Ona - Maria Rodziewiczówna - ebook

Opis

Ona to historia wielkiej miłości i ogromnego cierpienia. Tytułowa „Ona” to panienka Konstancja Skowrońska, nazywana Kostusią. Jest sierotą wychowywaną przez wujostwo. W majątku swoich opiekunów mieszka od małego. Od najwcześniejszych lat pracą odwdzięcza się, jak może, za dobroć, jaką otrzymuje od zamożnych krewnych. Z biegiem czasu przejmuje coraz więcej obowiązków. Gdy ją poznajemy, ma osiemnaście lat, a na głowie cały dom. Stara się puszczać mimo uszu uszczypliwości, jakie padają ze strony członków przybranej rodziny. Nie przyjdzie jej też do głowy myśl, że rodzina ją wykorzystuje.

Pewnego dnia w życie Kostusi wkracza Sewer Stamierowski. Jest to człowiek tak samo samotny jak Ona, mężczyzna ograbiony ze swego dziedzictwa przez zachłannego ojczyma. Młodzi zakochują się w sobie. Los nie jest jednak dla nich łaskawy. Do uszu wuja Kostusi dochodzą plotki kompromitujące młodych. W tym samym czasie ojczym Sewera wykorzystuje wybuch porywczego pasierba i zamyka go w lamusie. Kostusia dopiero po miesiącu dowiaduje się, jaka tragedia spotkała jej ukochanego. Prośby o ratunek dla Sewera nie przynoszą rezultatu. Samotna dziewczyna, która nie może liczyć na nikogo, decyduje się na dramatyczny krok. Razem z wierną mamką odchodzi z dworu, wydostaje wyniszczonego Stamierowskiego z jego więzienia i rusza na poniewierkę po świecie...

Ona to wzruszający romans, historia, jakich obecnie się nie spotyka – opowieść o bezinteresownym poświęceniu, wierności i stałości uczuć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 232

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (26 ocen)
14
8
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jolka68

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam jednym tchem
00

Popularność




Maria Rodziewiczówna
Ona
Warszawa 2015
Rozdział I

Do izdebki, służącej jej za mieszkanie, słońce wstępowało pierwsze i budziło ją. Wstawała wtedy żywo, co dzień zaniepokojona, czy nie zaspała, broń Boże.

Ale wielki, murowany pałac, którego zajmowała poddasze, był głuchy i niemy, a świat przed oknem, różowy od świtu, ledwie się budzić zaczynał.

Była pierwsza w całym dworze.

Uspokojona, odmawiała krótki pacierz, zaplatała dwa wielkie, ciemne warkocze i upinała je bez cienia pretensji wokoło głowy, obywając się przy tym bez lustra. Odziewała się w wytartą, starannie cerowaną i oczyszczoną kamlotową sukienkę, kładła na wierzch wielki dymkowy fartuch i była gotowa.

Pośpiesznie sprzątała izdebkę, otwierała okienko, przy czym starannie obracała do słońca wazonik z mirtem, brała ze stolika trzy pęki kluczy, koszyk z robotą i wychodziła z izdebki.

Mieszkanie jej sąsiadowało z sypialniami pokojowych i tam wchodziła najpierwej.

– Moje drogie – odzywała się łagodnie, prosząco – wstawajcie już. Pani będzie nierada.

Rozespane garderobiane czasem mruczały niechętnie, czasem przeklinały służbę «psią», zwykle jednak, ułagodzone mimowolnie jej głosem i tonem, zrywały się posłuszne i dziękowały za przysługę.

A ona kiwnąwszy im przyjaźnie głową szła dalej.

Z wyżyn strychu zstępowała na padół folwarku. Schody były strome i ciemne, aleje dobrze znała i stąpając prędko, mruczała do siebie jak wyuczoną lekcję:

– Śniadanie przygotować, wydać prowizje z apteczki, kompoty, soki, galarety, przesuszyć stołową bieliznę. Przyjadą kupcy na owce, obejrzeć pytlowaną mąkę, czy się mole nie dobrały, zdać tygodniowy rachunek z pachtu, rój pszczeli może dziś wyjdzie... no, i serwety poznaczyć. To i koniec! A może co zapomniałam?...

Schodziła na dół aż do suteren. Największym kluczem otwierała drzwi do apteczki, potem do piwnicy, potem do różnych innych składów. Kucharze i szafarki szli za nią; napełniała ich naczynia i worki produktami, załatwiała porządnie i prędko kwestię alimentarną, całodzienną.

Potem zamykała spiżarnie i pobrzękując kluczami, wybiegała na dziedziniec folwarczny, pełen budzącego się życia i ruchu i śpieszyła w stronę obór, gdzie dojono krowy.

Który ją spotkał z oficjalistów, pozdrawiał bardzo przyjaźnie:

– Dzień dobry, panno Konstancjo. Pani zawsze „najranniejsza”!

– I pan słońca nie zasypia! – odpowiadała z uśmiechem.

– Z obór biegła do piwnicy i dozorowała pomiaru i zlewania mleka, a stamtąd, napędzana obawą opóźnienia, wracała znowu do pałacu.

W sali jadalnej pod jej nadzorem lokaje zastawiali dla państwa stół do śniadania.

Ogrodnik przynosił przepyszny bukiet, zjawiały się na śnieżnej bieliźnie saskie filiżanki, ciężkie srebro, w ozdobnych koszach eleganckie przysmaki. Przy oknie ustawiano maszynkę do kawy i samowar i ona zajmowała tam swe miejsce.

Odpinała fartuch i chowała go na spód kosza, a natomiast wydobywała serwetę nową i haftowała na niej kunsztownie spleciony monogram pod koroną o licznych gałkach.

Czekała zwykle dość długo, spoglądając niekiedy od roboty swojej to na zegar, to w okno słońcem objęte, uważna na każdy szelest w głębi mieszkania.

Pierwsza ukazywała się zwykle pani domu, osoba okazałych kształtów ze śladami piękności na twarzy, osoba arcyenergiczna i arcykapryśna.

– A, jesteś już! To dobrze. Daj mi kawy! Takie było codzienne powitanie.

– Zła śmietanka! Pewnie szafarka za twymi plecami podlewa ją wodą. Tyle razy ci powtarzam, żeś powinna mniej polegać na służbie, a więcej sama się zajmować.

– Dobrze ciociu – odpowiadała ze zwykłą swą pogodą.

Była zatem krewną, nie sługą.

Pani domu sączyła powoli kawę i egzaminowała ją ściśle: ile było mleka, ile usmażono konfitur, co ma robić dzisiaj. Powoli rysy jej rozchmurzały się i łaskawie spoglądała na szczupłą postać dziewczęcia, pochyloną nad delikatnym haftem.

– Wypijże śniadanie – kończyła rozmowę zupełnie już uprzejmie.

Potem przychodził zwykle do jadalni sam gospodarz, człek mocno otyły i przysadzisty, z natury jowialny i szczery.

– Ha, Kostusia! – wołał od progu. – Jak mi dasz kapitalnej herbaty, to ci coś powiem ciekawego!

Dostawał herbatę, rozsiadał się wygodnie, zapalał cygaro i zaczynał drażnić się z dziewczyną.

– Słyszałem, że dzisiaj wstałaś o godzinę później.

– Nie, wujaszku! Jak co dzień – broniła się.

– Słyszałem też, żeś wczoraj spaliła na karmelki syrop do konfitur.

– Dajże jej spokój, mój drogi! – protestowała pani.

– Podobno ją oszukał na trzy złote kupiec od twarogu – recytował dalej.

– Nie może być – oburzała się wtedy – jeśliby nawet oszukał, to swoimi pieniędzmi dołożę.

– Pi, pi, pi! Co za hardość! A dużo ty ich masz? Może mnie pożyczysz?

Śmiała się serdecznie i on się śmiał, tworząc na suficie arabeski z dymu, rozkoszując się swym dobrobytem, spokojem i dobrym zdrowiem.

Pani domu opuszczała jadalnię i udawała się na przechadzkę do ogrodu, a na jej miejsce ukazywały się dwie pociechy i chluby domu, dwie panienki w eleganckich szlafroczkach, z utrefionymi loczkami, uśmiechnięte pieszczoszki i faworytki rodziców.

Szczebiotały z ojcem po francusku, między sobą po angielsku, do Kostusi nie odzywały się wcale.

Chrupiąc biszkopty, przypuszczały do ojca szturm o przyjemności i rozrywki, układały wycieczki lub odwiedziny w sąsiedztwie.

Kostusia haftowała w milczeniu.

Nareszcie panienki kończyły ranny posiłek i wybiegały, pociągając za sobą ojca. Nareszcie panienki kończyły ranny posiłek i wybiegały, pociągając za sobą ojca.

Wówczas ona sprzątała przysmaki, lokaje zdejmowali nakrycie, spożywała kęs chleba z herbatą i wybiegała do roboty.

Przez dzień cały potem czarny jej kamlot i pasiasty fartuch widać było po wszystkich zakątkach dworu, migała jak wielki, żałobny motyl od sernika do wędlarni, od lamusa do kurników, od ogrodu do pasieki. Zaglądała w kąty i zakąty, chwaliła, ganiła, prosiła i uśmiechała się, jak mrówka niestrudzona i silna, jak skowronek wesoła. Do obiadu i wieczerzy zjawiała się w pałacu, zarządzała zastawę i miała swe miejsce w gronie rodziny, na szarym końcu stołu.

Czasem odzywano się do niej protekcjonalnie lub żartobliwie, przy gościach ignorowano ją zupełnie.

Tak do późnej nocy krzątała się i krzątała. Dopiero gdy pałac oświecał się rzęsiście, a na folwarku do snu się zabierano, wstępowała powoli na swe wyżyny.

Była to dla niej jedyna chwila odpoczynku. Siadywała u okienka i założywszy spracowane ręce, śpiewała, do gwiazd zwracając oczy i myśli.

Wspominała wówczas dzień, pracowicie spędzony, i wewnętrznie z siebie zadowolona, śpiewała głośno i wesoło, potem wspominała rodziców pomarłych, bezdomność swoją, wielkie sieroctwo i piosenka stawała się cichszą, nuta przeciąglejszą, aż cichła zupełnie.

Gdy potem klękała do pacierza, odmawiała same tylko modlitwy za umarłych; dla siebie nie umiała prosić o nic. Bo i co? Zdrowa była, krzywdy nie miała od nikogo, nie zazdrościła nikomu niczego.

Prosiłaby o coś przecie, ale wiedziała, że rodzice spod ziemi nie wrócą, do domu jej nie zabiorą, więc tylko gorąco się modliła dla nich o niebo, dla siebie o siły i ochotę szczerą, by dobrodziejom swoim płacić mogła zawsze i zawsze za dach ten, za strawę, za każde słowo przyjazne, za spojrzenie życzliwe. Tło i grunt natury tej, na wskroś szczerej i prostej, stanowiła do przesady posunięta wdzięczność i ofiarność.

Los od dziecka nauczył ją obywać się bez żadnych słodyczy żywota, nauczył ją też pokory i cichości, poświęcenia i zapomnienia o sobie; praca ustrzegła ją od goryczy, dała pogodę i spokój, wyrobiła trzeźwy sąd i poczucie samodzielności.

Mało uczona, posiadała zasady prawe, wrodzoną logikę, umysł jasny, ogromny zapas stanowczości i woli. Mogłaby przy tych zasobach zapragnąć szerszych celów, wyrywać się do nieograniczonej swobody; wdzięczność trzymała ją w szarym cieniu zależnego stanowiska. Dzieckiem małym od martwej piersi matczynej wzięli ją ci ludzie, dalecy krewni, hodowali, karmili, uczyli – teraz ona płaciła z lichwą, przywiązała się do nich jak krzewina młoda do ziemi i jak krzewina nie pomyślała nigdy, że siły i urodę nie sama ziemia jej dała, ale także słońce letnie, majowe, rosy wieczorne...

Gdy drobinę tę, na pół martwą, przed laty pan domu przyniósł pewnej nocy do żony, w połę płaszcza otuloną, pani zafrasowała się mocno. Dziecko mogło umrzeć, co gorzej skompromitować ich, ale pan ręką na perswazje machał.

– Co tam – rzekł. – Skowrońska, konając, zaklęła mnie na Boże rany, bym dziecko za swoje wziął i wezmę! Niech się, co chce, dzieje. Co rzucimy za siebie, znajdziemy przed sobą – nie tu – to tam! Dziecko zostanie. Niech z naszą Jadwisią śpi w kołysce.

Dziecko zostało. Było z nim dużo kłopotu, kosztowało dużo starań. Kostusi opowiadała o tym stara wieśniaczka, która ją wykarmiła.

Gdy doszła piętnastu lat, zaczęła płacić.

Nie spostrzegła pani domu, jak ten podlotek począł ją we wszystkim wyręczać, jak jej wreszcie zdjął z barków cały trud gospodarski; nie zdawali sobie państwo sprawy, dlaczego od trzech lat dochód domowy w trójnasób urósł, a rozchód o połowę się zmniejszył.

Lubili Kostusię, ale nie znali jej wcale.

Wesołość jej brali za głupowatość, pracowitość za wrodzoną chciwość, łagodność za lęk przed ich powagę, brak wszelkich pretensji za ograniczenie.

Kostusia lubiła ich wszystkich. Ciotka gderała nieraz, ale to tylko wskutek częstej migreny, starsza kuzynka, piękna Fela, traktowała ją z góry, bo była starsza, nie chowały się razem i była już tak z natury dumna. Młodsza, Jadwisią, jej rówieśnica i towarzyszka w dzieciństwie, drwiła i przekpiwała jej wytartą sukienkę, opalone ręce i prostacze rumieńce; Jadwiśka była zawsze kpiarz i śmieszek! Szczególne przywiązanie żywiła Kostusia do wuja. Pamiętała, że on ją przyniósł maleńką do domu, że ją często gładził po głowie, a czasem w swe ręce brał jej twarz i całował w czoło. Kostusia za wuja gotowa była iść w ogień! Żarty jego były takie zabawne i serdeczne, on też najwięcej myślał o niej.

Z podróży przywoził jej zawsze pamiątkę, na gwiazdkę obdarzał na równi z dziećmi własnymi, a w ciągu roku, gdy dojrzał za wiele łat w sukience, wsuwał jej do fartucha trochę pieniędzy i wołał wesoło: – Kostusiu, jak mi się nie ubierzesz porządniej, każę cię jutro postawić w prosie, wróblom na postrach, ludziom na widowisko! Pamiętaj!

Predylekcję też szczególną miała Kostusia do kuzynka Kazia, który tylko na parę letnich miesięcy przyjeżdżał ze szkół do domu. O rok był młodszy od niej, dziećmi będąc, bawili się z sobą najlepiej, zawarli nawet pakt koleżeństwa, którego ani lata, ani oddalenie nie zatarło.

Chłopak był jak ona pracowity i ambitny, podczas wakacji czytywał jej piękne książki, pomagał jej w zajęciach, wyciągał z sobą w niedzielę na dalekie spacery łódką po rzece lub pieszo po gajach, otaczających dwór. Śpiewali wtedy lub śmiejąc się, odnajdywali kryjówki, gdzie przed laty udawali Robinsona.

Tak bywało latem. Ale potem przychodziła pracowita jesień, Kazio odjeżdżał, ptaszki milkły. Kostusia zbierała resztę owoców, napełniała spiżarnię konserwami i suszeninami, dozorowała sprzętu warzywa, zalewała złote miody, topiła wosk, a z pierwszymi płatkami śniegu żegnała świat smutny i nikła na czas jakiś, owładnięta wielką tęsknotą za latem.

Wtedy nie budziło już jej słońce, lecz przyzwyczajenie. Wstawała przy świetle lampki, odziewała się w futerko i kapturek, zsiniałe ręce chowała w wełniany zarękawek, dreptała po mrozie i śniegu. Wieczory trwały bez końca. Na dole bawili się goście często, sąsiedztwo było liczne i zażyłe, a dom ten uważano za najświetniejszy.

Kostusia wówczas siadywała u siebie i szyła. Ciotka dawała jej robotę dla siebie lub córek, było też do sporządzania dużo bielizny domowej, dużo szarego płótna na gospodarskie potrzeby.

I siebie oporządzała wtedy z podarowanych przez ciotkę, wysortowanych sukienek letnich Jadwisi.

Z tego powodu Kostusia miała zwykle perkale na zimę, a welnianki na lato.

Na ten szczególny zbieg okoliczności zwrócił uwagę, jak zwykle, wuj żartobliwie. Uśmiała się z jego konceptów szczerze, bez cienia urazy. Jej zawsze dogadzało wszystko, a perkalik, tak srodze skrytykowany, właśnie bardzo się jej podobał. Po co go miała chować aż do lata?

Wuj się uśmiał do syta, uszczypnął ją za policzek, a w dwa tygodnie potem przywiózł jej z miasta ładną, granatową flanelkę.

Kostusia aż się przestraszyła, podziękowała ze łzami, ale flanelki nie włożyła nigdy.

Żałowała na krawca, szyć sama nie umiała, schowała ją na sam spód zielonego kuferka, gdzie miała całą swą garderobę i wszystko, co swoim nazywała na świecie.

W te długie, samotne wieczory na strychu towarzyszył jej świerszcz, przyniesiony ze strąkami fasoli do łuskania i ulokowany za piecem, a wśród zimy, w najtęższe mrozy, dostawała zawsze kwaterunek. Przychodziła do niej mamka, biedna komornica, ulokowana za łaską wuja w chatynie samotnej na granicy majątku.

Latem zarabiała w polu, zimą głód i zimno wypędzało ją z budy. Brała z sobą prząśnicę i garść lnu, podpierała kołkiem chatę, nakładała na siebie, ile miała, odzieży i szła do dworu. Kostusia, za pozwoleniem ciotki, dawała jej przytułek. Baba przędła w kącie za piecem, wygrzewając swoje kości, i gwarzyła ze swą zazulą.

Po wsiach uchodziła za wielką znachorkę, umiała też wiele bajek i pieśni, które czasem, rozochocona, śpiewała trzęsącym głosem.

Kostusia lubiła bajki, a szczególniej jedną, o którą co dzień prosiła i którą zwała «moją» bajką.

...Był kiedyś biały dwór, a w nim dwa gołębie białe i w nim pisklę maleńkie, ot, takie malutkie. Na dwór spadły ognie, a na gołębie szulaki (jastrzębie). Urwały głowę gołębiowi i poleciały, urwały głowę gołębicy i poleciały. I po małe przyleciały, ale nie znalazły – i odleciały. Taki bajki koniec: na dworze żyto faluje, to tu, to tam, niby żywe. A pod żytem, pod ziemią, pod siwą, gołąb leży – taj przez to żyto stęka: «gdzie gniazdo moje» – taj przez trawę miedzową szepce: «gdzie malutkie moje?». Nie płacz, gołąbko moja, nie płacz, malutkie twoje piórkami porosło, w skrzydełka uderzyło! Gołębie przylecą w swaty, zagruchają, zatokują, taj gniazdo jej złote uścielą!...

Baba nie miała nikogo na świecie. To cudze dziecko wykarmiła swym mlekiem i do niego w swym sieroctwie jak do swego rodzonego przylgnęła. Opowiadała czasem Kostusi, jak jej męża zły człowiek pouroczył, jak mu uroki kołtunem wyszły, pokręciły ręce i nogi, aż umarł. Nie płakała po nim. Opowiadała potem, jak jej ostatniego, Janka, mlecznego brata Kostusi, na noclegu przy koniach zła febra opadła, że ni zioła, ni wywary, ni maście nie pomogły. Zbielał jak «gęś», spuchł «jak szklanka» taj za tamtymi na mogiłki poszedł.

Wtedy w jej zapadłych, mgławych oczach, zjawiały się wielkie, ciche łzy i płynęły powoli, a ona i otrzeć je zapominała, zasłuchana w swe ciężkie wspomnienia.

Święta Bożego Narodzenia przerywały na czas jakiś monotonię zimowego życia Kostusi. Miała wtedy sporo krzątaniny w kuchni i domu, piekła strucle, zakładała czyste firanki, stroiła pokoje dla gości, dobywała z kredensów najparadniejsze nakrycia i adamaszkową bieliznę.

Od Nowego Roku liczyła dni do wiosny. Zwykle wtedy zostawała czas jakiś sama, bo państwo z całą rodziną wyjeżdżali do miasta, w części, by odwiedzić syna, w części dla karnawału.

Wtedy Kostusia pilnowała całości domu i służby i zarządzała wielkie oszczędności.

Ciotka za powrotem zastawała wszędzie wzorowy porządek i uradowaną twarzyczkę Kostusi na progu. Znajdowała też na swym biurku sporą paczkę pieniędzy zaoszczędzonych, oglądała składy i spiżarnię i dawała Kostusi pamiątkę jaką; pierścionek z koralikiem, broszkę srebrną, sztuczkę płótna na koszule.

Fela podawała jej rękę, Jadwisia darowywała resztki cukierków i znoszone sztuczne kwiaty, wuj, jak zawsze, żartobliwy, całował zarumienioną w same usta.

– To od Kazia! – mawiał, mrugając oczami.

Usta Kostusi były czerwone i świeże, a ona sama smukła i pomimo niezgrabnego stroju, zręczna. Twarzyczkę miała ściągłą i rumianą, oczy siwe, ładnie ocienione, pełne siły i prawdy. Nad gładkim czołem ciemne włosy, bardzo bujne i jedwabiste.

Taka była – ona – na zewnątrz i duchowo.

Rozdział II

Było lato w samym początku, 16 maja i niedziela. Kostusia zapamiętała ten dzień.

Wuj przyszedł do śniadania w dwójnasób wesół i rozpromieniony.

– Ej, Kostusiu, Kostusiu! – zawołał od progu – ani się spodziewasz, jaką ci przynoszę nowinę! Daj no, serduszko, herbaty.

Dziewczyna poskoczyła żywo.

– Kazio zdał egzamin szczęśliwie! – rzekł.

– Chwała Bogu – szepnęła.

– I dzisiaj przyjeżdża do nas.

Kostusia jak zorza pokraśniała, a oczy jej stanęły w blaskach niesłychanej radości.

Wuj palcem pogroził.

– Ej dziewczyno, dziewczyno, jak mi się poważysz chłopca zbałamucić...

Zatrzymał się, srożąc minę...

– To was zawiozę do parafii – i do ołtarza prosto! – dokończył, ubawiony jej przestraszoną twarzą.

– Kostusiu! – zabrzmiał z progu głos pani domu – trzeba przygotować i odświeżyć mieszkanie Kazimierza. Proszę, żebyś się z tym na służbę nie spuszczała, bo zrobią źle.

– Wiem, ciociu. Sama się zajmę.

– Czy już po Kazia poszły konie, papo? Czy z pewnością przyjedzie? – wołały, wchodząc, siostry.

– Fela pewnie spodziewa się sprawunków? – odparł.

– Naturalnie! Prosiłam go o letni kapelusz i najnowsze fasony amazonek.

– A ja czekam na włóczki i jedwabie – dodała Jadwiga.

– Zatem ręczę wam, że sprawunki będą. O Kazia mniejsza. Dla Feli mam jeszcze jedną ciekawą nowinę.

– Niech papa powie! – prosiła piękna panna.

– Przyjdzie jeszcze ktoś, ale bez sprawunków!

– Ciekawam! Papa pewnie żartuje...

– No, no domyśl się! Pamiętasz przecie ostatni karnawał.

– Ach, więc ktoś z karnawału? Tylu miałam tancerzy!

– Mój drogi – wmieszała się pani – nie traktuj nas zagadkami. Jesteśmy dorośli. Spodziewasz się gości?

– Sewer Stamierowski spotkał mnie wczoraj i pytał, czy może dzisiaj złożyć paniom swoje uszanowanie.

– A ten się skąd tu znalazł! – zawołała Jadwisia.

– Przed tygodniem wrócił do domu.

– Pogodzili się z ojczymem? – spytała pani.

– To trudno przy ich charakterach – odparł wesoło.

– Stamierowski – ozwała się Fela – doskonale prowadzi kotyliona.

– I doskonale podobno robi długi – dodała pani.

– Opowiadał mi Kazio – wtrąciła Jadwisia – że jest niesłychanie gwałtowny. W szkołach o byle co chciał policzkować profesorów, wypędzono go też. W wojsku zaś także niedługo usiedział z powodu ciągłych pojedynków. Bardzo bym chciała zobaczyć go w złości.

– Wszystko to prawda, ale to nie przeszkadza, że jest to najlepsza partia w powiecie – dodał pan poważnie.

– Doprawdy?

Panią zajęło to widocznie.

– Naturalnie. Stamierów wart okrągłe trzykroć. Wprawdzie z ojczymem nie skończy bez procesu, ale w każdym razie, gdy się chłopak ustatkuje, będzie miał na czym żyć i używać. Co ty na to mówisz, Felo? Podobał ci się Stamierowski? Hę!

– Ho, ho! Ja wiem, że była nim zajęta w karnawale – zaśmiała się Jadwisia.

Piękna Fela ruszyła lekceważąco ramionami, wstała majestatycznie i wyszła bez odpowiedzi.

Za nią gonił śmiech ojca i siostry.

– Mój drogi – badała dalej pani – dlaczego sądzisz, że Stamierowski ma się procesować z ojczymem?

– Widzisz, duszko – zaczął pan – Stamierowska stara majątek zapisała w dożywocie drugiemu mężowi, a w razie śmierci syna Rudakowskiemu. Syn ma tylko połowę dochodów i zadowalać się musi tym co mu Rudakowski ofiarować raczy. Znasz Rudakowskiego przecie. Ciekawe muszą być rachunki z tych dochodów!

Dziwię się, że dotąd nie otruł Sewera! Ergo – proces być musi prędzej czy później.

– Jeżeliby jednak Stamierowski na serio pomyślał o Feli, ty mu dopomożesz? Wszak to krzycząca krzywda i wyzysk haniebny!

– Hm, będzie na to czas. Lubię tego szaławiłę i chciałbym go za zięcia. Co Bóg da. Zobaczymy.

Kostusia, słuchając półuchem, drżała z niecierpliwości. Śniadanie przeciągało się nad miarę, a jej tak spieszno było ustroić pokoiki Kazia.

Skończyło się wreszcie i dziewczynka poskoczyła na pierwsze piętro, śpiewając wesoło.

Pod jej pracowitą ręką pokoiki przyjaciela przybierały odświętny, elegancki pozór. Była w połowie roboty, gdy ją turkot spłoszył. Poskoczyła do okna z pękiem zieleni w ręku, którą maiła ściany.

Nie spojrzała na konie i powóz, nie zastanowiła się, że godzina była zbyt wczesna na przyjście pociągu – wychyliła się i rzucając pod stopy wysiadającego świeże gałązki, zawołała z wybuchem radości:

– Kazio, Kazio!

Przybyły podniósł oczy zdumione. Był to zupełnie obcy jej człowiek. Przez sekundę on ujrzał promienną twarzyczkę, ona śniadawe oblicze, kruczy wąs i bardzo wyraziste oczy. Potem ona się cofnęła, śmiertelnie zawstydzona, on wszedł do sieni.

Kostusi ze strachu i przykrości serce zabiło młotem, schowałaby się chętnie pod ziemię, zdawało się jej, że ze wszech kątów patrzą na nią drwiące oczy, że cały świat wie i urąga z jej roztrzepania.

Chciała płakać albo uciec stąd na zawsze. Na myśl spotkania tego obcego przy obiedzie krew jej zamierała w żyłach.

Nie sposób jednak było wypełnić choć jeden z rozpaczliwych projektów. Odnalazł ją na górze ogrodnik, żądając nasion, musiała wyjść między ludzi.

Spożyto już dwie potrawy, gdy się nareszcie ośmieliła wsunąć do jadalni.

Cichutko zajęła swe miejsce u rogu stołu.

Gość siedział pomiędzy Felą i Jadwisia, zajęty ożywioną rozmową i zdawało się, że nie zwrócił na nią żadnej uwagi.

Był to oczekiwany Sewer Stamierowski.

Piękny, dwudziestokilkuletni człowiek, zgrabny, silnie zbudowany, ubrany z wyszukaną elegancją.

Nadmiar zdrowia, sił i szalonych fantazji tryskał zeń. Rozmawiał swobodnie i wesoło o karnawałowych wspomnieniach, a tymczasem chwilami dzikie bunty latały mu w oczach, nieposkromione myśli swawoli rozdymały ruchliwe nozdrza, uśmiechy przekory rozchylały usta.

Ręce jego niespokojnie skubały wąsy, widocznym wysiłkiem powstrzymywał się od niesfornych ruchów. Był bardzo przyzwoity, ale nienaturalny w tej chwili. Po dość długiej przerwie spojrzał na osamotnioną i milczącą dziewczynkę, z którą go nikt zapoznawać nie myślał. Musiał ją poznać, przypomnieć sobie niefortunny okrzyk i powitanie, bo się uśmiechnął lekko, i zwracając się do Feli, spytał z cicha:

– Kto to jest?

– Uboga krewna... Dopomaga mamie w gospodarstwie – odparła obojętnie piękna panna.

Sewer nie opowiedział, jak go ta uboga krewna powitała. Rozmowa stała się ogólną.

Przy końcu obiadu głos wuja ocucił Kostusię z martwoty.

– Moje dziecko – zawołał rozochocony – musiałaś na przyjazd Kazia wydobyć nie lada specjał z piwnicy. Coś mi od bufetu stary węgrzyn zalatuje. Daj no go nam pokosztować.

Znowu Sewer spojrzał na nią i przeprowadził wzrokiem do kredensu.

Zrozumiał. Uboga krewna żywiła afekt do kuzynka.

Kostusia wydała lokajom wino i jak zwykle, nie czekając, aż wszyscy wstaną, wymknęła się z jadalni.

Wybiegła na drogę, za dwór, i na skręcie stanęła chwilę. W oddali kurz się kłębił, poznała konie i ludzi. Poznał ją też młodzieniec w uniwersyteckiej czapce, o poczciwych jak ojciec oczach. Poznał, z powozu wyskoczył i uścisnął po bratersku.

Powóz potoczył się do stajen, oni ręka w rękę poszli pieszo przez ogród.

– Ależ, Kostusiu, wyrosłaś i wyładniałaś. A twoje gospodarstwo jak idzie? A mamka zdrowa? A wędki nasze w komplecie? Cóż słychać w domu?

– Goście są.

– Kto?

– Ze Stamierowa.

– Co, Rudakowski? To monstrum? A tom trafił!

– Nie, pasierb jego.

– Sewer narwany! A ten tu czego?

– Może do Feli...

– Majaczysz, Kostusiu. Dlaczego?

– Ot, wiesz! Tak mi się wyrwało. Bo, prawdę mówiąc, jak może kto Feli zapragnąć! To mi się w głowie nie mieści.

– Fe, Kaziu, Fela dobra bardzo.

– Tobie Kostusiu i stary harpagon Rudakowski wydałby się dobrym. Przywiozłem ci dużo ładnych książek, a ty mnie za to odkarmisz przez wakacje. Zamęczyły mnie egzamina.

– Bardzoś mizerny i blady. Po co się zamęczać?

– A ty po co się zamęczasz?

– Ja... nie. Co ja tak bardzo robię – potrząsnęła głową. – Zresztą ja co innego – dodała po namyśle.

– Cóż innego? – pytał.

– Ja wypłacić się muszę wam za wszystkie dobrodziejstwa.

– A mnie za kogo masz? Za pasożyta? A jaż mało mam wypłat? Wypłacić się muszę ziemi, która mnie karmi; braciom, wśród których żyję; rodzicom, co mi dali siły i naukę. Każdy ma wypłaty, Kostusiu, a kto o nich nie pamięta, ten zwierzę. Nie mów mi więc, żem inny jak ty. Obojeśmy ludzie, tylkoś ty stokroć lepsza.

– To ty teraz majaczysz, Kaziu – zaprotestowała.

Stali przed domem. Chłopak ją uścisnął serdecznie i zniknął za drzwiami, ona odeszła do swych zatrudnień.

Zobaczyli się znowu przy wieczornej herbacie. Ona z daleka, od stolika z samowarem, uśmiechała się doń, pilnując, by miał pod ręką ulubione przysmaki, on podchodził do niej parę razy, wbrew etykiecie, służył za łącznik między nią a resztą biesiadników.

Badawcze spojrzenie Sewera śledziło ich pilnie. Więc afekt był obustronny. Szczęśliwi ludzie.

Po herbacie gość wyjechał, pożegnany wezwaniem do częstszych odwiedzin. Z Kazimierzem umówili się o wspólne polowanie, z panną Felicją ułożyli się o konne spacery. Podobał się ogólnie, a gdy się znalazła sama w izdebce, pomyślała, też z wdzięcznością o nim. Dobry był, nie zdradził jej powitania, nie drwił. Przypomniała sobie jego jedno spojrzenie, gdy Kazio jej za herbatę dziękował – było smutne.

Kostusię smutek cudzy bolał okropnie.

Od tego dnia we dworze coś się zmieniło. Sewer Stamierowski bywał często, co parę dni prawie, przesiadywał długo; Fela stała się przystępniejszą, odzywała się grzecznie nawet do Kostusi. Czworo młodych bawiło się doskonale, następowały po sobie spacery konno i pieszo, przejażdżki łódką i powozem, krokiet i wolant. Kostusia spotykała ich tylko, zawsze zajęta, wymawiając się i prosząc Kazia, by jej do towarzystwa nie wciągał.

Ładnie by wyglądała w takim razie gospodarka. Któż by bielił płótno, kto by doglądał masy świeżo wyklutych piskląt? Szafarka? Co to warte obce ręce, płatna służba! Ona sama być musi! Rozrywana na wsze strony, widywała tylko kawalkady i krokiet, widywała też często Sewera i oswoiła się z nim zupełnie.

Nikt ich nie zapoznał i nie zamienili z sobą trzech słów. Spotkawszy się, zamieniali milczący ukłon. Sewer jakby się przejął duchem całego domu, uważał ją za sprzęt, nieodłączny we dworze, a szczególniej w pałacowej jadalni.

Wieczorem, gdy się zbierano w salonie, ona biegła do swej izdebki i czytała chciwie ciekawe książki, dar Kazia.

Tak upłynęło kilka tygodni. Między służbą szeptano już stanowczo, że Sewer stara się o Felę, w sąsiedztwie też o niczym innym nie mówiono.

Jedni radzili, drudzy odradzali. Były wersje, że młodzi są już po słowie, że wyprawa się szyje, że pan Odachowski ma w imieniu przyszłego zięcia rozpoczynać proces z Rudakowskim.

Że to wszystko było bajką, o tym najlepiej wiedziała Kostusia. Staranie się Sewera było widoczne, ale do oświadczyn jeszcze nie doszło. Fela, zniecierpliwiona, zaczynała narzekać, że ją kompromituje, że go widzieć nie chce, że to wariat, narwaniec. Jadwisia nie straciła nadziei, że go potrafi do złości doprowadzić, pan domu żartował sobie z całego świata, pani żółć i niepokój wylewała w gderaniu na Kostusię. Najgorszy zaś malkontent był Kazio.

Pewnego wieczora wyśliznął się z towarzystwa i zjawił się w izdebce na strychu.

– Pobawmy się po swojemu, Kostusiu! – zawołał.

– Nie można! Goście są.

– Zlituj się! Daj mi na chwilę o tym zapomnieć! Nie pamiętam tak nudnych wakacji! Co to za goście! Sewer! To mi osobliwość! Przecież on o mnie się nie stara!

– Ale o twoją siostrę, a ciocia nie lubi, żebyś ich samych zostawiał.

– Przyjemna rola! Pilnować zakochanych. Jest przecie na to Jadwisia! I po co ich pilnować?! Czy ty wiesz, Kostusiu, co to zakochany?

– To człowiek bardzo dobry.

– At, gadasz! To istota chytrzejsza od kota, zwinniejsza od węża, psotniejsza od sroki. Żeby pułk ich pilnował, potrafią się przecie po kryjomu pocałować, jeśli zechcą, naturalnie. Ale mnie się zdaje, że ci nasi pseudozakochani, nie mają po temu ochoty. Nie wiem też, skąd pewnik, że Sewer stara się o Felę. Ja nic podobnego nie zauważyłem. Równie dobrze może się kochać w Jadwisi lub w tobie. To nawet wedle mnie prawdopodobniejsze.

– Co też ty, Kaziu, prawisz?

– To, co mi się zdaje. Zmarnowane moje wakacje! Kostusiu, czy ci nie żal naszych przeszłorocznych i innych! Gdzie nasze śpiewy, wspólne czytanie, gospodarowanie we dwoje! Kostusiu, pobawmy się choć raz po swojemu!

Kostusia śmiała się serdecznie.

– Jakże się mamy bawić?

– Ot, pokaż mi swe skarby, całą zawartość zielonego kuferka! Śmiejąc się, wyciągnęli skrzynkę na środek izdebki. Było w niej trochę bielizny i sukienek, a najwięcej zużytych bombonierek i pustych flakonów od perfum.

– Pewnie prezenty Jadwisi! – rzekł ze złością. Potwierdziła. Pokazała mu potem ową sławną flanelę od wuja, igielnik od ciotki, wachlarz od Feli.

– A precjozy? – spytał żartobliwie.

Z dawnych lat pamiętał, że klejnociki swe chowała w blaszanym pudełku od herbaty. Znalazł je, do rąk wziął i potrząsnął – było puste.

– Gdzie twoje klejnoty? – zawołał.

– Fi! Na co mi one! – odparła wymijająco – odsuwając na bok blaszankę.

Ale on nie ustępował.

– No, powiedz, powiedz, coś zrobiła z tym? – prosił.

– Nie ma. Sprzedałam – przyznała się wreszcie.

– Kto kupił?

– Pisarz dla żony.

– Ileż ci dał?

– Pięć rubli.

– Gdzie one?

– Oddałam mamce.

– Po co?

– Bo od miesiąca chora leży.

Umilkła i zamyśliła się poważnie.

– Kostusiu, czemuś mamie nie powiedziała?

– A po co, kiedy jeszcze były pieniądze.

– A mnie czemuś w to nie wtajemniczyła?

– Cóż byś pomógł! Mówię ci, były pieniądze i na chleb, i na doktora, i na lekarstwa!

– Ale teraz już nie ma?

– Owszem, starczy jeszcze na tydzień.

– A potem co będzie?...

Siedzieli naprzeciw siebie, na ziemi, nad wypróżnionym kuferkiem, otoczeni gratami.

Kazio patrzał na te skarby, widocznie rozdrażniony. Kostusia z lubością i dumą.

Na ostatnie jego zapytanie zamyśliła się chwilę, jakby coś rachowała w pamięci.

– Mamce lepiej – odparła. – Wstaje, już i chodzić zaczyna. Zresztą mam jeszcze flanelkę. Każdy ją chętnie kupi, taka śliczna.

Pogładziła miękką tkaninę. Znać było, że uważała ją za najdroższą swą własność i że odda ją bez żalu w potrzebie dla kogoś miłego.

– Pójdziemy jutro w odwiedziny do mamki – zawołał Kazio. – To wstyd, żem o tym dotąd nie pomyślał.

– Nie miałeś czasu i jutro go mieć nie będziesz. Słyszałam, że wszyscy jadą na imieniny do Rudki.

– Mogę nie jechać.

– Jakże! A pamiętasz przeszłe wakacje? – Kochałeś Rózię!

– Ba! Rok minął. Dawno zapomniałem. Kostusia zrobiła przerażoną minę.

– Zapomniałeś?

– Ty byś pewnie nie zapomniała – zaśmiał się.

– Nie, nigdy.

– Wierna byś była do śmierci?

– A jakże. Nie kochałam nigdy i mnie nikt nie kochał, ale myślę, że zapomnieć dobrego nie można.

– Wyobrażasz sobie, że kochanie bywa koniecznie dobre?

– Nie wiem, ale kochanie to własność, a któż swej własności nie lubi, nie szanuje, nie broni?

– Skądże ty o tym, niebożę, wiesz, kiedy nic nie masz własnego na świecie? – rzekł smutno.

– Ej, ty coś tak się wypytujesz, jak ksiądz na spowiedzi. Mam wszystko, co mi potrzeba.

Pochyliła się nad kuferkiem i ze spodu zupełnie wyjęła zwitek jakiś, zawinięty w jedwabną chusteczkę.

– Oto moja własność – rzekła z dumą. Rozwinęła chusteczkę i pokazała mu wielki papier.

– To moja metryka, a to rodzinne dokumenty, a to matki kartka ostatnia do wuja. To moje! – powtórzyła z mocą, całując papiery.

Odłożyła je z czcią na bok i pokazała mu, również z chusteczki wydobyte, dwa wyblakłe dagerotypy.

– To ojciec i mama. Jak zbiorę pieniędzy, kupię ramki i nad łóżkiem sobie powieszę. Nie widzisz nic? Czekaj, patrz pod światło. O, ja widzę doskonale!

Uśmiechnęła się do obrazków i długo się im przyglądała. Gdy je odłożyła wreszcie, twarz miała skurczoną i łzy w oczach. Zwalczyła je bohatersko.

– Widzisz, Kostusiu! Nie wszystko masz, co ci potrzeba. Nie płacz – rzekł, obejmując ją wpół.

– To tak sobie – szepnęła, szukając dalej.

Na dnie chusteczki już nic nie było, tylko dwa złote pierścionki, wytarte i ściemniałe.

Pokazała je Kaziowi.

– To obrączki ślubne rodziców – rzekła z cicha. Schowała je na powrót, zawinęła starannie chustkę.

– To i wszystko – dodała, zaglądając na spód skrzynki.

– Jeszcze coś było czarnego w zwitku – spytał.

– Kawałek chleba – rzekła. – Jak dwór nasz się spalił, matka wzięła te papiery, kawałek chleba i mnie i precz poszła. Wujowi oddała ze mną i te pamiątki, a wuj mi je oddał, kiedym wyrosła. Mój złoty wuj!

– A ty te papiery oddasz także, a tymi obrączkami się zaręczysz. Pokaż, spróbuję, czy na mnie dobre?

– Na co ty ze mnie żartujesz, Kaziu?

– Broń Boże! Nie chciałabyś się ze mną zaręczyć?

– Nie – odparła stanowczo. – Nie dla mnie ciebie rodzice hodowali i nie dla ciebie jam się urodziła. Ty sobie pan jesteś dla jakiej pani, a ja sierota dla sieroty. I tej obrączki ci próbować nie dam, boby ci ona przyniosła, broń Boże, złą dolę, jaką widziała, w jakiej ją zdjęto z martwego palca. Moja ona i nikomu jej nie dam. Dla ciebie bym chciała świata całego i marzonego szczęścia...

– Ale siebie byś nie ofiarowała! – spytał z przykrością widoczną.

– Nie. Bobym wujostwu była jak ta gadzina, co człowiek w zanadrzu odegrzał sobie na zatracenie. Nie gniewaj się, Kaziu, nie gniewaj! Będę ci służyła do śmierci, tobie i żonie twojej, i dzieciom. Zobaczysz, jak nam razem będzie dobrze.

– Tak, aż przyjdzie jaki sierota, który cię weźmie. Nawet mnie nie wspomnisz!

– Nikt po mnie nie przyjdzie, Kaziu! Żartowałam sobie. Będziemy zawsze razem.

– A jeślibyś kogo pokochała?

– Zostałabym.

– A jeśliby ciebie kto pokochał? Zamilkła i układała spiesznie swe graty.

– Wtedy byś nas zapomniała – rzekł smutno.

– Nie, alebym mu płaciła, płaciła! Kochanego poświęcić można, a kochającego nigdy! Ty tak samo myślisz, Kaziu?

– Tak samo, alebym nie chciał zobaczyć domu naszego bez ciebie. Już lepiej pokochaj sama.

Kostusia zaśmiała się serdecznie. Pokazała mu jeszcze ściany i wieko kuferka, wyklejone jaskrawymi obrazkami i opowiadała z zajęciem, gdzie i jak przyszła do ich posiadania.

Po chwili chłopak się rozchmurzył.

– Pójdziemy jutro do mamki! – zawołał, wstając. Obejrzał się po stancyjce.

– Jak tu u ciebie schludnie i wesoło. Mirt urósł ogromnie od przeszłego roku. Daj no mi z niego gałązkę na pamiątkę dzisiejszej odmowy.

– Ach, Kaziu! Takiś niepoczciwy. Dałabym ci cały wazon, ale Fela już go zamówiła sobie na ślubne bukieciki. W całej cieplarni nie ma równie ładnego. Tak mi się wdzięcznie odpłacił za staranie. Przesunęła rękę po listkach.

– Żebyś widział, jaki był malutki. Dostałam gałązkę od pisarzowej na szczęście i zamyśliłam sobie: jeśli mi się przyjmie, to ojcu i mamie dobrze w niebie! Widzisz, jak wybujał?

Wybrała najlepszą gałązkę i włożyła mu ją w klapę.

– Idź już, Kaziu – szepnęła smutno – będą cię szukać i ciocia się zmartwi.

– Wypędzasz mnie. Pocałujże na pożegnanie.

– Ej, nie! – rzekła, cofając się o krok.

– To ja cię pocałuję!

– Czy chcesz, żebym się ciebie bała i nie wierzyła?

– Tego nie chcę!

– To bądź, jaki byłeś. Zejdziemy razem, bo ciocia kazała mi przyjść do siebie przed spoczynkiem. Pewnie ma jakieś rozporządzenie na jutro.

Chmura wróciła na czoło Kazimierza. Obraził się za ostatnią lekcję; nie doświadczając nigdy oporu Kostusi, podwójnie był dotknięty bolesną odprawą.

Skłonił się jej i wyszedł, nie rzekłszy słowa. Lekkie jej kroki słyszał za sobą na schodach, nie obejrzał się jednak. Na dole on przez dziedziniec wszedł do sieni, ona zwróciła się do garderoby.

– Do widzenia – zawołała. Nic nie odparł, zadąsany.

Nazajutrz spotkał ją w ogrodzie rano i skłonił się etykietalnie.

– Do mamki nie będę towarzyszył – rzekł sucho – jadę do Rudki na imieniny.

– I ja się oddalić nie mogę – ozwała się nieśmiało, zmrożona jego tonem i posępnym wyrazem twarzy. Ciocia kazała zebrać agrest i maliny.

– Pomyślnego zbioru życzę. Kostusia zbladła i zadrżała. Podniosła na niego żałosne oczy.

– Gniewasz się na mnie, Kaziu? – szepnęła.

– Skądże i jakim prawem. Zastosowuję się tylko do twojej woli. – Mam być obcy, ha, to będę.

Zawrócił się na pięcie i odszedł.

Patrzała za nim długo, przerażona, zmartwiała z żalu i strachu.

Co się stało? Za co on ją karał? Co mu zrobiła złego? Ogarnęła ją niezmierna żałość i przygnębienie. Chwyciła koszyki, znoszoną pasterkę Jadwisi włożyła na głowę i zgarbiona, smutna, powlokła się w koniec ogrodu.

Upał dnia tego panował straszny, a maliny rosły na słońcu. Czoło Kostusi, pochylone nad robotą, szkliło się potem, nie śpiewała jak zwykle. Wczoraj ciotka wygderała ją. Powiedziała, że jest opieszała. Chodziło o maliny te właśnie. Dzisiaj Jadwisia wydrwiła girlandową różyczkę, którą sobie wpięła w warkocz.

– Kostusia strzela oczkiem na młodego rządcę – opowiadała przy herbacie.

Wuj był nadąsany.

– Niech sobie strzela – mruknął. – Nikt jej zamążpójścia nie broni. Może dzisiaj dawać na zapowiedzi.

Fela przez ramię spojrzała na nieszczęsną różę.

– Kostusia wcale kwiatów nie szanuje – zauważyła. – Rozporządza się jak własnymi.

– Mam nadzieję, że mnie nie zmusisz do obierania jagód przez najemne ręce – rzekła ciotka kapryśnie.

Kostusia u stolika z samowarem uśmiechała się, jak zwykle. Oddychała tylko szybko i głęboko, a nagłe rumieńce, to znowu bladość zmieniały się jej na twarzy. Śniadania nie tknęła, nic się jej jeść nie chciało. Dla niepoznaki ugryzła kawałek chleba. Gorzki był jak piołun, zagrzązł w gardle, ledwie go przegryźć zdołała, a gorycz nieznośną ciągle czuła. Co jej się stało dzisiaj? Przecież z ludźmi tymi wzrosła, znała ich dobre i złe humory, kochała ich. Dlaczego ją ta gorycz tak piekła okropnie?

Ciotka gderała słusznie, wuj może był niezdrów; Jadwisia zawsze żartowała, a i Fela miała rację. Róża nie jej była, nie miała prawa jej zrywać dla swej przyjemności.

I Kazio był w swym prawie. Przyszedł do niej i żartować chciał, a ona mu zrobiła przykrość. Zamiast się zaśmiać, prawiła morały. Nie dziw, że się obraził.

Tak myślała, schylona nad żmudną robotą, uznojona i samotna.

Wyłożyła sobie wszystko, znalazła rację i usprawiedliwienie, tylko nie znalazła ulgi i argumentu na tę gorycz, co jej tak kleszczami ściskała gardło piersi, na nieokreśloną tęsknotę za czymś, czego sama nazwać nie umiała.

Daleki turkot oznajmił jej odjazd państwa do Rudki. Była sama i nikt nie zobaczy, jeśli pobiegnie do mamki na parę godzin. Trzy dni jej nie odwiedzała; może starucha gorzej zapadła, a w budzie nikt jej nawet wody nie poda.

Kostusia czuła, że tam odzyskałaby równowagę. Wyprostowała się i zmierzyła okiem robotę.

Była zaledwie w połowie dokonana. Z głuchym stęknięciem schyliła się znowu, otarła pot z czoła i zbierała dalej pachnące, purpurowe jagody.

Wysiłkiem woli zaczęła myśleć o czym innym. Jutro znowu będzie dobrze. Ciotka ją pochwali, Kazia przeprosi, wuj odzyska humor, Jadwisia żartować będzie na temat wspomnień z zabawy, bo o Felę może się przy tej okazji Sewer oświadczy. To tylko dzisiaj taki dzień feralny. Wszystko minie.

Gorycz, uciskająca gardło ustąpiła nieco. Tylko zamiast swobody i uspokojenia poczuła Kostusia, że ją zagryzło w oczach, zapaliło pod powiekami i raptem wielkie, ciche krople poczęły jej płynąć po twarzy, spadać na ręce, rosić purpurowe jagody.

To ta gorycz tak ustępowała od serca. Przerażona Kostusia schyliła się jeszcze niżej; wstydziła się słońca, ptasząt, lichego owadu.

A łzy biegły wciąż. Ktoś je widział przecie i liczył. Ten sam, co na fali czasu i w secinach wieków rachuje na ziarnkach piasku, karbuje na gwiazdkach wszystkie bóle bez głosu, wszystkie łzy bez łkań, wszystką krew serdeczną – niemą i niewidzialną...

W gęstwinie malin było cicho. Od dworu dolatywał stłumiony ruch roboczy, a w chmielnikach słabo ćwierkało ptactwo, ubezwładnione upałem. Ciemna sukienka Kostusi posuwała się wzdłuż symetrycznych rzędów, nie ustając ani na chwilę.

Zatopiona w swych myślach, zmęczona łzami i trudem, nie słyszała coraz bliższych kroków, nie zauważyła szelestu rozchylanych krzaków.

Wysoki cień zasłonił jej słońce. Podniosła wtedy oczy. O krok przed nią stał Sewer.

Przeraziła się, jakby ducha ujrzała, a i on wyglądał zakłopotany.

Patrzał na nią minutę, mnąc w ręku czapkę.

– Przepraszam panią. Powiedziano mi w pałacu, że pani może mnie objaśnić, kiedy państwo Odachowscy wrócą z Rudki.

Wymówił to nierówno, zacinając się co parę słów. Oprzytomniała nareszcie i zamiast odpowiedzi, zawołała:

– To pan nie był w Rudce?

– Nie byłem i nie będę.

– Spodziewano się tam spotkać z panem. Nie wiem, kiedy wrócą... Prędko zapewne – dodała po chwili.

– Zatem pani pozwoli, że na nich zaczekam. Upał dzisiejszy nie zachęca do podróży.

Nic nie odpowiedziała, zakłopotana i onieśmielona obecnością, rozmową i narzuconą rolą gospodyni. Sewer zdjął rękawiczki i odchodzić nie myślał. Wyrazista jego twarz mieniła się tysiącem szybkich myśli i wrażeń, wśród których przeważała radość i zmieszanie.

– Przepraszam panią – ozwał się znowu. – Dotąd nikt nas ze sobą nie zapoznał. Zdawało mi się, że pani nie pragnie mej znajomości, a Kazimierz, proszony o tę usługę, zbył mię wymijająco. Do usług pani: Sewer Stamierowski.

– Konstancja Skowrońska – szepnęła nieśmiało. Wyciągnął do niej dłoń, kłaniając się nisko. Przerażona, cofnęła swoją, zaczerwienioną od jagód.

Spostrzegł ten ruch i o krok postąpił.

– Wszak mi pani uścisku dłoni nie odmówi. Cofa pani swą pracowitą rękę, ja ją właśnie dla tej pracowitości szanuję i pragnę uścisnąć.

Oczy jego, zuchwałe i ogni pełne, miały w tej chwili wyraz niewymownej słodyczy i prośby.

Dziewczynka wahająco spełniła żądanie tych oczu. Sewer jeszcze więcej się pochylił i zamiast uścisnąć, rękę tę ciemną szybko poniósł do ust.

Kostusia odskoczyła, stała się czerwieńszą od malin w koszyku.

– Co pan robi! – szepnęła żałośnie.

– Nie wkraczam w cudze prawa – rzekł z przymuszonym uśmiechem. – Wiem, że ta ręka jest komuś przeznaczona i tylko składam pani hołd należny. Pani tutaj, w Podgaju, jest najświetniejszym klejnotem. Nie dziwię się, że po niego sięgnięto, tylko żałuję, żem panią poznał za późno.

Kostusi w głowie tworzył się chaos. Dzień cały, łzy, myśli ciężkie rozstroiły ją zupełnie. Słowa Sewera zagadkowe, dziwne, osłupiały ją do reszty. Milczała, mieniąc się na twarzy. On może spostrzegł to i zrozumiał, że ją męczył.

– Przepraszam panią – rzekł – jestem zawsze gwałtowny, a nad uczuciami swymi z trudnością panuję. Zamiast być wdzięcznym za towarzystwo, dokuczam pani. Teraz pozwoli sobie pani w pracy dopomóc.

Nie czekając odpowiedzi, począł zbierać jagody.

– Niech pan tego nie robi! Rąk pana szkoda, a przy tym tutaj tak gorąco... Proszę w cieniu odpocząć.

– Jeżeli razem, to i owszem! Potrząsnęła głową przecząco.

– Będziemy zatem pracowali razem.

– Ciocia się dowie i będzie nierada.

– Skądże się ma dowiedzieć?

– Pan powie.

– Dlaczego ten wniosek? Nie powiedziałem przecie, w jakich warunkach zobaczyłem pierwszy raz panią. Wprawdzie nie miałem racji do chluby...

Kostusia spojrzała nań znów żałośnie.

– Nie powiedziałem i nie powiem. Szczęśliwy Kazimierz. Za takie powitanie ja bym wszystko, co posiadam, oddał.

– Pan pewnie ma kogoś drogiego na świecie, kto pana serdecznie wita. Nie ma takiego, sądzę, człowieka, żeby bez przywiązania był, bez przyjaźni. Chyba on sam nikogo nie kocha!

– Człowiek ten stoi przed panią – rzekł szyderczo.

– Pan? – spytała zdziwiona. – Ja myślałam, że pana wszyscy kochają! Pan taki wesół...

– Dlatego, że się zawsze śmieję, myśli pani? Śmiech tylko u ludzi dzikich oznacza wesołość. Człowiek cywilizowany posługuje się nim, gdy ma ochotę jęczeć, wyć lub zgrzytać zębami. A pani sama? Czy pani uśmiech z radości płynie i ze szczęścia? Nie! Mnie, gdy patrzę na panią, żal za serce ściska, a co w duszy pani poza tym uśmiechem trosk i bólów się kryje...

– Mnie i pana nie można porównywać.

– Zapewne, bo ja jestem szubrawiec i szaławiła, a pani prawie święta. Ale poza tym stoimy zupełnie na równi, bo oboje jesteśmy samotni na świecie.

– Pan sierota?

– Gorzej, bo mam ojczyma tylko.

– A rodziców pan pamięta?

– Matkę tylko. Niedawno umarła...

– Dobra była pewnie dla pana...

– Nic mi nigdy ani dobrego, ani złego nie uczyniła. Rządkom ją widywał. Miała nowego męża i nowe dzieci, ale jam i tego męża i dzieci nie znosił i jak zwykle, uczuć nie taiłem. Dzieci poumierały, a matka testamentem zapisała mnie w niewolę ojczyma... Takie są moje stosunki rodzinne. Nie słodsze od pani sieroctwa ani trochę...

Zaśmiał się ironicznie i po chwili ciągnął dalej, zmieniając ton:

– Mniejsza o mnie. Zasłużyłem w części na swój los. Gdy na kark silny, zuchwały i uparty padają razy, to po ludzku słuszne i żadnego nie dają do politowania prawa, ale gdy na ramiona słabe i zmęczone tłoczą jarzmo nad siły, wtedy ja się wzdrygam i kipię cały wściekłością. I opada mnie szalona chęć z ramion tych jarzmo zrzucić albo na swoje wziąć. Pani się dziwi mej mowie i niczym nieuzasadnionej poufałości... Taką mam naturę, nie cierpię długich wstępów i próżnych słów. Otóż powiem pani jeszcze otwarciej: nie rozumiem Kazimierza. Ja bym nie zniósł, by moja wybrana cierpiała w moich oczach!

Kostusia przestała zbierać jagody. Podniosła spokojnie czoło i topiąc w gorących oczach Sewera swe ciemne, głębokie źrenice, rzekła poważnie, bez cienia zmieszania i nieśmiałości.

– Pan się zupełnie myli. Nikt mi jarzma nad siły nie kładł na barki i nikt mnie nie wyzyskiwał. Ramiona mam silne, a com na nie wzięła, to nie z nakazu było, ale z własnej woli. A tego, co pan o Kazimierzu mówi, nie rozumiem. Wybraną jego nie jestem i nie cierpię w jego oczach. Jak każdy człowiek jestem. Mam swe troski i pociechy, ale póki swe obowiązki spełniam, nie jestem nieszczęśliwa, i póki za dobro otrzymane płacić mam siły, jestem spokojna.

– Rozumiem panią – odparł równie poważnie. – Raz pierwszy mówimy ze sobą, ale znam panią od miesiąca, widuję prawie codziennie. Oczy moje śledzą panią, a uszy i myśl chciwie łowią każde słowo. Jesteś pani jak każdy człowiek, prawda, ale nie dla mnie. Proszę nie ściągać brwi groźnie. Wolno pani być świętą, wolno pani dolę swą za dobrą uważać, ale i mnie wolno pragnąć innej dla pani i serdecznie pożałować.

Kostusia w milczeniu spoglądała na niego. Los tak dziwnie zdarzył, że dziś właśnie, na jej smutek i łzy niedawne, padały jak krople oliwy serdeczne słowa. Było to dla niej coś nieznanego, niemarzonego nawet nigdy. Zaprotestowała raz, teraz już nie protestowała; czuła się dziwnie, do gruntu poruszoną i wdzięczną temu obcemu za to szczególne zajęcie i współczucie. Szczególny człowiek. Znała go od godziny zaledwie, tak jej w tej chwili wydawał się swojskim, tak prędko przyszło porozumienie, taką ku niemu uczuła ufność i wiarę.

– Dziękuję panu za dobre słowo – szepnęła. – I ja dla pana pragnę dobrej doli.

Machnął ręką.

– Ja, pani, prędko zginę marnie! – rzekł z goryczą. – W przepaść się staczam i w ciemnościach błądzę bez nadziei zatrzymania, bez możności przedarcia tej czarnej nocy. Chciałbym tylko, żeby ścieżki pani jasne były... Pani się nie gniewa za to, com powiedział! Dziękuję... powiem coś jeszcze. Przyjechałem tu dzisiaj umyślnie, by móc z panią spędzić parę godzin. Bóg wie, kiedy się zdarzy druga sposobność – może już nigdy. Czy pani mnie zachowa w przyjaznej pamięci?

Uśmiechnęła się doń słodko.

– Zachowam. Pan taki był dobry dla mnie!

– A jednak Kazimierz lepszy.

– Dlaczego mi pan to powtarza? Wszak to naturalne, że Kazia kocham z całego serca. Tyle lat się znamy.

Chciał coś rzec, ale się widocznie pohamował. Spojrzała na słońce, potem na drogę za parkanem.

– Wujostwo się spóźniają – zauważyła.

– Bawią się widocznie dobrze – rzekł obojętnie. – Ale oto i robota nasza skończona.

– Tak prędko – uśmiechnęła się, zdziwiona – anim się obejrzała.

– I ja także. Cóż będziemy dalej robić? Spocznijmy.

– Jak pan życzy.

– Zabieram pani czas?

– Ej, nie! Tylko pan się znudzi okropnie.

– Nie ma obawy. Chyba pani?

Usiedli w bujnej trawie, w cieniu gruszy – emerytki. Kostusia machinalnie zrywała różnobarwne kwiatki wokoło siebie. Sewer patrzał na nią i milczał.

– Jutro i pojutrze i dalej, potoczą się dnie zwyczajne – ozwał się wreszcie. – Panią będę widywał z daleka tylko, niedostępną. Czy pani ma swoje towarzystwo? Rozmawia pani kiedy z równymi sobie?...

– Jak trzeba, to rozmawiam.

– Ale dla przyjemności?

– Dla przyjemności z Kaziem.

– A jakież pani miewa rozrywki?

– Śpiewam sobie. Jeżeli jest czas i swobodne konie, to mnie wuj posyła do Stamierowa na mszę, w niedzielę.

– To pani zna Stamierów?

– A jakże. Znam też i ojczyma pana. Spotkałam go parę razy na plebanii.

– Podobał się pani? – spytał szyderczo.

– Nie, bo kłócił się z proboszczem o składkę i odmówił mu stanowczo.

– Tak. Pokazywał mi jednak w rachunkach paręset rubli na kościół. Gdzież pani bywa jeszcze?

– Bywam po folwarkach wuja i bywam daleko, aż na granicy Podgaju, u mamki swojej.

– Chciałbym tam pójść z panią.

Kostusia zaczęła opowiadać o drodze i okolicy. Potem, uśmiechając się łagodnie, mówiła o staruszce o długich wieczorach zimowych, o bajkach strasznych. Potem wspomniała o chorobie starowiny i troskała się, że jej odwiedzić dzisiaj nie mogła.

Nareszcie tak powoli odkryła mu swe życie, opisała zajęcia, gwarzyła o wszystkim jak z dobrym starym znajomym.

Potem on mówić począł, a ona słuchała z zajęciem. Opowiadał i on swe winy i błędy, swawole i burzliwe awantury młodości. Nie taił, że go ze szkół wypędzono za zuchwalstwo, że wykreślono go z pułku za niesforne życie i pojedynki. Wyznał, że długi miał, że z ojczymem prowadził wojnę. Naturę swą odmalował jej: zapalczywą, upartą, zuchwałą.

Ośmieliła się do tego stopnia, że go zganiła łagodnym słowem.

– To niedobrze! To wstyd gniewać się tak bardzo! Będą się pana ludzie obawiać i unikać.

– Co mi ludzie, nie dbam o nich! Oddałbym chętnie wszystkie światowe stosunki i mir tłumu za kogoś jednego, kto by mnie pokochał. Wtedy bym złagodniał, sądzę.

Wówczas przypomniała sobie Felę.

– Jak pan się ożeni – rzekła – wszystko się zmieni na lepsze. Zaśmiał się ironicznie.

– Zapewne, aleja i ożenić się nie mogę! Żebym mógł! Kto się żeni, powinien dać swojej wybranej pozycję, byt spokojny, choćby dach nad głową. A ja wszystkiego tego jestem pozbawiony... Nie mam ani domu, ani stanowiska – nic, prócz długów i niedostatku. Na to kobiety kochanej uczciwy człowiek nie naraża.

– Czyż tylko bogaci mają być szczęśliwi? – odparła zamyślona. – Pan młody i silny, może stworzyć sobie los, świat przed panem otwarty.

– Pani myśli, że urząd lub posadę zająć mogę? Ha, ha, z moją naturą, nieznoszącą karbów? Nikt by ze mną i ja z nikim nie wytrzymał! Byłby to tylko dalszy ciąg szkół i wojska. Po co próbować nawet.

– Ale gdyby pan pokochał – toby się zmienił.

– Pokochać nie dosyć – trzeba być kochanym! A któż mnie pokocha, poznawszy, kim jestem i co ofiarować mogę? Każda kobieta odwróci się ode mnie z oburzeniem na wieść, żem bankrut i szaleniec.

Usiłował się zaśmiać i zwracając rozmowę na inny temat, spytał nagle:

– Dla kogo pani układa te kwiaty? Dla Kazia?

– Nie! Na co mu takie brzydkie ziółka.

– Dla mnie będą dość ładne.

– Naprawdę, podobały się panu? – spytała uradowana.

– Proszę bardzo o nie.

– Zbiorę panu ładniejszych.

– Nie chcę innych – rzekł prosząco.

Podała mu w milczeniu bukiecik, a on równie w milczeniu wsunął go do bocznej kieszeni.

Kostusię ogarnęło dziwne jakieś rozleniwienie. Raz pierwszy odpoczywała tak długo w dzień powszedni.

Słońce przestało dopiekać i ukośnie przez gałęzie grusz zaglądało ku nim. Dobrze jej było i bardzo lekko na sercu, zapomniała i o robocie, i o troskach różnych. Przesiedziałaby tak, gwarząc, długo, bez końca. Ale czas biegł, nie troszcząc się ojej życzenia. Razem ze słońcem przedarł się turkot daleki i przypomniał jej brutalnie rzeczywistość.

Porwała się żywo.

– Wujostwo wracając – zawołała.

– Tak wcześnie! – rzekł, wstając opieszale. Popatrzał na nią dziwnie, przejmująco i smutnie.

– Więc się nam już żegnać trzeba. Tak krótko! Rozejdziemy się, ale przecie już nie obcy jak dotąd. Niech pani tam, w pałacu, spojrzy na mnie czasami. Ale tak dobrze, poczciwie, szczerze! Wszakem pani nie obraził, nie rozgniewał?

– Jeszcze nikt tak dobry nie był dla mnie – uśmiechnęła się łagodnie, spoglądając ku niemu, jak tego chciał; tylko szczerzej, serdeczniej, słodziej stokroć, jak się spodziewał.

– Dziękuję pani.

Drżał mu nieco głos i drżały usta, którymi pomimo oporu, dotknął jej ręki.

Nic więcej nie rzekł i szybko odszedł w stronę pałacu, a ona chwilę stała, zapatrzona nieruchomie przed siebie jak człowiek, rażony zbyt silnym światłem. Potem zadumą i cieniem pokryła się jej pogodna twarz, a w oczach, do dna przejrzystych, prześliznęło się parę myśli rzewnych. Aż oprzytomniała zupełnie. Wzięła koszyki z jagodami i poszła ku pałacowi także, szukając po ścieżkach śladu jego stóp.

Tak to krótko trwało, a tak długo w pamięci zostało, tak minęło jak sen, a tak po przebudzeniu zostało wyraźne. Na wdzięczną rolę padło małe ziarenko, na pole bogate, a jeszcze puste.

Kostusia przeraziła się mnóstwem zaległej roboty. Pilno jej było schronić się do izdebki na strychu, więc ze zdwojoną szybkością załatwiała zajęcia.

Gdy przyszła do wieczerzy, spotkała na sobie oczy Sewera i odpowiedziała mu uśmiechem. Kazio spojrzenie to przejął i poczerwieniał, zresztą nikt na nią nie zwrócił uwagi, ale i ona tego dnia nie uważała na nikogo, zajęta raz pierwszy w życiu sobą samą. Gdy się znalazła nareszcie u siebie, na górze, długo zasnąć nie mogła, a długo przedtem się modliła. Dla umarłych swoich o niebo, dla Sewera o dobrą dolę, dla siebie o drugi taki dzień w życiu.

A ziarno, rzucone na rolę bogatą i pustą, kiełkowało powoli.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.