Roboty i prace - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Roboty i prace ebook

Józef Ignacy Kraszewski

4,0

Opis

Główną postacią jest zręczny i nie przebierajacy w środkach dyrektor budowy kolei żelaznych, sprytny i bogaty Juliusz Płocki, znakomicie kierujący "robotami".

 

Opowiada o dwóch wpływających na siebie wzajemnie środowisk: biednej, ale herbowej arystokracji oraz bogatych przemysłowców, i dwóch typów ludzi: "pracowników dnia", ludzi uczciwych i wartościowych oraz "robotników nocy", czyli intrygantów, kombinatorów i pochlebców - którzy stanowią świetnie zarysowane tło dla uwydatnienia głównej postaci tej ciekawej powieści Kraszewskiego.

 

Józef Ignacy Kraszewski – polski pisarz, publicysta, wydawca, historyk, działacz społeczny i polityczny, autor z największą liczbą wydanych książek i wierszy w historii literatury polskiej oraz malarz. Pseudonimy literackie: Bogdan Bolesławita, Kaniowa, Dr Omega, Kleofas Fakund Pasternak, JIK, B.B. i inne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 J. I. KRASZEWSKIEGO.
ROBOTY I PRACE.

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Józef Ignacy Kraszewski

„Roboty i prace”

Copyright © by Józef Ignacy Kraszewski, 1875

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Józef Unger

Wydawnictwo: Gebethner i Wolff

Warszawa, 1875

ISBN: 978-83-8119-345-0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I.

 W salonie pani baronowéj, — którą tylko tym tytułem, przyznanym jéj zagranicą przez grzecznych Germanii synów, nazwiemy, gdyż nomina sunt odiosa, — zbiérał się zawsze, jak wiadomo, kwiat i śmietanka najwykwintniejszego towarzystwa.

 Z tych, którzy pozyskali w nim prawo obywatelstwa, każdy prawie mógł się jakimś pochwalić tytułem. Jeśli mu brakło świetnego imienia i spadkowego, kopertowego hrabstwa, szczycił się przynajmniéj jakimś dostojeństwem, niegdyś piastowanym lub posiadanym jeszcze: naostatek choćby pozyskaną sławą jakąś i stosunkami, dozwalającemi książąt nazywać zdrobniałym ich imieniem. Książęta tutejsi, jak większa ich część u nas, niestety, należeli do kategoryi tych, którzy zdawna swoich udziałów zostali pozbawieni; — hrabiowie byli to comites in partibus świętego państwa rzymskiego; baronowie wywodzili się od mitycznych nadreńskich baronij, których ruiny bluszcze posiadły. Nie mało téż bywało tu prezesów juryzdykcyj oddawna nie istniejących, dyrektorów zakładów, po których nie zostało ani śladu, i radzców różnych potęg, epok i klas, w archeologii zapisanych...

 Sama gospodyni, wdowa po wysokim urzędniku, z domu niegdyś świetnego imieniem, miała do wyboru nazywać się prezesową lub baronową, z baronostwem jednak lepiéj jéj było do twarzy, a że podróżowała często, wolała kwalifikacyą dla cudzoziemców przystępniejszą. Byłato osoba otyła już, a niegdyś z wdzięków słynąca, pięknego pochodzenia, wychowana z największym staraniem, dystyngowana bardzo, pełna smaku, obdarzona pamięcią i przytomnością niepospolitą. Tym przymiotom była ona winną poufałą znajomość i stosunki ścisłe w najwyższych sferach, tak, że wcieliła się zupełnie w ten świat, który nie łatwo kogo obdarza takim przysposobieniem za dziécię własne.

 Salon baronowéj gromadził z mocy tego przywileju i brylanty czystéj wody, i nazwiska historyczne, których lustr nie ulegał najmniejszéj wątpliwości — i wszystko, co miało pozór jakiś dystyngowany: chociaż arcycharakterystyczne tytuły tych gości, ściśle przedsięwziętéj kontroli wytrzymać nie mogły. Lecz wszędzie na świecie przedawnienie wiele znaczy, liczyli się więc do śmietanki i kwiatu, opiérając na prejudykatach, ludzie różnéj miary i wagi.

 Dom baronowéj był poniekąd tym gruntem neutralnym, tolerującym, na którym, pod pewnemi warunkami, i plebejuszom bardzo majętnym i artystom nawet popisywać się wolno było z francuszczyzną, ortodoksyją, a obrzydzeniem ku demokracyi i liberalizmom wszelkiego rodzaju.

 Jednakże komu nie dostawało pergaminu, musiał się pryncypiami głoszonemi mężnie opłacać: — co do tych baronowa była surową.

 Oprócz gospodyni towarzystwo tego wieczora składało się z poufałego kółka jéj przyjaciół i przyjaciółek z dat różnych.

 Obok niéj, na uprzywilejowanym miejscu siedziała prawdziwie wielka pani, — rodem, twarzą i złym humorem odznaczająca się. — Rysy jéj twierdziły o znakomitéj téż niegdyś piękności, którą wiek tak starł, jak z greckich posągów zdziéra ich wdzięk pierwotny, zastępując go niby snem urody. Położył on na jéj miejscu chłód zawodów żywota, dumę zwycięstw nad losem odniesionych, wyraz nabytéj energii i wykształcenia a rozumu, który dały lata: — każdy mógł w niéj poznać wielką panią i niewiastę wielkiego charakteru. Nie myślała o przypodobaniu się nikomu, siedziała tak swobodnie, jakby była w domu i sama, nie zważając wcale na to, co ją otaczało, a niekiedy wzgardliwie prawie spoglądając na towarzystwo. Dla niéj ono nie miało tajemnic... Słuchała więcéj, niż mówiła, a zdawała się ciągle głęboko zamyśloną, albo robotą zajętą. Czasem wyraz jaki rozbudzał ją z dumań, podnosiła głowę, popatrzyła i posłuchała, zmilczała lub, słowo rzuciwszy na szalę rozmowy, obojętnie powracała do siatki rozłożonéj na kolanach.

 Trochę daléj widać było staruszkę, wielce arystokratycznych i dotąd pięknych rysów twarzy, z oczyma czarnemi, wpadłemi głęboko, oczyma co niegdyś musiały staczać boje zwycięskie, — z podwiązaną brodą szeroką wstążką, — ubraną czarno, lecz z wykwintnością niemal przesadzoną i trochę zbytniemi błyskotkami, starającą się trzymać prosto, niekiedy niby przypadkiem pokazującą rączkę białą i piękną — pamiątkę przeszłości... Uśmiészek błądził po jéj zwiędłych ustach, powieki przymrużały się melancholicznie, czasem lornetka złota słabemu pomagała wzrokowi... patrzyła na otaczających, zdając się dziwować, że ją, jak dawniéj, nie otaczał ów orszak wielbicieli, do którego przywykła. Czasem zebrała się na ostre, dowcipne, złośliwe słówko, i rzuciła je w rozmowę, przysłuchując się z roskoszą wrażeniu, jakie czyniło... Dowcip jéj trochę szukany, na starość musiał się stać piekącym i zjadliwym, bo inaczéj przeszedłby może nie uznanym. Wielbiona dawniéj, — dziś była przynajmniéj postrachem. Zawsze to lepsze jest od obojętności.

 Po za temi paniami widać było, chwilowo, milcząco ale pilnie rozpatrującą się i rozsłuchującą kobiécą postać, dobrze niemłodą, bladą, z twarzą nalaną, nieco otyłą, w czarnéj sukni pod szyję, w któréj łatwo poznać było można starą pannę. Żółć przez lat blisko pięćdziesiąt zbiérająca się, nadawała wyrazowi jéj fizyjonomii cóś dziwnie surowego i jakby zagniéwanego... Milczała, dając się każdéj z pań rozgadać szeroko, ale nawet po dowcipie rozżarzonym staruszki z podwiązaną brodą, jéj śmiéch i słowo czyniło wrażenie sarkazmem i ironiją nieubłaganą.

 Oprócz tych osób, płci niegdyś pięknéj — słusznego wzrostu panna, bardzo dojrzała, w złotych okularach, przybrana dosyć ekscentrycznie, któréj tylko nazbyt bujny nos przeszkadzał być piękną przed laty piętnastu, — stała, ciekawie przysłuchując się rozmowie, ale razem obojętnie. — Dowcipy i złośliwości rzadko ją poruszały do śmiéchu, — drgnęły czasem ramiona, skrzywiły się usta, — częściéj jednak starała się ukryć napadające ją spazmatyczne ziéwanie... Naówczas poprawiała złote okulary i odwracała od towarzystwa, patrząc gdzieś wdal zimnemi oczyma... Dwie lub trzy jeszcze osoby w półcieniach, na drugim planie, scharakteryzować się nie dawały.

 Po za niemi siedzieli i stali w większéj liczbie mężczyzni.

 Wysokiego wzrostu młody człowiek, jeden z najmajętniejszych panów w kraju, twarzy poważnéj, ułożonéj starannie, ale nic nie mówiącéj (bo właśnie nic mówić nie chciała), — nie piękny i nie brzydki, zagadkowéj fizyjognomii, nie ulegającéj żadnemu zarzutowi powierzchowności, przyzwoitéj a skromnéj aż do zbytku... zajmował pierwsze miejsce. — Malarz powiedziałby, że stał, jak do portretu, lecz życie nauczyło go bez najmniejszego wysiłku być tak zawsze historycznym zjawiskiem nierozwikłanego znaczenia. Pozował do portretu życie całe.

 Za nim, w skromnym bardzo ubraniu, rysów drobnych i dosyć delikatnych, choć nie pięknych, wyrazistych i jakby umyślnie mgłą jakąś tajemniczą przysłonionych, z książką w ręku, którą przez szkiełko uważnie przepatrywał, stał hrabia Adam, — zdając się nie bardzo zważać na to, co szczebiotano dokoła niego. W postaci jego nie było nic uderzającego, nic — czemby ona chciała zwracać oczy na siebie, — niknął łatwo w tłumie, — jednakże jakiś Lavater salonowy byłby go wyróżnił zaraz, i poznał w nim jednego z tych ludzi, których los na zajęcie stanowiska ważnego w społeczeństwie przeznacza. Ile razy bystry wzrok jego z książki się podniósł na ludzi, by natychmiast od nich na karty znowu powrócić, — błyskało coś z tych małych oczu niepospolitą inteligencyją i siłą jakąś wolę stanowczą wyrażającą.

 Daleko więcéj miejsca zajmował obok zaraz imponująco rozsiadły w fotelu, jakiś eks-minister, który zarazem był niegdyś, jeśli nie pięknym, to urodziwym i ogromnym mężczyzną, o czem pono zarówno, jak o chwilowym ministeryjalnym portfelu, dotąd zapomniéć nie umiał. Z wygolonéj starannie twarzy i układu włosów, nieco wyszłego z mody, z ruchów i manjery można było oznaczyć epokę najwyższéj świetności jego, w któréj skamieniał i wyjść już z niéj nie umiał... Rumiana twarz zgrubiałych rysów dowodziła nie normalnego krwi obiegu, a kształty czoła niezbyt rozbujałych myśli. We wszystkiem odbijał się wyraziście charakter urzędnika, który umié być pokornym i płaskim względem starszyzny, a nieubłaganie dumnym i surowym dla podwładnych. Ten sam Lavater, o którym wspomnieliśmy, odgadłby w nim smętnego teraźniejszości krytyka, mszczącego się na ludziach za swą dymisyją i przerwaną karyjerę.

 Nikt od niego nic nie słyszał nad narzekania na to, co było, i opowiadania o lepszéj przeszłości...

 Lecz możnaż wymagać od człowieka, co jeździł karetą, aby chwalił czasy, które go do chodzenia pieszo, jak pospolitego śmiertelnika — zmuszały.

 W reszcie tłumu gości wydatniejszym był jeszcze jegomość w starym fraku z lornetką w oku, z twarzą o szérokich ustach i rzadkich bokobrodach, rozpłaszczoną, nadętą, pełną komicznéj zarozumiałości, — oparty na szérokich a płaskich stopach na sposób kolosa rodyjskiego, — zowiący się jakimś dyrektorem, a uchodzący za wyrocznię w rzeczach sztuk pięknych, na których znawstwo chorował tak długo, iż mu w końcu ludzie uwierzyli. Z rękami w kieszeniach, zdawał się oczekiwać, by go zawezwano do ogłoszenia zdania nieodwołalnego w rzeczach starożytności, kunsztu, — bryk à braku, porcelany i t. p., lub — może — by go na obiad poproszono, bo obiady lubił przynajmniéj tyle, co popis ze znawstwa sztuki... Na tę niewinną istotę nikt się nie zdawał uważać; dyrektor tymczasem, lornetkę włożywszy w oko, zmrużywszy drugie, wpatrywał się z surowym obliczem w piękny portret gospodyni domu, malowany przed dziesięciu laty i wystawiający ją w śród rzymskiéj Kampanii, na tle sinym, po którym biegły wodociągów ruiny i pinij rozrzuconych bukiety...

 Wszystkie te figury wydatniejsze i mniéj wybitne drugiego planu, w półświetle, półcieniu — obracały się na tle w głębi rozciągniętém pań siedzących parami po kątkach i kilkunastu panów, minorum gentium, podobnych, jak dwie krople wody do siebie i do tych salonowych europejskich postaci, jakie widzieliśmy wczoraj, spotkamy dzisiaj i nie rozminiemy się z niemi nigdy, gdziekolwiekbądź się znajdziemy w salonie od Madrytu do Petersburga.

 Nie możemy téż pominąć przedstawicieli złotéj młodzieży z kapeluszami pod pachą, w klasycznie powciąganych na niepiękne ręce rękawiczkach, z kołnierzykami krochmalnemi i całym tym strojem, jaki moda na nich wdziéwa. Z któréjkolwiek strony spojrzałeś na nich, czy z téj, z któréj admirować musiałeś nieposzlakowanéj powierzchowności liniją prostą, rozdzielającą ich włosy na wcześnie już łysiejących czaszkach, — czy z owéj, co wykrojoną na piersi wdzięcznym tokiem ukazywała kamizelkę bez zmarszczki, — wszyscy oni, jak żołnierze jednego pułku zyskiwali oklaski za dzieła mistrzów krawieckich, którym służyli za laski. Lavater by ich pominął może, a ekonomista westchnął, pytając, co te istoty oprócz nudów produkują: — ale — zawsze to jest ozdoba salonów.

 Na pogrzebach musiały być dawniéj najęte płaczki, dziś idą w czarnych frakach lokaje; — salon musi miéć téż tego rodzaju reprezentacyją ogółu.

 Był to rodzaj rautu, albo raczéj wieczora tygodniowego pani baronowéj, która ze względów oszczędności nie wysilała się na nic więcéj, oprócz filiżanki herbaty mdłéj, którą goście potrzymawszy w rękach i kilka razy do ust przyłożywszy, ustawiali potem skrycie po kątach, nie mogąc się zdobyć na heroizm wypicia jéj do dna. — Podawano do niéj zwykle tacę z ciastkami i bułkami, misternie okrytą niemi nie wielkim kosztem, — któréj nikt oprócz dzieci nie tykał.

 Nikt téż tu nie szedł ani dla owéj harbaty, ani dla ciastek, ale dla szczęścia otarcia się o dostojne osoby piérwszego towarzystwa, dla roskoszy pomówienia z hrabiną, zbliżenia się do księcia, ukłonienia eks-ministrowi, rozprawiania z dyrektorami i prezesami, aby nazajutrz wspomniéć o tém wobec profanów: „Mówił mi radca, nie daléj, jak wczora“... Tu się można było dowiedziéć najdokładniéj, jaki wiatr powiéwał w téj chwili, jaki wypadek zachwiał równowagę spokojnego społeczeństwa, jaki komeraż zwaśnił ludzi, kto umarł, kto się starał, żenił, wynosił i przybywał, — jaki nowy dowcip, odgrzany ze szczątków starego i zużytego, narodził się i obiegał wkoło: — słowem... o wszystkiém, czém ta cząstka towarzystwa żyła w niedostatku pracy i zajęć poważniejszych.

 Tu było można mówić, — w pewnych przynajmniéj godzinach, — bez obawy kompromitacyi o innych warstwach społeczeństwa, które stały zdala od salonu... a choćby chwilowo doń zaglądały, nie mieszały się nigdy chemicznie z tutejszemi żywiołami, choć z niemi wychowaniem, wpływami, majątkami mogły walczyć o lepszą. Autochtoni tego salonu patrzyli na wędrowców wylądowujących na tę wyspę z pewnym rodzajem chłodnéj pogardy... Ludzie pracy tolerowani byli wprawdzie — lecz trzymani zdala. Jedyny może wyjątek stanowił hrabia Adam, który téż przychodził rzadko, stał najczęściéj, jak teraz, milczący, przepatrujący pochwyconą w kątku książkę, i odchodził spełniwszy, co się zwało obowiązkiem przyzwoitości... Hrabia Adam szanował tradycyje nawet salonowe...

 Salon był duchem i charakterem przeważnie arystokratyczny: — było to owo miłe ustronie, w którém uchodziło bezkarnie mówić dowcipne rzeczy niestworzone i wyśmiéwać się z wyszukanych zręcznie śmiészności ludzi, nie mających ani czasu, ani ochoty do dziecinnych form przywiązywać jakąś wagę. Hrabia Adam, który od nikogo nie stronił, żył ze wszystkiemi, obracał się z równą łatwością w każdém kole, — na ironiczne sarkazmy czasem się uśmiéchał, gdy się w nim pańska żyłka odezwała, — częściéj ich nie słuchał...

 Dowcip i złośliwość były na porządku dziennym: one płaciły za wszystko: zastępowały rozum, sprawiedliwość, sąd, rozwagę, — dosyć tu było miéć błyskotliwą łatwość igrania ze słowem, ażeby uchodzić za wielkiego człowieka.

 Wprawdzie, gdy się skąd iskry sypią, można się domyślać wielkiego ciepła, ognia i światła zapasów... lecz jakże często bukiet owych gwiazd bywa fajerwerkiem tylko!!

 Nie można się téż dziwić, że te wszystkie wielkości przeżyte, prześnione, upadłe, poronione — mściły się na świecie, iż na nim roli, jaką chciały, albo odegrać nie mogły nigdy, lub zbyt krótko grały... Dowcip im jeden pozostał... za pokarm, rozrywkę i sławę.

 W tym dniu wszakże złośliwość najmniéj może miała widoków popisu. Uwaga wszystkich była zwróconą na jeden przedmiot, na jedno zapowiedziane przez gospodynią zjawisko: na młodzieńca, który po raz piérwszy na świat o swéj sile występował...

 Był nim znamienitéj staréj rodziny książę Nestor, pan wielkich włości, magnat, wychowany jak najtroskliwiéj, napojony tradycyjami familijnemi, którego poprzedzała sława, d’un jeune homme accompli... Książę Nestor znanym już był wielu osobom z widzenia; ale w tych czasach, gdy jeszcze ani ogromnemi dobrami nie władał, ani urzędownie na świat nie wystąpił; i do czynnego życia społecznego nie należał.

 Teraz gdy stał się głową domu, a los dawał mu w ręce wszystkie środki odegrania świetnéj i wpływowéj roli, zwracały się nań oczy z rozbudzoną do najwyższego stopnia ciekawością, — nikt bowiem zgadnąć nie umiał, jaki motyl rozwinie się z téj skromnéj poczwarki.

 Książę Nestor z pewném wahaniem, z wyrachowaniem i ostrożnością wychodził na świat; to, co o mm mówiono, nie dozwalało go odgadnąć. Wynoszono go zawcześnie pod niebiosa... były wskazówki pewne, iż zamierza odznaczyć się czémś i stać pożytecznym...

 Niektóre panie widziały w nim już ideał, inne pragnęły naocznie sprawdzić to, co pobieżnie o nim słyszały.

 Ile razy otworzyły się drzwi i któś nowy przesuwał przez tłum, aby ukłonem pozdrowić gospodynią — wzrok i lornetki starszych pań wytężały się niespokojnie w stronę drzwi — i po chwili zniechęcone opadały...

 Tymczasem oczekiwanie niewątpliwe skracano dosyć ożywioną rozmową. — Hrabina, siedząca przy gospodyni na kanapie z siatką na kolanach, mówiła półgłosem do otaczających, niechcąc zapewne być od wszystkich słyszaną.

 — Ja go znam od dziecka ale to rodzina, w któréj ludzie się późno rozwijają... Mamy prawo spodziéwać się po nim wszystkiego najlepszego — wychowanie staranne, przykłady domowe, dobra krew. Uchodził zawsze za chłopię żywe i roztropne, podobnym był do matki... Z tego, co mnie już doszło, widzę, że skromny, oszczędny i na seryjo się bierze do gospodarstwa i interesów...

 — Konie słyszę bardzo lubi — wtrąciła staruszka z podwiązaną brodą.

 Stara panna żółciowa, któréj znać nie wypadało głośno się z tém odezwać, szepnęła na ucho hrabinie...

 — I baletniczki téż podobno!!

 — Cóż znowu! — z oburzeniem niejakiém odtrąciła hrabina.

 — Mais il est très range!!

 Panna uśmiéchnęła się złośliwie.

 Osoby, które téj części rozmowy nie dosłyszały, nadzwyczaj zaciekawione umilkły, wejrzenia zwróciły się na pannę, ale ta złożyła ręce, wzięła chustkę w usta i zacięła je, jakby za karę zatykając.

 Eksminister z nogą na nogę założoną cicho mówił — pochyliwszy dobrotliwie głowę ku sąsiadowi.

 — Jestto rzeczywiście osobistość niepospolita... mamy prawo po niéj spodziéwać się wiele... Inteligencyja wielka... rozwaga nad wiek... bardzo poważny... chłodny... a to nie przeszkadza mu być w salonie bardzo miłym.

 — Czy będzie grand train prowadził? — przerwała staruszka z podwiązaną brodą...

 — Nie sądzę — odpowiedziała gospodyni domu — nie jest to ani w tradycyjach familijnych, ani — o ile sądzić się godzi, w jego charakterze... Jestem przekonaną, że będzie żyć skromnie i oszczędnie...

 — Ale tak... — przerwał dyrektor egzaminujący obraz, jakby wychodząc nagle z zadumy. — Kucharza zatrzymał starego i wcale przyjmować pono nie myśli...

 Po ustach wielu osób przebiegł uśmieszek nieznaczny...

 — Ja tego nie pochwalam — dodał pewien szambelan łysy stojący z tyłu. Noblesse oblige, wielkie domy powinny stać na odpowiedniéj stopie, zwłaszcza gdy środki starczą, winny to sobie i krajowi.

 — Ale mój szambelanie — odezwała się hrabina, wyciągając swe koronki — kawaler młody, po co mu dom? Nie potrzebuje się dobijać o nic, bo wszystko ma... a chce zapewne rozpatrzéć się naprzód w towarzystwie, nim w nim stanowcze miejsce zajmie...

 — Alons, c’est donc un voyage des decouvertes, qu’il entreprend, — szepnęła złośliwa pani z podwiązaną brodą.

 Wyrazy te rzucone widocznie z zamiarem, by zawarty w nich dowcip został oceniony, nie miały jeszcze czasu wywrzéć wrażenia na słuchaczach, gdy szmer cichy dał się słyszéć w pokojach; umilkło potem wszystko, kroki męskie tylko ozwały się w pierwszéj salce, i w świetle lampy ukazał się młodzieniec..., którego i gospodyni i goście jéj ze szczególną skwapliwością witać poczęli. Hrabina z koronką uśmiechnęła mu się, podając rękę, pani z czarnemi niegdyś oczyma szybko się podniosła starając się, by jéj nie pominął; eksminister wstał dla powitania, a reszta osób niespokojnie oczekiwała zbliżenia się do niego.

 Książę Nestor, on to był bowiem, z wielką zręcznością i wprawą człowieka, obytego ze światem, potrafił wszystkim wymaganiom zadość uczynić. Był nadzwyczaj grzecznym i nie uchybił nikomu, znać było jednak, że do nikogo téż nazbyt zbliżać się nie chciał. Ze szczególną uprzejmością i galanteryją zwrócił się ku paniom naprzód, powiódł oczyma szukającemi zapewne pięknych twarzyczek, w które salon tego wieczora nie obfitował, przemówił kilka słów półgłosem i cofnął się nieco, jakby pragnął wmieszać w tłum i zniknąć w nim skromnie.

 Książę, pomimo iż miał nieco podobieństwa do złotéj młodzieży, z którą wszystkie niemal cechy zewnętrzne wspólne mu były — różnił się jednak od niéj charakterystyczniejszą fizyjonomiją. Był to mężczyzna przystojny, miłéj twarzy, wejrzenia przenikliwego: ubrany z wielką prostotą i smakiem, z wyszukaną niemal na wielkiego pana skromnością. Oblicze jednak nie zdradzało w nim nic genijalnego, wyższego — a zdawało się pokrywać dosyć umiejętnie pozorem spokoju i wytrawności temperament namiętny i duszę niespokojną. Pomimo wysiłku, z jakim się starał pozostać obojętnym, widać było, że go niepokoiły wejrzenia nań zwrócone, że myślał, jak się przedstawić, iż więcéj grał swą rolę, niż był sobą. Rola ta jednak była umiejętnie i z wielką naturalnością pojętą. Nie zdradzał wewnętrznego niepokoju — uśmiéchał się, przybiérał ton chłodny, powierzchowność roztargnionego.

 Znalazło się zaraz miejsce w bliskości pani domu, które przybyły zajął swobodnie i umiał natychmiast zawiązać rozmowę tak, aby cały jéj ciężar zrzucić na innych. Sam więcéj oczyma biegał po salonie, niż mówił, mieszał się tylko urywanemi słowy do niéj i zdawał z umysłu nie wypowiadać ani długo, ani wyraźnie, ani stanowczo.

 Badał raczéj tych, z któremi był, niż się dał przeniknąć.

 To, z czem się odzywał, było tak rozważne i zręczne, iż nie raziło ani trywijalnością, ani ekscentrycznością.

 Gdyby nie aureola imienia i majątek, książę wydałby się może cale pospolitym młodzieńcem — lecz w blasku tych akcesoryjów najmniejsze słówko jaśnieje bengalskim ogniem dowcipu... Ludzie robią z niego coś nadzwyczajnego..

 Nie dziw téż, że półsłówka, któremi się opędzał i odstrzeliwał, wzbudzały najwyższe współczucie i tłumaczone były jako pełne głębokości zdania... U sławnych wirtuozów omyłki uchodzą nawet za głęboko obmyślane dysonanse.

 Eksminister, który z obowiązku tytułu, jaki nosił, lubił udawać poważnego statystę, wtoczył zaraz rozmowę na tor zadań społecznych i zagadnień ogólnego znaczenia. Dało mu to tylko doskonałą zręczność w niewielu słowach powiedzenia kilku komunałów i niedorzeczności. — Książę przyjął je z pobłażaniem i zbył jak sztukęmięsa podaną omyłką przy deserze... Widocznie odsłaniać się nie chciał... Hrabina daleko zręczniéj zagadnęła go o przyszły tryb życia, pytając, czy myśli w mieście zamieszkać.

 — Za nic jeszcze ręczyć nie mogę — odparł książę — potrzebuję się rozpatrzéć we własném i ogólném położeniu, nauczyć wiele, rozważyć... Miasto dosyć się mi uśmiécha, na wieś ciągną obowiązki... Nie mam prawa zbyt dogadzać zachciankom wobec surowych i pilnych obowiązków.

 To mówiąc, spuścił skromnie oczy, a hrabina w milczeniu spojrzała na baronową, jakby jéj chciała powiedziéć.

 — Widzisz już, co to za człowiek...

 Eksminister głowę schylił na piersi, jakby aprobując to zdanie, poczém kilkakroć kiwnął nią z powagą wielką i spojrzał w sufit...

 Wszystkie panie wymieniły wejrzenia. Z tyłu powtarzano dla tych, którzy nie mieli szczęścia dosłyszéć wyrazów księcia, co i z jakiego powodu powiedział.. Dyrektor, znawca dzieł sztuki, przysunął się i wcale niestosownie wystrzelił zapytaniem...

 — Książę jest téż podobno miłośnikiem kunsztu?

 Zagadnięty spójrzał i roześmiał się.

 — Ja? nie — odparł zwolna, — mamy wiele pilniejszych wprzódy do spełnienia obowiązków zaniedbanych, nim koléj przyjdzie na rzeczy zbytkowne i nieprodukcyjne...

 — Jakto? nieprodukcyjne? podchwycił zgorszony dyrektor... przecież Carrey powiada...

 — A! Carrey! Ameryka już może tak rozumować, ale my...

 To mówiąc, książę szybkim rzutem oka objął towarzystwo, jakby chciał zbadać wrażenie, które wyrazy jego uczyniły..

 Odpowiadać ono musiało jego życzeniu, gdyż lekki uśmiéch przebiegł po ustach księcia.

 Na twarzach słuchaczów malowało się trochę zdziwienia nad odwagą cywilną człowieka, który sztuce prawa do bytu u nas zaprzeczał; inni, dla których wszelka nowość i opozycyja jest pożądaną, bo odpowiada zgryźliwemu ich temperamentowi, widocznie zdawali się potwierdzać zdanie księcia. Bądź co bądź było ono lub zdawać się mogło natchnione poważnym zapatrywaniem się na sprawy i potrzeby krajowe... stawiło więc autora odrazu na wyższym stanowisku, surowego ekonomisty, który miał męztwo mierzyć się — choćby z Carrey’em.

 Dyrektor, z powołania będący obrońcą sztuki, zrazu może zamierzał skruszyć kopiją w jéj obronie, lecz nawykły tylko do ferowania wyroczni, niezbyt wymowny, przewidując zresztą z usposobienia towarzystwa, iż nikt mu w pomoc nie przyjdzie... zamilkł z pewną dumą.

 — Nie zapiéram ważności sztuki dla wykształcenia — dodał książę — ani jéj pożytku, lecz nawet to, co najpotrzebniejsze, w swoim miejscu i czasie przychodzić powinno...

 Hrabina z koronkami i wszystkie niemal panie spojrzeniami i twarzami okazały księciu, jak go umiały ocenić. Jedna tylko żółciowa stara panna, zdająca się głębiéj sięgać nieco nad inne w charakter i pobudki mowy książęcéj, nieznacznie się uśmiéchnęła.

 Uśmiéch ten nie uszedł uwagi interesowanego, którego dotknął silniéj może, niżby się spodziéwać można. Cichy ten, ironiczny półuśmiéch zaniepokoił go, zamilkł i zdawał się nieco zmieszanym.

 — Czy pani ma co przeciwko moim wnioskom? — spytał cicho starą pannę, wcale się pono niespodziewającą takiego szczęścia...

 — Ja? — z pozornym przestrachem odpowiedziała zagadnięta — ja? a! zmiłuj się książę, czyżbym śmiała w tak poważną wdawać się dyskusyją, przechodzącą siły d’une faible femme. Ale ja — nie mam nic a nic... owszem, admiruję... admiruję... słucham...

 Wyrazom tym towarzyszył znowu tak złośliwy uśmiészek iż książę Nestor, nie przeciągając dłużéj rozmowy sam zwrócił się do blisko stojącego hrabiego Adama, który zawsze jeszcze przez lupę przypatrywał się książce, ale pilnie słuchał rozmowy i zbliżył się był nawet ku głównéj grupie.

 — Panie hrabio — rzekł grzecznie — wy tu jesteście powagą i możecie pewnie lepiéj odemnie sądzić o potrzebach czasu i kraju — cóż mówicie o sztuce... czy ona u nas na dobie...

 Zwolna hrabia Adam podniósł twarz, po któréj tajemnicze jakieś przebiegały cienie i światła, zdawał się słuchać pilnie, myśléć — i zastanawiać, nim stłumionym odpowiedział głosem, i niedobrą polszczyzną, bo w języku własnym, skutkiem dziwnego składu okoliczności i piérwotnego wychowania, nie miał wprawy.

 — Jabym sądziłbym — że to, co już żyje, temuby prawa do życia odmawiać nie należało... Gdybyśmy miłość i uprawę sztuki wprowadzać dopiéro mieli i szczepić, powiedziałbym może, iż są w istocie piękniejsze do robienia rzeczy — ale gdy już w życiu naszém pewne, choć skromne, miejsce zajmuje — przynajmniéj wytępiać jéj się nie godzi i rozwoju jéj tamować. Szkodliwą przecież być nie może — zawsze to środek kultury...

 Domówiwszy tych wyrazów hrabia, zarumieniony, skromnie znów spuścił oczy na książkę i zdawał się mocno nią zajęty, już nawet nie oczekując odpowiedzi. Szacunek powszechny zdobyty już oddawna przez hr. Adama całego życia postępowaniem, przyczynił się do przyjęcia wyrzeczonego przezeń zdania z tak powszechném uznaniem, iż i książę, spojrzawszy po otaczających, najwłaściwszém znalazł zgodzić się na nie.

 Tak i ja to rozumiem, pośpieszył zakończyć spór..

 Zwycięztwo zostało przy hr. Adamie, lecz i walka z taką powagą nie ujmowała księciu, który zaraz rozpoczął coś mówić ze schylonym nad książką pocichu.

 Dyrektor-artysta, który ostatniéj rozprawy był niemym tylko świadkiem, ręce włożywszy w kieszenie zwolna wyszedł z koła rozmawiających i począł przez szkiełko przypatrywać się staréj filiżance saskiéj stojącéj na konsoli. To go uwolniło od ciężkiéj dlań polemiki.

 Hrabina, która szczególniéj zdawała się zajmować kuzynkiem, gdyż między nią a młodym gościem zachodziło jakieś odległe pokrewieństwo, zagadnęła go o gusty i upodobania.

 Zwykła była zawsze mówić aksyjomatami, i tym razem więc rozpoczęła od argumentu niezbitego.

 — Nie rozumiem człowieka, szczególniéj młodego, — odezwała się poprawiając i wyciągając swe Cluny..., którym się przypatrywała ze stron różnych — nie rozumiem człowieka bez jakiegoś celu, upodobania, bodajby fantazji. Jakżeby żyć nie kochając, nie lubiąc, nie zajmując się niczém..... Cóż książę lubisz szczególniéj?

 To pytanie a tout portant, od kogo innego byłoby może nieprzyzwoitém i natrętném. Od poważnéj kuzynki mogło pochodzić za gorliwe zajęcie się wielkich nadziei młodzieńcem.

 Nim się zebrał na odpowiedź, książę przez chwilę patrzał z uwagą w głębiny swego kapelusza, który trzymał w rękach.

 — Niezmiernie trudna odpowiédź, — rzekł po namyśle. — Mam za zasadę wstrzymywać się od zbytnich, łatwo w namiętność przechodzących fantazyj, nie zapiéram się jednak, że lubię bardzo poważną pracę, wesołą zabawę...

 — A! ogólnikami mnie zbywasz! — ruszając ramionami odezwała się hrabina.

 — Więc powiem, że lubię..... gospodarstwo i konie.

 — Sportsmanem jesteś, to mnie nie dziwi, — podchwyciła hrabina, — masz to we krwi. C’est trés distingué, choć się ludzie na to rujnują czasami.

 — A interesa cię nudzą? — dodała nieubłagana pani.

 — A! przeciwnie... znajduję, że mogą nawet żywo zajmować... Nie nudzę się nigdy tém, co konieczne, a interesa dziś są koniecznością. Dawniéj zdawaliśmy je na ludzi, wychodziliśmy na tém nie dobrze.... trzeba się z tego poprawić.....

 — Cieszy mnie to, co książę mówisz! widzę, że będziesz ideałem... a dobrze choć pragnąć nim zostać!

 Słysząc tę pochwałę, hrabia Adam podniósł nieco głowę, żółciowa panna zwróciła się w bok, aby jéj półśmiéchu nie dostrzeżono, eksminister głową kiwnął na znak gorącéj afirmatywy.

 Książę pochylił się nieco, ukłonem tym wyrażając podziękowanie... a właśnie że wnoszono herbatę i ruch ustępujących przed tacą osób dozwalał zmienić miejsce, usunął się w głąb' nieco.

 Tu złota i złocona młodzież skwapliwie się zaczęła cisnąć dla otarcia o tego szczęśliwego losu wybrańca. Książę z wielką naturalnością, swobodą, popularnością nawet dawał się zbliżać do siebie, lecz widać było, że cały się tym panom oddać nie życzył... Wmieszany między nich, jednych lat z niémi, na pozór do nich podobny, ogromnie się wszakże wyróżniał. Gonili za nim i starsi, a nadewszystko ścigały go oczy kobiéce z ciekawością i zajęciem... Panna w złotych okularach przez cały wieczór wpatrywała się w niego pilnie, — żółta téż choć zdala nie spuszczała go z oka. Baronowa pochyliła się do hrabiny.

 — Pierwszy raz może w życiu trafiło mi się, że ideał odpowiedział mojemu oczekiwaniu. Znajduję księcia prawie lepiéj jeszcze, niż mi go odmalowano...

 Hrabina spojrzała na nią z zadowoleniem.

 — Byłam tego pewną, — szepnęła, — że on tu zakasuje wszystkich.

 — Tylko nie hrabiego Adama! — cichutko dodała gospodyni.

 — Ale między niemi współzawodnictwa być nie może, — podchwyciła hrabina, — Adam trochę ekscentryczny, starszy... najzacniejszy z ludzi, nie przeczę..... ale, pozwól sobie powiedziéć, nadto ustępstw podobno czyni dla czasu, dla obyczaju, dla teoryj nowych...

 A! doprawdy! walcząc z chęcią obrony i obawą narażenia sobie sprzeciwieniem się hrabiny, która nie znosiła opozycyi najmniejszéj, — doprawdy — wymówiła baronowa.

 Hrabina wejrzeniem już tylko odpowiedziała, ale tak pewném siebie, iż gospodyni umilkła. Wiedziała, że z hrabiną ani sporu prowadzić, ani miéć nadziei przekonania jéj nie było podobna.

 Reszta zebranego w salonie towarzystwa oczekiwać się tylko zdawała, na wyśliźnięcie się księcia, (który wkrótce potém zniknął,) by chórem zgodnym zanucić hymn na jego pochwałę.

 Nawet uszczypliwa staruszka z podwiązaną brodą odezwała się sybilijnym głosem:

 Ten ma wielką przyszłość przed sobą! za to zaręczyć wam mogę.

II.

 Było to na wyścigach. Dzień wyjątkowo trafił się tak piękny, iż zamiast strumieni deszczu, które zwykle obléwają zwyciężonych i zwycięzców, tym razem od pyłu oddychać nie było można. Konie i jeźdźcy się pocili. Na trybunie zasiadł areopag przejęty niezmierną ważnością posłannictwa swojego. Przed sędziami stały srébrne puhary, misternie oprawne spicruty i przeznaczone dla zwycięzców nagrody. Sportsmani nasi w jak najbardziéj angielskich strojach, z powagą synów Wielkiéj Brytanii, krzątali się około niesłychanéj wagi zadania, chcieli, by wyścigi nasze nie ustępowały angielskim i paryzkim.

 Jeden szczególniéj młodzieniec w aksamitnéj dżokejskiéj czapeczce, w butach długich z ostrogami, w czarnym rajtroczku z batystową chusteczką, wciśniętą odniechcenia w kieszonkę na piersiach, z bukietem w dziurce od guzika, gospodarował z gorliwością godną zaiste lepszéj sprawy. Pełno go było wszędzie, mustrował wszystkich, poprawiał harcyjne omyłki hreczkosiejów, gniéwał się, pérzył, biegał i rozporządzał despotycznie całą lożą przeznaczoną dla sędziów. Zbiegał do wagi, kłócił się z dżokejami, opryskliwie odpowiadał zaczepiającym go po drodze, słowem czuł swoję wielkość dnia tego, a razem może i znikomość jéj, bo nazajutrz tylko niedostateczne po niéj wspomnienie w kurjerku pozostać miało.

 Nie zbywało na powadze i innym członkom sądu, ten jednak przechodził ich wszystkich bezprzykładną gorliwością, oznaczającą, że na jego nieszczęśliwéj głowie i ramionach spoczywały losy dnia tego.

 Kto wié? marzył może, iż ukryty gdzie na estradzie zdrajca lord B. lub baronet X. szydersko późniéj barbarzyńskie owe wyścigi, z angielskich małpowane, opisze. Mały człowieczek byłby umarł z boleści, gdyby mu jaką nieformalność, jaką nieznajomość zwyczajów i obyczajów zadać miano!

 Ci, którzy na wysokości owéj trybuny nie mieli prawa wzbić się, a na estradzie między profanami pospolitego miejsca zasiąść nie chcieli, wdziawszy buty i ostrogi, kręcili się w okolicach wschodów wiodących na ganek, wysłany kobiercami, z biletami zatkniętemi na kapeluszach, udając przynajmniéj urzędowe figury, którym coś powierzoném być musiało. Zamęt był wielki, niepokój niewysłowiony: około koni, które zwolna przyprowadzali masztalerze, kręcili się ciekawi.... a dżokeje, przygotowani na wszelkie ewenty, a nawet na skręcenie karku, stali w ponuréj zadumie.

 Estrada podobną była do pięknéj grzędy kwiatów w lecie; patrzyła się wszelkiemi możliwemi barwami, w pośród których uśmiéchały się zaróżowione z za wachlarzów twarzyczki. Od dołu do szczytu wszystkie ławki były zajęte, nabite, pełne, a poniżéj falował tłum ciekawy, wspinając się na palce, aby téż coś zobaczyć. Spóźnione powozy matedor przybywały jeszcze co chwila, i choć zdawało się już miejsca braknąć, uprzywilejowani cudem zawsze się jakoś mogli jeszcze wsunąć w najpiérwsze rzędy.

 Oprócz czynnego kierownika owego, który wyglądał mimo małego wzrostu i młodości na dyrektora wyścigów, oprócz członków komitetu, do których książę Nestor należał także, prócz dziennikarzy zwracających na siebie oczy, wcześnie przygotowanemi ołówkami i książkami do notatek, jedna jeszcze postać ściągała oczy wszystkich. Był to jegomość jakiś, nikomu nie znany, opatrzony jednak kartą na kapeluszu, wcale oryginalnie wyglądający. Spojrzawszy nań, należało się domyślać lub oryentalnego pochodzenia, albo długiego pobytu na wschodzie, tak ciemno ogorzałą miał twarz i ręce. Rysy wszakże, a mianowicie nieco wystające policzki i nos odrobinę zadarty nie dozwalały rozpoznać rasy, do któréjby mógł należéć. Ubiór wykwintny był całkowicie europejski. Maleńkie oczki czarne, żywe, świécące, ruchliwe, biegały z miejsca na miejsce, nigdzie się nie zatrzymując na chwilę. Mężczyzna ten mógł miéć lat trzydzieści kilka, trzymał się po wojskowemu, prosto i sztywnie, a ruchy ciała kazały się domyślać siły, zdrowia i nawyknień do fizycznych trudów. Strój jego widocznie był robiony w Anglii i byłby nieposzlakowanéj klasycznéj prawidłowości, gdyby go ogorzały właściciel dodatkami nie popsuł. Niezmiernie gruby, oryginalnego rysunku łańcuch z olbrzymiemi dewizkami wydobyty był tak nazewnątrz, jakby chciał kusić złodzieja. Na ręce jednéj, z któréj zdjął rękawiczkę, widać było całą kolekcyą pierścieni z turkusami kolosalnemi, z kamieniami różnemi i brylanty — (chusteczka wreszcie, która szyję opasywała, ujęta była pierścieniem jaskrawym, niesmacznym, przypominającym francuzkiego commis-voyager’a.

 Gdyby nie te defekty, zagadkowy mężczyzna wcaleby się wydał przyzwoicie.

 Nie wspomnieliśmy o ćwikierze oprawnym w złoto i o laseczce, któréj rączkę stanowiła figurka kobiéca z okcydowanego srébra ze złoceniami i kamykami. Zamiłowanie to w błyskotkach, właściwe dzieciom wschodu, odpowiadałoby dobrze twarzy ogorzałéj, lecz rysy, rysy prawie mazowieckie, stanowiły dziwną sprzeczność.

 Dokoła pytali się jedni drugich — kto to taki? — i odpowiédź otrzymywali milczącą, ruszeniem ramion tylko.

 Nieznajomy dość długo chodził sam, i wcale się nie kłopocząc tém, że nie znał nikogo, wciskał się wszędzie ze śmiałością wielką, z natarczywością prawie... Zdawał się jednak szukać znajomości i rozmowy, parę razy odezwał się z zapytaniem do otaczających, i nie otrzymawszy odpowiedzi lub bardzo krótką, błądził znów samopas.

 Wreszcie z trybuny dziennikarskiéj dostrzegł go któś i przywitał. Byłto jeden z redaktorów najpopularniejszych, który z obowiązku wszystkich, choćby chwilowo w mieście przebywających, znać musiał. Nieznajomy, odpowiedziawszy na ukłon, wahał się niby chwilę, czy nie pójść na trybunę, lecz rozmyśliwszy się, pozostał na dole... zapalił tylko cygaro i cisnął się jak wprzódy między konie, oglądając je okiem znawcy.

 Dziennikarz widać sam zapragnął zbliżyć się do niego, bo zszedłszy z estrady, przecisnął ku miejscu, w którym stał.

 — A! a! i wasza ekscelencyja... zawołał ze śmiéchem, zaciekawiłeś się na nasze wyścigi!! Ciekawy jestem, jakże je znajdujecie?

 — Nigdym się tu takich nie spodziewał — odrzekł czystą polszczyzną ogorzały — bywam często w Epsom, kilka razy asystowałem im w Paryżu, a ostatnio na urządzonym przez egipskiego Kedywa... naszego. — To wcale, wcale nieźle wygląda...

 — Myślę, że daleko lepiéj, niż egipskie! — zawołał śmiejąc się dziennikarz — Sapristi! Wyścigi z dżokiejami, a na widokręgu piramida Cheopsa... to coś djable oryginalnego.

 — Coś daleko oryginalniejszego jeszcze będzie, gdy je Mikado urządzi w Japonii, co mi sam zaręczał... gdym go widział ostatnim razem — odezwał się ogorzały.

 Wspomnienie o Japonii na chwilę usta jakoś zamknęło dziennikarzowi. Nieznajomy nieprzestawał mówić.

 — Wasze wyścigi mają wcale przyzwoitą powierzchowność... Trzeba, żebyście byli, jak ja, widzieli je w Kanadzie, w Nowym-Yorku lub San-Francisco...

 Wasza ekscelencyja — przebąknął dziennikarz — byłeś więc... aż tam nawét...

 — Ale ja ciągle podróżuję — odparł ogorzały — mam tysiące napiętych antrepryz i interesów. Lesseps mnie używa... pośredniczę w wielu sprawach kolei i kanałów, zawiązywaniu spółek... banków, muszę się kręcić, — to mój los. Ruszył z lekka ramionami, dobył cygarniczkę i podał ją dziennikarzowi.

 — Zaręczam, że hawana — puros, bom ją sam tam kupował... proszę...

 — A! to choćby dla ciekawości skosztować trzeba — odparł dziennikarz, biorąc jedno.

 W téj chwili znajomi, których liczył bardzo wielu popularny, lubiony i dowcipny żurnalista zaczęli zbliżać się ku niemu, może potrosze dla zbliżenia się zarazem do zagadkowéj figury ogorzałéj, wyglądającéj z cudzoziemska a mówiącéj tak dobrze po polsku. Nieznajomy wcale się nie usuwał i nie zdawał chciéć unikać znajomości nowych.

 — Nasze wyścigi — rzekł do gromadzących się dziennikarz — muszą wcale dobrze wyglądać, gdy ktoś taki, co po całym świecie napatrzył się ich mnóstwo, — jego ekscelencyja Amin-Pasza, po polsku zowiący się Secygniowski... w téj chwili właśnie zaręcza mi, iż się ich fizyjonomii wydziwić nie może...

 Na tak nazwanego Amin-Paszę-Secygniowskiego zwróciły się wszystkie oczy...

 — Secygniowski! co u kata — odezwał się otyły z wąsami obywatel, który mimo nader wypukłego brzuszka chodził poza areną w kurtce i butach ze szpicrutą, jak gdyby na koń miał siadać — Secygniowski... Cóż? Edward?

 — A! Edward? — odparł Pasza...

 — I byłeś w początkowéj szkole w Łukowie?

 — A byłem...

 — I nie poznajesz mnie! — krzyknął otyły rozstawiając ręce, mnie twego Pylada, com za ciebie raz plagi dostał...

 Secygniowski żywo się poruszył ku niemu.

 — Zabij mnie, nazwiska już nie pomnę, wiem tylko, żeśmy cię nazywali w szkołach Makolągwą...

 — A ciebie chrząszczykiem! ściskając Paszę — odparł obywatel... Ale cóż się z tobą stało?

 W téj chwili konie wyprowadzać zaczęto, dżokeje w niebieskich, pomarańczowych, białych i pąsowych czapeczkach dosiadali je. Pasza nie miał czasu spowiadać się przed Makolągwą, który będąc, — jak się okazało — członkiem komitetu pociągnął ogorzałego towarzysza szkolnego na uprzywilejowaną trybunę. Ale tu nie miał nawet przyjemności zaprezentować go kolegom, bo mały ów gospodarz porządkował, ustawiał, nakazywał milczenie tak despotycznie, iż wszyscy w cichości stanąć musieli.

 — Widzisz to gniade cacko — szepnął tylko Makolągwa do Paszy, oto tę, na któréj siedzi dżokéj w kurtce amarantowéj, czapeczka biała... to moja wychowanka miss Siddons, nazwałem ją tak od imienia sławnéj w dziejach teatru angielskiego artystki... bo to największa w świecie komedyjantka... Nie powiedziałżebyś, że prosto przybyła z West-End? albo chłopak, co na niéj siedzi? hę? nie myślałbyś, żem go sobie z Anglii wypisał prosto...? a to ta bestyja Grześ, którego przezwałem tylko Master-Porter...

 — Nie lękam się ani lorda Palmerstona... tego kasztanowatego, który należy do księcia Nestora, ani lady Stanhope...

 — Wszystkoście więc ponazywali po angielsku — rzekł Pasza Secygniowski.

 — Jak widzisz — z szykiem! Goddam!! uśmiechnął się z pewną dumą Makolągwa — jednego konia na naszym tursie niéma z domowym nazwiskiem! z szykiem! po angielsku...

 W téj chwili konie poszły, a za niemi ciekawe oczy widzów, którzy zatrzymali oddechy...

 Miss Siddons... zrazu wysunęła się dobrze naprzód, Makolągwie uśmiéchały się oczy i usta... Wpół drogi jednak zrównał się z nią lord Palmerston... napędzać ją zaczęła lady Stanhope... Grześ zdawał się słabnąć...

 — To komedyjantka! ja ją znam! zobaczysz! — szeptał Makolągwa...

 Jakoż miss Siddons, dopuściwszy współzawodnika tak, że ją o pół głowy już wyścigał, puściła się nagle tak żywo, iż znowu zostawiła ich wszystkich za sobą i wśród burzy oklasków piérwsza, stanęła u mety... Palmerstona doczekano się dopiéro w sekund piętnaście i pół — wedle obrachunku sumiennego małego człowieka...

 Ponieważ między jednym a drugim wyścigiem zostawało dosyć czasu, Makolągwa przedstawiał szkolnego towarzysza między innemi i księciu Nestorowi...

 — Mości książę — rzekł — wprawdzie siedzieliśmy niegdyś na jednéj ławie, ale ja zostałem hreczkosiejem sochaczewskim, a ten pono paszą... czy kat go wié, czém? Jeśli się nie mylę, wraca z Egiptu, a jedzie do Kalifornii.

 Książę Nestor, który znać umyślnie obojętnego chciał grać rolę, choć go bolało, że Palmerston tak wielki uczynił mu zawód, — rozpoczął rozmowę z Secygniowskim...

 — Jakto? w istocie? — zapytał...

 — W téj chwili jadę tylko do Londynu — odparł pasza, lecz bardzo być może, iż dotrę do Nowego-Yorku, skąd wprędce istotnie do Kairu wracać muszę...

 — Cóż to pana tak pędzi? — spytał książę.

 — Byłem niegdyś inżynierem, — odezwał się Secygniowski — jestem w przyjaźni z Lessepsem... zajmuję się teraz różnemi przedsiębierstwami... kanałami, drogami, telegrafami, zawiązywaniem dla nich spółek i towarzystw. Na stałym lądzie, mości książę już niéma tak dalece co zarabiać — tu wszystko obrachowane ściśle; w krajach, które się do cywilizacyi budzą, robią się olbrzymie rzeczy.

 — Trzeba więc było do Japonii jechać — rozśmiał się książę Nestor.

 — Byłem tam, mówiłem z Mikadą... zapewne przyjdzie czas na nią, ale brak wielu pojęć i narzędzi przygotowawczych.

 — W Turcyi...

 — Zużyta i wyeksploatowana! — rzekł z pogardą pasza.

 — Więc cóż, do Teheranu może? — ciągnął książę daléj.

 — To ubogi kraj mimo, że szach bardzo bogaty i dobréj woli. Znam osobiście Nurreddina, szczycę się jego łaską, — mówił żywo pasza... lecz cóż tam zrobić na przestrzeni, która się równa Francyi i Austryi razem wziętym, pięć milijonów głodnych mieszkańców... pustynie!!

 — Byłeś pan tam istotnie? — spytał książę Nestor trochę zdumiony.

 — Nietylko tam, zwiedziłem kawał Chin, osady angielskie w Afryce, Madagaskar, — wyspy oceanu południowego... a a pied a terre mam teraz w Egipcie...

 Ruszył ramionami.

 — Chcąc coś zrobić — dodał — ruszać się potrzeba...

 Drugi bieg, w którym książę był zarówno interesowanym, gdyż klacz jego miss Fanny miała poraz piérwszy sił swych probować — przerwał zajmującą rozmowę. Pasza pozostał na trybunie i widocznie czynił na wszystkich sensacyją, opowiadaniem o kursach w Kairze.

 Troszkę opodal od sąsiadów, na jednym z najlepszych miejsc widać było wielki świat niewieści, zwracający oczy w stronę loży sportsmanów. W téj chwili wszakże napróżno wejrzenia uroków pełne oczarowywać pragnęły. Sportsmanowie najczulszémi oczyma patrzyli na owe miss Fanny, lady Stanhope i Siddons, w kasztanowatych i karych sukienkach, od których kształtnych nóżek sława ich i zakłady zależały...

 Jeden tylko książę Nestor może, miał dosyć czasu często spoglądać ku czarodziejkom i uśmiéchać się do nich... a na odpowiedziach niemych nie zbywało mu... Zdawał się równie obeznanym z tajemnicami sportu i różnobarwnéj grzędy kwitnących twarzyczek; równie go obchodziły konie i panie... A panie nie gniéwały się, iż dzielił swe serce między nie i owe zwierzątka nadobne, bo inni całkiem je dla nich zaniedbywali. Wolały podział, niż zapomnienie...

 Raz nawet książę absentował się z loży areopagu, co obudziło niezmierne oburzenie w małym a czynnym człowieczku... i pobiegł szepnąć słów kilka hrabinie Leokadyi, słynnéj z piękności pani, któréj mąż jeden podobno ani wdzięków ani dowcipu ocenić nie umiał.

 — Osobliwszy człowiek — moja droga, — odezwała się żółta stara panna, którąśmy poznali w salonie baronowéj, do swéj sąsiadki sztywnéj wielce pani w średnim wieku i z wysznurowanym bardzo stanikiem i ustami — osobliwszy człowiek któremu na wszystko czasu staje...

 Mówią, że doskonały gospodarz i człowiek bardzo rządny, w towarzystwie aż nadto miły; dla kobiét ładnych adonis niezmordowany... koniarz namiętny, spekulator i przedsiębierca szczęśliwy... niby człowiek seryjo, niby młodzieńczyk płochy...

 Schyliła się do ucha...

 — Znasz kochana radczyni, choć z widzenia tę baletniczkę, którą przezwano Viperellą... istną żmijkę... siedzi nad nami, wyróżowana wszetecznie... Wystaw sobie, kocha się niby w Leokadyi, którą mąż zaniedbuje, do trzech przynajmniéj panien słodkie oczy robi... a metresą en titre jest ta Viperella... wiem to niezawodnie.

 — Ale ja nie wiém, o kim mówisz! — syknęła, odsuwając się przerażona radczyni, któréj oczy i postać malowały obawę, aby téj skandalicznéj rozmowy nie usłyszano.

 — A! jakże jesteś niedomyślna! — zawołała, śmiéjąc się, żółta panna — któżby to mógł być inny, jak nasz bohatér, ów ideał brukowy... książę Nestor... o którym nic nie słychać, oprócz głosów czci i uwielbienia...

 — Przyznam się hrabiance — odpowiedziała Radczyni, iż i ja o nim nic oprócz pochwał nie słyszałam... To być muszą potwarze!! Ludzie są trochę złośliwi...

 — To ty powiész w końcu i na mnie, żem złośliwa — śmiejąc się szydersko, poczęła prędko trzepać stara panna... a! nie było istoty serdeczniejszéj, więcéj pobłażającéj, łudzącéj się i łudzić dającéj łatwiéj nademnie, — dopóki mi się w końcu nie otworzyły oczy... Cóżem winna, że bliżéj przypatrując się ludziom, dostrzegłam te wszystkie fałsze białémi nićmi zaszywane, któremi się od stóp do głów okrywają!! Pokażże mi tu z nich jednego, co by był takim, jakim go Bóg stworzył, choćby jednego takiego, któryby śmiał głupotę nazwać po imieniu i nie kłaniał się pieczeni lub pięści... Patrz, moja droga, na to mrowisko ludzi... i znajdź mi jednego rozumnego i jednego poczciwego człowieka, a przebaczę reszcie, tak jak Pan Bóg grzesznym owym miastom chciał przebaczyć...

 Roześmiała się stara panna, a Radczyni instynktowo troszkę się od niéj odsunęła... wiele oczu i lornetek skierowanych było w górę na Viperellę...

 Biédne dziewczę przezwano tym nazwiskiem... choć może na nie nie zasługiwało. Bez ojca i matki, dziecię sieroce ulicy, wychowanka jakiegoś teatrzyku wędrownego... jakim cudem dostała się do baletu i zyskała na nim sławę i brylanty, solowe role i tłumy adoratorów — tego nikt wytłumaczyć nie umiał. Wyrosła, jak kwiatek wśród gruzów, którego ziarenko wiatry przyniosły, słońce wychuchało, rosa wypoiła, wietrzyk wykołysał. — Bosa i głodna, bita i poniewiérana, doczekała się wieńców, oklasków, zbytku, uczt, snów szczęścia, marzeń miłości — i mogła nawet miéć już wcale pokaźnego męża, gdyby chciała... Ale małżeństwo przerażało ją jeszcze. Długi głód dzieciństwa i młodości jeszcze nie był nasycony... chciała być królową, nim by została niewolnicą.

 I była nią.

 Gdy Viperella odziana mgłą przezroczystą, lekka jak puszek, wyginając się, jak kwiatek na łodydze, występowała na scenę, podskakując na drobnych nóżętach, ukradzionych gdzieś z pańskiego domu, z rączkami wdzięcznie zaokrąglonemi nad główką, któréj dwoje czarnych oczu pioruny rzucało, — na salę wśród widzów padało milczenie osłupienia — wstrzymywano oddéch, oczy wlepiały się w nią, jakby czarem ciągnięte... szaleli dla niéj młodzi, rospaczali starzy, wielbili wszyscy... a chmura bukietów i wieńców zasypywała ją wkońcu.. Viperella nietylko piękność zdobyła tam, gdzieby ją stracić była powinna, — nie była zręczną tylko bajaderą — tanecznicą z wdzięcznemi kształty i pokuśliwym uśmiéchem, — była to kobiéta, któréj znękanie fizyczne nie przeszkodziło rozwijać się duchem, wyrobić na osobliwszą jednostkę ludzką, na dowcipną, rozumną, przebiegłą i złośliwą kobietę... w któréj może czułość wielka zbroiła się ostremi kolcami, aby jéj nikt dotknąć nie śmiał. Viperella winna była swe imie nieubłaganemu sarkazmowi, którym ścigała szczególniéj tłumy swych adoratorów... Ciemną była biografija początkowa dziewczyny i początki zawodu. Sama ona mówiła o sobie, że głodem marła i przeszła wszystkie nędze i upokorzenia, jakie człowiek wycierpiéć może. Potem jednego jasnego dnia, a raczéj jednego jasnego wieczora zjawiła się na scenie w brylantach — strojna, pewna siebie, oczarowała wszystkich... O jéj stosunkach mówiono wiele i różnie; — nie była miłą, ani łagodną, tylko dla wybranych niewielu — dla tłumu zjadliwą żmijką być chciała... Sława dała jéj prawie niezależność: — miała na wszystko nawet na fantazyje dostatek... Wieczorami dwa razy w tydzień otwiérał się jéj salonik dla wybranych i cudy prawiono o tych godzinach, które na rozmowie z czarodziejką upływały.

 Książę Nestor zobaczyć ją miał w teatrze; zachwycony został nią i jéj pięknością, zdawało mu się, że jak do balleryny nie potrzebuje innéj rekomendacyi nad swe imię, poszedł więc z wizytą i został odedrzwi odprawionym nielitościwie. Znalazł potem dobrego przyjaciela, który mu wstęp wyjednał, przeprosił Viperellę i odtąd — powiadano — żadnego jéj wieczora nie opuścił. Kronika skandaliczna szeptała, że oszczędny dosyć i bardzo umiarkowany w dogadzaniu swym fantazyjom książę, dla Viperelli nic nie żałował, chcąc serce jéj pozyskać. Doszedł jednak podobno tylko do tego, że całe miasto przypisywało mu bliskie bardzo stosunki z tancerką — ale w istocie nie miał u niéj innych przywilejów nad te, jakich liczni wielbiciele jéj używali. Nosił bukiety, robił kosztowne podarki, siadywał do późna w dnie, gdy przyjmowała, i mógł w świecie uchodzić za kochanka.

 Przynajmniéj na wyścigach tych pokazywali sobie wszyscy Viperellę, jako ulubienicę księcia. Ale drudzy wymieniali hrabinę Leokadyją, jako wielce przez niego wyróżnianą wśród innych, a jeszcze inni dodawali: że kochał się i biegał około kilku panien i pań tak, że wśród tego mnóstwa, przedmiotu wyłącznego zapałów młodego magnata domyśléć się było trudno.

 Całe jego życie i charakter były też zagadką dla bliższych nawet i poufalszych, którzy się przyjaciółmi jego zwali. Zgodzili się wszyscy na pochwały, na przyznawanie mu wielkich przymiotów, zdolności i dobrych chęci — nikt go jednak głębiéj nie znał, a z postępków nie było jeszcze można żadnego wniosku wyciągnąć. Spodziéwano się po nim wiele... przeważało dobre — zrażało tylko to, że się rzucał dziwnie fantastycznie w najsprzeczniejszych kierunkach, i poważny w zdaniach, w życiu był prawie płochym...

 I tego dnia, choć książę znudzony siedział na trybunie w kątku, nie bardzo się ukazując i nie nastręczając na oczy, mimoto wiele z nich zwracało się ciągle ku niemu. Podsłuchawszy rozmów w gromadkach zebranych pod trybuną, najwięcéj było można o nim posłyszéć. Zajmował żywiéj nawet, niż bohaterowie dnia tego, niż Miss Siddons, Lord Palmerston, i całe owo stado rumaków po cudzoziemsku poprzezywanych.

 Kiedyniekiedy podnosił się męski ćwikier z okiem ciekawém, aby się księciu przypatrzéć, a ileż żeńskich oczek słodziuchnych biegło ku niemu w nadziei spotkania. Na estradzie o nim mówiono tylko. Hrabinę i księżne i prezesowe różne i radczynie pokazywały go sobie palcami. Poważni ludzie upatrywali w nim przyszłą kraju nadzieję, człowieka, co miał dźwignąć agrykulturę i przemysł... przypisywano mu już projekty ogromne, które na rozwój ekonomiczny całych prowincyj skutecznie oddziaływać miały. Młodzież widziała w nim wzór i wodza, bo zabawą nie gardził; kobiéty miały nadzieję go usidlić, spekulanci podskubać, marzyciele skusić projektami, a poczciwcy spodziéwali się po nim dzielnego reformatora. Viperella tymczasem na górnéj ławce estrady, rozsiadszy się z właściwym sobie wdziękiem malowniczym, uśmiéchała się także niekiedy ku niemu, posyłając wejrzenie... z wyrazem niezrozumiałym... Złapanego po drodze niktby pono sobie wytłumaczyć nie potrafił. — Dla profanów mogło się ono wydać jakby litości i chłodnéj wyższości pełném... Nicby go w takim razie nie usprawiedliwiało... lecz któż rachuby kobiéce zrozumié! wiedzą one najlepiéj, czém wzrok dla kogo zaprawić!

 Około Viperelli, jakby dla kontrastu — siedziała eksballerina, dziś modniarka, któréj poufałe towarzystwo nadało nazwisko niewytłumaczone dla obcych stosunkom zakulisowym ludzi — Utrapienia.

 Utrapienie to było okrągłe, pulchne, rumiane do zbytku, a na czole nosiło całą siéć zmarszczek, pełnych frasunków. Nieszczęśliwa tanecznica, któréj zbytek zdrowia i pełne nadto kształty nie dozwalały umiłowanéj poświęcać się sztuce, wiecznie wzdychała do tego, by schudnąć i na deski powrócić. — Niestety! po każdych wodach i kuracyi nabywała ciała i musiała szyć suknie rywalkom. Ten los nieszczęśliwy duszę jéj goryczą i smutkiem przepełniał.

 — Można ci powinszować, — mówiło, marszcząc się, Utrapienie — złapałaś sobie książątko... takie, o jakie dzisiaj trudno! Piękny chłopiec, bogaty i do rzeczy! Jaka ty jesteś szczęśliwa!...

 — A znasz go, że tak chwalisz? — spytała Viperella.

 — Przecie go cały świat zna! ludzie się odchwalić nie mogą — a ta jeszcze udaje, że jéj nie do smaku!! Wszyscy ci zazdroszczą.

 — A! doprawdy! niéma tak dalece czego... śmiejąc się, przecedziła przez ząbki Viperella... Ale co ci się mam tłumaczyć!...

 Założyła ręce na piersi i umilkła nagle.

 Prawie w téj saméj chwili, przyjaciołka serdeczna hr. Leokadyi, dla któréj piękna pani nie miała tajemnic, pocichu, grożąc na starym pomarszczonym nosie, mruczała.

 — O ty! ty! psotnico! no! no! — wiém ja, gdzie się twe oczki kierują... gdzie serduszko ucieka...

 Złapałam wejrzenie... Entre nous, nie mogłaś lepszego uczynić wyboru... to perła wśród naszéj młodzieży.

 — Nic nie rozumiem!! — skromnie odparła hrabina.

 — Wolno ci nie przyznawać się, zwierzeń nie wymagam i nie potrzebuję, — dodała stara przyjaciołka. — To człowiek, którego przywiązania wstydzić się nie może żadna kobiéta... Ja ci winszuję i milczę...

 Trochę daléj, żonie pewnego prezydenta mówiła siostra, wskazując trybunę.

 — Przyznaj się? bukiet był od niego!! o! o! Cały wieczór siedział tylko przy tobie, i po cichuście szeptali a śmieli się... Kocha się w tobie — przysięgnę...

 — Cicho! na Boga — odparła ściskając ją za rękę prezydentowa. Co ci się marzy!!

 I tu książę Nestor był posądzanym...

 W gronie mężczyzn, radca handlowy stojący z tabakierką w ręku i częstujący do koła tabaką, któréj już dawno w niéj nie było — mówił z zapałem:

 — To człowiek! panie! takiego nam było potrzeba! Co za inteligencyja! jakie rzeczy pojęcie... Przedsiębierczy, śmiały! pełno projektów, ogromne piany... Zobaczycie, zakasuje on tu wszystkich! Kapitały ma, kredyt, zaufanie... miłość u ludzi, ochotę do pracy... o! o! z temi przymiotami wiele dobrego zrobić można...

 Słyszałem go dziś na posiedzeniu piérwszém projektowanego banku przemysłowego... Słowo daję! osłupiałem! Takiego nam było potrzeba!!

 — Ależ przecię hrabia Adam! — wtrącił ktoś...

 Radca się skrzywił niesmacznie.

 — Nie ujmuję! nie ujmuję! Mąż prawy, zasad pewnych, woli szlachetnéj — lecz nie ma pono téj rzutkości i tego bystrego oka, co książę...

 — Mnie się coś tylko widzi — dodał z boku suchy referendarz w okularach — że nadto rzeczy razem przedsiębierze i zamierza... Widzę go wszędzie, słyszę o nim co chwila... Powinienby się skupić i ograniczyć...

 — Proszę acana dobrodzieja — żywo chwytając za guzik od surduta referendarza, począł radca — nigdy swoją skalą ludzi znakomitych mierzyć się nie godzi! Dla innego człowieka, prawda, wyznaję, nie przeczę, tego, co ów zamierza i do czego się rzuca, byłoby zanadto... lecz czuje w sobie siły!! ho! ho!

 — O kimże to mówicie? — spytał nadchodzący mecenas Piła, mężczyzna olbrzymiéj postawy, z bardzo małą głową, na któréj stérczał z wielkiemi skrzydłami kapelusz...

 — O księciu Nestorze — zawołał radca...

 — A! a! a! — rzekł mecenas pochylając głowę — to człowiek! o! to człowiek...

 — Znasz go? — zapytał referendarz...

 — Z widzenia i z reputacyi! — rzekł mecenas... a vox populi vox Dei...

 — Cha! cha! roześmiał się za niemi świszczącym śmiéchem mały i suchy kolega mecenasa, rejent Szacki — cha! cha! Vox populi! Musi oddawna siedziéć w piekle, kto tę dykteryjkę wymyślił, wcale dla pana Boga nie pochlebną...

 Odwrócili się wszyscy..

 — Ale bo wstydzilibyście się stare androny powtarzać, — mówił daléj Szacki — niéma nic głupszego nad głos i opiniją ogółu. Prawdę widzi szczupłe gronko ciekawych, a tłum to zawsze trzoda baranów, panurga, która beczy in verba magistri!

 Na tem się rozmowa skończyła. Wyścigi téż miały się ku końcowi, i słońce zniżało ku zachodowi. Nadzwyczaj dowcipny jakiś panicz wymyślił u nas zakończenie wyścigów, godne feodalnych wieków. Gdy panowie kończą poważne swe igrzyska i zasiądą ławy, ociérając pot z czoła... arena otwiéra się dla nieszczęśliwych pajaców, aby jaśnie wielmożnych zabawili karykaturą wyścigu... W zgrzebłych koszulach, boso oklep, na małych konikach, wśród śmiéchów pustych tysiąca świadków, ubogi ludek odegrywał komedyją!! Histoire de rire! Daje się za to Grzesiowi sto złotych, aby na pośmiewisko go wystawić w kontraście obok pańskiéj cywilizowanéj elegancyi, na jego biednéj szkapce, z rozczochranym włosem, ogorzałą twarzą i bosemi nogami! Jakie to wesołe! co za koncept wyśmienity! I w dodatku zabawka może uchodzić za filantropiją, a przynajmniéj za filhipią.. Jestto zachęta do chowu koni!!

 Po tragedyi łamania karków w biegu z przeszkodami, macie farsę, doskonałą, pour desopiler la rate... Paradnie!

 W chwili gdy Grześ, Maciek i Stach, a z niemi i jakaś Magda mają rozpoczynać bieganie do mety — nieopisana wrzawa i wesołość napełnia arenę...

 Widzowie wstępują na ławki, na baryjery, na ramiona jedni drugim...

 Kopnęły się konięta do bron przeznaczone... z kopyta... śmiała Magda kropi swojego biczyskiem, Grześ ją wyściga, schylony na karku biédnego srokacza... a panowie w białe glansowane rękawiczki biją pajacom brawo!!! Grześ piérwszy zdyszany dopadł mety, konia wstrzymał i z wielkiego impetu przez łeb mu się zwalił! E! grzmi dopiéro pole od tysiąca oklasków...

 Książę Nestor dwieście złotych przeznacza sponte dla Magdy, zapewne dla zachęcenia dziewcząt wiejskich do wprawiania się w jazdę konną... Oklaski dla Magdy... oklaski dla wspaniałomyślnego dawcy.

 Wszystko się wreszcie ruszać zaczyna... Lokaje krzyczą o powozy, policyja wstrzymuje zapędy woźnic, hałas się wzmaga, tłumy piesze odpływają zwolna ku miastu... Wyścigi powiodły się nadzwyczaj szczęśliwie, jeden tylko dżokéj nogę złamał, ale mu ją natychmiast opatrzono... Gorzéj, że Fanny wykopycona, a lord Palmerston bodaj ochwatu dostanie. — Hr. Ernest padł wprawdzie z koniem, przeskakując baryjerę, ale tylko głowę utrząsł mocno, a ludzie utrzymują, że takiéj, jak jego, głowie nic się złego stać nie może. Wszelka zmiana, jakiéj ulegnie, wyjdzie mu zawsze na lepsze...

 Plac staje się coraz puściejszym; już i doróżki o kulawych koniach, obarczone na kozłach i napchane spektatorami zwolna opuszczają plac popisów... Na trybunie został tylko komitet, kilku dziennikarzów dopełniających notatki, i nieszczęśliwi zwyciężeni już nieco pocieszeni szampanem zaczerpniętym w bufecie.

 Naprędce zbiéra czynny mały człowieczek papiéry swe, a twarz jego wyraża dumę ze spełnionego zwycięsko zadania, któremuby nikt inny podołać nie mógł. Spory toczą się jeszcze, o pół czy ćwierć końskiéj głowy... Wszyscy gorący udział w nich biorą.

 Dziwna rzecz żaden z jeźdźców i z koni nie winien, każdemu jakiś fatalizm wyrwał pewne zwycięstwo. Wszędzie jest jakieś — gdyby.

 Naostatek zabiéra się i komitet z trybuny, na ucztę z toastami wcześnie już zamówioną w najwykwintniejszéj restauracyi... Kosze szampana stoją zawczasu w lodzie, tourtlesoupe się dogotowuje, bordeaux ogrzéwa, i improwizacyje, mający expromptu wygłosić przy kieliszkach, odczytują po cichu... raz ostatni.

 Wytworny powozik księcia Nestora, kawalerska amerykanka, którą zwykł sam powozić, stoi już za trybuną... Pasza Secygniowski właśnie się koniom przypatruje i mówi o stajni Kedywa; jakże gościa tak ekscentrycznego nie prosić na obiad, którego może być ozdobą i pociechą... Gentlemany z Makolągwą na czele porywają go pod ręce i sadzają do powozu à la Daumont, w którym część komitetu ma się dostać do miasta...

 Słońce w czerwonéj tonie łunie na niebiosach... co chwila puściéj na placu stratowanym, zbitym i zasypanym pamiątkami wyścigów. Lekki wiaterek wieczorny unosi arkusze papiéru stłuszczone, karmelkowe kartki i połamane krzesełka... opóźniona służba dopija resztki po panach... Grześ i Magda, konie prowadząc w rękach, idą zwolna, z uśmiéchami na twarzach rumianych... oddając panom to szyderstwo, którém ich przyjmowano.

 Bokiem ludzie się przekradają z dżokejem o złamanéj nodze na noszach... Dwóch ludzi podpiłych stoi za szopą z papiérosami w ustach, oba zdają się należéć do jednego dworu, sądząc po kroju skromnéj, ale pańskiéj liberyi.

 — Człek się zmęczył, że nie idzie daléj — odezwał się jeden, ociérając pot z czoła — a tu jeszcze bież na drugi koniec miasta...

 Dokończył ruszeniem ramion...

 — O! patrzaj! a jam myślał — zawołał drugi, że to mnie tylko takie szczęście spotkało... No? z czémże...?

 — Jeszcze dwa listy mam do odniesienia...

 — Toż i ja... roześmiał się drugi — ale ty pono szczęśliwszy jesteś, bo nosisz bileciki do aktorki... a tam pewnie coś oberwiesz.., mnie się zawsze dostaje jaki papiér do radzcy, do prezesa, do jakiego starego safanduły, u którego się tylko w sieni wynudzić potrzeba...

 — Myślisz, że jakby do aktorki, to ja co u niéj wskóram? E! jeszczem ani złotówki nie widział...

 — Ja tego naszego pana nie rozumiem — odparł drugi... wszędzie ma interesa... bierze strasznie na rozum... a czego jemu brak? hę! Siedziałby i Pana Boga chwalił.

 — E! e! jaki z ciebie prosty człek — odezwał się z pewną wyższością piérwszy. — On musi dla onoru pracować. — To panie ambitny człek... On tu wkrótce piérwszą rolę będzie grał i wszystkich weźmie za nos.

 — A jakby... odezwał się naganiony — a jakby ich za nosy i trzymał, to co mu z tego przyjdzie?

 Ruszyli ramionami oba.

 — Dziewczyna ładna, widziałem ją, odrzekł piérwszy po cichu — ale to bałamuctwo nie potrzebne, żeby jéj bukiety posyłać!! Tfu!! Ma ich ona dosyć.

 — Słuchaj! Jędrzéj, co ty o nim trzymasz?

 — A ty?

 Spojrzeli sobie w oczy i roześmieli się.

 — Gadaj ty, co chcesz, — szepnął Jakób — on ich wszystkich w komysz zapędzi, umié chodzić koło ludzi! O! o! takiego komedyjanta tom jeszcze nie widział, jakem żyw... Do każdego mówi inaczéj i każdemu się inaczéj uśmiécha... i zdaje się, że innym tonem każdego gościa wita... Toć téż go wenerują...

 — Ino cicho... bo jeszcze kto podsłucha, a nam co do tego!! aby płacił...

 — I pewnie!!

 To mówiąc, zwolna pociągnęli ku miastu.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok