39,99 zł
Najbardziej zadziwiający duet śledczy – skrajnie nieśmiały słynny detektyw Roryk Nieśmiał i jego arcyrezolutna 12-letnia asystentka Matylda – podejmuje kolejne śledztwo. Mężczyzna został potrącony przez samochód, a sprawca zbiegł. Czyżby nie chodziło o przypadkowe potrącenie, lecz o usiłowanie morderstwa? Zwłaszcza że za kierownicą siedział… klaun! Kto skrywa się za cyrkowym kostiumem? Jaki jest motyw zbrodni? Roryk i Matylda, a wraz z nimi tylko pozornie nieporadny cocker-spaniel Doktor Herkenrat, ruszają tropem podejrzanego. Piąty tom cudownie zabawnej, brawurowej, a jednocześnie nieprawdopodobnie nieśmiałej serii kryminalnej dla nastolatków. Czytaj śmiało!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 233
Rok wydania: 2025
Przyjaciele i krewni
Klaun z chrześcijańską rybą
Pantera w kozaczkach
Agencja Lachmann
Spór o Tiffy
Najszybsze w historii wyznanie winy
Misiaczek i Ślimaczek
Zaskakujące spotkanie
Bezsensowne marnowanie pieniędzy
Pani Zeigler pąsowieje
Dzwoniący zadek
Zataczając się i chwiejąc
Atak
Wszystko stoi na głowie
Olśnienie w windzie
Maska opada
Chciwość
Ksiądz, hydraulik i kangur
Okladka
Tytuł oryginalny: Rory Shy, der schüchterne Detektiv. Ein Clown unter Verdacht
Autor: Oliver Schlick
Przekład: Emilia Skowrońska
Ilustracje (okładka i wnętrza): Fiete Koch
Grafika na stronach rozdziałowych: Shutterstock © Ola Ko
Kierownik redakcji: Magdalena Cicha-Kłak
Redakcja: Joanna Rutkowska-Marchewka
Korekta: Magdalena Marczewska
Przygotowanie wersji elektronicznej: Paweł Kowalski
Oliver Schlick: Rory Shy, der schuchterne Detektiv. Ein Clown unter Verdacht
© Ueberreuter Verlag GmbH, Berlin 2023
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Juka-91, Warszawa 2025
dwukropek.com.pl
Wydawnictwo Juka-91 Sp. z o.o.
ul. Jutrzenki 118
02-230 Warszawa
Infolinia 800 650 300
Dziś rano Doktor Herkenrat wczołgał się pod kanapę. Teraz jest szósta wieczorem, a on wciąż tam siedzi. Nie ruszył się nawet o milimetr. Ze wstydu. I słusznie! Poprzedniego dnia mój bojaźliwy cocker-spaniel po raz kolejny wywołał porządne zamieszanie.
Krótko po siedemnastej poszłam z nim na plac Boringera, aby obejrzeć procesję z okazji Dnia Świętego Marcina. No i dowiedziałam się, że mojego psa napawają przerażeniem nie tylko wiewiórki, koty, motyle i salamandry –lecz także instrumenty dęte.
Kiedy procesja ruszyła, a orkiestra zaczęła grać Idę z moją pochodnią, Doktor Herkenrat wpadł w szał, w panice przebiegł przez ulicę i – rabum, rabam, rabuuum –wpadł na trębacza, tubistę i, co nie mniej ważne, zupełnie niezaangażowanego w występ sprzedawcę precli. Mój spaniel wył przy tym tak histerycznie, że dwa konie policyjne i koń Świętego Marcina się wystraszyły i stanęły dęba. Co przeraziło jakąś małą dziewczynkę do tego stopnia, że źle złapała swój lampion i ten natychmiast stanął w płomieniach.
Ogień szybko ugaszono, ale Doktor Herkenrat i ja mamy surowy zakaz uczestniczenia w procesji z okazji Dnia Świętego Marcina – aż do odwołania. Wydany przez policjantkę na koniu. A także Świętego Marcina we własnej osobie.
Dlatego też nie bardzo mam ochotę oglądać mojego bojaźliwego psa, który jęczy teraz i zerka nieśmiało spod kanapy, co prawdopodobnie ma oznaczać: Matyldo, przepraszam, że znowu spanikowałem. Przysięgam, że już będę umiał nad sobą panować. Słowo honoru cocker-spaniela!
Ale tak łatwo mu ze mną nie pójdzie. Demonstracyjnie go ignoruję, siadam w fotelu i sięgam po gazetę, którą dziś rano przyniosła pani Zeigler.
Pani Zeigler, naszej pomocy domowej, nigdy nie przyszłoby do głowy sprawdzenie wiadomości online. Jest staroświecka i preferuje druk.
Już na drugiej stronie natrafiam na artykuł dotyczący sprawy Amandy Kent. Kilka tygodni wcześniej tajemnicze zniknięcie pisarki wywołało niemałe poruszenie i prasa nadal rozpisuje się na ten temat. Nagłówek brzmi: Nieśmiały sukces! Jak Roryk Nieśmiał odnalazł zaginioną autorkę bestsellerów.
Nad artykułem znajduje się zdjęcie Roryka, przedstawiające go w typowej dla niego pozie: pochylona głowa, wzrok utkwiony w ziemi i detektyw, który nieśmiało skubie płatek ucha.
Fakt, że pomimo swojej skrajnej nieśmiałości Roryk rozwiązuje wszystkie sprawy, uczynił z niego celebrytę. Wszyscy go znają.
Przy czym właściwie nikt nie wie, że z nim pracuję. Po tym, jak kiedyś uratowałam go z niezręcznej sytuacji, zaproponował mi robotę w charakterze swojej asystentki. Od tego czasu kilkakrotnie wspierałam go w różnych dochodzeniach. Za darmo, ale z dużą ambicją detektywistyczną, kryminalistycznym zapałem i wielokrotnie sprawdzoną niezamykającą się jadaczką.
Kiedy teraz czytam ten artykuł i coraz bardziej marszczę czoło (połowa z tego została zmyślona), Doktor Herkenrat znowu cicho piszczy, żeby mnie przejednać.
– Spokojnie możesz powstydzić się jeszcze trochę. Masz ku temu wszelkie powody – mówię, nie podnosząc wzroku. – Zwłaszcza że mnie w to wszystko wciągnąłeś. Dlaczego właściwie dostałam zakaz udziału w kolejnych procesjach? Przecież to nie ja wywołałam zamieszki i nie ja przeraziłam połowę uczestników.
Doktor Herkenrat ostrożnie wygląda spod kanapy, zezuje na mnie bojaźliwie, stara się wyglądać jak skruszony grzesznik i przybiera minę w stylu „błagam, wybacz mi”.
Bo doskonale wie, że pod wpływem takiego spojrzenia nie będę już potrafiła się na niego gniewać.
– No już dobrze, dobrze. Chodź tu, ty tchórzu. – Klękam przed kanapą i drapię go za uszami, a on dyszy z ulgi.
W rodzinie ludzie czasami się kłócą. A potem się godzą. To część życia.
Doktor Herkenrat jest częścią rodziny Bondów, odkąd pięć lat temu tata, mama i ja wzięliśmy go ze schroniska dla zwierząt. Miał wtedy zaledwie kilka tygodni, ale już rzucał te swoje melancholijne zezowate spojrzenia, które natychmiast podbijają serce każdego, kto nie ma tego najważniejszego narządu z kamienia.
Fakt, że wybraliśmy akurat Doktora Herkenrata i przyjęliśmy go do naszej rodziny, odróżnia go od wszystkich krewnych. W końcu przyjaciół można sobie wybrać. W przypadku rodziny nie ma już takiej możliwości.
Rodzisz się, nabierasz powietrza po raz pierwszy – i już siedzi ci na głowie mniej lub bardziej liczna rodzina składająca się z rodziców, dziadków, a często i rodzeństwa, ciotek, wujków, kuzynów i wielu innych krewnych. A potem jeszcze trzeba się z nimi dogadać!
Nie żebym miała powody do narzekania. Jeśli chodzi o mamę i tatę, nie powiem złego słowa. Dotyczy to również większości moich krewnych.
Szczególnie lubię ciocię Werę, młodszą siostrę mamy. Jest fotografką, mieszka na łodzi ze swoją dziewczyną i ma najbardziej zaraźliwy śmiech, jaki kiedykolwiek słyszałam. Albo moja kuzynka Lucy, córka Tima, brata mojego taty. Jest o rok ode mnie starsza, ma mnóstwo piegów i prawie taki sam talent do szerzenia chaosu jak Doktor Herkenrat. Jako sześciolatka ćwiczyła kiedyś stanie na rękach na poręczy balkonu, co wywołało zakrojoną na szeroką skalę akcję ratunkową. Wydarzenie to do dziś jest tematem rozmów podczas rodzinnych uroczystości.
Ale oczywiście znajdą się i tacy moi krewni, których uważam za raczej irytujących: na przykład taki wujek Achim. Najstarszy brat taty ma talent do opowiadania kiepskich, nieśmiesznych dowcipów. Można by pomyśleć, że już samo to jest wystarczająco złe. Ale jeszcze gorsze od kiepskich żartów są źle opowiedziane kiepskie żarty. A wujek Achim słynie właśnie z tej umiejętności.
– A więc… ksiądz, hydraulik i kangur wchodzą do sklepu obuwniczego. Ksiądz mówi… Nie, odwrotnie: hydraulik mówi… Nie, czekaj: to nie był sklep obuwniczy, to była lodziarnia! W każdym razie… kangur mówi: „Ale nie w niedzielę!”. O nie, to dopiero na końcu. Jeszcze raz: Ksiądz, hydraulik i krokodyl idą na stację benzynową… Nie, to też nie tak. Lepiej zacznę od początku.
Fakt, że wujek Achim zawsze dostaje tylko kilka udręczonych, pełnych politowania uśmiechów, wcale nie sprawia, że uważa swoje żarty za naprawdę kiepskie. Podejrzewa, że powodem przytłumionych reakcji jest to, że jego publiczność nie zrozumiała puenty.
– W niedzielę! Rozumiesz? W niedzielę! Hi, hi, hi. A przecież w sobotę kangur nie mógł wiedzieć, że ksiądz i hydraulik zgubią się w drodze do kościoła. Wspaniałe, prawda?
Odkąd podczas kilku rodzinnych uroczystości byłam świadkiem tego smutnego spektaklu, wiem, że istnieje jeszcze lepszy sposób na opowiadanie kiepskich dowcipów: źle opowiedziane kiepskie dowcipy, które później są nieumiejętnie wyjaśnione. Dlatego też na rodzinnych imprezach zawsze staram się siedzieć jak najdalej od wujka Achima. Pomijając jednak męczące żarty, jest całkiem w porządku.
Nawet przy najlepszej woli nie można powiedzieć tego o ciotecznej babce Wandzie. To zdecydowanie niezbyt miła osoba: skąpa, pozbawiona poczucia humoru, użalająca się nad sobą i apodyktyczna. Poza tym jest fałszywa i ciągle rozpyla swoją truciznę.
Jedyną dobrą cechą ciotki Wandy jest to, że mieszka pięćset kilometrów stąd. Ale niestety przyjeżdża do nas dwa razy w roku na tydzień.
Można tylko podziwiać mamę za samokontrolę, jaką wykazuje podczas tych wizyt. Ja na jej miejscu za każdym razem miałabym ochotę dosypać ciotuni arszeniku do jedzenia. Bo zawsze ma do mamy jakieś anse. Mój ojciec natomiast jest jej absolutnym ulubieńcem i w jej oczach nie byłby zdolny zrobić nic złego.
Tata jest praworządnym obywatelem. Ale gdyby na ten przykład miał, powiedzmy, zamiłowanie do rozpalania ognia, a ktoś przyłapałby go z kanistrem benzyny i zapalniczką przed płonącą stodołą, ciocia Wanda natychmiast stanęłaby w jego obronie i wyjaśniłaby wszystkim, że nie ma mowy, aby kochany Thomas miał cokolwiek wspólnego z owym pożarem. A jeśli tak, to z pewnością kierował się szlachetnymi pobudkami. Albo że to wszystko przez zły wpływ jego żony.
Jej zdaniem jedyna rzecz, która „kochanemu Thomasowi” kiepsko poszła, to wybór żony. I dlatego ciotka Wanda zawsze jest dla mamy niemiła. Prawi jej fałszywe komplementy, uśmiecha się przyjaźnie i mówi:
– Och, Kristino, jaka piękna nowa fryzura. Po raz kolejny widać, że dobry fryzjer może zdziałać cuda nawet z rzadkimi i matowymi włosami.
Włosy mamy nie są ani rzadkie, ani matowe. Ciotka Wanda jest po prostu starą raszplą. Podczas ostatniej wizyty, gdy wszyscy siedzieliśmy przy stole i jedliśmy kolację, zapytała niewinnie:
– Thomasie, a pamiętasz dziewczynę, z którą chodziłeś przed poznaniem Kristiny? Cóż to była za miła młoda kobieta! I jak do siebie pasowaliście! Niedawno ją spotkałam. Wyszła za mąż za dentystę, ale teraz znów jest singielką. Może byś do niej zadzwonił? Na pewno się ucieszy.
Tata był zakłopotany, a mama przez chwilę wyglądała, jakby jednak rozważała pomysł kupienia arszeniku. Ale potem uśmiechnęła się uprzejmie, posprzątała talerze i zapytała:
– Likier migdałowy do kawy, ciociu Wandziu? Jak zwykle?
Główną rzeczą, która działa mi na nerwy, jest to, że ciotka Wanda ciągle czepia się mojego wyglądu i ubrań i daje mi (niezbyt mądre) rady życiowe: Matyldo, zawsze widzę cię tylko w tych adidasach. Poruszając się po świecie w takich butach, nigdzie w życiu nie zajdziesz. Spójrz na swoją ciotkę Werę. Lepiej nosić inne buty. W przeciwnym razie skończysz, mieszkając na łodzi.
Na szczęście odkryłam, jak uciszyć ciotkę Wandę: wystarczy nie pozwolić jej dojść do słowa. A ponieważ mam spory talent do szybkiego i nieustannego gadania, po prostu nawijam do niej tak długo, aż zaczyna jej szumieć w uszach. Dzięki temu mam zwykle potem spokój na parę godzin.
Doktor Herkenrat również nie przepada za ciotką. Bo kiedyś nazwała go maszyną do pożerania kiełbasek. Ciotka Wanda ma na pieńku także z panią Zeigler. Odkąd absolutnie musiała jej pokazać, jak prawidłowo wstawić zmywarkę.
Krótko mówiąc, to krewna z piekła rodem. I po jej wyjeździe wszyscy oddychają z ulgą.
Muszę jednak przyznać jej jedno: ciotka Wanda nieświadomie dała mi sposobność do ponownego zostania detektywką.
Wątpię, by moi rodzice byli zachwyceni faktem, że ich dwunastoletnia córka ściga przestępców. Dlatego postanowiłam im o tym nie wspominać i prowadzić sprawy z Rorykiem wyłącznie podczas ich wyjazdów. Co ma miejsce dość regularnie, bo mama i tata zajmują się filmowaniem przyrody i natury, dlatego często są poza domem.
Ich ostatnia podróż odbyła się kilka tygodni temu – wylecieli na Wyspy Owcze. Po powrocie zajęli się montowaniem materiału filmowego. Cięcie, nagrywanie komentarzy, dodawanie muzyki do obrazów… Wszystko to dzieje się u nas w domu, w małym pokoju montażowym, który urządzili w piwnicy.
Ich następna podróż zaplanowana została dopiero na połowę grudnia. Dlatego też nie spodziewałam się, że będę mogła tak szybko znów pracować z nieśmiałym detektywem.
Aż do czasu, gdy kilka dni temu zadzwoniła ciotka Wanda, by powiedzieć nam, że rezygnuje ze swego dotychczasowego mieszkania i się przeprowadza.
Włosy stanęły mi dęba, bo bałam się, że za chwilę przekaże nam dobrą nowinę: A wiecie, gdzie się przeprowadzam?Do was!
Co, ku mojej (i mamy) ogromnej uldze, jednak nie nastąpiło. Zamiast tego ciotka wyjaśniła z wyrzutem, że przeprowadza się do domu spokojnej starości.
Tam przynajmniej będę mieć jakieś towarzystwo. Bo nikt z rodziny się o mnie nie troszczy.
Marudziła w tym tonie przez kolejne dziesięć minut, aż doszła do swojej prawdziwej prośby: żeby tata i mama pomogli jej w pakowaniu i przeprowadzce. W końcu od czego są krewni? A dla ciebie, kochany Thomasie, zawsze byłam jak matka. Przecież raz w życiu możesz coś dla mnie zrobić.
* * *
Kiedy dziś rano moi rodzice wsiedli do samochodu, aby odbyć pięćsetkilometrową podróż do ciotki Wandy, oboje wyglądali, jakby mieli rozstrój żołądka.
Spakowanie do pudeł i kartonów wszystkich bibelotów, które wredna krewna zbierała przez całe życie, oraz zorganizowanie przeprowadzki zajmie im kilka dni. Dziś jest środa, tata i mama wrócą najprawdopodobniej dopiero w następny poniedziałek lub we wtorek.
Godzinę temu zadzwoniłam do Roryka i powiedziałam mu, że od jutra będę mogła prowadzić z nim kolejne sprawy.
* * *
– Już od… eee… jutra? – wyjąkał poirytowany. – Ale… hm… przecież ty masz szkołę, Matyldo.
– Nazwijmy to zbiegiem okoliczności lub szczęśliwym zrządzeniem losu, ale czwartkowe i piątkowe lekcje zostały odwołane. Nauczyciele mają jakiś kurs. Poza tym mogę pracować również w sobotę i niedzielę, bo moi rodzice wrócą dopiero w poniedziałek.
Oczywiście detektywi pracują również w dni wolne od pracy, bo – uwaga, truizm! – przestępcy nie zważają na weekendy, a w cztery doby można spokojnie rozwiązać jakąś sprawę. Do odnalezienia zaginionej pisarki mnie i Rorykowi wystarczyły zaledwie dwie.
Niestety, detektyw poinformował mnie, że w tej chwilina tapecie nie ma nic aż tak spektakularnego:
– W ciągu ostatnich kilku dni badałem rutynową sprawę. To był… eee… zazdrosny mąż, który myślał, że jego żona ma kochanka, ponieważ wychodziła z domu w każdy wtorek wieczorem i nie mówiła, dokąd idzie. Jak się okazało, wcale nie ma kochanka. W każdy wtorek żona chodzi na grupę wsparcia dla żon zazdrosnych mężów. Tak więc na razie nie mamy żadnej sprawy. Jest za to… khem, khem, mnóstwo pracy biurowej. Oczywiście w tym przypadku również przydałaby mi się twoja… eee… pomoc.
W większości powieści detektywistycznych śledczy nieustannie biorą udział w walkach lub pościgach, tropią podejrzanych, rozbrajają bomby lub odważnie skaczą na płozy startującego helikoptera, aby uniemożliwić złoczyńcy ucieczkę.
W prawdziwym życiu połowa pracy detektywa upływa na znacznie mniej ekscytujących czynnościach takich jak przygotowywanie teczek z aktami, wprowadzanie danych z faktur, sortowanie paragonów, pisanie raportów…
Nie było jednak innego wyjścia. Obiecałam Rorykowi, że pomogę mu w biurze. Jutro rano o dziesiątej.
* * *
Jak podczas każdego wyjazdu rodziców, tak i tym razem wprowadziła się do nas pani Zeigler, żeby się mną opiekować. A skoro o niej mowa…
– Coś długo jej nie ma, prawda? – mówię do Doktora Herkenrata i marszczę czoło w zamyśleniu.
Pani Zeigler miała tylko pójść do „Kotleta”, rzeźnika na placu Boringera. Kupić kiełbasę dla psa, salceson i trochę wędliny. Ale powinna już wrócić. Pewnie spotkała jakąś znajomą i się zagadała.
Naraz Doktor Herkenrat zrywa się na równe łapy i nadstawia uszu, a w następnej chwili słyszę zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Potem kroki na korytarzu – i w końcu zdezorientowana pani Zeigler wpada do salonu.
Od razu widzę, że coś jest nie tak: nasza gospodyni jest blada jak ściana i wygląda, jakby zobaczyła ducha. Doktor Herkenrat skamle przestraszony, a pani Zeigler zatacza się po dywanie i ma nieobecny wyraz twarzy.
– Dziecko, muszę się napić ajerkoniaku. Natychmiast!
Patrzę z otwartymi ustami, jak bierze butelkę z barku, opada na sofę, nalewa sobie kieliszek trunku i wypija go jednym haustem. A zaraz potem drugi.
– Co się stało? – pytam zdumiona
– Wypadek! – sapie pani Zeigler i z trudem łapie powietrze.
– Wypadek? Jest pani ranna? – Przyglądam się jej z niepokojem, ale nie widzę żadnych obrażeń.
– Nie. Nic mi nie jest! – wykrzykuje.
– Ale…
– Czy chodzi o Rajmunda? – pytam z troską. – Mam nadzieję, że nic mu się nie stało.
Nie byłabym zbyt zaskoczona. Rajmund, mąż pani Zeigler, mężczyzna niezdarny pod wieloma względami, często ulega wypadkom. Czasami wkłada rękę w wentylator, innym razem wywija orła na jedynej tafli lodu w promieniu dziesięciu kilometrów, a jeszcze innym – rozbija samochód o ogrodzenie.
– Nie, nie – odpowiada pani Zeigler i kręci głową. –Nie tym razem. Rajmund ma się dobrze. Wyjątkowo. – Oblizuje się nerwowo i drżącym ze zdenerwowania głosem zaczyna opisywać, co się wydarzyło.
Niestety, ta dobra kobieta ma pewien mały defekt. Nigdy nie udaje jej się przejść od razu do sedna sprawy, a w opowiadanych przez siebie historiach zawsze podaje mnóstwo szczegółów.
– Znasz Hildę Mommsen – mówi.
Nie mam pojęcia, kto to, ale szybko kiwam głową, żeby pani Zeigler nie zaczęła długich wyjaśnień.
– Hilda stała w mięsnym przede mną – opowiada nasza gospodyni. – I to trwało, i trwało. Nie mogła się zdecydować, czy chce kiełbasę grubą czy cienką. Jakby to miało jakieś znaczenie. Jej mąż, Robert, pochłonie wszystko, co się przed nim postawi. A potem jeszcze sprzątnęła mi sprzed nosa ostatnie pół kilo kaszanki!
– Wstrząsające! – stwierdzam. – A o co chodzi z tym wypadkiem?
– Już mówię. – Pani Zeigler dolewa sobie ajerkoniaku i nabiera głęboko powietrza, aż wreszcie wyrzuca z siebie z prędkością karabinu maszynowego: – W drodze powrotnej od rzeźnika mijałam park Flory i zobaczyłam… człowieka przechodzącego przez jezdnię. Kiedy znajdował się na środku ulicy, jakiś samochód nagle przyspieszył i go potrącił. To było straszne! Mężczyzna przeleciał łukiem w powietrzu. Natychmiast wezwałam służby ratunkowe, a dwóch innych świadków udzieliło mu pierwszej pomocy. I wiesz, co było w tym niewiarygodne? Kierowca tamtego samochodu tak po prostu przyspieszył i odjechał! Potrącił człowieka i uciekł z miejsca wypadku. Ale ja go widziałam. Dzięki temu, kiedy policja mnie przesłuchiwała, mogłam im go dokładnie opisać: to był klaun!
Patrzę sceptycznie na naszą gospodynię. Albo doznała szoku, albo wypiła o jeden kieliszek ajerkoniaku za dużo.
– Klaun, który kogoś potrącił i uciekł? No, no – mruczę. – A na tylnym siedzeniu siedzieli magik i biały królik?
– Nie ma powodu, by sobie ze mnie żartować – warczy pani Zeigler i obstaje przy swoim: – Mówię ci, dziecko! To był klaun, taki jak w cyrku! Z peruką, czerwonym nosem i szerokimi klaunimi ustami!
– Jasne – odpowiadam, odsuwam butelkę ajerkoniaku poza zasięg pani Zeigler, uśmiecham się uspokajająco i mówię: – Myślę, że na razie wystarczy.
Gdy człowiek jest świadkiem wypadku, odciska to na nim piętno. Ludzie radzą sobie z takimi doświadczeniami na różne sposoby. Niektórzy stają się wycofani i próbują się pogodzić z tym, co się wydarzyło. Innym pomaga rozmowa o tym, czego doświadczyli. Jak można się było spodziewać, pani Zeigler należy do tej drugiej grupy. Podczas kolacji nadal jest tak wstrząśnięta tym, co zobaczyła (lub wydaje jej się, że zobaczyła), że nie ma szans na inny temat.
– Co z poszkodowanym? – pytam. – Wie pani może, jak się czuje?
– Byłam przy tym, jak zabierali go karetką. Jeśli dobrze zrozumiałam lekarza pogotowia, doznał obrażeń głowy i trochę się połamał, ale jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Całe szczęście!
Wszystko, co pani Zeigler mówi o wypadku, brzmi sensownie i wiarygodnie. Poza tą sprawą z klaunem i jeszcze jednym szczegółem, który nasza gospodyni zdradza dopiero podczas kolacji:
– Dziecko, nie znam się na markach samochodów, ale powiedziałam policji, że sprawca jechał małym srebrnym samochodem. A z tyłu, na klapie bagażnika, znajdowała się naklejka. W kształcie ryby. Wiesz, takiej jak ta, którą ma na swoim samochodzie ksiądz Ladwig. Ryby chrześcijan.
– Aha – mówię, marszczę podejrzliwie czoło i zastanawiam się, czy pani Zeigler mogła chlapnąć sobie kieliszeczek lub dwa ajerkoniaku jeszcze przed wyruszeniem do mięsnego.
Bądźmy szczerzy – czy szalejący klaun nie jest wystarczająco mało prawdopodobny? Musi się jeszcze poruszać samochodem z naklejką w kształcie ryby?
Ksiądz Ladwig jest znany z tego, że jeździ tak wolno, iż zatrzymuje cały ruch uliczny. A i pozostali kierowcy z takimi naklejkami na bagażnikach niekoniecznie słyną z lekkomyślnego przekraczania prędkości.
Klaun, który jedzie samochodem z takim symbolem… To brzmi jak początek jednego z kiepskich żartów wujka Achima.
– A tablica rejestracyjna pojazdu? Czy dała pani radę ją zapamiętać? – staram się skierować rozmowę na bardziej merytoryczne tory.
– Nie. – Pani Zeigler kręci głową. – Ale zapamiętał go jeden z pozostałych świadków i przekazał policji.
– Naprawdę? – mruczę i unoszę zdumiona brwi. – W takim razie namierzenie kierowcy nie powinno stanowić większego problemu.
– Mam nadzieję, że złapią tego klauna! – prycha gniewnie pani Zeigler.
– Tak, też mam taką nadzieję. Że… go złapią. Kimkolwiek on jest.
– Ale teraz, kiedy znowu o tym myślę – mamrocze gosposia, przestaje przeżuwać i robi ponurą minę – to dochodzę do wniosku, że kierowca nawet nie próbował hamować. Wyglądało to prawie tak, jakby chciał przejechać tego nieszczęśnika. Ale… może tylko sobie to wyobraziłam.
„Pewnie tak. Podobnie jak klauna i symbol chrześcijaństwa”, myślę.
To było dość aroganckie z mojej strony.
Bo jak się wkrótce okazało, obserwacje pani Zeigler były ze wszech miar słuszne.
* * *
Kiedy następnego ranka się budzę, Doktor Herkenrat śpi w nogach mojego łóżka. Jak zwykle. Właściwie to mamy umowę: ja śpię na łóżku, a on na dywanie. I leży na nim każdej nocy, gdy zasypiam – aby witać mnie każdego ranka radosnym dyszeniem w nogach łóżka. I robi przy tym taką minę, jakby kompletnie nie miał pojęcia, w jaki sposób się tam znalazł.
Przeciągam się, wstaję i człapię do łazienki. Nie powiedziałam pani Zeigler, że dziś i jutro nie mam lekcji. Oczywiście nie może się też dowiedzieć o mojej pracy dla Roryka. Przeraziłoby ją to na śmierć. Poza tym od razu dowiedzieliby się o tym moi rodzice.
Chcę, żeby uwierzyła, iż dziś i jutro jestem normalnie w szkole. A jeśli chodzi o popołudnia, to sprzedałam jej bajeczkę, że zaraz po zajęciach spotykam się z kolegami z klasy i będziemy się uczyć do klasówki z matmy. Pani Zeigler natychmiast to łyknęła.
Jako doświadczona ekspertka w dziedzinie kłamstwa wiem, że ludzie znacznie łatwiej kupują fałszywe alibi, jeśli udajesz, że robisz coś, co uważają za słuszne. Nauka na klasówkę to najlepsza wymówka i nasza gosposia bez wątpienia mi uwierzyła. Powiedziała tylko:
– Będziecie się uczyć do testu z matematyki? Dobrze. Bo matematyka nie jest twoją mocną stroną, dziecko. Zostawię ci coś na obiad. Ale masz być w domu o ósmej.
Doktor Herkenrat przygląda się z zainteresowaniem, jak wycieram włosy. Mój cocker-spaniel często wspierał Roryka i mnie w dochodzeniach i pomimo swej bojaźliwości ma już pewne zasługi. Teraz zaczyna biegać po pokoju w tę i z powrotem, merdając radośnie ogonem. Tuż przed wizytą w agencji detektywistycznej zawsze staje się niespokojny. Nie ze względu na perspektywę rozwiązania kolejnej ekscytującej sprawy kryminalnej, ale w nadziei na zobaczenie Charlotty Zdrój, nieśmiałej dziewczyny Roryka. Doktor Herkenrat jest w niej zakochany po uszy i przy każdym spotkaniu z miłością na nią zezuje.
* * *
Pani Zeigler siedzi przy kuchennym stole. W prawej ręce trzyma kubek z kawą, a w lewej swój stary telefon komórkowy i rozmawia z Rajmundem. Tematem rozmowy jest – jakżeby inaczej – wczorajszy wypadek. Mąż naszej gospodyni najwyraźniej również ma szereg wątpliwości. Przez co ona przewraca teraz oczami ze zdenerwowaniem.
– Na litość boską, Rajmundzie! Przecież ci mówię, to był klaun! – próbuje przekonać męża. – Czy nosił śpiewający kapelusz? Myślisz, że to zabawne? – syczy do słuchawki. – Bo ja nie sądzę, by taki wypadek był zabawny. Ty powinieneś wiedzieć najlepiej. W końcu sam zostałeś już kiedyś potrącony. Nawet jeśli przez trzylatka na jeździku.
– Pani mąż został kiedyś potrącony przez jeździk? – pytam zaskoczona, gdy pani Zeigler kończy rozmowę. – Jak do tego doszło?
– Lepiej nie pytaj – jęczy i macha ręką. Następnie wyciąga w moją stronę otwartą gazetę i wskazuje palcem krótką notatkę w dziale lokalnym:
Potrącenie i ucieczka przy parku Flory
Wczoraj około godziny 18.00 doszło do wypadku na ulicy Lindemanna w pobliżu parku Flory. Pieszy został potrącony przez samochód osobowy. Ofiara wypadku, 45-letni mężczyzna, doznał poważnych obrażeń i leży w szpitalu św. Marcina. Kierowca (prowadził mały samochód koloru srebrnego) uciekł z miejsca wypadku. Wszyscy świadkowie wydarzenia proszeni są o kontakt z policją pod numerem telefonu…
– Widzisz? Wszystko tak, jak powiedziałam – oznajmia dumnie pani Zeigler.
– Owszem… – przyznaję z powątpiewaniem. – Ale o klaunie nie ma tu ani słowa. Ani o rybie.
– Przecież to oczywiste, że policja nie ujawnia wszystkich informacji – mówi wściekle pani Zeigler i prycha z oburzeniem przez nos. – Nie próbuj mi wmówić, że mam halucynacje. Wiem, co widziałam!
Ponieważ nie mam ochoty na dalsze dyskusje o klaunach i naklejkach z rybami, szybko pakuję do plecaka baton musli i się żegnam:
– Pani Zeigler, ja i Doktor Herkenrat już wychodzimy. Do zobaczenia wieczorem.
– Chwileczkę, młoda damo! – woła za mną gromkim głosem i przygląda mi się ze zmarszczonym czołem: – Od kiedy to zabiera się psa do szkoły?
„Szlag!”, przebiega mi przez myśl. Kompletnie zapomniałam o tym szczególe. Na szczęście jestem też świetna w wymyślaniu spontanicznych wymówek.
– Dzisiaj i jutro mamy w szkole dni „Przyprowadź swojego zwierzaka”! To taki projekt – wyjaśniam, patrząc na nią z powagą. – Emil Wenke przynosi swojego chomika, Denis Onsur parkę gwarków, a Sylwia Lato węża zbożowego.
– Co? – pyta przerażona pani Zeigler.
– Proszę się nie martwić. Z tym wężem to żartowałam – uspokajam ją z uśmiechem.
Wydaje się jednak, że pani Zeigler kompletnie straciła poczucie humoru. Rzuca mi nieufne spojrzenie, po czym odwraca się i z ponurą miną zaczyna ładować naczynia do zmywarki. Najwyraźniej bardzo zdenerwowała się tym, że nie kupiłam jej historyjki o klaunie i rybie.
– Do widzenia – mówię cicho, ale ona uparcie mnie ignoruje, wkłada tabletkę i włącza intensywny cykl zmywania.
Kiedy pani Zeigler jest obrażona, nie ma co z nią zadzierać. Może przyniosę jej dziś praliny orzechowe. One zawsze wprawiają ją w dobry nastrój i niezwykle podnoszą na duchu.
* * *
Na zewnątrz zrobiło się dość nieprzyjemnie. Mamy typową listopadową pogodę: niebo jest szare i zachmurzone. Zimny wiatr porusza gałęziami drzew i rozwiewa suche liście na chodniku, gdy Doktor Herkenrat i ja idziemy w kierunku przystanku tramwajowego.
Po półgodzinie docieramy do agencji Roryka na alei Sailenzera. Właśnie mam dzwonić, gdy drzwi otwierają się i z budynku wychodzi Charlotta Zdrój.
Ciotka Wanda prawdopodobnie opisałaby jej wygląd jako niechlujny. Charlotta lubi kupować ubrania w sklepach z używaną odzieżą i na pchlich targach. Teraz ma na sobie znoszony płaszcz, wyblakłe dżinsy i zamszowe botki z frędzlami, które uważam za tak szykowne, że chciałam sobie takie kupić. Niestety nie ma takich w moim rozmiarze.
Charlotta głaszcze na powitanie Doktora Herkenrata, a ten przestaje nad sobą panować i wydaje z siebie histeryczny, pełen miłości skowyt. Potem młoda kobieta uśmiecha się do mnie i mówi:
– Dzień dobry, Matyldo. Dobrze cię widzieć. Roryk wspominał, że będziesz mu dziś pomagać w biurze.
– Też się cieszę, że nareszcie się spotkałyśmy – odpowiadam i patrzę na nią pytająco. – Nie chcesz zostać trochę dłużej?
– Bardzo bym chciała, ale niestety… – odpowiada cicho i lekko się rumieni. – Muszę szybko wracać do domu.
Charlotta nosi ubrania z drugiej ręki, ale – jeśli jeszcze o tym nie wspomniałam – jest spadkobierczynią fortuny wartej miliardy. Jej dom to przypominająca mały zamek willa w ogromnym parku.
– A co jest takie pilne? – pytam wścibsko.
– Dzisiaj przyjeżdża moja ciotka Asta – szepcze dziewczyna Roryka i głęboko wzdycha. – Odwiedza mnie dwa razy w roku i zostaje na tydzień. Ciocia Asta zawsze sama się wprasza, a byłoby niegrzecznie powiedzieć jej, że tak naprawdę nie chcę, żeby… – Odchrząkuje zakłopotana. –Ciocia Asta jest trochę…ee… trudna. Zawsze musi mieć rację. I oszukuje w szachy, bo nie umie przegrywać. I zawsze krytykuje mój wygląd.
Wszystko wskazywało na to, że ktoś sklonował ciotkę Wandę. Najwyraźniej w każdej rodzinie jest taki irytujący egzemplarz. I żadna fortuna nie może przed tym uchronić.
– Mała wskazówka: ciotka Wanda milknie, gdy udaje mi się ją zagadać – mówię Charlotcie.
Zawstydzona drapie się po nosie.
– Tak, ale niestety to dobra rada tylko dla kogoś, kto nie jest nieśmiały. Mnie byłoby z tym… nieswojo.
Co można powiedzieć w takim przypadku? No cóż, w takim razie… moje kondolencje? Postanawiam jednak dodać jej otuchy:
– Głowa do góry. – Przytulam ją na pożegnanie i macham do niej, gdy wychodzi na ulicę. Ma tak samo nieszczęśliwą minę jak moi rodzice poprzedniego dnia.
* * *
– Eee… dzień dobry, Matyldo – wita mnie Roryk, gdy wchodzę do agencji.
Nieśmiały detektyw jest wysoki, chudy, ma wąski, spiczasty nos i kręcone włosy – i w tej chwili wydaje się nieco nieobecny. Wpatruje się w niebieską plamę atramentu na swojej koszuli, a potem gorączkowo przeciera ją wilgotną szmatką. Co tak naprawdę nie poprawia sytuacji, za to sprawia, że plama staje się większa.
W przeciwieństwie do Charlotty Roryk preferuje konserwatywny styl ubierania się i najlepiej czuje się w garniturze, koszuli i krawacie. Nieśmiały detektyw zawsze wygląda jak spod igły. Zazwyczaj. Kiedy nie ma na koszuli plamy z atramentu.
– Czuję się bardzo… hm… niekomfortowo, że musisz mnie oglądać w takim stanie, Matyldo – szepcze teraz zawstydzony, wycierając plamę.
Tylko nieśmiali ludzie mogą coś takiego pomyśleć. Bo każdy inny człowiek powiedziałby po prostu: Plama atramentu na koszuli. Szlag! To się nigdy nie spierze. Teraz będę musiał kupić nową koszulę. Ile to będzie kosztowało! Natomiast pierwszą myślą w głowie osoby nieśmiałej będzie: Plama atramentu… eee… na koszuli. Ojej. Nikt nie może oglądać mnie w takim stanie!
– Co się stało? – pytam. – Długopis w kieszeni marynarki zaczął przeciekać?
– Eee… nie. Ja… hm… chciałem wymienić toner w drukarce. Ale jakoś nie wszedł prawidłowo. No to trochę go wcisnąłem i… ja… eee… sam nie wiem…
Choć nieśmiały detektyw jest bystry i sprytny, jeśli chodzi o rozwiązywanie trudnych zagadek kryminalnych, czasami wykazuje pewną bezradność w obliczu wyzwań życia codziennego.
Wchodzę do biura i spoglądam na drukarkę. Doktor Herkenrat rusza za mną.
– Nic dziwnego, że toner nie pasuje. Jest przeznaczony do dwa razy większej drukarki. Czy to pan go zamawiał?
Roryk się rumieni.
– Obawiam się, że musiałem wybrać nie taki jak trzeba… Czy byłabyś tak uprzejma i zamówiła właściwy? Ale tylko, jeśli to nie będzie dla ciebie kłopot… A ja… eee… w tym czasie zmienię koszulę. Obawiam się, że z tej już nie… Że będę musiał… Hm. No nic to, do zobaczenia za chwilę, Matyldo.
* * *
Niewiele później detektyw wraca w nieskazitelnie białej koszuli.
– Toner zamówiony – informuję go i pytam bez zbytniej nadziei: – Czy przypadkiem dziś rano nikt nie dzwonił w sprawie porwania albo kradzieży cennej biżuterii? Albo chociaż jakiegoś rabunku?
– Niestety, khem, khem, nie – odpowiada nieśmiało Roryk i skubie przy tym płatek ucha. – Pozostaje nam praca biurowa. Bardzo mi przykro.
– A co dokładnie ma pan teraz na tapecie?
– Kiedy… eee… obserwowałem żonę zazdrosnego męża i siedziałem w tym celu kawiarni, w której odbywało się spotkanie grupy wsparcia… to… eee… miałem kilka wydatków. Byłem… hm… zmuszony coś tam zjeść –szepcze detektyw i wciska mi do ręki paragon. – I teraz trzeba rozliczyć koszty.
Z paragonu wynika, że Roryk wypił latte, zjadł bułkę z rodzynkami i wydał na to w sumie cztery euro i pięćdziesiąt centów.
– A może uważasz, że pobranie za to opłaty byłoby nietaktem? – pyta niepewnie, przestępując z nogi na nogę.
Detektyw wykonuje ten rodzaj nieśmiałego tańca za każdym razem, gdy przychodzi do zliczania wydatków. Niechętnie przedstawia rachunki za taksówki (Mogłem przejść te dwadzieścia kilometrów pieszo…), wstydzi się ubiegać o zwrot kosztów noclegu w hotelu (Może wystarczyłby kemping?), koszty wyżywienia również wydają mu się nieracjonalnie wysokie.
– Właściwie to niepotrzebnie jadłem tę bułkę – stwierdza, patrząc na paragon krytycznym okiem. – Może lepiej zapłacić z własnej kieszeni…
– Proszę się tym nie przejmować – uspokajam go. –Kwota ta mieści się we wszystkich limitach. Co jeszcze jest do zrobienia?
– Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałbym poprosić cię o korektę i poprawienie końcowego raportu ze sprawy. Gdybyś mogła zwrócić szczególną uwagę na to, czy napisałem poprawnie godność małżonków. Nazywają się: Krzekobrzegoszczyńscy-Brzęczyszczykiewicz. A potem może… eee… Czy ktoś właśnie zadzwonił do drzwi?
Owszem. Wybiegam na korytarz i podnoszę słuchawkę domofonu.
– Tak?
– Z tej strony Kati Keuken – rozlega się skrzekliwy głos. – Muszę porozmawiać z nieśmiałym detektywem!
Kati Keuken? Krzywię się zirytowana.