­nie, jakby był wrze­sień.

– Jak­byś go nie znał?

Nie, pomy­ślał. Jak­bym go znał za dobrze, a on nie ma o tym poję­cia.

– Przy­po­mnie­nie sobie tro­chę potrwa – powtó­rzyła Han­nah. Wzru­szyła ramio­nami, jedna z sze­lek ogrod­ni­czek zsu­nęła się jej z ramie­nia. – Wię­cej, jeśli nie prze­sta­nie się na wszystko wście­kać.

– Nie wyglą­dało, jakby był wście­kły.

Być może zmę­czony. Na pewno zdez­o­rien­to­wany. Ale nie wście­kły.

– Nie na cie­bie, ale ogól­nie jest zły. – Pokle­pała go po policzku. – Nie martw się, Q. Prę­dzej czy póź­niej prze­sta­nie się zacho­wy­wać jak gno­jek i zacznie sobie przy­po­mi­nać.

Skrzy­wił się.

– Na kogo zatem jest zły?

Znał Augu­sta ład­nych parę mie­sięcy i wie­dział, że osobą, na którą August naj­czę­ściej się wście­kał, był on sam.

– Na nas wszyst­kich – odpo­wie­działa. – Pró­bu­jemy mu z tatą pomóc, ale to czę­sto się na nas odbija, bo August szybko się wku­rza. A tata, cóż, tata jest dziwny. Ma wyrzuty sumie­nia. A ja pró­buję być przy Augu­ście, serio pró­buję, kiedy tylko mnie potrze­buje, ale cią­gle mnie odpy­cha. – Przy­gry­zła dolną wargę. – Kocham Augu­sta bar­dziej niż kogo­kol­wiek innego, wiesz o tym prze­cież, ale to, co robi… To samo­lubne.

Stopa Quen­tina się zatrzy­mała.

Chciał spoj­rzeć na Han­nah i powie­dzieć jej, że August nie był samo­lubny. Że to, co robił, było zro­zu­miałe. Potrze­bo­wał spo­koju, prze­strzeni i tego, żeby ktoś nie trak­to­wał go jak dzie­ciaka, który nie­wy­star­cza­jąco się stara.

Ale nie mógł tego powie­dzieć. Osta­tecz­nie to nie on spę­dzał całe dnie w tym wiel­kim domu z kimś, kogo kie­dyś dobrze znał. Co mógł o tej sytu­acji wie­dzieć? Nic.

– Będzie dobrze, pamię­taj. – Uśmiech­nął się do Han­nah. Ona też potrze­bo­wała kogoś, kto będzie po jej stro­nie. – Wszystko wróci.

– Jasne, Quen­tin – odpo­wie­działa, ale rów­nie dobrze mogła prze­wró­cić oczami.

Gdy zamknęła drzwi, zbiegł ze scho­dów i ruszył w dół ulicy, do sklepu z komik­sami. Miał w sobie wielką, otwartą ranę.

Dla niego, dla osoby, która ruszała z pomocą, gdy tylko ktoś jej potrze­bo­wał, to wła­śnie było naj­gor­sze – chwile, kiedy nie mógł nic zro­bić.

Odchy­lił głowę. Patrze­nie w słońce bolało.

A z jakie­goś powodu potrze­bo­wał teraz bólu.

3

Sklep z komik­sami był pusty. W połu­dnie rzadko poja­wiali się klienci, nikomu nie chciało się cho­dzić do sklepu, gdy słońce było wysoko. Cho­ciaż pro­gnozy obie­cy­wały, że pokropi.

Quen­ti­nowi nie prze­szka­dzało to, że w skle­pie nikogo nie było. W takie dni miał czas, żeby prze­glą­dać zaku­rzone komiksy albo wymy­kać się na jedyną w mie­ście sta­cję ben­zy­nową, kil­ka­na­ście metrów dalej, w dół ulicy, na kolo­rowe slu­shie. I nawet gdyby ktoś go na tym przy­ła­pał, Quen­tin był pewien, że nie straci pracy, bo i tak od mie­sięcy uczył syna wła­ści­ciela sklepu mate­ma­tyki, więc był nie­ty­kalny. Chyba.

Sam sklep był mały i stary, prze­peł­nione drew­niane regały wykrzy­wiły się już na stałe od dźwi­ga­nego latami cię­żaru ksią­żek. Chwiejne stosy komik­sów i maga­zy­nów, dla któ­rych Quen­tin nie zdo­łał zna­leźć miej­sca na pół­kach, zale­gały na pod­ło­dze. Powie­trze było gęste od zapa­chu atra­mentu i dro­bi­nek kurzu, które spra­wiały, że wszy­scy kichali. To miej­sce może i się roz­pa­dało, ale Quen­tin je kochał.

Quen­tin Ligu­ori kochał za bar­dzo i zako­chi­wał się zbyt szybko.

Był ponie­dzia­łek, kolejny dzień waka­cji i Quen­tin nie miał żad­nych pla­nów, może poza kupie­niem butelki soku poma­rań­czo­wego, o co popro­siła go matka. W takie dni zwy­kle poszedłby z Han­nah i Augu­stem nad jezioro i wyle­gi­wał się na wil­got­nym pomo­ście, sto­pami muskał powierzch­nię wody, ale dziś był sam, Han­nah była zajęta, a August go nie pamię­tał.

Się­gnął po nożyczki i otwo­rzył pudło. Musiał jakoś zna­leźć miej­sce dla komik­sów, które były w środku. Naj­praw­do­po­dob­niej jed­nak skoń­czą jako kolejny chwiejny stos.

Zanim zdo­łał się­gnąć po pierw­szy tomik, jego tele­fon zaczął wibro­wać. Wycią­gnął go więc z kie­szeni i spoj­rzał na ekran. Wes­tchnął.

Był ponie­dzia­łek. Dzień, kiedy dzwo­nił ojciec, regu­lar­nie, co tydzień, od lat, od kiedy odszedł.

– Halo? – powie­dział Quen­tin i usiadł na pod­ło­dze, pró­bu­jąc upchnąć książki w schlud­niej­szy stos.

– Quen­tin! – Z gło­śnika dobiegł chro­pawy głos Luki Ligu­oriego. – Jak leci?

Może i Quen­tin był pro­mycz­kiem, ale jego ojciec był samym słoń­cem.

– Dobrze – odpo­wie­dział Quen­tin rado­śnie i bez zasta­no­wie­nia. Zawsze kiedy roz­ma­wiał z Lucą, czuł, że musi mu poka­zać, jak cudowne mają z mamą życie. Tak cudowne jak życie Luki. – Jak zawsze. Wszystko gra.

Tylko że tym razem nic nie grało. Tym razem było okrop­nie, a naj­lep­szy przy­ja­ciel Quen­tina nawet nie pamię­tał jego imie­nia.

Ale nie było to coś, czym Quen­tin chciał się dzie­lić z ojcem. To mogłoby strza­skać mister­nie sple­cioną ilu­zję wspa­nia­łego życia, którą Quen­tin tkał od lat.

– A u cie­bie? – spy­tał, zaci­ska­jąc palce lewej dłoni wokół srebr­nego krzy­żyka na szyi.

Nawet nie był już reli­gijny, wszystko, co pamię­tał z kościoła, to cięż­kie zapa­chy wiary i kadzi­dła, ale krzy­żyk był ostat­nim pre­zen­tem, jaki dał mu Luca przed wyjaz­dem do Włoch.

– Mamy wspa­niały dzień, Quen­tin. Cudow­nie jest być na zewnątrz! Sły­szysz ptaki? Gdy­byś tu był, mogli­by­śmy… – Luca wdał się w długi mono­log, który Quen­tin nazy­wał Coty­go­dnio­wym Mono­lo­giem. Ojciec mówił wtedy i mówił, a Quen­tin uda­wał, że słu­cha, pod­czas gdy jego umysł błą­dził.

Pięć lat temu, pew­nego desz­czo­wego dnia Luca Ligu­ori zde­cy­do­wał, że wyje­dzie do Włoch, do kraju, który był mu nie­mal od dnia naro­dzin bli­ski. Miał powód: musiał wró­cić i zająć się wła­snym ojcem. Quen­tin ni­gdy nie poznał dziadka, a kiedy umarł, ani Quen­tin, ani jego mama nie wzięli udziału w pogrze­bie. Ni­gdy nie spy­tał dla­czego.

Były jakieś plany, żeby spro­wa­dzić do Włoch Quen­tina i jego mamę. Luca zapew­niał, że będą szczę­śliwi, że znowu będą razem, jak praw­dziwa rodzina, ale nic takiego się nie stało. A po jakimś cza­sie nawet roz­mowy o prze­pro­wadzce się skoń­czyły. Elise nie chciała zosta­wiać całego swo­jego życia, a Luca nie chciał wra­cać do Anglii.

Minął rok i Luca wciąż nie wra­cał. Quen­tin zro­zu­miał wtedy, że ten powrót ni­gdy się nie zda­rzy. Że ojciec zbu­do­wał sobie we Wło­szech życie, pod­czas gdy życie Quen­tina i mamy było w Anglii.

Już dawno się z tym pogo­dził. Albo przy­naj­mniej tak myślał.

– Tu jest jak w raju – zapew­niał Luca. – Może chciał­byś w tym roku przy­je­chać?

– Nie mogę – odpo­wie­dział, pró­bu­jąc umie­ścić kolejną książkę na szczy­cie chwiej­nej wieży. – Pra­cuję.

Co roku Luca dzwo­nił i zapra­szał Quen­tina, kusząc wspa­nia­łymi wido­kami i spę­dza­nym wspól­nie cza­sem, ale Quen­tin nie umiał zna­leźć w sobie chęci, by się zgo­dzić. Czuł, że to byłaby zdrada. Jak poka­za­nie Luce, że go potrze­buje.

Jakoś rok po tym, jak wyje­chał, Luca powie­dział mu, że ni­gdy nie był szczę­śliw­szy. Nie miał zamiaru go zra­nić, to była bez­myśl­nie rzu­cona uwaga, ale Quen­tin się nią prze­jął. Roz­my­ślał nad nią, szu­kał zna­cze­nia, uznał, że cho­dziło o to, że Luca w końcu był szczę­śliwy, a jeśli osią­gnię­cie szczę­ścia miało ozna­czać pozo­sta­wie­nie wszyst­kich i wszyst­kiego gdzieś za sobą, to Quen­tin nie chciał być szczę­śliwy. Ni­gdy nie będzie chciał tego osią­gnąć.

Bo co wtedy? Co ma się wtedy z życia, jeśli masz wszystko i niczego ani nikogo już nie pra­gniesz?

W głębi ducha Quen­tin miał nadzieję, że Luca cho­ciaż cza­sami za nimi tęskni. Sta­rał się o tym nie myśleć i nie roz­ma­wiać na ten temat, żeby nie zasmu­cać mamy.

– Och – mruk­nął Luca i Quen­tin prze­klął swoje mięk­kie ser­duszko, bo teraz tata był smutny. – Nie szko­dzi. W przy­szłym roku?

Następne waka­cje były tak odle­głe, że Quen­ti­nowi nawet nie przy­szło do głowy, żeby się nad tym zasta­no­wić. Te się led­wie zaczęły, a już cią­gnęły się od wie­ków. W zeszłym tygo­dniu było roz­da­nie świa­dectw.

Nie było go na nim. Nie było też Han­nah ani Augu­sta.

– Może – odpo­wie­dział, jak odpo­wia­dał co roku.

Mil­czeli przez chwilę, a potem Luca pod­jął roz­mowę.

– I co pla­nu­jesz, jak się skoń­czy lato? Idziesz na uni­wer­sy­tet, jak mówi­łeś?

Quen­tin przy­mknął oczy. Myśle­nie o przy­szło­ści wywo­ły­wało w jego żołądku nie­przy­jemne uczu­cie, jakby ktoś włą­czył odku­rzacz i powoli wysy­sał nim Quen­tinową duszę.

Otwo­rzyły się drzwi na zaple­cze i do sklepu weszła Sierra, naj­wy­raź­niej roz­bu­dzona po kubku czar­nej kawy.

– Um, tato, muszę koń­czyć – powie­dział Quen­tin, uci­na­jąc roz­mowę. – Pa.

– Nie­uprzej­mie – zachi­cho­tała Sierra, przy­glą­da­jąc się, jak Quen­tin chowa tele­fon. – Q, trzeba ci pomocy?

Sierra była jego przy­ja­ciółką i współ­pra­cow­nicą. Nie pra­co­wała na etat, a przy­naj­mniej, bio­rąc pod uwagę, że przy­cho­dziła i wycho­dziła, kiedy chciała, nie powinna mieć etatu.

– Nie, dzięki, daję radę. – Ledwo wypo­wie­dział te słowa, kiedy stos ukła­da­nych tomi­ków się posy­pał. – A przy­naj­mniej tak mi się zdaje.

Zaśmiała się i pode­szła. Miała piękny śmiech. Odsu­nęła z twa­rzy kosmyki wło­sów w kolo­rze palo­nej sjeny i usia­dła obok Quen­tina. Się­gnęła po tomik.

– W porządku? – spy­tała, a kiedy Quen­tin na nią zer­k­nął, zauwa­żył, że nie odwró­ciła wzroku.

Miała zie­lone oczy w odcie­niu świe­żej mięty, gęste, falu­jące włosy opa­da­jące poni­żej łopa­tek i skórę w kolo­rze sepii, o kilka tonów ciem­niej­szą niż Quen­tina. Jego skóra była śniada, gdzieś pomię­dzy kolo­rami skóry rodzi­ców.

Wydmuch­nął balon gumy cyna­mo­no­wej i pocze­kał, aż pęk­nie. Guma przy­lgnęła do jego dol­nej wargi.

Wie­dział, że Sierra chce spy­tać o Augu­sta. Ale dzień po wypadku, gdy Quen­tin przy­szedł do pracy i Sierra zarzu­ciła go pyta­niami, jego serce zaczęło się dziw­nie zacho­wy­wać i musiał iść usiąść na zaple­czu i pocze­kać, aż to durne pta­szy­sko w jego piersi prze­sta­nie się wyry­wać. A Sierra obie­cała nie pytać.

Skle­pik z komik­sami był jedy­nym miej­scem, w któ­rym Quen­tin nie musiał myśleć o tym, co się wyda­rzyło. I był za to wdzięczny.

– Och! A ja mam dobre wie­ści! Schro­edin­ger wró­cił.

– Żar­tu­jesz! – zaśmiał się Quen­tin. – Tyle czasu go nie było. Myśla­łem, że nie żyje.

Schro­edin­ger był rudym kotem z trzema nogami i paskud­nym cha­rak­te­rem. Sierra zna­la­zła go dwa lata temu w śmiet­niku za skle­pem. Zni­kał z miesz­ka­nia Sierry czę­sto i poja­wiał się potem znie­nacka pod jej domem, jakby odsta­wiał jakąś skom­pli­ko­waną magiczną sztuczkę. Sierra nie wie­działa ni­gdy, czy po powro­cie zasta­nie Schro­edin­gera w miesz­ka­niu. Ale kiedy w marcu znik­nął i nie poja­wił się przez kilka następ­nych mie­sięcy, Quen­tin i Sierra zaczęli podej­rze­wać, że umarł z racji swo­jego wieku.

– Zde­cy­do­wa­nie żywy jest. Zde­cy­do­wa­nie zapchlony. Ale na­dal go kocham.

Przy­cią­gnął bli­żej pudło z nowymi nabyt­kami i zanur­ko­wał, wycią­ga­jąc kolejne tomiki. Skrzy­wił się, gdy oka­zało się, że nie­które są pomięte lub pod­nisz­czone. Będą musieli puścić je na wyprze­daż.

– Powin­naś mu zało­żyć obrożę z trac­ke­rem. Zoba­czy­li­by­śmy wtedy, gdzie bywa.

Uśmiech­nęła się. Zawsze miała lekko zaru­mie­nione policzki i kiedy Quen­tin ją poznał, zasta­na­wiał się, czy to maki­jaż, czy też Sierra ma wyjąt­kowo dobre krą­że­nie. Ale miał wtedy pięt­na­ście lat i był zauro­czony.

– Dobry pomysł. Zapy­tam weta, jak już się upo­ramy z pchłami.

Otwo­rzyły się drzwi sklepu. Zasko­czyło to ich oboje, bo wię­cej niż jeden klient na godzinę to była nie­zwy­kła rzad­kość.

Zaku­rzona pod­łoga skrzy­piała pod powol­nymi kro­kami. Quen­tin wstał, zosta­wia­jąc Sierrę z komik­sami. Otwo­rzył usta, by powi­tać klienta, ale wtedy zauwa­żył, kto wszedł.

Han­nah uśmie­chała się do niego. Obok niej stał August i wbi­jał wzrok w pod­łogę.

Widok był tak zna­jomy, że w piersi Quen­tina roz­kwi­tły kwiaty. Na uła­mek sekundy wró­cił do tam­tych chwil w maju, kiedy bliź­nięta zwy­kły poja­wiać się w skle­pie w każdy week­end i cze­kały, aż Quen­tin będzie mieć prze­rwę na lunch, a potem wszy­scy szli do kafejki i zama­wiali jakieś cia­cha.

Kwiaty zostały dość bru­tal­nie wyrwane, kiedy Quen­tin przy­po­mniał sobie, że wio­sna już dawno minęła.

– Hej – powie­dział, siląc się na uśmiech. Ale zamiast wró­cić za kon­tuar, pod­szedł do Han­nah i Augu­sta.

– Możemy się tu chwilę pokrę­cić? – spy­tała Han­nah. Nos miała zaczer­wie­niony od słońca. – Zabra­łam Augu­sta na wycieczkę po mia­steczku.

– Jasne! W skle­pie i tak jest pusto, zostań­cie, ile chce­cie.

August pod­niósł wzrok i ich oczy na moment się spo­tkały, lecz w spoj­rze­niu Augu­sta nie było żad­nych, ale to żad­nych emo­cji. Ski­nął Quen­ti­nowi głową, jakby mijali się na szkol­nym kory­ta­rzu, i ruszył mię­dzy regały, jakby byli nikim wię­cej niż przy­pad­ko­wymi zna­jo­mymi. Niezna­jo­mymi.

Han­nah ujęła Quen­tina pod ramię i pocią­gnęła na drugi koniec sklepu. Wylą­do­wali w dziale sta­rych dzie­cię­cych komik­sów.

– Ta wycieczka kom­plet­nie nie działa. – Wes­tchnęła i poło­żyła głowę na ramie­niu Quen­tina. Jej włosy pach­niały mali­nami i Quen­tin pra­gnął prze­cze­sać je pal­cami. – Poka­zuję mu jakieś miej­sca i mówię „och, lubi­li­śmy tu prze­sia­dy­wać”, ale nie jestem w sta­nie powie­dzieć mu nic wię­cej i wtedy się wku­rza. Chcia­łam mu poka­zać jezioro, ale pokłó­ci­li­śmy się w pół drogi i po pro­stu zawró­cił i odszedł.

Odszu­kał wzro­kiem Augu­sta. Opie­rał się o stół z wysta­wio­nymi komik­sami. Quen­tin zauwa­żył, że ma na sobie kurtkę z dłu­gim ręka­wem, choć pogoda była cał­kiem przy­jemna i nawet teraz, pod wie­czór, na zewnątrz było cie­pło.

– A ty byś się nie wku­rzała, Han­nah? Gdyby ludzie coś przed tobą ukry­wali?

– Nie zaczy­naj, pro­szę.

– Czemu mu nie powiesz?

Odsu­nęła się.

– Bo lekarka nam to odra­dziła – wyszep­tała gniew­nie. – Myślisz, że nie chcę mu opo­wie­dzieć o całym tym roku? O prze­pro­wadzce, szkole, spo­tka­niu cie­bie? Bar­dzo, bar­dzo chcę, ale nie mogę. Wie­rzę, że dok­torka wie, co robi, a przy­naj­mniej mam taką nadzieję, może byś więc mnie powspie­rał?

Quen­tin spró­bo­wał zna­leźć się w skó­rze Augu­sta. Z jed­nej strony chciałby znać każdy szcze­gół swo­jego życia, każdy dro­biazg, o któ­rym zapo­mniał. Z dru­giej czy to nie byłoby prze­ra­ża­jące? Usły­szeć, że coś się robiło, mówiło, i nie pamię­tać niczego? Nie mieć poję­cia, dla­czego coś zro­bi­łeś, nie­ważne dobrego czy złego?

Prze­żyć jesz­cze raz te wszyst­kie nocne zała­ma­nia, tym razem wszyst­kie naraz?

Brzmiało prze­ra­ża­jąco.

Ode­tchnął głę­boko i zmu­sił się do przy­bra­nia lek­kiego wyrazu twa­rzy.

– Jasne, Han­nah – powie­dział i pstryk­nął biały chwo­ścik przy jej sukience. – Jaki jest zatem plan? Co teraz?

– Dziś się tro­chę powłó­czymy. A potem wró­cimy do domu i przej­rzymy zdję­cia z tego roku, co podobno ma być pomocne. A jakoś w tygo­dniu zamie­rzamy iść z ludźmi ze szkoły do piz­ze­rii. Dołą­czysz?

Widział jakieś wia­do­mo­ści na sta­rym cza­cie kla­so­wym, kole­dzy z klasy mówili o spo­tka­niu, żeby omó­wić waka­cyjne plany. Nikt na cza­cie nie wspo­mi­nał o tym, co przy­da­rzyło się Augu­stowi, ale cał­kiem sporo osób, które w szkole nawet z nim nie roz­ma­wiały, teraz go tago­wało albo oso­bi­ście pró­bo­wało go zapra­szać. August nie odpo­wie­dział ani razu. Naj­wi­docz­niej na­dal nie miał hasła do What­sAppa.

Nie miał ochoty na spo­tka­nia kla­sowe pod­czas waka­cji, nie teraz, nie po tym, jak skoń­czył ze szkołą. Nie mógł znieść myśli, że miałby roz­ma­wiać o przy­szło­ści i uda­wać, że wszystko jest w porządku. Ale mógł się zgo­dzić, jeśli w ten spo­sób miałby pomóc Augu­stowi i Han­nah.

– Kiedy dokład­nie? – spy­tał.

– We wto­rek wie­czo­rem.

Och. I to by było na tyle w kwe­stii poma­ga­nia.

– Nie mogę, mam zmianę. – Wska­zał brodą mniej wię­cej w stronę, gdzie na pod­ło­dze, gdzieś pomię­dzy rega­łami, Sierra w ciszy prze­glą­dała tomiki. Nie mógł jej zosta­wić samej, nie we wto­rek, kiedy sprzą­tali cały sklep i zama­wiali nowe tytuły. To było kilka godzin pracy.

Na myśl o Augu­ście w knaj­pie, sam na sam z ludźmi, któ­rych nie pamię­tał, żołą­dek Quen­tina ści­snął się bole­śnie. Ale August miał Han­nah. Będzie dobrze.

Koniec koń­ców Quen­tin był tylko jedną z osób, któ­rych August nie pamię­tał.

– Sierra dziś pra­cuje? – spy­tała Han­nah, nieco gło­śniej niż zazwy­czaj, i Quen­tin rzu­cił jej zakło­po­tane spoj­rze­nie. – Nie wie­dzia­łam, że oboje tu jeste­ście.

Znów na sie­bie patrzyli. Han­nah pyta­jąco, Quen­tin z wyraź­nym „weź prze­stań”.

Sierra i Han­nah się nie lubiły, ale gdy się spo­ty­kały, wda­wały się w poga­wędkę, co spra­wiało, że wszy­scy wokół czuli się nie­zręcz­nie. Po takich nie­zwy­kle wręcz miłych poga­dusz­kach Sierra zawsze mówiła Quen­ti­nowi, jak bar­dzo Han­nah jest roz­piesz­czona, a Han­nah narze­kała, że Sierra jest nie­uprzejma.

Poga­wędka była i tym razem nie­unik­niona. Han­nah znik­nęła za rega­łem i Quen­tin wyraź­nie sły­szał, jak wymie­niają z Sierrą uprzej­mo­ści. Jak się mie­wasz? Jest dziś bar­dzo gorąco, nie­praw­daż?

Wró­cił za kon­tuar. Był w dużej mie­rze pusty. Poza kasą stał na nim wie­szak z wie­lo­barw­nymi przy­wiesz­kami do klu­czy i stary dzwo­nek, któ­rego nikt prak­tycz­nie nie uży­wał. Tylko ten jeden facet, który ude­rzał w niego raz za razem, jeśli Quen­tin był w toa­le­cie o sekundę za długo. I sam Quen­tin, który zwy­czaj­nie lubił dźwięk tego dzwonka. Był jego naj­wier­niej­szym kom­pa­nem, gdy Quen­tin był w skle­pie sam i za towa­rzyszkę miał jedy­nie nudę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki