Skalny pielgrzym - Rafał Fronia - ebook + audiobook + książka

Skalny pielgrzym ebook i audiobook

Rafał Fronia

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Broad Peak – samotna, trzecia i w końcu udana próba wejścia.

Nanda Devi East – ekspedycja zorganizowana w 80. rocznicę zdobycia szczytu przez Polaków.

Wielkie Góry.

Wielkie emocje.

Jak radzi sobie człowiek, kiedy na wysokości kilku tysięcy metrów szaleje burza i jedyne, co może zrobić, to obserwować, jak kulki gradu biją w jego namiot? Jakie targają nim emocje, obawy i nadzieje, kiedy musi wycofać się z podejścia i zaopiekować towarzyszami? O czym myśli, kiedy staje oko w oko ze śmiercią lub gdy zdobywa upragniony szczyt?

Nikt inny nie obserwuje i nie opisuje rzeczywistości tak jak Rafał Fronia. Wyprawa w Góry w jego wydaniu to rodzaj pielgrzymowania, podczas którego w człowieku tworzy się dobro, wdzięczność i wrażliwość. Góry człowieka obnażają. W Górach inaczej patrzymy, czujemy, myślimy.

Jednak tym razem w Himalaje przenoszą czytelników nie tylko emocjonujące opisy i ponad setka fotografii, lecz również przygotowane specjalnie do książki filmy. Ponad 30 kodów QR prowadzi do wyjątkowych nagrań i pozwala czytelnikowi zostać jednym z uczestników wyprawy, zobaczyć prawdziwe życie w bazie, usłyszeć szum strumienia podczas trekkingu i zasmakować widoku ze szczytu. A także zobaczyć to, czego słowa nie potrafią opisać.

BIOGRAM

Rafał Fronia

Jeleniogórzanin, maratończyk, członek Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego. Mówi o sobie: „Romantyk Gór Wysokich”. Zasłynął publikowanymi w internecie dziennikami z Narodowej Wyprawy na K2 w 2018 roku. Uczestnik wielu wypraw w najwyższe góry, m.in. na oba Gaszerbrumy, Broad Peak zimą, Nanga Parbat, Manaslu, Dhaulagiri, Pik Lenina czy Baruntse. Zdobywca Broad Peaka, Gaszerbruma II i Lhotse. Kartograf i właściciel Wydawnictwa PLAN. Wydana w 2018 roku pierwsza książka Rafała – Anatomia Góry – zdobyła szczyty list bestsellerów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 35 min

Lektor: Rafal Fronia

Oceny
4,0 (24 oceny)
11
7
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FeaFlisyon

Z braku laku…

Mój problem z książkami Fronii jest taki, że wszędzie tam gdzie sili się na jakąś głębie, prawdy życiowe, przemyślenia o życiu wypada - dla mnie - infantylnie. Nie objawia mi żadnych ukrytych tajemnic, stwierdza oczywiste oczywistości, do tego w bardzo szkolny sposób. Przeczytałam w sumie 3 jego książki i myślę, że mi wystarczy, ewidentnie nie mój vibe. Za mało wspinania, za dużo przemyśleń
00

Popularność




Pielgrzymi najwyższych gór

Dwie krainy, dwa w stanie wojny trwające, jak Kargul z Pawlakiem, sąsiednie kraje. Dwie niby różne religie i dwie tak mi bliskie przygody, które odcisnęły na mej pamięci swój ślad. Indie i Pakistan. Himalaje Garhwalu i Karakorum. Jedne pełne zieleni, drugie suche niczym pustynia. Wszystko je łączy i wszystko zarazem dzieli. To dwa inne gór światy, a jeden zarazem. To nie do pojęcia.

Słowo nanda oznacza czas. Jest to też jedno z siedemnastu imion, przydomków strasznej bogini Kali. Devi określa boginię w ogóle. Szczyt Nanda Devi jest więc Boginią Kali rządzącą czasem, najcenniejszą dla człowieka walutą.

Kali czasami jest ciemnoskóra jak skały na ciele Góry, gdzie mieszka, i wychudzona jak jej granie z długimi ostrymi zębami skał. Odziana w tygrysią skórę i naszyjnik z ludzkich czaszek, zapewne swych łupów, pojawia się najczęściej na polach bitewnych lub na miejscach kremacji. Niekiedy przedstawiana z wężami wplecionymi we włosy. Często z wysuniętym, bardzo długim językiem – może to lawiny? – z głową demona w ręce oraz pasem z uciętych dłoni. Kali o wielu rękach… wystarczy, że jedną wyciąg­nie po nas.

*

Wszystko zaczęło się w tym strasznym roku, w 1939. Historyczna wyprawa na Nanda Devi, która wtedy wyruszyła, miała być jedynie preludium, przygotowaniem do kolejnej, poważniejszej ekspedycji na K2. Jej kierownikiem był trzydziestoczteroletni Jakub Bujak. Oprócz najmłodszego, dwudziestodziewięcioletniego Janusza Klarnera wzięli w niej udział Adam Karpiński, lat czterdzieści dwa, i dziesięć lat odeń młodszy Stefan Bernadzikiewicz. A my ruszyliśmy ich tropem.

Jakoś stało się samo. Po powrocie z wyprawy na Snow Story, na Manaslu znaczy, trzeba było odpocząć. Po prostu, bo picie wciąż i wciąż ambrozji może spowodować nawet u bogów chęć, aby zejść z Olimpu na ziemię i po ludzku się nażreć cebuli. Więc co dopiero ma powiedzieć pielgrzymotułacz jeleniogórsko-górski? Nic ma nie mówić. Do przygód, miłości i gór trzeba poczuć zew.

I ten zew przyszedł niespodziewanie. Jakoś. Sam, tak jak wszystko, co ważne, z zaskoczenia i zza zakrętu czasu, wpadliśmy na siebie. Dla mnie w Górach zawsze od drogi i nazwy ważniejsi byli ludzie, od kraju, kształtu, spodziewanych trudności i wysokości. Wolałbym nie wejść na Island Peak z Krzysiem Wielickim, niż z jakimś gwiazdorem-cymbałem przejść „Magic Line” na K2. Tak mam, jestem pokręcony. Ale mi z tym dobrze.

I dlatego pojechałem. Nanda Devi nic dla mnie wtedy nie znaczyła. Nie czytałem ani Klarnera, ani Jaronia i innych ksiąg o tej Górze również, bo nic dla mnie nie znaczą jakieś wymyślone czy prawdziwe symbole i historie, jeśli nie ma w nich czegoś, co mnie zainspiruje. Dla mnie ważne jest, z kim i jak wygląda to coś. Czy jest w moim mniemaniu piękne i mnie zauroczy? Cóż. Nie do końca wiedziałem, czy Nanda jest piękna, ale wiedziałem, że w towarzystwie Jarka i Dareczka spędzę dobry, bardzo dobry, wspaniały wręcz czas pod nieznaną mi Górą.

Dużo się działo, dużo się wydarzyło, dużo myślałem i dużo do mnie dotarło. Nie wiem, ile bym z tego zapamiętał, gdyby nie dar, a może nakaz czy przekleństwo pisania, którym obdarzył mnie los, i gdyby nie potrzeba, aby to robić codziennie, ciągle. A tak? Tak mogę w dowolnej chwili cofnąć czas, stanąć pod Wielką Ścianą bogini Nandy i znów się bać. I Ty również. A skoro taka jest Twoja wola i wybór, mój Czytelniku, ruszajmy.

24 maja, w przeddzień Wyprawy

Słucham Kazika, jak śpiewa:

Dziewczyną jesteś, więc usta masz…

Świt za szybą przysiądzie jak szary ptak,

Nie mów nic, przytul się…

Niechaj trwa pijana noc.

Dziewczyny szare, płaskie jak filc…

Serca koloru krwi

Zgaśnie blask oczu Twych

Gdy wstanie dzień,

Świt za szybą przysiądzie jak szary ptak…

Jadę zatem. Setny raz w stukot kół zasłuchany i niechaj trwa pijana noc, a towarzyszy mi obraz bogini Kali. To na jej cześć nazwano Górę, z którą przyjdzie mi się zmierzyć. Jej wizerunek, jej klątwa, jej historia napisana krwią próbujących ją zdobyć wspinaczy. Wszystko to jeży włosy na głowie, ale strach to nie lęk. Strach można pokonać. Lecz aby się o tym przekonać, trzeba pod nią stanąć, trzeba założyć raki i wbić je w jej ciało.

Żółć rzepakowych oceanów na równinach i wyspy gór – dolnośląskie Eole, jak ten mityczny bóg wiatrów, co je przywiał kiedyś i zaburzył horyzont, sprawiając, że jest pięknie. Ślęża, która z tego morza się wyłania niczym nierealny Nessie z wód.

Wstaje dzień, nie mów nic, przytul się, niechaj trwa pijana noc… niechaj trwa.

– To jak brzmi ta myśl, panie Jekyll? Co powiesz…

– Powiem ci, losie, że bardzo chcę żyć. Pojechać… a potem, wróciwszy, zjeść, wypić, kochać, oddychać i cieszyć się z każdego dnia, godziny, z każdego haustu powietrza. Wyprawa to czas zmian, to chirurgiczny skalpel mistrza plastycznej operacji na duszy, na myślach, na marzeniach i na charakterze, co ma ulepić kształt przyszłości. Ten czas to narkotyczny okres pozornej nieprzytomności i anestezjologicznego znieczulenia, podczas gdy lekarz tnie, szyje, wycina i przyszywa na powrót poprawioną już i zmienioną duszę. Jadę tam, powoli to do mnie dociera, a twarz oblewa nagły rumieniec.

Nanda Devi. To tam, na jej szczycie, ma mieszkać straszna bogini, a klątwa mówi, że każdy, kto dotknie szczytu, musi zginąć, a ciało jego nigdy nie zostanie odnalezione

25 maja, pierwszy dzień Wyprawy

Straszny galop. Festiwal Miłki, warszawska Siła Marzeń, konferencja, telewizja, wywiady. Noc przed wylotem spędzona na balkonie u Gawrysiaka. Zawsze śpię u niego na balkonie, taka świecka tradycja, a tradycji się nie zmienia.

Wreszcie się odprawiliśmy i usiadłem w zgiełku, ale zarazem panującej we mnie ciszy lotniskowego bezimiennego tłumu. Zamówiłem piwo, odetchnąłem. Ktoś, nieznana mi kobieta, napisał do mnie list, który otrzymałem przed wyjazdem, że w marcu zginął w lawinie jej mąż, że ona płacze, że jest wrakiem, że życzy mi szczęśliwego powrotu.

Lawina. Nawet teraz, gdy to, co zanotowałem na wyprawie, przepisuję, mam wrażenie, że tak niewiele jest dziełem przypadku, a tak wiele po prostu istnieje. Bo skąd, dlaczego akurat lawina, która stała się jedną z głównych myśli na tej wyprawie, która ma się dopiero rozpocząć? Dlaczego do mnie i dlaczego w ogóle?

Czas to dla mnie tak dziwny ostatnio, nie umiem znaleźć tego przyczyny, ale i nie wiem, do jakiego skutku ten łańcuch zdarzeń zmierza. Czy do życia, czy może w przeciwną stronę? Czym jest wiara w życie? Czy tym samym, co samo życie? Czy skazaniec stający na szafocie wciąż wierzy, iż oplatający mu szyję sznur okaże się zbyt słaby i cienki, że belka, do której jest uwiązany, to spróchniały murch i zarwie się, nie odbierając mu daru życia? Nie wiem. Nic nie wiem. Wiem tylko, że kocham, że czuję się potrzebny i chciany i że najważniejszą rzeczą jest teraz po prostu wrócić.

Przygoda się rozpoczyna. Ileż to razy było tak, jak teraz: wszystko oplata rutyna nieczułości, a może to nieczułość rutyny?

Podróż – pocięta na odcinki różniące się środkiem lokomocji i jednostką zmęczenia, zmian czasu i godzin odgniatania tyłka. Okęcie. Kupuję sześć butelek polskiej smakowej gorzały zapakowanej w safepacki, by mi ich nie odebrano, to na trudne dni, na bezsenne noce i na chwile zwątpienia, które na pewno przyjdą. Doha, kradzież samolotowej minipoduszki (myślę, że linie Qatar Airways mi to wybaczą) po to, by w bazie można się było do niej przytulić, bo najbardziej drażni i wkurza mnie szeleszczący po nylonowym materiale śpiwora kilkudniowy zarost, można od tego oszaleć. Próba drzemki na krześle, które jakiś konstruktor ludzkiej niewygody celowo oddzielił od innych wygiętą poręczą, żeby komuś tu przypadkiem nie było za wygodnie, i kilka drinków, piw samolotowych, plastikowe żarcie z plastikowego talerza. Wszystko to już było i znów jest, jak wstępna gra przed spełnieniem bez spełnienia, jak zabawa kota myszą, którą jestem.

Lecimy dziesiątką śmiałków, marzycieli i ludzi, którzy po prostu czegoś chcą. Z niewiadomych powodów mamy półgodzinne opóźnienie. Suche powietrze wdmuchiwane z rur i nawiewów klimatyzatorów jest niczym minipiaskowa burza, wdziera się pod powieki i jak drobinki papieru ściernego osadza na ich wnętrzach, szorując szkło oczu, zmatawiając je i czyniąc świat nieostrym i bolesnym. Każdy bezwiedny ruch powiek zasnuwa je ścianą deszczu łez. Pieką jak ponakłuwane okopresurą, bolesną, straszną. Chciałbym usnąć, nie musieć mrugać, zatrzasnąć odrzwia powiek i skryć zawartość okien duszy za okiennicami tych powiek, i powiedzieć, że nie ma mnie w domu! Chcę pobyć sam.

Ten piasek. Przez szczeliny oczu sypie się w tryby myśli, a mózg przypomina dobrze spasowany zegar mechaniczny. Każdy trybik jest zależny od swych sąsiadów, każdy pyłek zaburza ten mechanizm, który zaczyna szwankować. Te tryby to wzrok, zapach, smak i czucie. Apatia, którą przerywa jęk kółek wózka pchanego przez stewardesę, a dźwigającego brzdąkające w tańcu pogo, obijające się o siebie butelki z czerwonym winem, którego smak spłukuje piasek spod powiek. Dziwne, prawda? To, jak człowiek potrafi być skomplikowanie połączony. Usta, gardło, żołądek, oczy…

Mała Tajka, mająca może metr czterdzieści wzrostu młoda dziewczyna z misternymi dziurami w dżinsach wyszarpanymi na pupie i kolanach, burzy ten porządek i logikę, przeciskając się pomiędzy wózkiem a moim oparciem i oczyma, które napotykają te dziury odsłaniające jej pośladki, zaledwie o centymetr. Są tak blisko, że nawet nie jestem w stanie skupić wzroku na muskających mój nos, wystających z postrzępionej kieszeni upchanych tam szpargałach.

Gdy samolot wyrównał lot, gdy cisza spłynęła na pasażerów, Tajka rozpoczęła próby położenia się na kilku wolnych fotelach. Zaległa, podciągnęła stopy i nagłe olśnienie: pas bezpieczeństwa. O tak! Na początku zapięła go na udzie, ale chyba pomyślała: a co będzie, jeśli samolot zahamuje? Ale, kurde, w locie? Szarpnęła go, pas znaczy, do przodu, symulując, że tak się stało… i coś nie zagrało, objęła więc szczelnie pasem oba uda, zaplątała go na nich i obróciła się na plecy, ale wtedy nie mogła sięgnąć sprzączki zapięcia. Szamotała się jak piskorz w sieci, wijąc się, aż jej gumka z kucyka spadła i burza włosów czarnych jak krucze skrzydła rozlała się wokół głowy, topiąc jej twarz, emocje i rozbiegane oczy. Ot, taki teatrzyk na miejscu 19E.

Samolot całkiem wyrównał lot. Turlający się po podłodze wzdłuż fluorescencyjnej linii do wyjścia ewakuacyjnego laskowy orzeszek zatrzymał się przede mną, pod rzędem numer dwadzieścia, i znieruchomiał w swej nieważkości jak Tajka. A skrzydła, osiągnąwszy swe 10 000 metrów, zadrżały. Cóż, skoro my, oszukani wtłoczonym powietrzem, wciąż jesteśmy na 2800? Dziwne, jak niewielu ludzi myśli o tym, jakie w kabinie panuje ciśnienie podczas lotu.

Myślę, czy może podnieść i zeżreć ten orzeszek.

Tajka. Ma ADHD, to pewne. Prosi mnie, żeby włączyć jej ekran zamontowany w oparciu fotela, chce mapę lotu taką, jak na monitorze z przodu samolotu. Okej, pomogę.

– Language? – pytam, pokazując monitor.

Wzruszenie ramion, no cóż, zapewne żaden z występujących w menu. Może ustawię jej chiński?

Potem był fotel, już nie chce leżeć zaplątana w pnącza pasa jak Laokoon w swoje węże, chce opuścić oparcie. Też muszę pomóc, bo malutka i lekka jak piórko, a oparcie trzeba obciążyć plecami, zapierając się o podłokietniki. Roześmiana miniaturka ludzkości wreszcie usnęła jak dziecko, jak zabawka, której odłączono zasilanie, i tak samo po niespełna godzinie zbudziła się tak nagle, jakby prąd wrócił, i zaczęła się szamotać z zapakowanym w folię kocem, by znów próbować leżeć, koniecznie z bluszczem pasa oplatającego jej biodra.

Piękny jest dar obserwacji świata, gdy patrzymy, jak ludzie się od nas różnią, będąc w rzeczywistości takimi samymi. Nie znam piękniejszej i bardziej kształcącej rozrywki niż podglądanie. Rozrywki? Nie, raczej nauki o nas samych, o tym, jacy jesteśmy naprawdę, gdy opuszczają nas wstyd i konwenanse.

Zachodzi słońce, to też jest dar, dar oglądania różowych gór chmur od góry. Bezkresne, bezpodstawowe i bezpostaciowe łańcuchy wypiętrzonej pary wodnej z jakichś powodów utrzymujące się w powietrzu w takim właśnie kształcie. Bezcielesne, lecz nie nijakie, mają swój kształt, rzucają cienie poszarpanych turni i przełęczy na biel i ciemniejące równiny dolin. Różowe cząsteczki wody udające niebotyczne i naprawdę niezdobywalne szczyty, których nigdy nie dotknie ludzka stopa, i w kształcie, którego nie zobaczy nigdy żadne oko. Nie zapamięta, nie opisze i przez to nie wspomni. Odejdą w niebyt niezauważone, tak jak niezauważone powstały. A coś, co nie istnieje w naszej myśli i pamięci, chyba nie istnieje w ogóle. Jest… ale tego nie ma. Bezpostaciowość bezkresu kuli ziemskiej nad kulą ziemską, równoległy niezamieszkany świat otulający ziemię strażniczym płaszczem atmosfery, skradającej tej ziemi słoneczny blask – więc nie można powiedzieć, że nieistniejący. I jeśliby zechciał, jeśliby otulił ziemię szczelnie i na dość długo, my, ludzie, po prostu byśmy wyginęli. One mogą wszystko z nami, my z nimi nic.

Gdy wreszcie nastaje noc nad światem chmur, gdy srebrny ptak leci na wschód, ku nadciągającej ciemności, cienie na bezciałych górach wydłużają się w nieskończoną dal, od której umykamy z prędkością 800 kilometrów na godzinę. A chmury… po prostu tak jak wszystko utonęły w nieprzeniknionej ciemności, jednako skrywającej tak je same, jak i świat pod nimi. A nie istnieje ponoć to, czego nie widać… przynajmniej tak przez większą dotychczas część ewolucji myślała ludzkość, albo tylko mnie się tak wydaje. Bo gdy wyobrażam sobie dwudziestopierwszowiecznego Robinsona odizolowanego od świata nauki, zanim ją posiądzie, tak zapewne by myślał, o ile w ogóle poświęciłby temu jakąś myśl. A w jakim myślałby języku? Stworzyłby własny? Czy ktoś kiedyś to zbadał? Zbadał, jak wiele zależy od nas samych, gdy pozbawi się nas możliwości nauki od innych i obserwacji? Jacy jesteśmy genetycznie sami z siebie i bez wzorów do naśladowania? Czy wynalezienie tego czy owego byłoby oczywiste? A może powstałby równoległy, lepszy świat?

Dziwne jest to, że gdy leci samolotem wraz ze mną jakieś dziecko… musi być blisko. I jest. Burzy myśli burza wrzasku niezrozumienia i nieakceptacji turbulencji. Myśli pierzchają. A nie dotarłem jeszcze, może i dobrze, do boskiego pierwiastka.

Kolacja zjedzona. I żaden ramadan nie pozbawia mych kubków smakowych radości tonięcia w objęciach czerwonego wina, cóż z tego, że z Francji… przeboleję, gdy wodospad cieniutką strużką wlewa się w czeluście mej Narnii, wydobywając z niej nity spokoju i głuchnięcia na wrzask oseska.

Pora? A jakie znaczenie ma pora? Chandler mawiał, pisywał: nigdy nie piję przed 17.00. Na szczęście na świecie zawsze gdzieś jest już 17.00. I rozlewał burbon do rżniętej kryształowej szklanki, na eksplodujące w słonecznej kaskadzie kostki lodu wydające dźwięk… pękających kostek lodu tonących w burbonie. Ten dźwięk nie ma odpowiednika. I ten, gdy rozkołysana dłoń czyni w szklance burzę, a lodowi rozbitkowie obijają się o kryształowe rafy, by zginąć, topniejąc i oddając swój chłód trunkowi. Może podobny będzie dźwięk nuklearnego wybuchu unicestwiającego ludzkość?

Jarecki, szepcąc jakieś zaklęcia, wysłał panią stewardesę po coś. I wysączył jak gąbka całą resztę wina. Pani twierdzi, iż w ramadanie cuda się jednak zdarzają. I wyciąga kolejną butelkę, dzięki której podróż robi się plastyczna i znośny staje się wrzask dzieciaka z niewiadomego kraju, a szuflady siedzeń airbusa stają się przestronniejsze i wygodniejsze… i przychodzi w końcu uprag­niony sen.

26 maja, drugi dzień Wyprawy

Dzień Matki. Dzień, który zaczął się dla mnie tak dawno, nieomal pół wieku temu, i wciąż, ku memu zdziwieniu, trwa. A teraz… łuna pożaru na wschodzie pożera ciemność i zaczyna się poród, z którego powstanie dzień. Na styku horyzontu z niebem kres­ka czerwieni, która rozjaśnia się niczym ogień, w górę. Piękno początku. Nie mogę pamiętać swoich narodzin, ale dziękuję za te, które dane jest mi ujrzeć. Zobaczę wschód słońca – jak spłoszony ojciec lecący do narodzin swej córki. Łuna blednie, czerń świata wciąż śpiącego w dole, spazmatyczne drżenie skrzydła, które unosi metalowego ptaka ku cudowi światła. Oj tak, czasem warto nie spać, by tę chwilę wyczekać i wychylić ją z kielicha zachwytu. Narodziny dnia, którego nie są w stanie przesłonić chmury, więc to najpewniejsza rzecz, zjawisko na ziemi – nadciągający poranek rozlewający się na całym horyzoncie. Niepowtarzalne dziś, które jednak powtórzy się jutro. Na pewno. I nagle, nucąc soundtrack z filmu Narodziny gwiazdy, ujrzałem to. Gwiazda się narodziła, niczym ognista syrena wyjrzała zza horyzontu plasterkiem pomarańczy… i już po chwili stała się idealną kulą, która wzniosła się nad poligon świata niczym ostrzeżenie i zarazem znak do rozpoczęcia gonitwy. Habemus diem…

Delhi. Czterdzieści trzy stopnie. Witający nas na lotnisku rozpalonym jak płyta piekarnika Anindya Murkherjee, nasz hinduski agent, uśmiecha się tak, jakby witał najlepszych przyjaciół wiozących mu czek na milion dolarów, a widzi nas pierwszy raz w życiu. Wszystko jest okej. Jedziemy, lecz nie do hotelu, nie odpoczywać, tylko głosować. Dziś wybieramy naszych europosłów, więc i my, placówka na obczyźnie, mamy spełnić swój obowiązek. Przebijamy się klimatyzowanymi na szczęście autami przez piekło przedmonsunowego świata w jednym z najludniejszych jego miejsc.

W progu ambasady, po rewizjach i sprostaniu procedurom, wita nas Jarek, konsul RP, którego poznałem przed rokiem na Pol­ka Party w Katmandu. Wpełzamy do chłodnego wnętrza gmachu przypominającego wielkiego pająka opartego na betonowych filarach odnóży, gdzie czeka na nas pokryty zielonym suknem stół komisji wyborczej, wielka szklana urna mogąca pomieścić milion głosów i odświętnie ubrana komisja w lokalu numer pięćdziesiąt siedem na Delhi i okolicę. Głosujemy. Poza Filipem, który ma włoski paszport, wszyscy wskazują, kto w ich mniemaniu ma zasiąść w ławach brukselskiej biurokracji za niemałe pieniądze.

Jako ostatni z dumą wyciągam kwit zaświadczenia z mojej gminy i podtykam go panu przewodniczącemu komisji.

– Nie trzeba – mówi pan przewodniczący. – Mamy tu elektroniczny system osób uprawnionych. Proszę o pana paszport.

No to podaję. Pan sprawdza, szuka… szuka… i mówi:

– Nie ma pana na liście.

I bezradnie rozkłada ręce.

– No widzi pan – odpowiadam – system systemem, ale ja wierzę jednak w tradycyjne papierowe bilety i zaświadczenia.

Znów dobywam glejt i podtykam pod oczy trybuna. Trybun ogląda, czyta, drapie się w głowę z konsternacją, czyta… i w końcu z lekkim, niepokojącym mnie troszkę uśmieszkiem odpowiada:

– Tak, ma pan zaświadczenie i oczywiście może pan oddać głos, ale w komisji numer pięćdziesiąt osiem w Bombaju, to jakieś osiemset kilometrów stąd. Jeśli się pan pospieszy, to załapie się pan na najbliższy pociąg i może pan przed zamknięciem zdąży.

Wybory do Parlamentu Europejskiego. Głosujemy wszyscy (no, prawie). Mam takie powiedzenie: niektórzy potrafią sami robić z siebie durnia i wcale im nie trzeba w tym pomagać

Cała sala rżała śmiechem. Pan konsul, pan przewodniczący, nawet niczego nierozumiejący hinduscy strażnicy. Tylko jeden człowiek się nie śmiał, ale tak czy siak to nie ja jestem odpowiedzialny za to, co w Brukseli wyczyniać będą nasi fachowcy. Ja swoje zrobiłem najlepiej, jak umiałem. Zaświadczenie do głosowania zachowałem na pamiątkę, jedną z wielu zaświadczających, że mogę pójść na rentę z diagnozą, że coś nie tak z moją głową.

Robimy pamiątkowe zdjęcie. Ożywiliśmy całą ambasadę na ponad dwie godziny, bo system wskazywał, że uprawnionych do głosowania jest czterdzieści osób, czyli my naszą dwudziestką mieliśmy kworum.

Mamy auta do dyspozycji, powiedział Anindyia, więc zamiast gnić w hotelu, pojechaliśmy wprost z ambasady na wycieczkę do Starego Delhi. Inny, prawdziwy w tym miejscu świat, wszędzie wokół riksze, niekończący się sznur aut, rowerów, motorowerów, pchanych i ciągniętych wózków od małych po wielkie jak samojezdne domy nieomal, a wszystko to w szpalerze stoisk z przyprawami, od których kręci w nosie jak po zażyciu tabaki, prawdziwe Indie. A nad głowami walczą, świergoląc w locie furkotem, kolorowe latawce.

Wokół nas dzieje się prawda o tym, jak się tu żyje. Nie ma wystrzyżonych trawników willowej dzielnicy bogaczy, dwupasmowych arterii, gdzie auta o ciemnych szybach, z klimatyzacją i prowadzone przez szofera w liberii wiozą możnych za ogrodzenia strzeżone bronią i szklanymi zębami potłuczonych w tulipany butelek, zatkniętych w palisadach na wysokich murach. Zgiełk, wszędzie trwają jakieś remonty, ścisk i spleśniały zapach potu, z elewacji zwisają jak papirusowe zwoje płaty farby, tynku i kable, których nie sposób zliczyć ani odgadnąć, po co są i jak wiodą. Domy rozgrzane niczym piece, ludzie uciekli z nich, by żyć na ulicy, gdzie przynajmniej wiatr zabiera fetor z ich wnętrz.

Stare Delhi. Prawda o tym, jak się tu żyje. Upał, zapach przypraw i bakalii. A na dachach, gdzie wiatr chłodzi rozpalone umysły, niczym w Chłopcu z latawcem stoją mężczyźni i puszczają swoje podniebne dzieła sztuki

Najlepiej jest tam, w górze, gdzie szybują latawce. Wchodzimy zatem na dach, idąc klatką, która bez charakteryzacji mogłaby udawać te z getta, wszędzie walają się śmieci, odpadki życia, ekskrementy, snuje się odór moczu i gotujących się mdłych potraw, od których w gardle zaczynają rosnąć torsje. Na mijanych półpiętrach bawią się dzieci, a na rozłożonych kocach siedzący mężczyźni grają w karty, ktoś obiera warzywa, upuszczając obierki na niewielki talerz, ktoś coś łuska do miski trzymanej pomiędzy stopami o podeszwach twardszych niż wibram, leżą świszczące rozwartymi chłodnicami pysków psy chude jak psie kościotrupy, z których ktoś wyssał ciała i zostawił tylko dyszące paszcze z wywalonymi jęzorami.

Obejrzyj i posłuchaj

http://www.wsqn.pl/pielgrzym/film2

Dach. Na dachu jest inne życie. A ponad nami latawce, które puszczają dumni mężczyźni. Kolorowe jaskółki z długimi furkocącymi ogonami z kokardek śmigają nad kanionami ulic kryjących się gdzieś tam głęboko w dole. Przypomniałem sobie Chłopca z latawcem Khaleda Hosseiniego: to, jak w książce, której akcja rozgrywa się w Afganistanie tuż przed interwencją Rosjan, młody chłopiec wraz ze swoim przyjacielem uczestniczą w corocznych zawodach puszczania latawców, których sednem jest odcięcie innych latadeł i utrzymanie się w powietrzu tak długo, aż na niebie zostaną tylko dwa. Wtedy rozegra się najważniejsza z bitew. Linki latawców nasączone są klejem i obtoczone mielonym szkłem, tną dłonie aż do krwi, a ostre sznurki są tak prowadzone, aby koszącym lotem i siłą zawiązanego na końcu linkowej szpady orła odcinać rywali tak, by spadli, sflaczali, w ręce zbieraczy trofeów… aż zostanie tylko jeden. Ostatni przegrany spadnie na ziemię i będzie najcenniejszym z trofeów, a zwycięzca… no właśnie, kim jest zwycięzca, skoro najcenniejsze trofeum już spadło?

Patrzę z zachwytem na podniebny taniec papierowych dzieł sztuki. Jak kołyszą się w chłodzie wiatru, jak jest im dobrze w ich żywiole i jakie są szczęśliwe. A w dole, pod nimi, trwa inna walka, o jutro, o haust powietrza, o sam nie wiem co, ale na pewno nie o odcięcie nasączonej szkłem kolejnej linki, by została tylko ta jedna.

Powoli zbliża się monsun. Wszyscy zerkają ku niebu i ku horyzontowi, tam skąd mają nadejść życiodajne chmury, z których spadnie deszcz. Spoceni, spowolnieni upałem i sprowadzeni do funkcji lalki postawionej w kącie życia i czekającej na spektakl, który im wróci to życie.

Ciepły wieczór z zimnym piwem – które nie bez trudności udało mi się kupić w jakimś wyznaczonym i uprawnionym do tego sklepie – spędzamy razem, całą paczką wyprawy i trekkingu. Niby islam jest dopiero tam, za granicą, ale tu panuje pół­prohibicja z jakichś dla mnie oczywistych powodów. Nam się wydaje, że kraje w stanie wojny religijnej (częściowo), takie jak Pakistan i Indie, są różne. Kraje i reprezentujące je na drzewcach masztów proporce tak, lecz ludzie są podobni. I podobny jest powód, dla którego alkohol jest i drogi, i trudno dostępny, z tym że tutaj to nie tylko religia – to rozsądek.

Siedliśmy wokół niskiego stolika, poznajemy się, otwieramy swoje puszki Pandory, trochę sztucznie, bo najpierw każdy pokazuje to, co chce, i to, jakim chciałby, by widzieli go inni. Przed nami krótka noc z zawieszonym na nadprożu szprosowanego okna, za którym czai się upał, klimatyzatorem warczącym jak lew, który z tym upałem toczy na szczęście zwycięską walkę, no bo kto, kto podskoczy lwu… lwowi… lewu… kurde, ale mocne to indyjskie piwo w tym upale.

27 maja, trzeci dzień Wyprawy

Noc była krótka, jak każda przegadana, i pełna tak wielu nadziei i planów, gdy długi, poprzedzający ją wieczór podlany piwem ciąg­nie się niczym pełna zakrętów coraz to nowych opowieści droga.

Siła wyobraźni i wielkość skali, a może skala wielkości? Delhi. Aby to sobie wyobrazić… potrzeba czegoś więcej niż wyobraźni ze snów.

Czym więc jest Delhi?

Czy tylko królestwem riksz płynących starymi dzielnicami i nie mniejszej rzeki aut luksusowych w dzielnicach przepychu, oazą zieleni i zarazem pustynią z betonu pełną smrodu i brudu, a za zakrętem przypraw aromatu i trawników ciętych nożyczkami? Jest paradoksem.

28 maja, czwarty dzień Wyprawy

Czuję się tu, w tym mieście nie-mieście, jak na innej planecie, na której znalazłem się przypadkowo, i na dodatek nie wiem, jaka to może być planeta. Czy aby nie wroga? Jakie panują tu prawa i obyczaje, przeciw którym nie wolno się opowiedzieć słowem, gestem ani zachowaniem?

Robimy zakupy. Sklep wygląda… jak sklep. Mały, ciasny, ledwie drzwi i niewielka witryna, a po wejściu zagracony poza granice pojemności i zrozumienia. Wejście, szerokość wnęki na dwa metry, a wewnątrz pomieszczenie długie niczym strzelnica. I jakieś schody to w górę, to w dół, jedne wiodą w lochy piwnicy, inne na piętro, a z niego na drugie i trzecie. I na pierwszy rzut oka, z ulicy, to kiosk zaledwie, a gdy się wejdzie, można znaleźć niemal wszystko, a na zakupach spędzić pięć godzin.

– Parasole są? – pytam, próbując zaskoczyć sprzedawcę, śniadego, pozbawionego uśmiechu chudzielca, który patrzy na mnie tak, jak się patrzy na znaleziony portfel, czy są w nim pieniądze. Jeśli są, uśmiech wypłynie na usta znalazcy, a jeśli nie? No cóż, do pustych śmieci niewielu się szczerze uśmiechnie.

– A pewnie, że są – odpowiada.

– To daj mi, chłopie… szesnaście.

W oczach sprzedawcy pojawił się błysk, twarz ożyła i zapaliły się lampy, bo w czeluściach tego białego portfela zabłysły złote guldeny. Bo skoro wchodzi biały i jego równie biały jak brat bliźniak kolega, we dwóch, a chcą szesnaście ambreli, to albo szczęśliwy dzień, albo dziwaki, a może jaka kontrola?

I uśmiech zgasł, a pojawiło się skupienie.

Rozpoczęliśmy zatem handel. Sprzedawca wreszcie uznał ten dzień za swoje święto. Bo na wyprawę to się nie robi w detalu, ale w hurcie. W megahurcie dokładnie.

Orzechy, a z dziesięć kilogramów, chrupkie pieczywo z pół beczki, cukierki jak na paradę dla setki dzieciaków garściami, bo łopat nie mieli na piętrze ze słodyczami, czekolady, puszki, herbaty i diabli wiedzą, co tam Jarecki nawrzucał, nikt by nie zliczył. Wszystko do wora. A żeby szło sprawnie, otworzyliśmy sobie po piwie. Idzie za nami chłopak z wielkim koszykiem, my pokazujemy, łapiemy, on wrzuca do kosza, a potem odnosi do wora. Na dźwięk głośnego psssyk przybiega pan, ten główny sprzedawca, ten chudy, co kasy pilnuje.

– Mister, nie wolno pić piwa w sklepie – szepce i się rozgląda. Po czym, bo w sklepie jesteśmy tylko my i obsługa, mówi: – Tak normalnie to nie można, to ja muszę zabrać, ale wiecie – uśmiech wraca na usta sprzedawcy, no bo jaka kontrola, jakie tam strachy, skoro taka w tych białych odwaga i gesty fantazji – tutaj, mister, są Indie.

I pan się ukłonił i pognał po dwie papierowe torebki.

– Jak w Ameryce teraz, mister, tak już jest dobrze. Teraz to już możecie robić zakupy i sobie popijać.

I było dobrze. Zakupy się bardzo udały, a z papierowych torebek jeszcze ze dwa razy skorzystaliśmy.

I potem, na koniec, poszliśmy sobie z rękoma w kieszeniach, a pan za ladą dostał karteczkę z numerem pokoju i nazwą hotelu, zawołał dwie riksze i zabrał się do załadunku naszego cargo. Tak się w Indiach robi zakupy.

Wróciliśmy na market, pora lunchu i niestety kolendry, którą tutaj ładują do każdego dania. Jak zresztą wszystkie inne znane nam i nieznane przyprawy, które z tych dań czynią smołę piekielną, tym od niej się tylko różniącą, że bardziej palącą.

– Jak oni mogą to jeść?

Pot spływa po czole, po karku, w ustach ogień, oczy za łez kotarą lada chwila mogą wybuchnąć.

– To całkiem łagodne danie – odpowiada z uśmiechem Rivu, nasz oficer łącznikowy.

Bo każda wyprawa, która jedzie w nadgraniczne rejony, dostaje takiego stróża, dokładnie tak jak w Pakistanie.

Syci, spoceni i chętni, by jechać, spakowaliśmy do autobusu wielką nieomal jak Cheopsowa piramida stertę gratów, worów i beczek. I ruszyliśmy, a wokół piętrzyło się coś, co jak Himalaje nie miało wręcz końca. Miasto-państwo, rozległe niemal jak jedno z naszych województw, gdzie tuż poza nim, aby pogadać przez telefon, trzeba mieć… roaming.

Gdy wreszcie ruszamy, to właściwie… to się nam tylko wydaje.

Indyjska droga

Polska ma trzydzieści siedem milionów obywateli i to plasuje nas w czołówce Europy. Ileż razy liczymy, pokazując na palcach dłoni, że Czesi, Litwini, Łotysze, Estończycy i Węgrzy razem wzięci są i tak mniejszą siłą nabywczą niż my, dumni mieszkańcy serca Europy, my, Polacy.

Ale czym jest wielkość skali przy prawdziwej skali wielkości? Tak, niełatwo to zrozumieć, nie zagłębiwszy się w tematyce. Trzeba wejść do rzeki, aby poczuć, że naprawdę jest się mokrym. Właściwie nie da się tego zrobić zza biurka czy z wygodnej kanapy, studiując statystyki w Wikipedii. Bo Wikipedia to dane, to suche fakty, liczby i słupki, a czymże one są wobec prawdy życia, smrodu rynsztoka płynącego przez miasto o liczebności Polski i zbierającego smród całej jego populacji? Czym są liczby przy czterdziestu czterech stopniach w cieniu, gdy w słońcu asfalt płynie jak Mickiewicza Wodogrzmoty pod drogą do Morskiego Oka? Czym są słupki przy wysiłku rikszarza naciskającego na zardzewiałe pedały bezprzełożeniowego roweru o trzeszczącym ze starości zapiaszczonym łańcuchu, z dospawaną doń gondolą dla dwóch ważących dwieście kilogramów białych turystów? Czym?

Są niczym. Są… nierealną dla kanapowca bzdurą, bzdurą niezrozumienia, która budzi agresję lub lekceważenie. Tak, smród podziemnej rzeki nauczy nas o Indiach w trzy minuty więcej niż Wikipedia w miesiąc. Zakupy w sklepie dadzą nam lepszy obraz tego, co, jak i za ile oraz po co, niż wszystkie katalogi i ulotki biur podróży.

Pogadajmy więc o prawdzie, o życiu nie w pępku świata, gdzie można zamówić pizzę i usiąść z nią w ciszy na tarasie polskiej wsi z widokiem na brykające stado kóz i z Karkonoszami na horyzoncie. Lub w Złotych Tarasach.

Zapraszam na indyjską drogę, na Via Dolorosa wschodu, gdzie ludzie, gdzie miliony śniadych Chrystusów XXI wieku dźwigających codzienność nie umierają tylko dlatego, że chcą żyć, bo życie jest wartością ponad wszystko, a oni są tylko ludźmi, słabymi, zbyt słabymi, a jednak wystarczająco silnymi, by żyć wbrew naszej logice i statystykom, choć z przygiętym wysiłkiem dnia karkiem i krwawiącymi ranami na spracowanych dłoniach, nogach czy mózgach.

Wsiedliśmy do dwóch autobusów. W samym centrum New Delhi, przed niewielką willą udającą całkiem wygodny hotel Colonel z klimatyzowanymi pomieszczeniami pokojów i wi-fi. Auta ruszyły. Przecięliśmy rzekę zaznaczoną na mapach Google na niebiesko, a w rzeczywistości przykrytą niczym kanał grubą warstwą ziemi udającą długi, wijący się park, spod którego wysącza się nieopisywalny smród rynsztoka i będącą tym właśnie, rynsztokiem. Zakryli rzekę, udusili ją, bo inaczej ona udusiłaby ich. Skręciliśmy w lewo, w prawo i we wszystkie strony wielokrotnie i pozornie bez ładu… po czym utknęliśmy.

Delhi nie ma kształtu miasta. Wyjeżdża się z niego i niczym bumerang wraca w kolejne doklejone rozrostem dzielnice, tworzące razem jeden organizm aglomeracji. Trwają remonty, rozkopane hałdy suchej ziemi, budowa bezkresnych, wiodących dokądś wiaduktów i tych niedokończonych, sterczących z ziemi niczym mosty bez rzeki, znikąd donikąd konstrukcji rodem z Wojny światów. Kurz, stal poplątana w fantazyjnych zbrojeniach czekających na betonowy sarkofag betonu, betonu pokruszonego na spękany placek i niezrozumiałego przeznaczenia poplątane budowle, jak w niedokończonej żarnowieckiej atomówce. To miasto to wielki zbiór ludzi. Trzydzieści pięć milionów istnień skupionych tu siłą przyciągania, którą my nazywamy pracą, i marzeniem o lepszym życiu, lecz ono, to życie tutaj, wygląda jak zesłanie do gułagu, do samego piekła, gdzie zamiast drutów i strażników są uwiązane do miasta marzenia o sukcesie.

Niesłabnący nawet nocą upał i nagrzane nim jak kamienie w ognisku czy saunie, okopcone dymem i spalinami domy z zakurzonymi oknami i nieotwieranymi balkonami. Ściany doprowadzone do temperatur ścinających mieszkającym tam ludziom białko w mięśniach. Ukryte za nimi mieszkania, w upale spalającym na płynne szkło szyby, za którymi w ciasnych klitkach gnieżdżą się tłumne rodziny marzące o lepszym jutrze milionerów jak z filmu Slumdog… Dzieci w kanionach ulic bawią się w rzekach aut niczym ryby skarlałe z braku przestrzeni i chore z braku odpowiedniego pokarmu, kobiety piorące w kurzu i brudzie jakieś niewiadomego przeznaczenia wzorzyste materiały, które wywieszają niczym barwne flagi na tak zapylonych tarasach, że stają się one prędzej brudniejsze niż przed praniem, a nie suche, choć schną w okamgnieniu.

W zacienionych miejscach skupiają się mężczyźni siedzący w kucki. Przeważnie przed sklepikami, stertami ryżu, przed warsztatami zachlapanymi starymi olejami i zagraconymi szkieletami aut, riksz i motocykli, i przed szewskimi płachtami będącymi całym światem skupionego szewca, na których piętrzą się sterty spękanych upałem butów czekających na zastrzyk adrenaliny igły swego mistrza, i okulawionych klapków z pozrywanymi ścięgnami pasków. Siedzą i omawiają swą świetlaną przyszłość, którą da im kiedyś to miasto, dla którego opuścili swe wsie, ryżowe pola, szumiące chłodem górskie lasy piniowe i rododendronowe gaje zboczy Himalajów.

Stragany – z jedzeniem zawieszonym na jęczących sznurkach trzeszczących od ciężaru spalinowego ołowiu oblepiającego wszystko to, co okoliczni marzyciele wezmą do ust w pośpiesznym niepowrocie do domu na przedmieściach – tworzą całe centra handlowe o dokładnie jednakowym asortymencie pozwalającym zaledwie przetrwać. Niepowrocie, bo miasto musi uciec jak piach w klepsydrze, lecz nie może się przecisnąć przez zwężenie lejka jej szkła, gdzie każdy pojazd musi być policzony, odmierzony i opłacony w okienku poboru myta.

Zawartość miasta ucieka – wyrzucana po dniu pracy jego wydechem, lecz w drugą stronę wciąga wdechem tak samo niezliczoną ilość drobin, aut, które również nagle stają w nieznanym powodzie jazdy tam, dokąd jadą. Trąbią, dodają gazu, kłębią się gotowe do skoku, przyklejone roztopioną gumą opon do roztopionej smoły zakurzonego asfaltu. Gdyby nie kurz, skleiłyby się tak, że żadna siła nie ruszyłaby ich z miejsca. Stoją i dymią, pocą się przez nieszczelne uszczelki w silnikach pracujących w znoju wrzących olejów, w drżeniu skrzyń biegów i w zapachu upchniętych do nich uchodźców – ludzi.

Lecz stoją. Bo zrobił się korek. Korek. Wiesz, czym jest korek? Nie, nie warszawski, krakowski czy blokujący autostradę pod Kątami Wrocławskimi, lecz prawdziwy korek. Korek miliona aut unieruchomionych w czterdziestoczterostopniowym upale i chmurze pyłu nawianego tutejszym sirocco, który zakrył słońce i wszystko, co pod nim. Aut, które wszystkie naraz chcą tego samego, co ich kierowcy: być tam, u celu, gdzie czeka ukochana, córka czy po prostu rozgrzana upałem własna lub wynajęta prycza z widokiem lub bez.

Stoimy w sześciorzędowym wężu aut, autobusów, spalinowych riksz dwusuwowych, traktorów, dymiących ciężarówek Tata, rowerów i idących pomiędzy tym galimatiasem pieszych, znacznie szybszych od aut. Nikt nie wie, gdzie się kończy korek, jaki jest jego powód i długość. Klaksony trąbią, bo po to są w Indiach klaksony. Tu mają za zadanie ostrzegać, ratować i po prostu wydawać dźwięk, a nie być wentylem frustracji uwięzionych kierowców. Więc wszyscy trąbią, lecz nikt się nie denerwuje. Bo nerwy to śmierć. Zabija nas nie starość, choroby czy wypadki. Zabija nas stres, a ten tłum chce żyć, żyć swym marzeniem o śnie Slumdoga, milionera z przedmieść Delhi, śnie o willi z basenem i pięknej żonie z billboardu wielkości boiska uśmiechającej się zza tacy, na której niesie zimne piwo.

Zatem żyć. Trwać, czekać, pracować. I mieć pokorę dla nierozwiązywalnego. Dla korka. Dla miłości i dla tego, co nie zależy od nas. A korek to twór drogi i tylko droga może go rozwiązać, rozsupłać jego przyczynę i spowodować, że miażdżyca blokująca przepływ krwinek ustąpi i hemoglobina ruszy, dając ożywczy tlenu powiew. Nie ma klimy w trzykółkach, w których pod blaszaną plandeką siedzi czternaście osób, choć miejsca są zaledwie cztery, nie ma nawiewów nad rzędami siedzeń w autobusach przepełnionych tak, że resory szorują po zaplastrowanych smołą bliznach betonowej szosy. I nie ma żadnego ruchu powietrza. To stoi na zewnątrz, w korku spowodowanym upałem, kurzem i bezruchem zdziwienia, że życie mimo to trwa.

Ale pomimo tego jakimś cudem jednak jedziemy. To niemożliwe, ale tak. Mijamy blok. Liczę, nie dowierzając w to, co widzę, choć nie ogarniam umysłem. Więc liczę: czterdziestosześciopiętrowy blok z dwudziestoma pięcioma rzędami balkonów w każdej z czterech zewnętrznych ścian, który pewnie zasiedla nie mniej niż czterdzieści tysięcy ludzi. Całe miasto powiatowe w jednej Szuflandii pnącej się ku niebu, w kolorze pustynnego piasku i o niezliczonych oknach bez widoków na przyszłość. Poboczem w gonitwie cross country mijają nas w podskokach desperaci w małych autach, a my z kolei mijamy ludzi leżących w studecybelowym warkocie silników na pasie spalonej słońcem zieleni pomiędzy nitkami szosy, i jakimś cudem śpiących, nakrytych kocami, nieobecnych. Tu właśnie z własnego wyboru chwilowo mieszkających i również zapewne śniących o wspaniałej przyszłości.

To, co trzyma to miasto przy życiu, nazywa się nadzieja. Bez niej szczur tonie po czterdziestu minutach, a uratowany podstawionym po trzydziestu minutach kijkiem i znów wrzucony do wody – pływa dwadzieścia cztery godziny. A sprawia to właśnie nadzieja, nadzieja wystawionego z billboardu, z telewizji, z radia, z zewsząd kijka, który im tę nadzieję daje. I dzięki temu miasto żyje i wbrew logice i rozsądkowi wciąż się rozrasta.

Jedziemy!

Tak, jedziemy. Bo korek jest stanem, którego żadna siła nie rozwiąże i żadna przyczyna nie tworzy. Korek to po prostu szyjka klepsydry, przez którą może się przecisnąć tylko tyle drobin piasku, czyli aut, ile się tam naraz zmieści, reszta musi poczekać, a czas w korku nie ma znaczenia. I kiedyś przyjdzie pora na to, że każda drobinka ciążąca swą grawitacją ku końcowi korka wpadnie do jego szyjki i pomknie ku swej Itace. Każdy korek ma swój kres.

Nasz doczekał się go po trzech godzinach, kiedy wreszcie auta z jakiegoś powodu nagle się rozproszyły i wystrzeleni jak z procy wyjechaliśmy z Delhi. Miasto nas wypluło. A my, uciekłszy z niego niczym z obozu zagłady, ruszyliśmy ku górom. Ku życiu.

Delhi to 35 milionów ludzi, a w jednym domu, jak na szybko policzyłem, mieszka ich 40 tysięcy. A miasto wciąż, i to gorączkowo, buduje się i rozrasta

Ruszyliśmy… i gdy zniknęło w chmurze pyłu słońce, zachodząc za skryty w tej zawiesinie horyzont, natychmiast otuliła nas noc, ciemna, granatowa, duszna i gęsta jak otchłań Rowu Mariańskiego, który jednak co chwila przecinają dziwne światła głębinowych ryb świecących wypustkami reflektorów i pełznące wprost na nas… na nas, bo, kurna, zjeżdżamy na prawy pas.

Kierowca nam przysypia. Hindus, który nie zna angielskiego, hindi pewnie też nie, a już na bank nie zna drogi. Jakiś dziwoląg, diabli wiedzą skąd pochodzący i co tam sobie o nas i o świecie myślący, młody człowiek w rozpiętej pod szyją błękitnej koszuli z pagonami i z grzywą falujących włosów nad wysokim czołem, zaczesanych do tyłu we fryzurę amanta z przedwojennych filmów. Domaga się GPS-u i właściwie to my przejmujemy nawigację.

Osiemdziesiąt osiem kilometrów, dwie godziny, ale meta, ku naszemu zdziwieniu, coraz bardziej nam odjeżdża. Pełzniemy po parodii szosy, po której snuje się ciężki i gęsty pył. Płynie wstęgami z rur wydechów, z wysuszonych pól okolicznych, z koryt bezwodnych, wyschniętych na pieprz rzek. I pył ten płynie jedyną wolną przestrzenią, czyli szosą. W świetle reflektorów jest jak szara nierealność rozpuszczonego w powietrzu nadmanganianu potasu w kolorze błota ograniczającego widoczność i tworzącego własny nierealny teatr drogi, z którego parami wyłaniają się tańczące w labiryncie slalomu omijania dziur reflektory aut z naprzeciwka. A potem nastaje ciemność. Na chwilę. A te chwile stają się dłuższe i dłuższe, tak jak mrugnięcia oczu zasypiającego kierowcy, wolniej, ciężej. Zmęczeniej. Jak czas, który rzeką znużenia zawsze płynie wolniej. Powietrze krystalizuje się, by po chwili znów zgęstnieć, a z gęstwy wyłaniają się oczy potwora, drgające, złe, ostre, pędzące tam, skąd my właśnie uciekamy.

Noc gęstnieje ciemnością i tężeje pyłem. Podskakując na co rusz kończącym się i znów pojawiającym asfalcie, witamy jutro, które stało się naszym dziś. Kierowcy łeb też podskakuje, jak pieskowi ustawianemu na podszybiach polskich fiatów w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, a śruby w podwoziu, trzeszcząc, wysuwają się z gwintów. Najważniejsze staje się upilnowanie klekocących zębów, by te w akcie samozagłady nie odgryzły wiszącego wysuszonym kołkiem języka.

Pył gęstniał, to znów z niewiadomej przyczyny opadał, i wtedy z ukrycia wyszły na firmament gwiazdy, by pospacerować w swych stałych układach, ustał ruch na szosie tak dziurawej, że brak dziury wywoływał zdziwienie i wrażenie, że auto uniosło się nad ziemię, a kierowca zasypiający wciąż i wciąż ze zdziwieniem był przez nas budzony. Budziliśmy go… a on po chwili znów zapadał w sen.

Mijamy miasteczka, wsie i pojedyncze domy, które zamknęły paszcze witryn, nasuwając na nie maski i przyłbice stalowych żaluzji. A ludzie weszli do wnętrz i poszli spać. Tylko temu służą domy w czasie przedmonsunia, bo życie od przebudzenia aż po kolejne zaśnięcie toczy się poza nimi, na ulicy właśnie. Ale to rano dopiero. Teraz, w środku nocy, te domy są niczym rekwizyty z niegranej od lat sztuki, porzucone, pokryte kurzem niepamięci, choć będące na stanie teatru, więc nie można ich wyrzucić.

Dotarliśmy o 3.00. Do zatęchłego pokoju w hotelu o nazwie nieistotnej i niewartej zapamiętania i zbudowanego tylko po to, by trzygodzinnym snem dać naszym oczom wypłakać kurz i byśmy mieli siłę do dalszych zmagań z indyjską drogą.

Nic godnego zapamiętania po drodze, żadnego przykuwającego swą odmiennością szczegółu.

Bo rankiem wjedziemy w Himalaje.

29 maja, piąty dzień Wyprawy

Munsiyari. Oj, dziesięć godzin we śnie czyni z człowieka chętniejszego i żywszego bardziej niż po wypiciu red bulla. I do roboty, bo dzień upłynie szybko. Pakujemy i ważymy. Czterysta siedemdziesiąt pięć kilogramów samego cargo, nie licząc tego, co potrzebne nam w drodze, a co pójdzie bezpośrednio do bazy, ponoć na mułach. A czas płynie jak rzeka w dole, jak obłoki w górze, jak pot z naszych ciał.

30 maja, szósty dzień Wyprawy

Śnił mi się jeden straszny sen. I jedna warta zapamiętania myśl. Zdążyłem ją utrwalić. Zapisać. Zanim rozwodnił ją dzienny nurt.

Wracam do tego, co było, do wątpliwości i do rozterek, które pomimo swego istnienia nie zmieniły mej drogi, a może ją zmieniły właśnie, tylko ja o tym nie wiem, bo zmiana ta, wydarzając się, staje się rzeczywistością.

Ale o tym to potem.

Ruszyliśmy dżipami. Godzinka. Błotne lawiny schodzące tak często, jak padające tu monsunowe deszcze, nasączały strome zbocza. A więc latem niemal codziennie niszczą drogę i mimo że walka o każdy metr cywilizacji i komunikacji pochłania tak wiele wysiłku i środków, to zwycięża w tej walce przyroda i jej moc, z którą nam, ludziom, z całą znaną technologią, nie ma się co równać. Świat bez względu na to, co zrobimy, podąża tam, dokąd chce. I jeśli ocieplenie klimatu jest naszą sprawką, to nie my zadecydujemy o zakończeniu tego procesu. Przestałem w to wierzyć. Jak również w to, że to za naszą sprawą planeta się rozpada. To się po prostu dzieje. Tak jak kolejne ery, które przetoczywszy się przez historię ziemi, ukształtowały ją tak, jak chciały. I dały nam ją po to, byśmy się zadomowili. A kto swój dom burzy… no cóż, koniec jest bliski, patrząc uważnie, dziś jestem tego pewny.

Zbocza porośnięte zielskiem, strome i łapiące wodę niczym gąbki, stają się ciężkie i ulegają grawitacji, a ta nie znosi kompromisów i nie baczy na drogi, mosty i oporowe przegrody. Pochłania wszystko. Giną ścieżki, domy, tarasy poletek z zielonym ryżem, a na nagą skałę znów wychodzą zbrojni w młoty, spychacze, walce, a nawet dynamit, żądni drogi ludzie, zdeterminowani i nieuznający sprzeciwu. I wydzierają Górze kolejne metry półek, tarasów, tuneli, przekopów. A potem zaczyna padać. I znów się to wszystko wali.

Na kilka chwil jednak, na rok, może na dwa, powstaje droga. A czas podróży robi się krótszy, ponieważ droga jest jezdna, a życie łatwiejsze, bo odległości mniejsze. I gdy człowiek się przyzwyczai, dojdzie do tego, że tak jak jest, jest dobrze, że mieli rację ci, którzy tak wymyślili.

Munsiari. Ostatni przyczółek cywilizacji. Stąd jeepami najdalej, jak się da

Zaczyna padać… i miliony ton gruzu, błota i skał pozwalają sobie mieć inne zdanie.

Jesteśmy tu, w Górach, epizodem zaledwie, tego też jestem pewny. Bo Góra z jakichś powodów dąży do tego, by samą sobą i własnym ogromem się unicestwić.

Wystartowaliśmy w marsz. Krótki, po pełnej pyłu półce drogi wydartej Górze. Trwają prace syzyfowe w walce Dawida z Goliatem, w trudzie reperowania po każdej lawinie zniszczeń. Ale tej walki nie można wygrać. Tylko że nie jest to powód, aby jej nie prowadzić. Bo to jest ważne. Tak myślę. A gdy powstanie droga, zechcemy szos, mostów, wiaduktów, tuneli. Prądu, wieżowców i internetu. A potem zacznie się deszcz.

Po dwóch godzinach dotarliśmy do jakiegoś szałasu. Wokół nad gęstwiną krzaków latają motyle, naśladując swoimi nieruchomymi, przypominającymi malarskie palety przekolorowymi skrzydłami szybujące orły. Są wielkie jak ludzkie, złączone kciukami dłonie machające pozostałymi palcami. A orły są wyżej. I z góry patrzą… a zewsząd dochodzi ptasi skrzek, jak nawołujące się tam-tamy, to tu, to tam odezwie się ptasi dziób, a inny skądś z daleka coś mu na to odpowie.

Taki tu spokój. Nie ma ludzi, nie ma wypraw, nie ma trekkingów, wałęsających się po coś mieszkańców, pasterzy, niosących towary tragarzy, osłów czy mułów. Góry są może podobne do tych w Nepalu, ale to, co się w tych górach dzieje, jest całkiem odmienne.

Cisza, taka prawdziwa jak tutaj, po życiu w mieście może drażnić czy nawet budzić niepokój. Jednak szum rzeki, śpiew ptaków, cykanie świerszczy, gdy słońce zaczyna słabnąć, wszystko to sprawia, że uspokajamy się, czując, jak otacza nas życie, którego stajemy się trybem. To jest właśnie harmonia.

Południe. Dolina skryta w nieprzezroczystym, pełnym pyłu powietrzu wydaje się zaginionym lądem niemającym żadnych powiązań z resztą tego świata.

– Skąd się ten pył bierze? Co tworzy taką mgłę w górach, gdzie powietrze powinno być czyste jak woda w studni? Czy to udręczona upałem ziemia dyszy w oczekiwaniu na monsun, orzeźwienie i wodę, niosącą tak życie, jak i zagładę?

– To pożary – odpowiada Rivu.

Nie wiem, skąd wie. I czy mu wierzyć? Przecież nic się aż po horyzont grani nie pali…

Liam, do którego dotarliśmy, ot, kilka chat rozrzuconych po zboczu doliny i pochowanych po krzakach. Nie ma tu piniowych lasów pachnących żywicą, nie ma rododendronów, kwiatów czy strzelistych drzew. Jest… jakaś dżungla splątana niczym kudły kloszarda. I nawet ta Gori Ganga, dopływ świętego Gangesu, jest jakaś taka… no właśnie nie wiem jaka.

Nic nie widać, wszędzie wisi jakaś dziwna, ciężka i gęsta mgła. To gdzieś, jak mówi nasz oficer, płoną lasy.

– To pożary. Dymy z nich zasnuwają przedgórze Himalajów na setki kilometrów.

– Ale skąd ogień? – pytam.

– To podpalenia – odpowiada Rivu.

31 maja, siódmy dzień Wyprawy

Idziemy do Bugdyaru. Znów wzdłuż budowanej właśnie drogi.

Jaki to sens? – myślę sobie. Ten upór niezrozumiały. Dolinę zamieszkuje setka ludzi, no, góra dwie. Im wyżej, tym trudniej, a oni borują, tną i wznoszą mury, a potem jest kanion i nie ma drogi, a za nim znów jest. Jakieś czary, bo i ciężarówka tu stoi, i kilka dżipów.

To nie dla mieszkańców, myślę sobie. To polityka. Bo naliczyłem na mapie aż pięć spornych Indii z Chinami obszarów. Do jednego właśnie weszliśmy i wydaje mi się, że ten, kto ma drogę, kto rozbuduje, kto zajmie i bazy postawi, ten pierwszy zakrzyknie: „To moje, myśmy tu byli pierwsi!”.

A jeśli się druga strona nie zgodzi, to w chwil kilka drogą nadjadą czołgi i transportery, na lądowiskach usiądą helikoptery i wtedy, wtedy już będzie trudniej tej drugiej stronie powiedzieć: „Nie, to nie wasze”.

Wojsko, agresja, aneksje, co świata zmieniają granice, lecz w świecie niczego nie zmieniają na lepsze. A przecież tu i w kolejnej, i następnej za nimi dolinie mieszkają po prostu ludzie, górale. To samo jedzą, tak samo się ubierają i mówią takim samym językiem. Im to bez różnicy. To nie o nich tu idzie, nie dla nich ta droga, te helikoptery, ciężarówki i bazy nie strzegą ich domów, bo przed kim? Przed tymi z sąsiedniej doliny? Nie sądzę.

Ledwie rozbiliśmy na zagubionych w buszu tarasach namioty, spadł ciepły deszcz, o dużych jak łzy nieba smutnych kroplach, które w udręczonym upałem pyle pokrywającym dróżki robiły małe dymiące kratery. Spływając po tropikach namiotów i parasolkach pokrytych kurzem, rzeźbiły jaśniejsze bruzdy, jakby te łzy, co nie dotknęły ziemi, były bardziej bolesne. A radosna żółć tropików stała się maską mima, który ma rozśmieszyć, a tylko wywoła żal.

Wyścig. Budowa drogi to chęć zajęcia spornych terytoriów

– Albo my, albo Chińczycy – tłumaczy nam oficer. Tu nie ma ludzi. Ta droga nie będzie służyła mieszkańcom, ale polityce

Deszcz ledwie pokropił, a na schnącą trawę rzuciły się nasze muły i osły. Majtały ogonami, jakby je chciały ukręcić albo na nich odlecieć, a dzwonki przypięte do szyi niczym na wieży katedry dzwoniły. I burzyły ciszę. Oszaleć można. Próbowałem znaleźć w tym rytm, a im dłużej słuchałem, tym bardziej mi to przypominało intro High Hopes Pink Floydów:

The ringing of the division bell had begun

Along the Long Road and on down the CausewayDo they still meet there by the Cuy […].

At a higher altitude with flag unfurledWe reached the dizzy heights of that dreamed of Word.

Cóż, wszystko może być symbolem i zarazem wskazówką. Przepowiednią i jej zaprzeczeniem, drogą i wyborem. Trzeba tylko otworzyć oczy, serca i umysły. A nie znalazłem w swym życiu lepszego do nich otwieracza niż górskie granie i szczyty.

Uparte zwierzaki dzwonią, ale są nieszkodliwe, nieagresywne i obojętne na świat, co je otacza. Liczy się tylko… żarcie.

Watowane jak gęste ouzo powietrze jakby się przecierało i można trochę odetchnąć. Deszcz zabrał kurz, orzeźwił. Zrobiło się niemal wspaniale. Przejrzystość odsłania paski zieleni za rzeką, to skrawki pól ryżowych na wąskich tarasach. Pomiędzy nimi chatynki i jacyś ludzie z daleka jak mrówki się krzątający. Są niczym prążki na skórze zebry, na zboczu góry, w której człowiek wyrzeźbił bliznę drogi. Stąd i dopiero teraz widać, jakie spustoszenie poczyniła ta droga wydarta spychaczem i dynamitem, żółta jak skały pod płaszczem zieleni. Bolesna rana. Ale to tylko chwila. Za kilka lat zieleń wszystko pochłonie i będzie jak dawniej.

Lakhpa gotuje kolację. Przyglądam mu się i jestem pewny, że już się spotkaliśmy, w Nepalu. Ale za cholerę nie wiem gdzie, na jakiej górze. On też nie wie.

Ciążą policzki spalone słońcem, powieki od piasku, co go nawiał gorący wiatr, ramiona od ciężkiego plecaka, ciążą myśli, może to już tęsknota? Chylę więc głowę w geście pokory dla tego, co mnie otacza, opieram brodę na piersi. To właśnie ten czas, gdy dokonuje się zmiana, ze zgiełku cywilizacji w czystość pierwotnej energii Gór Olbrzymich. A ciemność dziwna pożera świat. Nie ma nieba, nie ma namiotów, nie ma nawet butów, gdy stanie się prosto, jest tylko czerń. I małe światła za rzeką – daleko, gdzieś w oczodołach okiem palą się świece, a wokół nich jacyś ludzie. To inny świat, za rzeką, więc nigdzie, bo nie ma mostu na tę drugą stronę życia. Rzeka jest tu przeszkodą, granicą, jak śmierć. Stąd widać wiele więcej, ale i mniej. Jak z Pałacu Kultury widać lepiej Warszawę, ale nie widać Pałacu Kultury. Stąd widać siebie, ale nie widać świata. Widać tylko to, co piękne, a nie widać brzydoty. I ten szum rzeki, nie znalazłem niczego tak nieistotnego jak odgłos rzeki, bo cóż może zmienić to, że on jest lub go nie ma? Może nic… a może wszystko?

Czasem, ale nie dziś, myślę o tym, żeby kupić sobie psa. Najlepszego przyjaciela samotnych chwil i towarzysza długich spacerów w niepogodę. Psy tutaj są jak dzwony w Atenach – budzą się niedzielnym rankiem, rozbrzmiewają bez żadnego powodu i nigdy razem, jakby to była jakaś dziwna psia na odległość rozmowa.

Gdy Góry stają się wyższe, oblekają się lasem. Wielkie, kwitnące krwią kwiatów rododendrony zmieniają ścieżkę. Wkraczamy do Narnii

Dziś wszystkim pomiotom mającym otwór szczękowy mówię stanowcze „nie”! Rany, tego nie da się opisać, psia symfonia, chór strącający swym wyciem szyszki z drzew rosnących dziesiątki kilometrów stąd. Jeden, drugi, dziesiąty i setny. Skąd tu tyle psów? Całą noc, od zmierzchu do świtu, bez jednej sekundy przerwy trwała ta psia rozmowa. A ranek cichy, gdy wreszcie nadszedł, zwierzaki się położyły i jak gdyby nic po prostu w cieniu usnęły. Za to ruszyły osły z dzwonkami. Też wszystkie naraz. A my z nimi, niewyspani, ale chłonni tego, co wokół.

Spakowaliśmy graty i wyruszyliśmy niczym zaczarowani pod górę, po schodach bez końca i wciąż z coraz czystszym powietrzem, a pył pożarów, ciężki, brudny i gorący, zostawał za nami, nieistotny, nie nasz i nas niedotyczący. Tylko my i ponad nami szybujące w przestworzach, ze świstem kreślące swe podniebne tory orły, naśladujące biegnącego po placu korralu konia, tworzące w nieskończoność idealne kręgi wznoszącej się sprężyny. Gdyby zostawiały za sobą smugę, niczym samolot, to tor ich lotu byłby kodem DNA idealnego stworzenia, dobrego, mądrego i pełnego empatii, jestem tego pewny. Jakże to piękny widok. Idealny.

Doszliśmy do przełamania, a tam powitał nas strumień, niczym młody źrebiec parskający chłodną kaskadą i nas zapraszający.

Jakże to miłe, gdy zdejmie się z siebie kurz ubrań, a resztki spłucze w źródle krynicznym. To jak narodziny, jak przejście na drugą stronę. Weszliśmy w Góry brudni, a teraz jesteśmy czyści. My, nasze ciała i myśli, plany, marzenia. Wszystko stało się lepsze.

Jarecki leżał plackiem na środku strumienia na wznak, nagi, jak go stworzono. Gapił się w niebo i chyba zazdrościł orłom, a może prowadził z nimi jakąś rozmowę?

– Od razu lepiej, Rafik, prawda?

– Oj lepiej, oj lepiej.

Śmiać mi się chciało. Nie z niego, nie z siebie, ale tak sobie, bez najmniejszego powodu. A wodospad tak cudnie masował ramiona i plecy. I wypłukiwał z głów życiopierdoły wszelakie, zostawione na dole. Zostało tylko to, co dobre, jak w misce odsiane wirowym ruchem drobinki złota.

W takiej wodzie jak w zaczarowanym źródle ciało młodnieje, jędrnieje, staje się bardziej chętne, by iść. A to takie piękne, nienazywalne uczucie, po prostu pierdzielnąć się na ciepłe kamienie i w słońcu schnąć. Czujemy się wolni, po takim yardenitowym chrzcie możemy iść w Góry.

Nadleciały nagle, pojawiły się na niebie jak jakaś eskadra lecąca na bitwę o Anglię. Lotki, rozcapierzone jak palce na końcach olbrzymich skrzydeł, świszczały przeciągłym świstem, aż przeszły po karku ciary. Chciały się nam poprzyglądać, królowie tych dolin, potężne orły. Jakże piękne i groźne. Najpierw pięć, potem dziesięć. Krążące nad nami i co chwila zniżające lot, by coś nam powiedzieć. Himalajscy lotnicy.

Nadlatują nagle. Panuje cisza, gdy wtem znad głowy odzywa się głośny, jękliwy świst lotek. Wielkie orły. Szybują, patrząc żółtymi ślepiami, jak brniemy w górę doliny

Podchodzimy na przełęcz, zakosy pną się po plecach góry niczym troki ciemnozielonego gorsetu. Jasna smuga sznurka na ciemnej skórze spalonej słońcem. Na szczycie zaś zaczął się las rododendronów i weszliśmy pod parasole wielkich kwitnących drzew. Nie znam nic czerwieńszego niż kielichy krwawiących tętniczą krwią kwiatów himalajskich rododendronów.

Dotarliśmy do Bugdyar. Całkiem, jak się okazało, spora wciąż wieś, kilka niby z dawnych lat hotelików, ale zamkniętych, pełnych zapewne pcheł i kurzu. Wolimy w namiotach lub nawet pod gołym niebem albo pod dachem wiatki bez ścian służącej jako jadalnia, gdzie miły przewiew. Wiatka lepsza, bo niebo wieczorem ściemniało i wypaliło największą ze swoich armat, huknęło i wszystko rozświetlił blask błyskawicy, a potem lunęło. Stukot kropli o blaszane dachy, najlepsza ze znanych mi kołysanek.

1 czerwca, ósmy dzień Wyprawy

Dzisiejszej nocy, dla odmiany, na mą czarną listę wrogów ludzkości pragnącej snu trafiło po psach salami. O 2.11, w najsmaczniejszej z pór nocy, obudził mnie dzwonek. Pół metra od głowy, tuż za ścianką namiotu, napierdzielał ktoś dzwonkiem jak spraszający na mszę przygłuchy kościelny, a wyjrzawszy, myśląc, że może to pożar i na larum dzwonią, ujrzałem… osła. Pasło się bydlę z uwiązanym u szyi dzwonkiem wielkości wiadra i z sercem jak odważnik dwukilowy akurat obok mojego namiotu, a to naprawdę duża dolina. Co bydlę ruszy łbem, to jakby w katedrze się dzwon odezwał. Dostało bydlę w tenże durny łeb kamieniem robiącym za odciąg i odszedłszy ze dwa metry, wylewało swój żal najgłośniejszym z oślich „yhyhyhy”, przerywanych tylko na koncert dzwonów, gdy majtając łbem, czegoś szukało.

Wytrzymałem kwadrans. Potem wylazłem w ciemną noc, a osioł, wyczuwszy, że idzie śmierć, ruszył stępa, zrywając przy okazji odciągi namiotu, a potem sznurki z praniem, które oblepiło go koszulkami i schnącymi gaciami. I chyba się zląkł, gdy mu na pysk spadła wilgotna materia, bo znów się rozległo: „yhyhyhyhy!”.

Gdy próbowałem go capnąć, on capnął materię, czyli mój ręcznik, i odbiegłszy, zaczął go zżerać. Kurna, widziałem to w świetle księżyca, zeżarł mój suchy ręcznik, jedyny. Goniłem go do check­postu, a tam mi zniknął i niestety ręcznika nie odzyskałem.

Chłodny wiatr zatrząsł namiotem. Obudził dzień i całą bazę, oprócz mnie, bo od dawna nie spałem, oślim rozeźlony złodziejem, i parząc kawę w pustej mesie i ją pijąc, pisałem jakieś bzdury po nocy, aż się na wschodzie zaróżowiło. Zdałem sobie sprawę, że Everest to jeszcze jeden symbol ludzkości, która tych symboli potrzebuje, by iść do przodu. Everest jest nim, bo nikt nigdy nie był i nie będzie wyżej. Tu ewolucja osiągnęła ekstremum, do którego dążymy: coś musi być Naj.

Dolina staje się przepiękna, pył zniknął nieomal do zera, huk rzeki się wzmógł.

Gdyśmy ruszyli, osioł, nocny rozrabiaka, okazał się niewinny: znalazłem w krzakach ręcznik porwany zapewne wiatrem. W nocy wszystkie szmaty są ręcznikami, a koty czarne, to i przeprosin dla osła nie było, bo żaden się przecież nie przyzna, choć jeden z objuczonych naszymi klamotami zwierzaków patrzył na mnie tak jakoś dziwnie, z wyrzutem, jakby mu to, co miał na grzbiecie, ciążyło bardziej niż innym. Nazrywałem więc zielska, podszedłem i dłoń z bukietem wyciągnąłem na zgodę, a on, podniósłszy ogon, obsikał ścieżkę z głośnym chlupotem.

No cóż, to pani oślica zatem, a z kobietami wiadomo, nie jest łatwo, jeśli się narozrabiało. A co to ma wspólnego z Everestem? No właśnie nie wiem. Myśl się rozpoczęła i zaplątawszy się, zniknęła, bo przyszła druga: zdałem sobie sprawę, że to, co robię, pisanie znaczy, jest największym osiągnięciem ludzkości… nie żeby akurat moje bazgroły tymże były osiągnięciem, ale dzięki pisaniu jesteśmy tu właśnie, jako ludzkość, w tym właśnie miejscu.

Skalny Pielgrzym

Copyright © Rafał Fronia 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023

Redakcja – Beata Słama

Korekta – Maciej Cierniewski, Kornelia Dąbrowska

Skład i łamanie – Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografie na okładce – Rafał Fronia

Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie pochodzą z prywatnego archiwum Rafała Froni.

Autor i wydawca dołożyli wszelkich starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich do ilustracji zamieszczonych w książce. Osoby, których nie udało nam się ustalić, prosimy o kontakt z wydawnictwem.

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2023

ISBN mobi: 9788383300214

ISBN epub: 9788383300221

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

http://www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl