35,90 zł
Na warszawskiej Pradze bezdomna kobieta zostaje dotkliwie pobita. Sąd skazał sprawców, ale los kobiety się nie zmienił. Codziennie w południe dziewczyna siedzi koło spożywczego licząc na pomoc.
Był na utrzymaniu młodej architekt, mimo to zachowywał się jak nadzorca. Odciął kochance głowę maczetą, bo nie chciała go dłużej utrzymywać. Zadał jej osiem silnych ciosów w kręgosłup szyjny.
15-letni chłopiec z rozmysłem, na oczach nauczycieli i klasy, zamordował kolegę, który być może był mu winien jakieś pieniądze.
Nepalczyk restaurator przyjmował Azjatów do pracy, ale jedyną zapłatą była możliwość najedzenia się i przespania. Zamiar zabójstwa zrodził się w głowach Hindusów nagle.
Pewien adwokat poradził jak zarobić duże pieniądze. W Warszawie jest sporo parcel, które po zawierusze wojennej potraciły hipoteki. Fałszując dokumenty, można stać się legalnym właścicielem takich nieruchomości.
22 lata po zabójstwie byłego komendanta głównego policji Marka Papały, kolejni oskarżeni wychodzą z sądu bez skazania.
O trzech czteropiętrowych blokach przy Dudziarskiej mówi się getto, zsyłka, kolonia karna. Bo tam decyzją władz ratusza w 1993 roku umieszczono osoby oporne w płaceniu czynszu, uciążliwe we współżyciu sąsiedzkim, bądź wyeksmitowane z poprzedniego mieszkania. W ośrodkach opieki społecznej mieszkańców Dudziarskiej kwalifikowano bez sprawdzania, jako patologię.
Oto obraz kryminalnej Warszawy i najbliższych okolic naszej stolicy na początku XXI wieku w reportażach znakomitej dziennikarki i reporterki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 433
Data ważności licencji: 11/9/2026
Projekt okładki
Tomasz Majewski
Redaktor prowadzący
Urszula Lewandowska
Redakcja techniczna
Andrzej Sobkowski
Skład wersji elektronicznej
Robert Fritzkowski
Korekta
Katarzyna Szajowska (Kaliope)
Renata Kruk
© for the text by Helena Kowalik
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1875-3
Sport i Turystyka
Wydanie I
Warszawa 2021
Mojemu synowi Pawłowi z zachętą do przeczytania po niewczasie
Od 15 lat chodzę na procesy sądowe. Jak obliczyłam, 163 razy podnosiłam się z ławy dla publiczności, aby wysłuchać wyroku dla oskarżonego. Kiedy przychodziła pora na tak zwane ostatnie słowo, niejednokrotnie widziałam łzy w oczach bestialskiego mordercy. Ale byłam też świadkiem, gdy skazany na 25 lat bluznął w kierunku sędzi ordynarnymi wyzwiskami.
Ogłoszenie wyroku odbywa się w śmiertelnej ciszy. Jeśli jest to dożywocie, słowa sędziego o „eliminacji ze społeczeństwa” brzmią tak, że wywołują lęk przed czymś ostatecznym. Ochłonięcie i zebranie myśli nadchodzi dopiero podczas ustnego uzasadnienia wyroku. Kamerzyści telewizyjni usiłują wtedy zarejestrować zachowanie osoby, która właśnie usłyszała wyrok. Reakcję jego rodziny. Ja odwracam głowę, gdy ze skazanym na dożywocie żegnają się jego rodzice. Prawdopodobnie nigdy już nie będą ze swym dzieckiem na wyciągnięcie ręki. Nie doczekają tej chwili, nawet gdy „dożywotniego” spotka łaska warunkowego zwolnienia, bo to się zdarzy po kilkudziesięciu latach.
Kiedy dochodzi do zaplanowanego zabójstwa człowieka, nad salą sądową wisi pytanie: Kim jest człowiek, zdolny do popełnienia takiej zbrodni?”. Zbierając materiały do pitawalu, szukałam odpowiedzi w aktach śledczych, a następnie podczas procesów. Powstały z tego reporterski obraz zamknęłam w tematycznych rozdziałach. Ten pierwszy „Za kraty do końca życia” zyskał naukową podporę w postaci monumentalnej – 756 stron – monografii pod tytułem Dożywotnie pozbawienie wolności. Zabójca, jego zbrodnia i kara autorstwa Andrzeja Rzeplińskiego, Marii Ejchart-Dubois i Marii Niełacznej. Autorzy monografii, zakładając, że tylko z anonimowych wypowiedzi mogą się dowiedzieć, co naprawdę myślą „wyeliminowani ze społeczeństwa”, wysłali do ponad 300 skazanych na dożywocie ankiety z pytaniami.
Najwięcej emocji za kratami wywołało pytanie: Jaki jest cel wykonania tak wysokiej kary?
Dożywotni okazali się bardzo sceptyczni: „Trafiłem do więzienia, gdy skończyłem zaledwie 18 lat. Byłem bezmyślny, nie wiem, jakich słów jeszcze użyć do określenia mojej osoby w tamtym okresie. Resocjalizacja w Polsce to fikcja, ciemnota wciskana opinii publicznej. (…), wykonanie kary dożywocia jest bezcelowe” – stwierdził jeden ze skazanych.
Niektórzy dystansowali się od wyroku, wskazując, że dożywotnia eliminacja jest dla tych, których nie da się „poprawić”, ich to nie dotyczy. A pozbawienie wolności zmienia ludzi na jeszcze gorszych. Pisali: „W więzieniu dowiedziałem się, że jestem totalnym zerem, każdy może mi powiedzieć, co chce, bez konsekwencji, a ja muszę to przyjąć z pokorą”.
Wielu skazanych usiłowało wykorzystać ankietę do przypomnienia, że są niewinni, choć od oskarżenia do prawomocnego wyroku przeszli kilkuletnią drogę sądowych dociekań. „…Skazano mnie, aby nie polecieli ze stanowisk policjanci i prokuratorzy, którzy nie wyjaśnili tego, co trzeba”. „Gdybym miał pieniądze, nie dostałbym dożywocia”.
Żaden z ankietowanych nie nazwał swego przestępstwa po imieniu.
Cytuję niektóre wypowiedzi, bo wiem, że choćbym wiele godzin spędziła „na widzeniach przy stoliku”, nie dowiedziałabym się prawdy. Na dożywocie nie skazuje się przypadkowych zabójców. To są sprawcy zaplanowanej zbrodni. Jest mała szansa, żeby za kratami odezwały się w nich jakieś rudymenty człowieczeństwa i podsuniętą kartkę z anonimowymi pytaniami potraktowali jako okazję do spowiedzi życia. Raczej przyświecała im myśl o manipulowaniu autorami ankiety. Żeby właściwie odebrać ich wypowiedzi, trzeba sięgnąć do akt sądowych.
Jeden z rozdziałów mojego pitawalu ma tytuł „Nie wiem dlaczego”. To o procesach skazanych, co do których nie dało się wyjaśnić, dlaczego popełnili zbrodnię. Ponieważ się przyznali, sąd mógł zrezygnować z dociekania motywu. Sąd, ale nie dziennikarz. Dla reportera szukanie odpowiedzi na to pytanie jest kluczowe.
Dlatego, jeśli było to możliwe, spotykałam się ze skazanymi poza salą sądową. Docierałam do ich rodzin. A potem filtrowałam to, co powiedzieli, przez ich akta prokuratorsko-sądowe. Mam nadzieję, że dzięki temu wizerunek przestępcy będzie dla moich czytelników bardziej wyrazisty.
Nie ma zbrodni doskonałych, twierdzą kryminolodzy. Wykrycie sprawcy to kwestia czasu. Trzeba tylko trafić na ten jedyny, może drobny błąd, jaki przestępca popełnia, wykonując często wręcz koronkową robotę w zacieraniu tropów. Skazany na dożywocie mężczyzna z reportażu „Jeszcze będę niepokoił” uniknąłby sądu, bo swoje zbrodnie planował perfekcyjnie, gdyby nie jedna chwila nieuwagi. Niebacznie sięgnął po stary telefon komórkowy, z którego niegdyś łączył się ze swoimi ofiarami. Po kilku sekundach zorientował się, że robi błąd, ale sygnał poszedł i śledczym to wystarczyło.
Zbrodniczą parę, która ograbiała seksualnych dewiantów, zgubiła nadmierna aktywność w poszukiwaniu ofiar. Wśród oferujących perwersyjne usługi w erotycznym portalu zbyt często pojawiał się nick „parawawa 7897”, aby penetrujący to środowisko policyjni tropiciele nie zajrzeli, kogo kryje kamuflaż.
Komendanta posterunku policyjnego pod Warszawą oskarżonego o zabójstwo swego wierzyciela zgubiły mikroskopijne źdźbła leśnego runa, które przyczepiły się do jego butów, gdy zagrzebywał w dole zwłoki swojej ofiary.
Zabójca swoich narzeczonych oraz małego dziecka mógł zwodzić rodziców w listach pisanych z celi, tłumacząc, że musiał wykonać wyroki szatana, ale nie biegłych psychiatrów. Ci, po wielokrotnym badaniu upewnili się, że mężczyzna symulował chorobę psychiczną. Twierdził, że ma omamy, bardzo plastycznie je opisywał. „Żaden chory psychicznie nie postawi sobie takiej diagnozy, przeciwnie, będzie się upierał, że jest zdrowy” – orzekli lekarze.
Myśl, że nie ma zbrodni doskonałych, zapewne nie opuszcza prokuratorów typujących sprawców sprzed kilkudziesięciu lat. Pisząc o takich procesach, jak niewyjaśnione dotąd zabójstwo Jaroszewiczów czy komendanta głównego policji, zamknęłam je w rozdziale „Młyny sprawiedliwości mielą powoli”. Tytuł zawiera cień nadziei, że w końcu dowiemy się, kim byli mordercy. Oby się nie okazało, że jest to optymizm bezpodstawny. Reportera sądowego, który obserwuje zawiłe meandry ludzkich losów nie powinno nic zadziwić.
Przesłuchano krewnych Jerzego B. Wszyscy byli zszokowani po usłyszeniu, pod jakim zarzutem został zatrzymany. – Morderstwo? Przecież on nigdy na nikogo nie podniósł ręki – twierdzili. To chodząca dobroć.
Ci, którzy prowadzili z mężczyzną pertraktacje w sprawie sprzedaży domu, opowiadali później, jakie wrażenie zrobił na nich klient podczas pierwszego spotkania: bardzo rzeczowy, dobrze ubrany, nienaganne maniery – dawał do zrozumienia, że po powrocie z dłuższego pobytu za granicą ma dużo pieniędzy, które chciałby rozsądnie ulokować „w tym kraju”. Może tylko przesadzał z używaniem zbyt intensywnych perfum.
– Dziękuję ślicznie, jeszcze będę ewentualnie niepokoił – tak zwykle kończył rozmowę.
Emerytowany lekarz Jerzy O., właściciel willi na warszawskiej Sadybie przy ul. Fucika, cieszył się, że sprawa sprzedaży domu, który pochłonął oszczędności jego życia i od kilku lat stał pusty, dobiega końca.
– Mam pewność na 99 procent, że tym razem dobijemy targu – powiedział żonie, wychodząc na spotkanie z klientem. – To poważny człowiek, dorobił się na nieruchomościach, grywał też na giełdzie. Polak, do tej pory mieszkał w Stanach. Przyjedzie z dekoratorką wnętrz, która będzie mu urządzała wnętrze.
***
Ciało 70-letniego Jerzego O. z licznymi ranami kłutymi znalazła jego pasierbica 22 lutego 2013 roku w piwnicy willi. Pojechała tam na prośbę żony Jerzego O. zaniepokojonej głuchym telefonem męża. Doktor umówił się z klientem na osiemnastą. Pasierbica była w willi dwie godziny później. Sekcja zwłok wykazała, że starszy mężczyzna nie miał szans na obronę. Został zaatakowany z furiacką siłą. Najpierw gazem paraliżującym, następnie nożem. Zmarł z wykrwawienia się.
Policja szukała mordercy jak igły w stogu siana. Zabójstwo wyglądało na zbrodnię bez żadnego motywu. Doktor wiódł spokojny żywot emeryta. Na Sadybie cieszył się szacunkiem mieszkańców, był powściągliwy w okazywaniu emocji, ale gdy trzeba, zawsze spieszył z pomocą. W willi nie trzymał wartościowych przedmiotów. Nie miał długów. Przeciwnie – to jemu pewien obcokrajowiec nie zapłacił 20 tysięcy zł należności za wynajem. Ale właściciel dawno machnął ręką na niesolidnego lokatora.
Inne tropy? Na ubraniu ofiary, a także porzuconym obok kuchennym nożu marki Gerlach znaleziono nieznane DNA; niestety, nie figurowało w policyjnej bazie AFIS – automatycznego systemu identyfikacji daktyloskopijnej.
Śledczy szczegółowo zanalizowali telefoniczne rozmowy lekarza z mężczyzną zamierzającym kupić willę. Dwa dni po zabójstwie numer karty tzw. przedpłaconej, którą posługiwał się morderca, telefonując do właściciela willi na Sadybie, zaktywizował się na kilka minut. Sytuacja powtórzyła się cztery dni później: ponowne włączenie do sieci i po jednej rozmowie znów stan uśpienia. Ale policjanci mogli już nagrać głos mężczyzny, który telefonował tylko w jednej sprawie – sprzedaży mieszkania.
Ważny trop, ale osamotniony. Przez następne pół roku śledczy nie znaleźli niczego więcej.
***
W sierpniowe popołudnie 50-letnia Elżbieta S. pojechała do swojego domu przy ul. Czapli na warszawskim Imielinie, aby spotkać się z przedstawicielem pewnej austriackiej firmy, który od dłuższego czasu pertraktował z nią w sprawie wynajmu lub sprzedaży willi. Wszystko wskazywało na to, że transakcja wreszcie dojdzie do skutku, potencjalny lokator chciał się jeszcze tylko upewnić, czy do piwnicy wejdzie jego duży stół. Elżbieta S., opowiadając o tym mężowi, wspomniała, że potencjalny najemca zrobił na niej bardzo dobre wrażenie, tylko niepotrzebnie się tak „wypachnił”.
Wieczorem kobietę znaleziono martwą na podłodze w salonie. Jej ręce i nogi były owinięte taśmą klejącą. Na szyi miała ślad po duszeniu, na klatce piersiowej liczne rany kłute. Obok leżał zakrwawiony nóż firmy Gerlach. Prawdopodobnie broniła się – pod paznokciem biegli odkryli drobinę obcego naskórka.
Kim był morderca? Elżbieta S. chodziła na wykłady Uniwersytetu Trzeciego Wieku, miała wielu znajomych. Przesłuchano dziesiątki osób. Nic to nie dało. Ale podobieństwo przebiegu obu zbrodni – przy ulicach Fucika i Czapli, było oczywiste – ofiarami były osoby starsze, które na spotkania z potencjalnymi kupcami przychodziły samotnie. Każda zginęła od kilkunastu ciosów zadanych ostrym nożem, jakby celowo pozostawionym obok ofiary. Nie były to morderstwa w celach rabunkowych. Z domów nic nie zginęło. Zabójca wybierał wille na Mokotowie – takie, na których wprawdzie wisiał baner o sprzedaży, ale nie miały zainstalowanych kamer.
Sprawdzono kartoteki skazanych za brutalne zabójstwo, dziś już na wolności. Wszyscy mieli alibi. Szukano powiązań między ofiarami. Też pudło – Jerzy O. i Elżbieta S. nigdy się nie spotkali.
Na zlecenie śledczych policyjna psycholog przygotowała tzw. profil mordercy. Stwierdziła, że skoro nie znaleziono motywów zabójstwa, trzeba wziąć pod uwagę ewentualność „zabójstwa dla emocji”. Psycholodzy tak określają postępowanie kogoś, kto odczuwa przyjemność z samego faktu pozbawienia człowieka życia. Podnieca go zabawa w kotka i myszkę z policją, chce, aby o jego zbrodni było głośno. Dlatego obok ciała ofiary pozostawia wizytówkę – zakrwawiony nóż.
Policjanci ściągnęli billingi przedpłaconych kart, które na krótko uaktywniły się po śmierci Jerzego O. Numer po numerze sprawdzano kolejne połączenia. Odbiorcami telefonów były wyłącznie osoby mające coś wspólnego z wynajęciem lub sprzedażą domu. Przesłuchane potwierdzały, że dzwonił do nich nieznany mężczyzna w sprawie nieruchomości, ale się nie dogadali. Potencjalny kupiec proponował spotkanie. Zawsze wieczorem.
***
Niemal równo rok po zabójstwie na Sadybie, operator telefonii zawiadomił policję, że trzykrotnie uaktywnił się telefon komórkowy, w którym użyto obserwowanej karty przedpłaconej. Mężczyzna (w podsłuchu nagrano jego głos) połączył się i błyskawicznie rozłączył z numerem osoby, która wystawiła do sprzedania dom na Ursynowie.
Z tego samego numeru został wysłany SMS do Zbigniewa H., a kilka dni później do Moniki B. SMS do kobiety zawierał informację: „Mam zawieszony tel. Dzisiaj go odzyskam. Nie dzwoń na ten numer”. Ustalono, że Zbigniew H. jest kuzynem Jerzego B., ojca Moniki B.
Należało bliżej przyjrzeć się osobie, która łączyła tych dwóch odbiorców SMS-a, czyli Jerzemu B. Późnym wieczorem 12 marca 2014 roku policja zatrzymała tego mężczyznę w toyocie zaparkowanej przy ursynowskiej ulicy. Zapytany, co tu robi, odpowiedział spokojnie, że zamierza przenocować u swego kuzyna Zbigniewa H., który mieszka z żoną naprzeciwko. Ma do lokalu klucze, ale nie chciałby spotkać się z krewniakiem, dlatego obserwuje okna w bloku. Jeśli w tym, które go interesuje, nie zapali się do godziny 21.00 światło, będzie znaczyło, że kuzyn tę noc spędza gdzie indziej.
Policjanci weszli do wskazanego mieszkania. Znaleziono podpisany przez Jerzego B. weksel z 2013 roku na sumę 330 tysięcy zł, którą dłużnik był winien swemu kuzynowi Zbigniewowi H. Pozostały plon rewizji to: kajdanki, okładka legitymacji policyjnej, pojemnik z gazem paraliżującym, nóż kuchenny, kilka par gumowych rękawiczek, pręt stalowy i taśma klejąca.
W meblościance funkcjonariusze natrafili na telefon z rozłączoną baterią i bez karty SIM. Specjaliści stwierdzili, że ten aparat był użyty w kontaktach z Elżbietą S. Druga komórka, z której zabójca dzwonił do swoich ofiar, znajdowała się w zrewidowanej toyocie. Te dwa telefony o końcówce 152 i 163 współpracujące z kartą nie były wykorzystane do kontaktu Jerzego B. z osobami bliskimi.
***
Tę noc Jerzy B. spędził w areszcie. Nie przyznał się do żadnego z zabójstw.
– Nigdy nie byłem pod wskazanymi adresami. Nie znam Jerzego O. i Elżbiety S. Nie wiem, gdzie są ulice Fucika i Czapli – twierdził. Telefony kupił na bazarku w październiku 2013 roku. Czyli po obu zabójstwach.
Kiedy mu przedstawiono nagranie jego rozmowy z jednym z właścicieli sprzedawanych domów, potwierdził, że jest to jego głos.
– Zadzwoniłem z czystej ciekawości – tłumaczył się – bo przejeżdżając, zobaczyłem na balkonie baner. Chciałem się dowiedzieć, ile trzeba mieć pieniędzy, by kupić taką willę. Ani mi głowie było przystępowanie do transakcji – nie mam pieniędzy, przeciwnie, 400 tysięcy zł długu.
O swej sytuacji materialnej opowiadał chętnie i długo. Od dawna był bez pracy. Kiedyś prowadził własny sklep z materiałami biurowymi. Ale zyski były minimalne, nie opłacało się. Po dwudniowym kursie maklerskim zaczął grać na rynku walutowym, konkretnie na Forexie. Liczył na to, że zarobi na różnicach kursów walut. Jednakże wkrótce po starcie nastąpił krach na światowej giełdzie. Zapożyczył się, aby odegrać straty, szczęście nie przychodziło, w końcu musiał sprzedać swoje mieszkanie.
Od połowy 2013 roku jest na utrzymaniu matki, a śpi u znajomych i krewnych w zależności od tego, gdzie go noc zastanie. Zmieniał telefony, bo ścigali go dłużnicy.
Przesłuchano krewnych Jerzego B. Wszyscy byli zszokowani po usłyszeniu, pod jakim zarzutem został zatrzymany.
– Morderstwo? Przecież on nigdy na nikogo nie podniósł ręki – twierdzili. – To chodząca dobroć. Kiedy jego córka studentka niespodziewanie uczyniła go dziadkiem, dniami i nocami opiekował się noworodkiem. Kuzyn, Zbigniew H., z wykształcenia psycholog, dopatrywał się u Jerzego B. zastarzałych kompleksów. „Jerzy ma pretensje do losu o wszystko, że nie ukończył studiów, nie udało mu się małżeństwo, urodził się w niebogatej rodzinie. Uważał, że inni mają lepiej, choć na to nie zasługują”.
Natomiast znajomi Jerzego B., zwłaszcza ci, którzy pożyczyli mu pieniądze na wieczne nieoddanie, postrzegali go, co prawda poniewczasie, jako mitomana.
– Opowiadał, że buduje na Mazurach za unijne pieniądze jakiś duży kompleks budynków. Dałem się na to nabrać – zeznał rozgoryczony Marcin K., któremu Jerzy B. był winien 140 tysięcy zł.
Pierwsze spotkanie aresztanta z biegłym psychologiem nie powiodło się. Jerzy B. udawał, że stracił glos. Zapytany, czy wyraża zgodę na badanie, zaprzeczył ruchem głowy.
– Dlaczego się nie zgadza? – dociekał psycholog. Jerzy B. rozłożył ręce w geście bezradności i wzniósł oczy do góry.
Ponowne badanie odbyło się w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Tym razem pacjent starał się przedstawić siebie jako supermena. Mówił, że zawsze rozważnie podejmuje decyzje, z zimną głową.
– U mnie panika trwa 15 sekund. Ja nie włożę ręki do ognia, tylko szukam patyka.
Z tego badania Jerzy B. wyszedł z oceną: „Wysoka inteligencja. Osobowość narcystyczna. Ma pretensje do świata, że nie jest bogaty. Ale kontroluje swoją wrogość. Świadome stosowanie zabiegów autoprezentacyjnych”.
Aresztowanie Jerzego B. umożliwiło prokuraturze zwrócenie się do Pracowni Genetyki Sądowej o porównanie profilu jego DNA ze strukturą chemiczną alleli DNA znalezionych na zwłokach dr. Jerzego O. i Elżbiety S. Były takie same! Prawdopodobieństwo, że genotypy wykryte na ofiarach pochodzą od kogoś innego niż od Jerzego B., było zdaniem naukowców znikome, jak jeden na 910 tryliardów.
Podejrzany nie potrafił wytłumaczył prokuratorowi, w jaki sposób ślady jego DNA znalazły się na ubraniach ofiar.
Ponieważ kroił się proces poszlakowy, prokuratura zwróciła się do biegłego sądowego Dariusza Piotrowicza, uznanego specjalisty, o sprecyzowanie przyczyn, dla których Jerzy B. miałby mordować nieznane mu wcześniej osoby. Nakreślenie profilu psychologicznego mordercy zajęło naukowcowi ponad 60 stron tekstu, co niezwykle rzadko zdarza się w tego rodzaju ekspertyzach.
„Jerzy B. – stwierdził psycholog – ma osobowość narcystyczną, obniżony poziom lęku i skłonność do manipulacji otoczeniem. Brak mu empatii; od innych wymaga przestrzegania prawa, ale samemu pozwala sobie na jego łamanie. Ma stałą, silną potrzebę stymulacji napięcia emocjonalnego. Towarzyszą temu skłonności sadystyczne. Żeby rozładować swoje frustracje i przeżyć wzrost adrenaliny, może świadomie jako kierowca spowodować stan zagrożenia na jezdni. Nie zabijał dla rabunku czy uzyskania jakichkolwiek korzyści materialnych, choć miał pusty portfel. Dopuszczał się najcięższych zbrodni, aby przeżyć silne emocje”.
Zdaniem biegłego sądowego podejrzany nie tracił kontroli nad swoim działaniem. Charakterystyczne, że choć w dzień nic nie robił, umawiał się na spotkania tylko pod osłoną nocy. Jeśli klient nie mógł być o tej porze albo uprzedzał, że do pertraktacji ceny nieruchomości zaprosi kogoś z rodziny, rezygnował.
Rozbudowany, rozpisany na szczegóły plan łowienia ofiar przemawia za tym, że Jerzy B. zaspokajał swoje potrzeby psychiczne nie tylko w akcie zabójstwa, ale w znacznej mierze właśnie w samym przygotowywaniu napaści. Mając korzystny obraz własnej osoby, wyróżniającej się w tłumie (dodatkowo taki przekaz wzmacniał, używając mocnych perfum), innych ludzi traktował instrumentalnie. Ale wobec grupy społecznej, której bogactwo mu imponowało, odczuwał zazdrość, wrogość. Zwłaszcza że miał skłonność do obarczania otoczenia odpowiedzialnością za swoje porażki.
Ze swymi ofiarami, które w jego mniemaniu należały do kasty bogatych, wchodził w bezpośredni fizyczny kontakt – twarzą w twarz. To dostarczało mu dodatkowej podniety, bo mógł się znęcać, upokarzać, zaspokajać swoje sadystyczne fantazje (nie seksualne). Prawdopodobnie gdyby nie został zatrzymany, popełniłby kolejne morderstwo z udoskonalonym modus operandi, aby zniwelować ryzyko rozpoznania go.
***
Również przed sądemoskarżony Jerzy B. nie przyznawał się do zbrodni.
– Nie wiem, dlaczego tutaj się znalazłem – powiedział. – Jestem ofiarą szeregu pomyłek śledczych, błędów, które mam nadzieję wyjaśnić na rozprawach.
Jego obrońca eksponował wszystkie wątpliwości, jakie towarzyszą procesowi poszlakowemu. Do takich należało zeznanie sąsiadki zamordowanego Jerzego O. Wieczorem 22 lutego 2013 roku na pół godziny przed tragiczną śmiercią doktora wyprowadzała psa na spacer i widziała z ulicy, że sąsiad krząta się w kuchni. Kiedy wracając do domu, znów spojrzała w kuchenne okno, zobaczyła sylwetkę innego mężczyzny. Na sali sądowej nie była jednak pewna, czy to był oskarżony.
Podczas procesu wyszło też na jaw, że już po zamordowaniu lekarza koło północy w jego telefonie wyświetliło się połączenie z Jerzym B., które z oczywistych powodów nie zostało odebrane.
Dla obrońcy miał to być argument, że ktoś inny mógł być mordercą. Sędzia Paweł Dobosz odrzucił taką interpretację, uznając, że Jerzy B. tylko po to zadzwonił do martwego już właściciela willi, aby wprowadzić organy ścigania w błąd. Gdyby policja trafiła na jego ślad, mógłby się tak tłumaczyć: „Z mojej winy nie doszło do spotkania i dlatego późnym wieczorem zatelefonowałem do pana O., aby przeprosić i umówić się na dokończenie transakcji”.
– Oskarżony nie wziął pod uwagę – zauważył sędzia – że żona Jerzego O. dokładnie wiedziała, o której godzinie jest spotkanie z klientem i dlatego już o 20.00, nie mogąc doczekać się telefonu od męża, wysłała do wilii córkę.
Sąd Okręgowy nie miał wątpliwości, że Jerzy B. zamordował dwie osoby. Wyrok mógł być tylko jeden – dożywocie.
Przewodniczący składu sędziowskiego, uzasadniając ustnie wyrok, postawił pytanie: „Dlaczego skazany popełnił takie zbrodnie, co myślał, czuł, co chciał przez śmierć ofiary zmienić, osiągnąć. Rozważania te – zastrzegł się sędzia Dobosz – nie mają na celu zrozumienia zabójcy, bo to w okolicznościach obu zdarzeń wykracza poza zdolności sędziów i ławników orzekających w tej sprawie. Tłumaczenie sprawcy z przypisanych mu zbrodni byłoby zresztą obrazą dla cierpień pokrzywdzonych. Moje pytanie jest próbą jeszcze jednej, ostatniej weryfikacji stanowiska procesowego oskarżonego, który nie przyznaje się do zarzucanych mu czynów, z perspektywy psychologicznych uwarunkowań jego osobowości”.
W przekonaniu sądu motywem zbrodni nie był rabunek, lecz sadyzm. Jerzy B. nie plądrował domów ofiar. W jednym zostawił nawet swój telefon i portfel. Wprawdzie Elżbietę S. zmusił do podania kodu do jej karty bankowej, ale był to tylko pretekst do dalszego znęcania się nad ofiarą. Pozostawił nietkniętą jej biżuterię, choć leżała na wierzchu.
Z drugiej strony – historia jego relacji z małżeństwem H. to przykład zręcznej manipulacji, aby wyłudzić pieniądze. Prezentował kolejne kłamliwe pomysły inwestycyjne, aby udzielali mu pożyczek. Robił to bardzo przekonująco. Potrafił skutecznie, balansując na granicy zdemaskowania, podejść życzliwą mu osobę, np. gdy wyłudzał pożyczki na leczenie rzekomego raka u córki. Psychologicznie jest to zbieżne z jego ryzykownymi transakcjami na rynku Forex.
Adwokat w apelacji od wyroku wskazywał na dowolność oceny przez sąd materiału dowodowego. Skoro Jerzy B. nie przyznał się do popełnienia morderstw, a podczas procesu zachowywał się biernie, możliwe, że sprawcą jest ktoś inny. Nie można wykluczyć, że jego DNA na ciele Elżbiety S. to świadectwo ich spotkania dwa tygodnie wcześniej, czemu oskarżony nie zaprzeczał.
Sąd odwoławczy orzekł, że apelacja nie zasługuje na uwzględnienie. Dowody zbrodni miały wymowę jednoznaczną. W procesie poszlakowym żaden z nich nie był samodzielny. Jednakże razem stanowiły nierozerwalną logiczną całość, połączoną mocnymi klamrami poprawnego rozumowania.
Kasacja obrońcy Jerzego B. do Sądu Najwyższego została oddalona.
Wśród oferujących usługi na erotycznym portalu często pojawiał się nick „parawawa 7897”. Ktoś, kto się pod nim krył, szukał mężczyzny „uległego w kontaktach seksualnych, pożądającego silnych wrażeń”.
– Wróciłam do domu po całodobowym dyżurze – zeznaje 17 lutego 2017 roku 55-letnia Anna B. w komisariacie policji. – Nie mogłam otworzyć drzwi, były zamknięte na dolny zamek, którego z moim partnerem Waldkiem M. nie używaliśmy, klucz zwykle wisiał w przedpokoju. Musiałam prosić o pomoc ślusarza. Kiedy weszliśmy, Waldemar leżał martwy na łóżku. Na twarzy miał poduszkę.
Ekipa policyjna jedzie pod podany adres do jednej z dzielnic Pruszkowa. Jest to nowy blok, wyposażony wewnątrz w kamery.
Sporządzono protokół. Zwłoki mężczyzny są nagie, ma zaklejone taśmą usta. Na rękach odciśnięcia po kajdankach. Kostki stóp musiały być mocno związane, bo pozostały sine ślady.
Anna B. stwierdza, że w mieszkaniu brakuje telefonu komórkowego oraz laptopa jej partnera. Nie znajduje też w komodzie własnej biżuterii – złotych pierścionków i łańcuszka. Podaje śledczym ważną informację – kiedy z pracy telefonowała do Waldka, usłyszała obcy męski głos i krzyki. Partner odpowiedział jej, że zadzwoni potem, teraz jest zajęty.
Wstępne oględziny denata prowadzą do wniosku, że przed śmiercią uczestniczył w perwersyjnych kontaktach seksualnych. Zmarł na zawał.
***
Ponownie przesłuchana Anna B. musi odpowiedzieć na wiele pytań dotyczących życia seksualnego 60-letniego Waldka M.
Nie zamierza niczego ukrywać. Tego mężczyznę poznała na portalu randkowym. Odpowiedział na jej ogłoszenie w internecie, że „szuka przyjaciela, z którym mogłaby zamieszkać, a któremu nie zależy wyłącznie na seksie i cielesności”.
Spotkali się. Przedstawił się jako organizator imprez plenerowych. Zapytała o sprawy łóżkowe.
– Mam cukrzycę – wyjaśnił. – Z tego powodu nie wychodzi mi seks. Dlatego rozszedłem się z żoną.
Postanowili razem zamieszkać.
– On się bardzo starał – wyznaje Anna B. – Chciałam mu pomóc, spełniałam jego życzenia. Prosił, abym chodziła po mieszkaniu nago, to się rozbierałam. Nie skutkowało.
Waldemar M. codziennie udawał się do pracy. Kobieta zauważyła jednak, że nie ma z tego żadnych pieniędzy. Zadłużenie partnera u znajomych i w bankach rosło w błyskawicznym tempie. Ścigał go ZUS za niepłacenie składek. Upewniła się, że jego firma do organizowania imprez plenerowych dawno nie istnieje.
Chciała sprawdzić, gdzie przebywa w godzinach rzekomej pracy. Poszła pod podany adres pod pretekstem zaniesienia obiadu. Okazało się, że Waldemar M. ukrywa się przed nią w opustoszałej hurtowni, gdzie ma włączony komputer. Kiedy wyszedł na chwilę na podwórko, sprawdziła, po co mu internet. Opisywał jakiejś kobiecie swoje genitalia.
Zrobiła awanturę. Tłumaczył się, że korespondencja była przypadkowa, dla zabicia czasu w oczekiwaniu na klienta. Trzęsły mu się ręce w obawie, aby nie skasowała tego kontaktu.
– Chciałam poznać prawdę – zeznaje Anna B. – Ale nie mogłam liczyć na szczerą rozmowę. Musiałam użyć podstępu. Wpadłam na pomysł założenia konta na portalu erotycznym „Zbiornik”. Zarejestrowałam się jako mieszkanka Pruszkowa szukająca perwersyjnego seksu. Odezwał się mężczyzna, który miał nick „stary56”. Wszystko wskazywało na to, że krył się za nim mój Waldemar. Jego czaty było bardzo wyuzdane. Mówił, że był w dwóch związkach, a teraz jest w takim sobie, przygarnął kobietę, bo nie miała gdzie się podziać. Bardzo mnie to zabolało, przecież był na moim utrzymaniu. Za wynajem mieszkania też ja płaciłam.
Po kilku wirtualnych spotkaniach Waldemar M. podał swej nowej znajomej numer telefonu. Anna B. nie miała już wątpliwości, że kontaktowała się z Waldemarem. Tymczasem mężczyzna poczynał sobie coraz śmielej wobec nieznajomej. Chwalił się swoim bogatym doświadczeniem seksualnym zarówno z kobietami, jak i mężczyznami. Załączył swoje zdjęcie, jak stoi nago, a przy nim klęczy bardzo leciwa kobieta w wyuzdanej pozycji. Zaproponował erotyczny czworokąt, a na pytanie, co go szczególnie podnieca, zwierzył się, że zoofilia. „Jak się spotkamy, to przyprowadzę psa, który cię zaspokoi” – obiecał Annie B.
– Postanowiłam z nim porozmawiać – zeznaje świadek. – Wszystkiego się wyparł. Twierdził, że pewnie te świństwa pisze jego była żona, chcąc go oczernić. Pornograficzne zdjęcie jest sfabrykowane.
– Miałam do Waldemara słabość – zwierza się Anna B. w czasie przesłuchania. – Płakał, że bardzo cierpi, nie mogąc poczuć się spełnionym w życiu intymnym, więc zgodziłam się, abyśmy poszukali uczestników do czworokąta.
Znaleźli w internecie takie małżeństwo. Para przyszła na zapoznawcze spotkanie w McDonaldzie z trójką swoich dzieci. Anna B. wystraszyła się, że wszystko będzie się odbywało na oczach nieletnich. Odeszła od stolika.
Były jeszcze próby w domu z gadżetami z sex-shopu, też nieudane. Ostatecznie wyrzuciła erotyczne akcesoria na śmietnik.
On jednak nie ustawał w błaganiach, aby mu pomogła. Zgodziła się na trójkąt – ona i dwóch mężczyzn. Partnera szukali w „Zbiorniku”.
– Spotkałam się w kawiarni z pewnym mężczyzną – zeznaje kobieta podczas przesłuchania. – Opowiadam o Waldku, jego problemach, preferencjach. A gość mi przerywa, że wystarczy, miał już okoliczność z tym facetem w jego mieszkaniu, do dziś nie może się otrząsnąć z uczucia obrzydzenia. Nawet się ze mną nie pożegnał, szybko wyszedł.
W domu zaczęła się pakować, chciała odejść.
– Waldemar płakał, wręcz wył, klękał przede mną, prosił, żeby dać mu szansę. W końcu uległam. Postawiłam warunek, że progu naszego mieszkania nie przekroczy żaden gość zainteresowany zbliżeniami erotycznymi.
***
Zanalizowano nagranie z kamery umieszczonej na klatce w budynku, gdzie Waldemar M. mieszkał ze swoją konkubiną. 16 lutego 2017 roku pod drzwiami wynajmowanego przez tę parę lokalu pojawiła się zakapturzona dziewczyna z wysokim mężczyzną w opadającej na oczy bejsbolówce. Nie było widać twarzy. Ktoś ich witał na progu – kamera pokazała tylko zarys sylwetki.
Z informacji uzyskanych od Anny B. wiadomo było, że jej partner zarejestrował się na portalu erotycznym „Zbiornik”. Niestety, nieznani goście Waldemara M. wykasowali korespondencję swej ofiary z serwisu, sformatowano także jego komputer.
Śledczych czekało mozolne penetrowanie kontaktów na tej stronie internetowej z nadzieją, że trafią na parę, którą pokazała kamera w budynku, gdzie mieszkał Waldemar M.
Sporą część akt prokuratorskich zajmują przesłuchania osób aktywnych na erotycznym portalu. Wśród oferujących usługi często pojawiał się nick „parawawa 7897”. Ktoś, kto się pod nim krył, szukał mężczyzny „uległego w kontaktach seksualnych, pożądającego silnych wrażeń”.
Jeden z użytkowników, Rosjanin prowadzący swoje interesy w Polsce (nick „figlujacywzbozu”), zeznał, że odpowiadając na erotyczną ofertę, poznał parę Mariusza i Ewę. Spotkali się w domu biznesmena w Łomiankach. Było dużo alkoholu i seksu. Kobietę zapamiętał, gdyż miała w intymnych miejscach osobliwe kolczyki.
Ten trop zaprowadził policję do pokoju hotelowego na obrzeżach Warszawy. Aresztowano 20-letnią Ewę K. oraz dwa razy od niej starszego Mariusza G. Przyznali się, że byli u Waldemara M.
***
Jeszcze tego samego dnia podejrzany Mariusz G. chełpił się przed policjantami: to on wpadł na pomysł, aby na portalu „Zbiornik” „wypatrywać majętnych dewiantów i okradać ich”. Celowo wybierał szukających takich wrażeń, bo było prawdopodobne, że nie zgłoszą szkody policji. Założył dwa konta o nazwie „damawalet” i „parawawa 7897”.
– W środę 15 marca 2017 roku daliśmy z Ewą ogłoszenie na „Zbiorniku”, że para szuka uległego. Odpowiedział nick „waldemar56”; umówiliśmy się na 16 marca. Ten mężczyzna podał adres miejsca swego zamieszkania w Pruszkowie – zeznał podejrzany w czasie przesłuchania.
– Co działo się potem? – zapytali śledczy.
– Pojechaliśmy tam pociągiem, klient czekał na klatce. Rozmowa przy herbacie i ciasteczkach niezbyt się kleiła. Czas uciekał. Upewniłem się, czy zrobił sobie lewatywę i kupił wazelinę. Potem rozebraliśmy się do naga, kazałem temu Waldkowi położyć się w sypialni. Zakuliśmy mu ręce do tyłu kajdankami, a nogi w kostkach okręciłem sznurem i przywiązałem do oparcia łóżka. Na rękach miałem gumowe rękawiczki, jedna pękła, to wziąłem skórzane, które leżały na półce. Najpierw oddaliśmy na niego mocz, a potem to już Ewa się nim zajęła. Ja miałem co innego do roboty.
Rozglądał się po mieszkaniu, co można ukraść. Niczego ciekawego na wierzchu nie było, ale w szafie znalazł potwierdzenie pożyczek z parabanku na 20 i 15 tysięcy złotych. Poszedł do sypialni zapytać Waldemara, gdzie są pieniądze.
– Nie mam nic poza 20 złotymi w portfelu – wyjęczał spętany gospodarz mieszkania. Chciał, żeby Ewa już z niego zeszła i rozpięła mu kajdanki. Bardzo go cisnęły. Narzekał, że brakuje mu sił.
– Nie będziesz mnie poganiał – odpowiedział Mariusz, grożąc swej ofierze pistoletem, który wyglądał jak prawdziwy. (W rzeczywistości był na gumowe kule). Kiedy 60-latek zaczął się szamotać, unieruchomił go ciosem w kark i zakleił oczy taśmą. – Przed wyjazdem do Pruszkowa wziąłem amfę – wyjaśniał na przesłuchaniu. – Miałem zwidy. Gdy dotykałem twarzy Waldemara, wydawało mi się, że jest oślizgła, jak u potwora.
Waldemar M., płacząc, dopytywał:
– Co jeszcze mi zrobicie? Wypuśćcie mnie, nikomu nie powiem, co tu się działo, o wszystkim zapomnę.
– Teraz cię okradniemy – usłyszał.
– W portfelu Waldka były karty do bankomatów – zeznał Mariusz G. – Kazałem mu podać hasła do jego konta bankowego w internecie. Zalogowałem się, ale okazało się, że jest debet. Próbowałem wziąć na siebie kredyt, jednakże pojawiła się informacja, abym osobiście przyszedł do banku.
Zapakował do torby gospodarza jego sprzęt elektroniczny (w telefonie skasował konto na „Zbiorniku”) i parę cenniejszych rzeczy, które wpadły mu w ręce. Kiedy Waldemar M. ocknął się po ciosie w kark, wstrzyknął mu cztery niekontrolowane dawki insuliny. Wiedział, że ofiara jest cukrzykiem i po takiej aplikacji zapadnie w śmiertelny sen. Waldemar M. dostał agonalnych drgawek. Mariusz G. przycisnął mu do twarzy poduszkę. Zdjął ją dopiero wówczas, gdy mężczyzna przestał się ruszać.
Następnie kazał Ewie wytrzeć ciało nieboszczyka mokrym ręcznikiem, aby nie pozostały ich biologiczne ślady. I zmyć podłogę koło łóżka. Wykąpali się i nocnym pociągiem wrócili do Warszawy. Nazajutrz sprzedał kradzione rzeczy w lombardzie. Ewa dostała za złoty łańcuszek 450 zł.
Przesłuchiwana dziewczyna opowiedziała o swym konkubencie. Poznała go rok wcześniej na imprezie, wtedy chodziła z innym facetem. Mariusz G. zaproponował, żeby do niego wpadli, zabawią się w trójkącie. Nie miała oporów, z tamtym chłopakiem była w wolnym związku. Każde z nich mogło robić na boku, co chciało. Mariusz się jej spodobał, więc została z nim. Kombinowali, jak zdobyć pieniądze. Ona miała wprawdzie robotę w sortowni odzieży, ale trzeba było wstawać rano i dojeżdżać pociągiem do podwarszawskiej miejscowości. Nie opłacało się. Mariusz w ogóle nie pracował.
To on wpadł na pomysł, aby okradać seksualnych dewiantów. (Podejrzana używała w swych wyjaśnieniach takiego określenia). Dawali ogłoszenia na portalu „Zbiornik”, że „zrobią dobrze mężczyźnie uległemu”. Odezwał się Waldemar M.
– Mówił, że jest nie tego, ale czasem lubi to robić z facetem. Umówiliśmy się w jego mieszkaniu w Pruszkowie.
Ewa K. usiłowała przekonać przesłuchujących ją policjantów, że odpuściłaby Waldemarowi M., gdy błagał, aby go nie krzywdzić. Ale jej konkubent nie miał litości. Kiedy ten mężczyzna prosił, aby nie kradli biżuterii jego partnerki, gdyż ona pójdzie na policję, Mariusz G. zakleił mu usta taśmą. A na koniec wsadził do gardła slipy i zawiązał pod brodą rajstopy, żeby pakunek nie wypadł.
Podała Mariuszowi strzykawkę z insuliną, ale nie chciała patrzeć, co będzie dalej, wyszła do łazienki. Wróciła, gdy jej chłopak trzymał poduszkę przy twarzy Waldemara M. Potem podnosił bezwładne ręce ofiary i sprawdzał, jak opadają. „Facet się rzucał, musiałem go trochę przycisnąć” – wyjaśnił jej. I kazał włożyć do torby filiżanki po herbacie oraz cukiernicę, żeby nie zostały ślady ich pobytu.
***
Mariusza G. poddano obserwacji w szpitalu psychiatrycznym. Chętnie odpowiadał na pytania psychologa.
Nie ma nawet ukończonej podstawówki, zamiast do szkoły, chodził na wagary. Matka, dozorczyni w bloku, nie miała na niego wpływu. „Ciągle się modliła, nieżyciowa była. W wieku 53 lat zmarła na raka” – tyle miał do powiedzenia o rodzicielce. Została mu starsza siostra pielęgniarka. Z nią też się nie dogadywał – marudziła, aby pilnował nauki.
Jako trzynastolatek trafił do ośrodka wychowawczego. Już wtedy miał zwidy po zażyciu środków psychotropowych. Pięć lat później został oskarżony o współudział w morderstwie. W aktach sprawy o zabójstwo Waldemara M. jest wyrok sądu w tamtej sprawie. Wówczas nieletni Mariusz G. wspólnie z innym chłopcem z osiedla obezwładnili za pomocą rurki metalowej i pistoletu gazowego mieszkankę ich bloku Elwirę M. Chcieli ją zabić, aby przywłaszczyć dolary, które podobno dostawała od rodziny w Ameryce.
Mariusz G. przekonał swojego naiwnego kolegę S., aby sam wykonał „mokrą robotę”. Dostanie za to dużo „zielonych”. On będzie ubezpieczał z podwórka, potem pomoże ukryć ciało. Do morderstwa przymierzali się kilkakrotnie. Za pierwszym razem się nie udało, gdyż na krzyk lokatorki zareagowali sąsiedzi. Następnie Mariusz G. kazał koledze zapukać do mieszkania Elwiry M. pod pretekstem dostarczenia pisma ze spółdzielni mieszkaniowej. Kobieta odmówiła odebrania korespondencji. Po kilku godzinach S. przyszedł ponownie, rzekomo chciał się poskarżyć na syna tej kobiety, że go okradł podczas szkolnej przerwy. Lokatorka zaprosiła nieletniego do środka. Poczęstowała herbatą i okazała mu tyle życzliwości, że chłopak nie odważył się zaatakować.
Mariusz G. kazał mu spróbować jeszcze raz. Zdziwiona Elwira M. powiedziała S. na progu, że nie ma teraz czasu na pogawędkę. Wówczas zdeterminowany 16-latek wepchał ją do przedpokoju, skatował metalową rurką. Dał znak swemu kumplowi, stojącemu na podwórzu, że może wejść. W tym momencie kobieta ocknęła się i z balkonu zaczęła wzywać pomocy. Zapłaciła za to życiem.
Mariusz G. za podżeganie do zabójstwa został skazany na 10 lat więzienia. Wkrótce po odbyciu kary ponownie trafił za kraty na 5 lat. Ogółem w zakładzie karnym spędził 17 lat. Na początku 2016 roku został skazany za rozbój na prostytutce. Po ogłoszeniu wyroku zaczął się ukrywać. Poznał imprezową, jak ją określił, dziewczynę, która wzięła kilka kredytów, nie zamierzając ich spłacić. Z tej puli obdarowała go 130 tysiącami zł. „Rozstaliśmy się – wyznał podejrzany – bo przestała mi dawać pieniądze”.
***
Wywiad środowiskowy o Ewie K. jest skąpy. Córka sprzątaczki, nigdy dotąd niekarana. Nie zdała matury, bo nie poszła na egzamin z polskiego. Bardzo wcześnie urodziła córkę, którą zostawiła u rodziny zastępczej. Ani z dzieckiem, ani ze swoją matką nie ma kontaktu.
Po półrocznym zamknięciu w areszcie zgłosiła, że chce złożyć dodatkowe wyjaśnienia. Przemyślała swoją sytuację, jest gotowa powiedzieć całą prawdę. Wszystko, co robiła w mieszkaniu Waldemara M., było pod dyktando Mariusza. Bała się go, gdyż miał przy sobie nóż, którym wymachiwał jej przed twarzą. Kiedy zorientowała się w jego zamiarach, chciała uciec, ale drzwi były zamknięte na klucz. Marusz G. miał go w kieszeni. Zabrał też jej telefon. Przez balkon nie mogła krzyczeć, bo zakleił jej usta taśmą.
– Ja się nie spodziewałam, że on jest aż tak niebezpieczny – powiedziała podczas przesłuchania. – Fakt, siedział 17 lat, ale to były błędy młodości.
Na pierwszej rozprawie w Sądzie Okręgowym dla Warszawy (kwiecień 2018 rok) Ewa K. nie potwierdziła swoich wyjaśnień złożonych w śledztwie. Owszem, chciała telefonować po pomoc, widząc, jak jej partner znęca się nad klientem, ale nie mogła zadzwonić, gdyż wyczerpały się baterie. Wołanie o pomoc z balkonu? Przecież miała zaklejone usta.
Samowolne rozkucie Waldemara też nie wchodziło w grę, gdyż kluczyki od kajdanek miał Mariusz. Bała się go, bo postraszył, że jeśli się nie uspokoi, skrzywdzi jej córkę. Już raz siedział za porwanie, wie, jak się to robi. Żeby nie prowokować swego partnera w czasie, gdy robił Waldemarowi M. zastrzyk, zamknęła się w łazience. Nie wiedziała, że przedawkował insulinę.
Kiedy już po wszystkim wyszli z mieszkania, Mariusz kazał jej wyrzucić telefon tego pana do studzienki kanalizacyjnej. Wcześniej chciał go spuścić w toalecie, ale się nie udało.
– Bzdura bzdurę pogania! – wykrzykiwał oskarżony Mariusz G., słysząc te wyjaśnienia.
Przedstawił swoją wersję. Z Ewą wszystko było ustalone. Żałuje, że skasował w swoim telefonie nagranie spotkania, byłby dowód. Wcześniej postanowili, że sfilmują zachowanie nagiego gościa, aby mieć na niego haka, gdyby chciał iść na policję.
Początkowo wszystko działo się według życzenia klienta. Chciał, żeby go związać i zakuć w kajdanki. Zażyczył sobie przymocowania do poręczy łóżka. Prosił o zastrzyk z insuliny. Nawet gdy musiał coś zjeść, bo podskoczył mu cukier, dostał z lodówki kawałek pasztetu i pomidora. „Myślałem, że po zastrzyku z insuliny facet sobie odpocznie, widać było, że z Ewą już nie dawał rady”.
Na pytanie prokuratora, po co miał ze sobą nóż, Mariusz G. wyjaśnił, że zawsze go nosi, gdy idzie na erotyczne spotkanie. Przydaje się do cięcia sznura.
***
Im dłużej Ewa K. była zamknięta w areszcie, tym bardziej sążniste listy otrzymywał od niej prokurator. Dochodziły do kilkudziesięciu stron.
Kolejny raz zmieniła swój stosunek do Mariusza G. Teraz broniła go, twierdząc: „Oboje mieliśmy dobre intencje. Ale organy ścigania jakby nie chcą tego zauważyć”. Złożyła prokuratorowi propozycję o: „zaniechanie czynów procesowych względem mojej osoby, abym odbyła karę bez ustalania stanu faktycznego. Zostałam zmuszona do składania w obecności policjantów wyjaśnień natury seksualnej, co jest dla mnie sprawą wstydliwą, hańbiącą i uwłaczającą.”
Domagała się pociągnięcia do odpowiedzialności karnej obrońcy z urzędu, który jej zdaniem nie ma wymaganego doświadczenia zawodowego.
„Wiele z tego, co podałam – poskarżyła się – zostało zignorowane, pominięte przy ustalaniu stanu faktycznego. Mariusz G. nie tylko wykorzystywał mnie seksualnie, ale używał jako narzędzia do prowokacji, aby rozpoznać majątek dewiantów. Prawdopodobnie miała to być przynęta w transakcji sprzedaży mnie do domu publicznego. Po pierwszym przesłuchaniu podtykano mi do podpisu jakieś dokumenty, aby Ośrodek Pomocy Społecznej mógł oddać moją córkę do adopcji za granicą. Dlatego zostałam zamknięta w areszcie”.
Ewa K. kończy korespondencję z organami ścigania żądaniem natychmiastowego zwolnienia jej z aresztu, gdyż podobnie jak Waldemar M. jest ofiarą. Nie zamierza odpowiadać za to, że ktoś z podniecenia dostał zawału. Nie miała wpływu na rozwój wydarzeń. Osobiście uważa, że nie robi nic złego, prostytucja nie jest karalna. Działała w stanie wyższej konieczności. Chciała uzbierać pieniądze na mieszkanie, aby założyć rodzinę z Mariuszem G.
Przedmioty z mieszkania Waldemara M. wzięli za jego zgodą, w ramach zapłaty za usługę.
***
Mariusz G. został skazany za zabójstwo Waldemara M. na dożywotnie pozbawienie wolności. Jego konkubina usłyszała wyrok czterech lat więzienia. Według sądu Ewa K. była pod dużym wpływem oskarżonego i wykonywała jego polecenia. Na złagodzenie wyroku miała też wpływ niekaralność kobiety i brak pomocnictwa w pozbawieniu życia ofiary.
„Karę dożywotniego pozbawienia wolności należy stosować tylko w przypadkach najcięższych, ma ona charakter eliminacyjny – uzasadniał nieprawomocny wyrok sędzia Igor Tuleya. Mariusz G. nie wyciągnął wniosków ze swoich wcześniejszych przestępczych czynów, nie zrobił absolutnie nic, by zmienić swoje życie. Staczając się na margines społeczny, przejawiał wysoki stopień zdemoralizowania. Kolejny raz godził w najwyższą wartość, jaką jest ludzkie życie. Uśmiercenie pokrzywdzonego – takiego właśnie skutku oczekiwał”.
„Zamknięto mnie z przestępcami, a cały czas mentalnie czuję się policjantem. Normy społeczne, którymi się kieruję, są niebezpieczne dla mojej osoby, patrząc przez pryzmat, z kim w areszcie przebywam”, napisał do prokuratora Mariusz W., komendant posterunku policji w Białołęce oskarżony o zamordowanie wierzyciela.
Pies przywlókł na podwórko gospodarza w podwarszawskim Kałuszynie ludzką rękę. Skóra była czarna, zwęglona, a na środkowym palcu błyszczała złota obrączka. Zdarzyło się to 16 marca 2011 roku. Sprowadzony przez policję patolog stwierdził, że jest to ręka człowieka, który nie żyje od około tygodnia i raczej nie trudził się pracą fizyczną.
Policja zaczęła układać listę osób zaginionych na tym terenie.
Jeszcze tego dnia do funkcjonariuszy dotarła wiadomość, że na parkingu od dłuższego czasu stoi bezpański samochód nissan x-trail. Znaleziono w nim telefon komórkowy bez baterii, pęk kluczy, karteczkę z nazwiskiem Kamiński, a także książkę serwisową. Tym tropem odszukano adres właściciela Dariusza S. Okazało się, że zaginął miesiąc wcześniej. Jego żona Jolanta S. rozpoznała rzeczy męża w samochodzie. A on gdzie? Jasnowidz powiedział jej, że przebywa na Wyspach Brytyjskich.
Informatyk spenetrował komputer zaginionego. Okazało się, że 11 lutego 2011 roku o godzinie 13.45 szukał niejakiego Janusza Kamińskiego w Skrzeszewie i na terenie Legionowa. Przeglądał też oferty sprzedaży lub wynajmu nieruchomości.
W śledztwie zapada decyzja, aby przyjrzeć się bliżej małżeństwu S. Może mężczyzna uciekł od żony? Na ten trop naprowadziła policjantów znajoma poszukiwanego.
– Jolanta była kulą u nogi Dariusza – zeznała – kilka miesięcy wcześniej zapadła na depresję, uciekła z domu. Dariusza niespecjalnie ucieszyła propozycja wspólnego szukania żony w pobliskim lesie. Powiedział: „Czy warto?”.
Nie mógł sobie poradzić z rodzinnymi problemami i uciekł?
18 marca w lesie koło wsi Sikorki, gmina Wieliszew, znaleziono na wpół zwęglone ludzkie szczątki. Natknął się na nie hobbysta przedmiotów metalowych ukrytych pod ziemią. Na zwłokach zachował się drogi firmowy zegarek i strzępy T-shirtu z logo „America natura company”. Na udeptanej ziemi widoczne były ślady po pojemniku na benzynę, leżał też lejek od kanistra. Sekcja wykazała, że mężczyzna dostał 4 strzały w tył głowy, a gdy konał, ktoś połamał mu grdykę.
Jolanta S. potwierdziła, że są to zwłoki jej męża. Ten oryginalny T-shirt kupiła mu na urodziny. W zakładzie medycyny sądowej, gdzie przechowywano odebraną psu ludzką rękę, ustalono, że należy ona do zwłok rozpoznanych przez żonę Dariusza S.
***
Zrozpaczona Jolanta S. opowiedziała w czasie przesłuchania o ostatnich dniach męża. 8 lutego pojechał do Legionowa, bo umówił się z Mariuszem W., komendantem posterunku policji w Białołęce, po odbiór czynszu za wynajem lokalu na sklep, który prowadziła żona funkcjonariusza. Po powrocie powiedział jej, że ma dwie wiadomości: złą i dobrą. Ta pierwsza brzmi tak, że opłata za wynajem lokalu w ich kamienicy opóźni się, gdyż najemca nie ma teraz pieniędzy; dobra, że jest biznesmen zainteresowany wynajmem dużej powierzchni. Nazywa się Janusz Kamiński, dorobił się w Ameryce i zamierza zainwestować w Polsce pieniądze. Chce się spotkać w jego rodzinnej miejscowości Skrzeszewie. To znajomy komendanta, on go naraił. I będzie w czasie biznesowej rozmowy.
– Kiedy spotkanie? – zapytała.
– 11 lutego po południu. Nie bardzo mi pasuje, ale skoro jest taka szansa i komendantowi termin odpowiada, trzeba się dostosować.
To była ich ostatnia rozmowa. Z wydruku wypłat na kartę bankową, jaki później otrzymała, wynikało, że o godz. 17.40 mąż zapłacił na stacji benzynowej za paliwo. Czyli jeszcze żył.
Kiedy 11 lutego nie wrócił na noc, nazajutrz o 4.00 rano Jolanta zadzwoniła do Mariusza W. z pytaniem, czy się widzieli. Potwierdził : „Dariusz był w sklepie po południu, wziął drugą ratę 4 tysiące zł, czyli razem dostał 14 tysięcy. Nie chciał pokwitowania”.
– Ja się zdziwiłam – zeznała przesłuchiwana. – Dareczek uznawał tylko przelewy. Poza tym 8 lutego nie przywiózł do domu żadnych pieniędzy. Pytałam komendanta, czy mam zgłosić zaginięcie męża. Radził, aby zrobić to dopiero w poniedziałek, przez weekend policja i tak sprawy nie tknie.
W toku śledztwa zebrano informacje o ofierze. Marek W., przyjaciel Dariusza S., który rozmawiał z nim 11 lutego w południe, zapamiętał nazwę Skrzeszew. Dariusz S. mówił, że spieszy się, bo ma spotkanie w interesach w tej wsi z jakimś Kamińskim.
– Jak się układało w małżeństwie S.? – wypytywał śledczy.
– Dobrze, kochali się. Los ich doświadczył, przeszli ciężkie choroby, to ich jeszcze bardziej związało.
Przesłuchano komendanta – zresztą żywo zainteresowanego losem Dariusza S. Już 16 lutego, gdy policja poszukiwała zaginionego, Mariusz W. zgłosił w powiatowej komendzie w Legionowie, że zna tego mężczyznę, bo wynajmuje od jego żony pawilon handlowy. I właśnie kilka dni temu, dokładnie ósmego lutego, pan Dariusz zadzwonił, że będzie w Legionowie po czynsz. S. chciał pieniądze w gotówce, gdyż jak tłumaczył, żona jest nerwowa, nie lubi sprawdzać konta bankowego. Pokaże jej plik pieniędzy, to się uspokoi.
– Zgodziłem się na te dziwactwa – tłumaczył w czasie przesłuchania Mariusz W. – ze względu na zły stan zdrowia pani Jolanty. Poszedłem do banku, wyjąłem z konta 10 tysięcy. Od Dariusza nie brałem pokwitowania. Uzgodniliśmy też, że zaległe faktury przywiezie 11 lutego i tak się stało. Tego dnia był w moim sklepie około godziny 18.00. Dopłaciłem brakujące 4 tysiące zł czynszu i się pożegnaliśmy. Na odchodnym Dariusz S. pytał, jak się jedzie do Skrzeszewa. Nie mówił po co, mnie to nie interesowało.
– Nigdy nie słyszałem o Januszu Kamińskim – odpowiedział komendant na pytanie śledczego. – Dariusz S. nie proponował mi, abyśmy razem jechali na spotkanie biznesowe. Jego chyba interesowali chłopcy, niewykluczone, że 11 lutego spieszył się na taką randkę. Albo po prostu uciekł od żony, wyglądało na to, że miał jej dość.
Podczas kolejnego przesłuchania Mariusz W. przypomniał sobie, że świadkiem wręczenia pieniędzy Dariuszowi S. w sklepie była ekspedientka Jola R. Podzielił się też ze śledczym – skądinąd kolegą po fachu – pewnym spostrzeżeniem. Otóż Dariusz S. zachowywał się w sklepie dziwnie, był rozdrażniony, spieszył się. Uruchamiając samochód, rozmawiał z kimś przez komórkę.
– A pan co potem robił? – zapytał śledczy.
– Musiałem pojechać do Białołęki na posterunek, gdyż zostawiłem tam telefon oraz PIT-y pracowników żony. Po drodze zobaczyłem jadącego samochodem kolegę Piotra M. Podrzucił mnie na przystanek koło ratusza w Białołęce, skąd dotarłem do pracy autobusem. W biurze byłem około 10 minut, o 19.30 jadłem w domu kolację. To był piątek wieczór, w sobotę wcześnie rano zadzwoniła pani S., pytała o męża. Podobno miałem jechać z nim na jakieś spotkanie biznesowe, czemu zaprzeczyłem. Padło nazwisko Kamiński, nie znam nikogo takiego.
Jola R. potwierdziła, że zarówno 8, jak i 11 lutego widziała, jak Dariusz S. brał od Mariusza W. plik pieniędzy. Przypomniała też sobie, że pod koniec 2010 roku do sklepu wszedł jakiś mężczyzna i oglądał pomieszczenia. Ale nie byłaby w stanie go rozpoznać.
Kiedy dowiedziała się o zaginięciu Dariusza S., zaraz zadzwoniła do jego żony, żeby ją pocieszyć. Nie mówiła jej o pieniądzach. Pani Jolanta wspomniała, że mąż miał jechać na spotkanie z jakimś Kamińskim. „To było zastanawiające – zauważyła świadek – bo mężczyzna, który kręcił się po sklepie, powiedział, że nazywa się Kamiński”.
To nazwisko pojawiło się też w zeznaniach Marka W., szkolnego przyjaciela zaginionego. To jego prosiła żona Dariusza, by towarzyszył mężowi w spotkaniu z nieznanym biznesmenem. Mariusz W. nie miał czasu, a poza tym uznał, że skoro będzie tam też komendant, nie trzeba innej obstawy.
***
Do prowadzących śledztwo zgłasza się przesłuchiwany już Piotr M., kolega komendanta. Przyznaje, że skłamał, potwierdzając zeznania Mariusza W., jakoby 11 lutego podwoził go do Białołęki:
– Kiedy ponownie dostałem wezwanie na policję, zatelefonowałem do Mariusza W. z pytaniem, co się dzieje. On nie chciał rozmawiać przez telefon, powiedział, że zaraz u mnie będzie. Stanął w progu bardzo roztrzęsiony. Kazałem mu odkręcić kwestię tej jazdy, a on, że tak musi zostać, potrzebne mu alibi. Wtedy się zdenerwowałem i wyprosiłem go z mieszkania. Zacząłem sobie układać w głowie pewne fakty… Zastanawiam się na przykład, dlaczego 16 lutego komendant powiadomił mnie o włamaniu do domku letniskowego, który mam w sąsiedztwie działki jego rodziców. Żadnych złodziei tam nie było, ale w pobliżu znaleziono ciało Dariusza S. Czy przypadkiem nie chodziło o to, aby skierować na mnie podejrzenia o udział w przestępstwie?
Komendant miał na to wytłumaczenie: poprosił Piotra M. o alibi, gdyż spodziewał się awansu. Nie chciał, żeby padł na niego jakikolwiek cień podejrzenia, dlatego że jako ostatni widział Dariusza S.
W śledztwie prowadzonym przez Komendę Główną Policji pojawił się nowy ważny wątek – broń. Mieczysław O., policjant z posterunku w Białołęce, poinformował, że 11 lutego komendant kazał mu przynieść służbowy pistolet P-64 z nabojami. Zapytał, po co, i usłyszał, że broń będzie zatrzymana, to wszystko, co może powiedzieć.
– Myślałem, że toczy się przeciwko mnie jakieś postępowanie prokuratorskie, wystraszyłem się – zeznał funkcjonariusz. – Trzy dni później, w poniedziałek, dowiedziałem się, że komendant jeszcze w piątek zdał moją broń do magazynu, co powinno być odnotowane w raporcie.
O której godzinie? Była 19.00, ale dyżurny policjant Piotr B. przyznał się w czasie przesłuchania, że na żądanie szefa sfałszował czas zwrotu broni. Zamiast rzeczywistej wpisał godzinę 16.00 „To było polecenie służbowe. Szef stał nade mną i patrzył, co piszę”.
– Czy komendant wiedział, że w najbliższym czasie broń będzie wymieniona na nową?
– Tak – zapewnił przesłuchiwany.
Mariusz W. po raz kolejny usiłował „wyprostować” zeznanie podwładnego. Otóż nie powiedział funkcjonariuszowi, żeby sfałszował godzinę oddania broni, tylko zapytał, na której zmianie pracował Mieczysław O., i kazał zapisać tak, aby wszystko się zgadzało. Broń kolegi oddał dlatego, że Mieczysław O. przez roztargnienie zostawił ją w gabinecie komendanta.
Zaprosił go na rozmowę o wspólnym wyjeździe do Ameryki Środkowej. Kiedy tak gadali, zadzwonił telefon. Mieczysław O. wyszedł. Mariusz W. czekał, ale Mieczysław O. nie wrócił, więc wsunął pistolet do koperty. Kiedy wieczorem przyjechał do komisariatu, zobaczył, że broń wciąż tam leży. Zaniósł ją do magazynu. Kazał sfałszować godzinę oddania broni, gdyż chciał osłonić roztargnionego kolegę przed konsekwencjami służbowymi.
Mieczysław O. zaprzeczył tej wersji.
– Nie było takiej sytuacji. Każdy policjant pilnuje broni jak oka w głowie.
Biegły w balistyce zbadał pocisk wyjęty ze zwłok Dariusza S., a następnie pistolet Mieczysława O., zaniesiony przez Mariusza W. do policyjnego magazynu. Okazało się, że lufa była uszkodzona pilnikiem w celu uniemożliwienia dopasowania do niej łusek. Mimo czyszczenia nie udało się całkowicie usunąć jonów azotanowych powstałych po oddaniu strzału.
Inni biegli eksperci ustalili, że „materiał porównawczy z miejsca ujawnienia zwłok zawiera elementy podobne do tych, jakie stwierdzono na podeszwach butów Mariusza W.”.
Kolejna poszlaka. Komendant poprosił podwładnego Andrzeja L. o sprawdzenie w policyjnym systemie pojazdu nissan x-trail. Policjant nieświadomy, że jest to auto Dariusza S., wpisał numery wozu do komputera i dostał informację, że są zastrzeżone przez komendę w Legionowie. Wkrótce przyszło stamtąd pytanie: „Po co sprawdzaliście ten samochód?”.
– Szukałem pojazdów, którymi mogą się poruszać handlarze narkotyków – odpowiedział Andrzej L. – Tak, jak mu kazał przełożony.
***
W marcu 2011 roku zapadła decyzja o zatrzymaniu Mariusza W. pod zarzutem zabójstwa Dariusza S. W policji szok.
Komendant nie przyznał się do zbrodni. Twierdził, że nie miał motywu, aby zabijać. Odwoływał się do logiki śledczych – przecież gdyby to zrobił, w momencie znalezienia ręki zakopałby resztę zwłok, aby pozbyć się dowodu. Nie mógł sobie przypomnieć spotkania z Piotrem M. 11 lutego. Dziwił się: „Dlaczego miałbym go prosić o alibi?”. Tego dnia nie rozmawiał w biurze z podległym mu funkcjonariuszem Mieczysławem O. i nie odbierał od niego broni służbowej.
Nadal przesłuchiwano policjantów z posterunku w Białołęce. Naczelnik wydziału kryminalnego zeznał, że po 11 lutego komendant zachowywał się coraz dziwniej, na odprawie ni stąd, ni zowąd opowiadał, że jest obryty z zabezpieczenia miejsca zdarzenia, dużo czyta o balistyce. Pytał, co się przechowuje jako materiał dowodowy – łuskę czy pocisk. I że jakby co, to on ma alibi w postaci kolegi, który tamtego dnia przywiózł go z Legionowa do Białołęki. „To był istny słowotok” – zauważył naczelnik.
Znalazł się świadek, mieszkaniec Skrzeszewa, który w połowie lutego widział w tej miejscowości porzuconego na ulicy srebrnego nissana x-train. I słyszał dochodzące z pobliskiego lasu odgłosy strzału.
„Jaki domniemany zabójca mógł mieć motyw?” – nadal zastanawiali się śledczy.
Prześwietlono finanse Mariusza W. Okazało się, że sklep przynosił straty. Komendant mimo pensji około 7 tysięcy złotych zadłużył się u wielu osób, a także w bankach. Ci, którym był winien pieniądze, narzekali, że nie oddawał w terminie, kręcił.
Oskarżony został zbadany przez psychologa klinicznego. Stwierdzono wysoką inteligencję i silną osobowość, kontrolowanie emocji. „Najczęściej prezentuje nieadekwatnie do sytuacji podwyższony nastrój”.
Mariusz W. wykazał zimną krew, będąc saperem w czasie służby wojskowej na Wzgórzach Golan. Kiedy wrócił do kraju i został policjantem, wielokrotnie zmieniał stanowiska.
Podczas kolejnego przesłuchania ekspedientki w sklepie żony komendanta wyszło na jaw, że odkupiła ten sklep za grosze, które z czasem będzie spłacać ratami. Śledczych zastanowiły niezwykle korzystne warunki transakcji – czy nie jest to zapłata za złożenie zeznań korzystnych dla oskarżonego?
***
Minął rok. Były komendant (w międzyczasie przeszedł na emeryturę) pisze w celi zażalenie do sądu na przedłużanie jego aresztu.
Naganne uchybienia w pracy śledczych punktuje czerwonym długopisem. Stwierdza, że „prokurator nie ustalił podstawowych faktów: miejsca popełnienia przestępstwa; kiedy to się stało; bezpośrednich świadków zdarzenia. I co najważniejsze, motywu”.
Poucza: „Niezaprzeczalny jest fakt, że nakłaniałem Piotra M. do złożenia niezgodnego z prawdą zeznania w celu zapewnienie mi alibi. Ale ten czyn został popełniony w zupełnie innym aspekcie, niezwiązanym z osobą Dariusza S. Nie może to być przesłanką do zastosowania art. 258 par. 2 kpa. (zarzut matactwa – red.). Ja żadnej zbrodni nie popełniłem, a działanie prokuratury nosi znamiona aresztu wydobywczego”.
W drugiej części skargi, zatytułowanej „Aspekt rodzinny”, osadzony zwraca uwagę sądu: „Sytuacja, w jakiej się znajduję, jest trudna i nieprzyjemna. Zamknięto mnie z przestępcami, a cały czas mentalnie czuję się policjantem. Postawa moralna, a także zasady i normy społeczne, którymi się kieruję, są niebezpieczne dla mojej osoby, patrząc przez pryzmat, z kim przebywam. Bardzo pogorszyła się sytuacja materialna moich najbliższych – żona jest zarejestrowana jako bezrobotna, bez prawa do zasiłku. Za obiady dzieci w szkole płaci opieka społeczna”. (Aresztant nie podaje, że przeszedł na policyjną emeryturę, która wynosi na rękę 3800 złotych). Skargę kończy konkluzja: „Niezachwiana wiara Wysokiego Sądu we wnioski składane przez prokuratora jeszcze przed rozpoczęciem ewentualnego procesu mocno i niesłusznie faworyzuje jedną ze stron postępowania – oskarżyciela. Od prokuratury należałoby wymagać dyscypliny intelektualnej, szacunku dla faktów i zdrowego rozsądku”.
Podkreśla brak motywu: „Moje kłopoty finansowe zrodziły się w głowach osób prowadzących śledztwo, bo tak było wygodniej”.
Pisma nie odnoszą skutku. Mariusz W. zostaje w areszcie. Do Sądu Okręgowego Warszawa-Praga przyprowadzają go konwojenci.
Proces w sprawie zamordowania Dariusza S. ma charakter poszlakowy. Brakuje świadków zabójstwa i nie udało się ustalić, gdzie dokładnie doszło do zbrodni. Najważniejszymi poszlakami są fragmenty ściółki z miejsca znalezienia zwłok na butach byłego komendanta oraz broń policyjna P-64, z której oddano mordercze strzały.
Na pierwszej rozprawie Mariusz W. zachowuje się tak, jakby nie był oskarżony o morderstwo. Rozluźniony, często się uśmiecha, choć jako były saper musi zdawać sobie sprawę, że składając wyjaśnienia, porusza się jak na polu minowym.
Prokurator zarzuca mu m.in., że 11 lutego 2011 roku, działając umyślnie, zabił z policyjnej broni Dariusza S., strzelając do niego co najmniej 4 razy w głowę i w plecy, a następnie podpalił zwłoki w celu zatarcia śladów. Kolejny zarzut dotyczy nakłaniania do składania fałszywych zeznań.
Oskarżyciel publiczny zgłasza 61 świadków.
Przez blisko 3 godziny były komendant, szczegół po szczególe, wskazuje na słabość materiału dowodowego. Zarzut zabójstwa w prokuratorskim akcie oskarżenia ocenia jako „skonstruowany w sposób nierozważny”. Oto dowód: zdaniem biegłych do Dariusza S. oddano 4 strzały, a w zarzutach jest mowa o pięciu. „Jak w związku z tym – pyta oskarżony – można traktować postępowanie przygotowawcze przeprowadzone w tej sprawie?”
Ale przede wszystkim eksponuje brak motywu do popełnienia przestępstwa. „Zawsze stawałem w obronie słabszych i dobra. Nie jestem nawet w stanie sobie wyobrazić, że mógłbym dokonać okrutnej zbrodni”.
Mariusz W. przyznaje się jedynie do sfałszowania protokołu zdania broni służbowej oraz do nakłaniania swojego kolegi 41-letniego Piotra M. do składania fałszywych zeznań. Uprzedza, że w trakcie procesu nie będzie odpowiadał na pytania sądu i prokuratora.
Przed sądem – przewodniczy sędzia Piotr Janiszewski – składa m.in. zeznania Jolanta R., była już ekspedientka w sklepie, de facto należącym do oskarżonego, a formalnie do jego małżonki, a także Marek W., długoletni przyjaciel zabitego i jego żony Jolanty S.
Najwięcej rozbieżności w zeznaniach pojawia się podczas przesłuchania Jolanty R.
Opowiadając o wydarzeniach z 11 lutego 2011 roku, powtarza najpierw to, co mówiła w śledztwie. Widziała, jak Mariusz W. przekazywał plik banknotów zabitemu i że razem wyszli ze sklepu. Dariusz S. był podenerwowany i gdzieś się spieszył. Do świadka docierały tylko fragmenty rozmowy obu mężczyzn. Zapamiętała, że pan Dariusz S. pytał Mariusza W., jak dojechać do Skrzeszewa. Nie potrafi wyjaśnić, dlaczego nie wspomniała o tym podczas swojego pierwszego przesłuchania w Komendzie Stołecznej Policji w Warszawie.
Wiele natomiast mówi o niepokojącym ją zachowaniu żony zabitego, kiedy przyjeżdżała z mężem do sklepu. Ta kobieta, zwykle wesoła, uśmiechnięta, była wycofana, milcząca. To sprawiało wrażenie, jakby się obawiała męża.
– Ja wiedziałam – zeznaje świadek – że Jolanta S. miała depresję i z tego powodu pod koniec 2010 roku przebywała w szpitalu. Mówiła mi, że mąż też przeszedł załamanie nerwowe. Dlatego dziwne jest, że będąc właścicielką kamienicy w Legionowie, dała Dariuszowi S. upoważnienia do wszystkiego i to on zarządzał jej majątkiem odziedziczonym po rodzicach.
Świadek twierdzi, że rodzina Jolanty S. miała pretensje do Dariusza S., że finansowo wykorzystuje swoją kobietę. Zanim w maju 2010 roku, żona oskarżonego otworzyła drugi sklep odzieżowy w lokalu należącym do Jolanty S., był on w dyspozycji krewnych właścicielki. „Przypadkowo usłyszałam, że poprzedni najemcy grozili panu Mariuszowi W., że jeszcze tego pożałuje. Wkrótce potem do sklepu, w którym pracowałam, było włamanie. Postępowanie w tej sprawie przedwcześnie umorzono”.
Jako ostatniego świadka sąd przesłuchuje 53-letniego Marka W. Ten zeznaje, że Dariusz S. był bardzo ostrożny w interesach. Mógł mieć pod koniec 2010 roku nastroje depresyjne, bowiem czekał na ważne badania lekarskie. Na przełomie października i listopada 2010 roku Dariusz S. zakończył ostatnią kurację interferonem przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby typu C i nie wiedział, czy przyniosło to oczekiwany skutek.
Ostatni raz Marek W. słyszał przyjaciela 11 lutego 2011 roku około godziny 15.00. Podczas rozmowy telefonicznej Dariusz S. wspominał, że jest umówiony w Legionowie z komendantem Mariuszem W., który ma go skontaktować z Januszem Kamińskim, zainteresowanym wynajmem lokali w spadkowej kamienicy żony.
– Cieszył się, że trafiła się nie lada okazja, bo wspomniany biznesmen przyjechał z USA i chce wynająć cały budynek na co najmniej 10 lat. Mężczyźni mieli się w tej sprawie spotkać w bliżej nieokreślonym miejscu w Skrzeszewie.
***
Mariusz W. w ostatnim słowie: „Ja z tą sprawą nie mam nic wspólnego. Wychowano mnie w chrześcijańskiej rodzinie o surowych zasadach moralnych. Moja postawa była kształtowana w szkole średniej i podczas służby wojskowej, której część odbywałem w pokojowych siłach ONZ na Wzgórzach Golan. Zawsze stawałem w obronie słabszych. Nie jestem w stanie nawet sobie wyobrazić, że mógłbym dokonać tak okrutnej zbrodni”.
Były komendant policji z Białołęki został skazany na dożywocie. Oskarżonego nie doprowadzono na ogłoszenie wyroku. Jego adwokatka zapowiedziała apelację.
