Róże panny Róży - Maria Rodziewiczówna - ebook

Róże panny Róży ebook

Maria Rodziewiczówna

5,0

Opis

 

Maria Rodziewiczówna ubóstwiała naturę. Wiele z jej powieści i opowiadań rozgrywa się na jej ukochanych Kresach, których urok bezustannie ją fascynowała. Kochała las, widoki zapierających dech w piersiach przepastnych kniei i kwiatów, których czar może odmienić szarość dnia codziennego. Bardzo lubiła zwierzęta i często to właśnie one są głównymi bohaterami wymyślanych przez nią opowiadań.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 169

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Rodziewiczówna

 

 

Róże panny Róży

Wersja demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2020

Maria Rodziewiczówna „Róże panny Róży”

 

Copyright © by Maria Rodziewiczówna, 1938

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2020

 

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

 

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Drukarnia Concordia

Wydawnictwo: Wydawnictwo Polskie R. Wegner

Poznań, 1938

ISBN: 978-83-8119-754-0

 

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

RÓŻE PANNY RÓŻY

Była garbata, malutka, kulawa, o żółtej cerze, kolących czarnych oczach i nazywała się — panna Róża. Jakiś psotny chłopak przezwał ją panna Głóg i to do niej przywarło.

Urodziła się, żyła i była w dworku drewnianym przy bocznej uliczce małego miasteczka. Przy dworku był sad, a raczej kilka starych grusz, które, kwoli rodzajności, opasywano słomianym powrósłem w noc Bożego Narodzenia, i kęs warzywnika. To był cały jej dziedziczny po ojcach majątek. Po śmierci rodziców oddała w najem dwie izby, sobie zachowując jedną, dwuokienną, z widokiem na uliczkę. Słonko od świtu do wieczora spoglądało przez te okna na samotną kalekę i jej bardzo szare bytowanie.

Upośledzone ciało urobiło na swój obraz duszę. W duszy też wszystko było słabe, ułomne, pokraczne. I nie dziw! Gdy była malutka, naigrawały się z jej kalectwa dzieci sąsiadów, w szkole przedrzeźniały ją koleżanki i koledzy; gdy dorosła, zrozumiała, że nie było dla niej miejsca w żadnych godach życia. Skazana była na samotność, na poniewierkę, na urągowisko.

Zrazu płakała w cichości i słabości bezradnej; potem łzy słone i gorące przekształciły się w żółć, przebyła okres rozpaczy, buntu, bluźnierstwa i przekleństw i dojrzała w nienawiści. Nienawidziła Boga, rodziców, bliźnich, wszystko piękno, szczęście i pomyślność znajomych, słońce i lato, pieśń i śmiech — cały świat. Miała jedną uciechę: z niedoli ludzkiej, jedno zajęcie i ciekawość: niepowodzenie i klęski otaczających i znajomych — wtedy gotowa była śmiać się i śpiewać. Schodziły się do niej kumoszki zło-języczne, kłamcy, oszczercy — i rajcowali. Zresztą bywała sama i bezczynna. Słońce widziało ją w tej izbie zimnej i pustej — zajętą bezużytecznemi robótkami, lub wyglądającą okienkiem na przechodzących.

Nawet się nie zajmowała gospodarstwem, bo trud jej i starania za młodu na marne szły wobec dzikości i rabunku sąsiadów. Palono jej płoty, obijano niedojrzały owoc, kradziono warzywa — aż zaprzestała jałowego trudu i patrzała ze złośliwym triumfem na chwast, porastający zagony, na usychające grusze, na zdziczałe krzaki.

— Żryjcie zielsko, powieście się na gruszy. Nie macie co rabować i kraść. Blekotu narosło bogato — żryjcie! i pozdychajcie.

Z biegiem lat przestała wychodzić — nawet do kościoła, nawet na rynek, nawet do znajomych.

Żyła z tych paru groszy, co jej płacili lokatorzy — i była jak uschły cierń.

I oto pewnej jesieni siedziała w swej izbie, zapatrzona bezmyślnie w okno, pełne jeszcze październikowego słońca i złotej krasy klonowych liści, na przeciwległej stronie uliczki, gdy w tem oknie stanął cień człowieczy, obrzeżony słońcem jak glorją i głos wesoły spytał:

— Czy można wstąpić i spocząć?

Przelękła się i wstała, by drzwi zamknąć na rygiel, ale się zawstydziła, zawahała.

— Proszę! — rzekła niechętnie.

Człowiek wszedł i przy progu usiadł na zydlu, zdejmując z ramion ciężką widocznie skrzynkę.

— Pan podróżny? — spytała.

— Ogrodnik! Wędruję! — odparł, wesołemi oczami na nią patrząc. — W skrzynce kwiaty mam.

Otarł pot z czoła, spojrzał na wiadro u drzwi.

— Można wody wypić?

— Proszę! — podała mu kubek.

Gdy wypił, znowu na nią spojrzał oczami, co miały barwę lnianego kwiecia.

— Paniusia to ma szczęście przez te okna. Toć one codzień i przez cały rok na słońce patrzą, jak dwoje wesołych źrenic. Mądry był, kto ten dom stawiał.

— Ojciec. Ale ze słońca żadna pociecha.

— Bo paniusia nie hoduje kwiatków. Darzyłyby się tu, darzyły. A już najbardziej róże.

Spojrzała apatycznie w puste okna.

— A poco mi kwiaty i róże! Pan pewnie kwiatami handluje — ale ja nie mam pieniędzy na kwiaty — ledwie na chleb.

— Hoduję kwiaty. Ogród mam piękny, ale daleko. Zostało mi tych wazonków dziesiątek: resztę już oddałem ludziom, co je zamówili. Jakem paniusi okna zobaczył — pomyślałem, że moim różom tu będzie dobre bytowanie. Zostawię je paniusi.

Otworzył skrzynkę, wyjął i ustawił w oknach dziesięć wazoników z roślinkami. Ogarnął je ręką pieszczotliwie i, uśmiechnięty, rzekł:

— Rośnijcie, kwitnijcie, woniejcie za ten spoczynek i wodę rzeźwiącą, co mi ta zacna paniusia dała!

— To jakże tak? to nie można! — wyjąkała.

— Oj paniusiu! Dlaczego nie może człowiek człowiekowi ofiarować marnego kwiatuszka ze swego ogrodu. Mnie uciecha dać — niech paniusi będzie uciecha hodować.

— Kiedy ja nie umiem koło kwiatków chodzić.

— To ja paniusi rozpowiem.

I począł prawić, uczyć, opowiadać. Słuchała jak baśni, coraz bardziej zajęta i zaciekawiona.

A wreszcie jeszcze do skrzynki swej sięgnął i położył na kuferku garść cebulek różnokształtnych i starą, wytartą użyciem książkę.

— A oto na dokładkę do róż. Com nie dopowiedział — w książce paniusia doczyta. A cebulki, skoro z wiosny — zakwitną w garnczkach bylejakich. A teraz szczęść Boże w hodowli, jako mnie Bóg szczęści! Jak będę w tych stronach, to wstąpię na okienka paniusi popatrzeć i radować się.

Wstał, skrzynkę na plecy zarzucił, Pana Jezusa pochwalił i poszedł.

Gdy mijał okienka, jeszcze na nie popatrzał, zaśmiał się swemi modremi oczami i zniknął w mroku wieczoru.

Tak się zaczęły róże panny Róży.

Kumoszki dostrzegły zaraz, że coś się w izbie zmieniło.

— Pani kwiatki hoduje?

— Dostałam od wędrownego ogrodnika. Mają pączki — pochwaliła się z dumą.

Róże rosły, bujały, pomimo chmurny listopad i mroźny grudzień. Od stycznia dostały już słońca, krzewiły się w bukiety pączków. Cebulki wystrzeliły zielonemi pędy. Panna Róża czytała książkę, pilnowała każdego listka, nauczyła się do swoich kwiatów uśmiechać — zapomniała o swem kalectwie i upośledzeniu; od znajomych dostała po sztoberku pelargonji, fuksji, — przy okienkach porobiła półeczki; od zimowego mrozu ochraniała słomianemi matami na noc, dogadzała każdej roślince. Gdy ziemię marzec odmroził i wysuszył — pod oknami przy ścianie słonecznej skopała grządkę. Przybywało jej sił, ubywało troski. Na Wielkanoc, późną w tym roku, w okienkach zabarwiły się jakby narodowe sztandary — szkarłatne i białe róże — w wielkich, bogatych pąkach. Ludzie stawali, mijając domek, a zakrystjan wstąpił, prosząc o kilka wazonów do Grobu.

Oburzyła się panna Róża. Co, miała dać swoje ukochane róże do ciemnego kościoła, na poniewierkę bez słońca, w ręce niedbałe! Odmówiła. Ale gdy została sama — przypomniała sobie wesołego ogrodnika i jego oczy modre i słoneczne, i zrobiło się jej wstyd. On by pewnie dał.

Nazajutrz dwa najpiękniejsze wazony, otuliwszy szalem — zaniosła do kościoła. Oddawna tam nie była, ale przy różach swych została — aż do Rezurekcji.

A potem znowu, po takim rozmyślaniu, zaniosła piękny wazon ze szkarłatną różą — dla chłopaka sąsiadów, który umierał na gruźlicę, a był to jeden z tych, co niegdyś ją przedrzeźniał, przezywał „panną Głóg“ i rabował w jej ogrodzie.

Latem starsi i dzieci zaczęli ją prosić o różane zrazy i pędy. Jeszcze miała ochotę odmówić, przypomnieć drwiny i poniewierkę, ale złe słowa już nie wyszły na usta — dała — uczyła jak sadzić i pielęgnować. Uśmiechała się do ludzi, oni do niej — i śmiały się barwą i wonią kwiaty w jej okienkach.

Czasem, często, siedząc pod ścianą w ciepłe lato, z kwiatami wkoło siebie — wyglądała ogrodnika. Potem przyszło jej na myśl, że to może nie człowiek był, ale jaki Świątek czy Anioł — nauczyła się modlić do niego z wdzięcznością, ze łzami, co nie miały goryczy, lecz rzeźwość rosy życiodawczej. I było jej bardzo dobrze na świecie.

Gdy raz zachorzała, sąsiadki sprowadziły doktora i księdza. Obaj ją znali — przez jej kwiaty.

— Będzie jeszcze pani długo róże hodować! — rzekł lekarz po zbadaniu.

— Chciałabym mojego ogrodnika się doczekać — odpowiedziała z uśmiechem, co jak słońce krasił jej biedną, brzydką twarz.

Gdy odeszli — i szli kęs drogi razem, ksiądz rzekł:

— Jej się roi, że to Anioł był — a to może był człowiek, co pracę swą, słońce i bliźnich kochał. Taki przez to wesoły, ofiarny i przyjacielski.

— Proboszczu, — uśmiechnął się doktór, — taki człowiek w obecnych czasach — to równie cudowne zjawisko, jak legendarny Świątek czy Anioł, po ziemi i wśród ludzi chodzący!

— A przecież jest, był i będzie!

— I sprawił różany cud panny Róży.

LUTNIA, FINKA I DUGLAS

Ze wszystkich historyj o psach, które kocham i cenię, jako szczerego druha, pomocnika i sługę człowieka, opowiem wam trzy.

Można opowiedzieć setki, bo księga psich zasług, cnót i bohaterstwa nigdy nie wyczerpana.

Więc pierwsza, to Lutnia.

Żyła, była i służyła u moich sąsiadów spokojnie i szczęśliwie do jesieni wczesnej 1915 roku. Wtedy to na kraj nasz przyszła przeraźliwa plaga wielkiej wojny. Cofające się wojska moskiewskie rozgrabiły co się dało, zabrały inwentarz i wreszcie na pożegnanie podpaliły dom i folwark. Zebrali tedy ludzie na parę fur trochę szmat, żywności, dzieci — i ukryli się w lasy.

Przetrwali parę tygodni — cofając się przed hałastrą i wreszcie, gdy się uciszyło i świat do cna opustoszał — zawrócili do swego spalonego gniazda. Nie spotkali żywej duszy, aż na granicy swej — pod starą sosną widzą: Lutnia siedzi na zadzie i na drogę wygląda! Dzieci zaczęły na nią wołać, ona skomląc do wozów przypadła, wspięła się, obwąchała, polizała starszych po rękach, dzieci po buzi, policzyła czy wszyscy są i zawróciła pędem w las.

Wołali, gwizdali — ani się obejrzała. Powlekli się tedy do domu.

Z całego folwarku cudem została jedna kuźnia bez drzwi i okien, ale z dachem — zajechali tam i co widzą? Przed kuźnią stoi już Lutnia, ale nie sama. Obok niej chrząka wielki biały knur.

Szczekała Lutnia, kwiczał knur, śmieli się i krzyczeli ludzie i była na tej pożodze, wśród tej ruiny — wobec ciężkiej czarnej przyszłości dźwigania bytu, chwila radości odnalezienia przyjaciół. Zrozumieli ludzie mowę tych jedynych, pozostałych domowników. Uciekli od pożogi, rabunku, strzałów w las; w haszczach i bagnach znaleźli kąt bezpieczny. Knur goił rany, Lutnia oparzelizny — i gdy oprzytomnieli, suka poszła na drogę wyglądać gospodarzy. Siadywała pod sosną graniczną, pilnując szlaku — gdy się doczekała — wróciła z dobrą wieścią do towarzysza i pewni już znowu opieki, podreptali naprzełaj do domu.

∗             ∗

Finka służyła u moich znajomych w Wilnie. Pilnowała uczciwie podwórza, ogródka i domu — nie lubiła ulicy — bała się policjantów, była w domu osobą szanowaną i traktowaną z należnem jej cnotom uznaniem. Zeszłej ciężkiej bardzo zimy, gdy w Wilnie bywało 40 stopni mrozu, a ona miała się szczenić, zrobiono jej wygodną pościel w kuchni, gdzie też przyszło czworo „Finiąt“. Jednakże Finka zdecydowała, że chowanie dzieci w cieple jest niezdrowe i chociaż jej perswadowano i pokazywano termometr — przeniosła dzieci do budy.

W nocy przyszła katastrofa. Napół skostniałą Finkę przeniesiono i odratowano w domu, szczenięta zmarzły.

Suka przeleżała dwa dni, wtulona w kąt pod łóżkiem — nie tknęła jadła — cierpiała i myślała. Potem poszła na miasto i nie było jej dni parę. Ogłoszono w gazetach, obiecano nagrodę — wszystko napróżno. Zjawiła się na trzeci dzień, wychudła, zziajana, ale triumfująca. W pysku przyniosła szczenię, położyła na środku kuchni — pokazywała wszystkim, karmiła i sama rzuciła się do jadła — opowiadając po swojemu nadzwyczajną historję.

Znalazła gdzieś sukę ze szczeniętami, czatowała, aż matka odeszła i ukradła jedno.

Moje jest — nie dacie odebrać! mówiły jej oczy radośnie.

No i rozumie się — znajda został przyjęty za domownika.

∗             ∗

Duglasa poznałam, będąc w gościnie u wujostwa na głębokiem Polesiu.

Oprócz Duglasa był jeszcze drugi, Tytan. Psy żyły w zgodzie i koleżeństwie, ale że w domu nie było dzieci, które z psami są zwykle w przyjaźni i towarzystwie — wałęsały się po świecie same. Zmawiały na wspólne kopania myszy polnych i miały na sumieniu sporo jaj kaczych i kuropatwich, a także młodych zajączków. Wogóle były to psy niewychowane, szkodne i włóczęgi.

Zaprzyjaźniliśmy się na dalekich wycieczkach moich po tym pustym, ubogim kraju, o którym Sienkiewicz wspomina:

„Dał dla córeczki szlachcic Hołota

Dziegciu pół beczki, wiunów garnuszek,

Grzybów wianuszek i lechę błota.“

A ma ten kraj wiele ciekawości w roślinach, przelotnem ptactwie i borowych zwierzętach, i wiele mi psy pomogły w tych wycieczkach. Czasem, gdy im się polowanie nie powiodło, zwłaszcza jesienią, gdy ptak już lotny, a zwierz śmigły — psy przypominały misę i udawały pilność w oszczekiwaniu podwórza. Bywał wtedy częsty skweres, przy liczeniu drobiu i potłuczonych garnkach od mleka i bywały egzekucje — o ile psy dały się złapać, co się rzadko zdarzało.

Otóż pewnej nocy, gdy porządkowałam zielnik, posłyszałam skrobanie do szyby.

Domek był mały, niski, okno prawie przy ziemi. Patrzę — za szybą stoi Duglas i oczywiście melduje coś ważnego.

Oczy mu się jarzą, uszy nastawione, zęby na wierzchu...

Rozbudziłam wuja. Namruczał zaspany i zmęczony, ale po chwili wstał, ubrał się, wziął wiązkę kluczy od stodoły i obór — pałkę dobrze sękatą i wyszliśmy na podwórze. Duglas już na ganku czekał i merdając ogonem powiódł nas — ale nie na gumno, lecz w stronę sadu.

— Do węgierek chłopaki się dobierają — mruknął wuj.

Ale Duglas minął śliwnik i poprowadził w kąt, gdzie była stara lodownia. Pokazał nam przedartą strzechę i cofnął się, jakby mówił:

— Teraz wasza rzecz!

Z głębi budowli rozległo się złośliwe warczenie i chrupot gryzionych kości.

Wuj przygotował pałkę i szepnął do mnie:

— Zejdź do środka i napędź mi go.

Otworzyłam drzwiczki, zaświeciłam zapałkę. Na resztce mięsa, zakopanego przez ciotkę w lód — siedział Tytan i używał.

Zaskoczony — rzucił się do ucieczki, ale wpadł widocznie w silne ręce wuja, bo rozległ się jęk rozpaczy, potem młócenie skóry pałką i żałosny skowyt.

Gdym, zabrawszy resztę mięsa, wydostała się z lodowni, zasapany wuj już winowajcę puścił i wołał:

— Duglas pójdź, i ty na sprawę.

Ale Duglasa nie było śladu. Był za mądry, by leźć w łapy rozsierdzonego człeka.

— A huncwot, a donosiciel, a podlec! — warczał wuj. — To, że tamten do zdobyczy nie dopuścił, to go wydał i zdradził! Anibym przypuszczał, że pieska dusza może mieć ludzkie podłe grzechy. No — ja już mu to popamiętam.

Duglas otrzymał tejże nocy karę. Usłyszałam zagryzanie się, a potem bolesny skowyt.

Tytan mu zdrady nie przebaczył.

KOS Z SAPIEŻANKI

Codzień rano, idąc do inspektu przez sad, mijałam starą gruszę sapieżankę. Raz w kwietniu zaskrzeczało z niej jakieś urąganie. Spojrzałam. To para kosów budowała chałupę. Przywitałam się: Szczęść Boże! zacnym lokatorom — i minęłam.

W parę dni potem chałupa była gotowa — gospodarze pracowali po gałęziach sadu — on co rano i wieczór wygwizdywał junacko, zdawali się nie zwracać na chałupę uwagi.

Znowu po kilku dniach, gdym szła opodal gruszy — z gęstwiny sadu rozległo się skrzeczenie na baczność. Nie szukałam wartownika, ale spojrzałam na gniazdo. Z pośród rozkudłanego brzegu, świeciły dwie czarne paciorki, śledzące mnie z przerażeniem i trwogą. Skręciłam w bok i przestałam odtąd chodzić blisko gruszy. Udawałam zresztą, że o niczem nie wiem, niczego nie widziałam.

Skrzeczenie na alarm odzywało się jednak przez dni kilka, ilekroć szłam opodal, ale wreszcie umilkło. Byliśmy zaprzysiężeni w tajemnicy tej całej sprawy i lokatorzy mieli do mnie zaufanie.

Nawet więcej — bo gdy pewnego dnia pracowałam przy pikowaniu drobnych roślin w inspekcie, rozległo się dobrze mi znane skrzeczenie tuż za mną.

Kos siedział na płocie o parę kroków i darł się na alarm. Gdy podniosłam głowę, odleciał, ale po chwili wrócił i widocznie wołał, nalegał: chodźże! Poszłam. Blisko sapieżanki poruszyły się trawy — i wychynął się grzbiet żółtego kota. Kos się darł — polatując nisko.

— To, to, to! Widzisz! Ładne u ciebie bezpieczeństwo!

Krzyknęłam na kota, zniknął w krzakach. Ale po paru dniach kos odnalazł mnie, już nie w inspekcie — ale przy domu. Najzuchwalej dopadł ganku i wrzeszczał swoje:

— Co sobie myślisz! Bolszewika tolerujesz w sadzie. Mordercę słabych i bezbronnych bożych śpiewaków. Hańba ci!

Przypadł, krzyczał, odlatywał, wracał. Poszłam co rychlej w sad. Rudy kot był już na pniu sapieżanki. Oboje rodzice wołali ratunku, przypadając do zbója, nie dbając o kły i pazury. W gnieździć były już pisklęta.

Tedy został wydany wyrok śmierci na „bolszewika“ i zwłoki jego zakopano pod gruszą.

Nie urągał mi odtąd ojciec i gospodarz gniazda. Płacił za opiekę pieśnią swego srebrnego fletu, a oboje w pracowitości bezustannej tępili szkodliwe robactwo.

Jesienią pracowało już siedmioro. Pożegnali sad chóralnym świergotem i klaskaniem.

Dobra nasza! Wrócimy wiosną!

Koniec wersji demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok