Rita - Agnieszka Staszak - ebook + audiobook + książka

Rita ebook i audiobook

Staszak Agnieszka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czasami w życiu nic nie odzwierciedla rzeczywistości. Rita to znana projektantka, która jeszcze przed trzydziestką osiągnęła olbrzymi sukces. Mieszka w luksusowym apartamencie w Rzymie, a jej kochankiem jest przystojny wspólnik. Mimo to nie czuje się szczęśliwa, przeżyta pięć lat wcześniej trauma pozostawiła ślad w jej oczach. Dowiedziała się wtedy, że miłość jej życia, Leo, nie jest tym, za kogo się podawał, a jej ojciec współpracuje z włoską „Rodziną”. Sprawa nabiera dramatyzmu, gdy okazuje się, że Rita jest w ciąży. Nie chcąc dla siebie i dziecka życia w mafijnym środowisku, ucieka z rodzinnego miasta nad jeziorem Garda i ukrywa się w opuszczonym domu w Toskanii. A wtedy zaczyna się za nią pogoń…

Agnieszka Staszak to szczęśliwa żona i mama czternastoletniego Stacha. Bizneswoman. Właścicielka trzech salonów fryzjerskich Atelier Staszak oraz dwóch barber shopów. Prezeska Fundacji „O Mały Włos” wspierającej kobiety i dzieci, które trwale straciły włosy. Sama od dwudziestu sześciu lat walczy z taką chorobą. Jej fundacja obdarowuje podopiecznych perukami.

Laureatka wielu ogólnopolskich i lokalnych nagród „Lwica biznesu” i „Człowiek roku”.

Od niedawna założycielka marki modowej „Sensitive”, która zainspirowała ją do stworzenia postaci Rity.

Marzy o tym, by kobiety w Polsce akceptowały siebie, kochały się i wspierały wzajemnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 56 min

Lektor:
Oceny
4,4 (21 ocen)
12
6
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
daryjka_94

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała historia!
10
Ewakr1

Dobrze spędzony czas

świetna
00
Svieta

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Inna i nieprzewidywalna. Polecam
00

Popularność




Copy­ri­ght for the Polish Edi­tion © 2021 Wydaw­nic­two Edi­presse Sp. z o.o. Copy­ri­ght for the Text © 2021 Agnieszka Sta­szak

Wydaw­nic­two Edi­presse Sp. z o.o. ul. Wiej­ska 19 00-480 War­szawa

Dyrek­tor Zarzą­dza­jąca Seg­men­tem Ksią­żek: Iga Rem­bi­szew­ska Redak­tor kre­atywny ds. pro­jek­tów książ­ko­wych: Anna Kubal­ska Pro­duk­cja: Klau­dia Lis Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Renata Bogiel-Miko­łaj­czyk Digi­tal i pro­jekty spe­cjalne: Tatiana Drózdż Dys­try­bu­cja i sprze­daż: Iza­bela Łazicka (tel. 22 584 23 51)

Koor­dy­na­cja pro­jektu: Marta Kor­dyl Redak­cja: Dorota Biel­ska Korekta: Słowne Babki Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Paweł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN – www.pan­cza­kie­wicz.pl

Zdję­cie na okładce: Aleshyn_Andrei/Shut­ter­stock, Arcan­sel/Shut­ter­stock

Biuro Obsługi Klienta e-mail: bok@edi­presse.pl tel.: 22 278 15 55 (pon.-pt. w godz. 8:00-17:00) face­book.com/edi­pres­sek­siazki face­book.com/pg/edi­pres­sek­siazki/shop insta­gram.com/edi­pres­sek­siazki

ISBN 978-83-8177-660-8

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Repro­du­ko­wa­nie, kodo­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia danych, odtwa­rza­nie w jakiej­kol­wiek for­mie oraz wyko­rzy­sty­wa­nie w wystą­pie­niach publicz­nych w cało­ści lub w czę­ści tylko za wyłącz­nym zezwo­le­niem wła­ści­ciela praw autor­skich.

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie Zecer firmy Eli­bri

Roz­dział 1

– Masz obse­sję na jego punk­cie, Lucy – powie­dzia­łam bez­tro­sko do swo­jej młod­szej i zde­cy­do­wa­nie nado­pie­kuń­czej sio­stry. – Dam sobie głowę uciąć, że on nie pojawi się na ślu­bie, chyba że Anna i John w tajem­nicy przed wszyst­kimi zapro­sili Monicę Bel­lucci i Chiarę Fer­ra­gni oraz kilku wpły­wo­wych poli­ty­ków, z któ­rymi zna­jo­mość może mu się kie­dyś przy­dać. Leo nie robi niczego bez­in­te­re­sow­nie i na pewno nie przy­je­dzie znów do tej dziury tylko dla­tego, że jego dawny naj­lep­szy kum­pel się żeni. Bo chyba nie sądzisz, że John jest na­dal naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Leo? – Prych­nę­łam do tele­fonu i upi­łam kolejny łyk kawy.

– No dobrze, skoro tak mówisz, to jestem spo­koj­niej­sza – odrze­kła moja sio­stra. – Rita, tak świet­nie sobie dajesz radę, Rzym i tera­pia posta­wiły cię na nogi. Nie chcę, żeby on i jego par­szywa gęba znowu namie­szały ci w gło­wie – dodała po namy­śle, a w jej gło­sie wyczu­łam tro­skę.

– Nie namie­szają, nie po to płacę dwie­ście pięć­dzie­siąt euro za godzinę, żeby jedno spoj­rze­nie tego zera ścięło mnie z nóg. Lucy, wszystko jest pod kon­trolą. I koń­czę już, bo kurier przy­je­chał – skła­ma­łam i odło­ży­łam słu­chawkę.

Spo­koj­nym kro­kiem pode­szłam do wiel­kiego okna, z któ­rego roz­cią­gała się osza­ła­mia­jąca pano­rama Rzymu. Od czte­rech lat miesz­ka­łam w luk­su­so­wym dwu­stu­me­tro­wym apar­ta­men­cie w cen­trum Rzymu. Budy­nek – jeden z nie­licz­nych wyso­kich i bar­dzo nowo­cze­snych w tym mie­ście – zbu­do­wano pomimo wielu pro­te­stów archi­tek­tów i urba­ni­stów. Lubi­łam to miesz­ka­nie. Może dla­tego, że kupi­łam je za wła­sne pie­nią­dze, rezy­gnu­jąc z udzia­łów w kan­ce­la­rii praw­nej ojca. To, że wyrze­kłam się jego naj­uko­chań­szego dziecka, któ­rym była firma, ode­brał jako poli­czek. Nie podo­bało mu się rów­nież, że zamiesz­ka­łam w tak eks­tra­wa­ganc­kim budynku, obok nowo­bo­gac­kich i cele­bry­tów zna­nych z okła­dek bru­kow­ców, co jego zda­niem nie ucho­dziło córce zna­nego w całych Wło­szech adwo­kata i biz­nes­mena. Ale praw­dzi­wym cio­sem była dla niego wia­do­mość, że rezy­gnuję z pracy praw­nika i otwie­ram wła­sną firmę, żeby pro­jek­to­wać bie­li­znę. Tego już mój ojciec nie mógł znieść. Lucia mówiła mi, że przez tydzień nie odzy­wał się do nikogo, a do mnie od pię­ciu lat, choć to przede wszyst­kim ja uni­ka­łam kon­taktu. Wie­dzia­łam jed­nak, że śle­dził w mediach moją karierę. Podobno kie­dyś pochwa­lił się przed swoim zna­jo­mym sędzią, że odzie­dzi­czy­łam po nim żyłkę do inte­re­sów. W jego ustach to wielki kom­ple­ment.

Dopi­ja­łam kawę, spo­koj­nie obser­wu­jąc budzący się do życia Rzym. Było już po siód­mej, ale mia­łam wra­że­nie, że oprócz mnie wszy­scy dookoła śpią. Z twa­rzą ską­paną w pro­mie­niach słońca sta­łam bosymi sto­pami na cie­płych płyt­kach pod­łogi, ubrana w koszulkę nocną ze swo­jej pierw­szej kolek­cji. Lubi­łam w niej spać, przy­po­mi­nała mi, kim jestem i do czego zmie­rzam. Naj­de­li­kat­niej­szy, kosz­towny jedwab w kolo­rze kawy z mle­kiem zmy­słowo opły­wał moje ciało. Krój koszulki był pro­sty, jak cała kolek­cja pod nazwą Sen­si­tive Earth. Sta­wia­łam w niej na sto­no­wane kolory i luk­su­sowe, natu­ralne mate­riały. Koszulka na cie­niut­kich ramiącz­kach i z małym dekol­tem z przodu miała na ple­cach głę­bo­kie wycię­cie w kształ­cie kro­pli wody, które miało zwra­cać uwagę na zagro­że­nie, jakim dla naszej pla­nety są zmiany kli­ma­tyczne. Mia­łam nadzieję, że doce­nią to nie tylko eko­lożki, lecz także wszyst­kie kobiety, któ­rym nie były obo­jętne losy naszego śro­do­wi­ska. Intu­icja mnie nie zawio­dła, bo moda eko­lo­giczna stała się w ostat­nich latach naj­sil­niej­szym tren­dem, a moja kolek­cja odnio­sła spek­ta­ku­larny suk­ces. Koszulki nocne i biu­sto­no­sze z prze­zro­czy­stych tka­nin, jedy­nie z małym, samot­nym kwiat­kiem na sutku, zachwy­ciły nie tylko Euro­pejki. Zanim się zorien­to­wa­łam, pisały o mnie dzien­ni­karki modowe z wło­skiego, fran­cu­skiego i ame­ry­kań­skiego „Vogue’a”, a asy­stentka Anny Win­tour popro­siła o kom­plet bie­li­zny dla swo­jej sze­fo­wej. Po tej reko­men­da­cji gwiazdy show-biz­nesu z Chiarą Fer­ra­gni na czele zaczęły poka­zy­wać ją na swo­ich Insta­gra­mach. I tak sta­łam się znana.

Kry­tycz­nym wzro­kiem przyj­rza­łam się swo­jemu salo­nowi z otwartą kuch­nią, w któ­rej jedy­nie parzy­łam kawę. Zoba­czy­łam, że śnież­no­biała tapeta od Ral­pha Lau­rena zaczęła lekko żółk­nąć. I dobrze, naj­wyż­sza pora ją wymie­nić. Tym razem wybiorę inny odcień bieli, nieco cie­plej­szy. Lubi­łam to wnę­trze z wielką, wygodną kanapą w kształ­cie litery U, szkla­nym sto­łem, na któ­rym zawsze stały wiel­kie wazony z kaliami, i z mar­mu­ro­wym komin­kiem. Poza tapetą niczego bym tu nie zmie­niła. Wystrój miesz­ka­nia był taki, jaką ja posta­no­wi­łam być pięć lat temu, po tym jak Leo defi­ni­tyw­nie znik­nął z mojego życia, zosta­wia­jąc mnie wypa­loną, pustą w środku: ele­gancki, surowy, chłodny.

Jutro opusz­czę to ide­alne schro­nie­nie i znowu wysta­wię się im na pożar­cie. Moja kuzynka Anna zapro­siła mnie na swój ślub. Jadę więc do zabi­tej dechami dziury nad jezio­rem Garda, gdzie miesz­ka­łam przez dwa­dzie­ścia pięć lat, zanim musia­łam wszystko rzu­cić. Od tam­tego czasu nie mia­łam kon­taktu z więk­szo­ścią swo­jej rodziny, poza Lucią, Anną i bab­cią Stellą, któ­rej jako jedy­nej boi się mój wład­czy ojciec. Przy­ja­ciele się ode mnie odsu­nęli, sta­jąc po stro­nie Leo. Poka­zali swoją praw­dziwą twarz.

Leo był naj­przy­stoj­niej­szym i naj­za­baw­niej­szym face­tem w szkole i w całym naszym mia­steczku. Rodzi­cie moich kole­gów go uwiel­biali, wszy­scy, włącz­nie z dyrek­to­rem naszej szkoły i pro­bosz­czem, jedli mu z ręki. Przy tym miał silny cha­rak­ter, nic nie mogło się dziać bez jego woli.

Potem, gdy wszystko się zmie­niło, czę­sto się zasta­na­wia­łam, co ja w nim widzia­łam. Po pię­ciu latach inten­syw­nej tera­pii z dok­tor Russo na­dal nie umia­łam odpo­wie­dzieć na to pyta­nie. Nie cho­dziło mi prze­cież o jego urodę ani popu­lar­ność. Dla­czego więc tak długo byli­śmy razem? Nie potra­fi­łam tego pojąć.

Nie chcia­łam jechać na ten ślub, zwłasz­cza że nikt nie miałby do mnie pre­ten­sji o nie­obec­ność. Myślę, że Anna i Lucia nawet ode­tchnę­łyby z ulgą. Obie się boją, że na mój widok ojciec zrobi awan­turę i zamiast na pannę młodą goście będą się gapić na mnie, byłą dziew­czynę Leo, powód tego kom­pro­mi­tu­ją­cego zaj­ścia. No i sam Leo. Dowie­dzia­łam się od Johna, że przy­je­dzie na ślub, i to ze swoją olśnie­wa­jącą żoną. Żoną, w któ­rej zako­chał się od pierw­szego wej­rze­nia. Sły­sza­łam, że uga­niał się za nią od razu po naszym roz­sta­niu i że bar­dzo się zmie­nił pod jej wpły­wem.

Jed­nak dok­tor Russo ma inne zda­nie, uważa, że jestem już gotowa na kolejny etap tera­pii i zmie­rze­nie się z Ritą sprzed pię­ciu lat. A nie zro­bię tego ni­gdzie tak sku­tecz­nie i, nie­stety, tak bole­śnie, jak w mia­steczku, z któ­rego w pośpie­chu ucie­kłam z jedną walizką. Leo też jest mi do tego potrzebny.

Gdyby nie pre­sja, którą odczu­wam przed tygo­dniem mody w Medio­la­nie, gdzie za pół roku mam poka­zać nową kolek­cję, zapewne otwo­rzy­ła­bym ulu­bione wino i olała cały ten powrót do prze­szło­ści, śmie­jąc mu się w twarz przy kolej­nych toa­stach do lustra. Rze­czy­wi­stość jest jed­nak taka, że od trzech mie­sięcy nie wymy­śli­łam niczego nowego, a to, co już mam, nadaje się jedy­nie do śmieci. Pierw­szy raz od pię­ciu lat dopa­dła mnie tak dobrze znana arty­stom nie­moc. Nie mogę spać, a kiedy już zasnę nad ranem, śni mi się pokaz z nagimi model­kami, bo wielka Rita nie zdą­żyła niczego zapro­jek­to­wać. Budzę się wtedy cała mokra i już wiem, że czeka mnie kolejny bez­pro­duk­tywny dzień.

Dok­tor Russo mówi, że powo­dem jest to, że teraz przy­szedł czas na naj­bar­dziej oso­bi­stą kolek­cję, a nie mogę jej stwo­rzyć, nie pogo­dziw­szy się z prze­szło­ścią. Nie wie­rzę, że o to cho­dzi, ale wyko­rzy­sta­łam już wszyst­kie swoje do tej pory nie­za­wodne metody pobu­dze­nia wyobraźni i na­dal jestem w czar­nej dupie.

Wypi­łam ostatni już zimny łyk kawy i odsta­wi­łam fili­żankę do zmy­warki. Roz­my­śla­nia zajęły mi tyle czasu, że Włosi zdą­żyli już powy­cho­dzić z domów, spie­sząc do pracy i na spo­tka­nia. Coraz wyraź­niej sły­chać było miej­ski gwar.

Zaj­rza­łam do kalen­da­rza, żeby zoba­czyć, co mam zapla­no­wane na dzi­siaj. O jede­na­stej wywiad z dzien­ni­karką z Lon­dynu. Odwo­łać. O trzy­na­stej lunch z Pie­trem. Zosta­wić. O pięt­na­stej spo­tka­nie z moim dyrek­to­rem kre­atyw­nym. Zosta­wić. O szes­na­stej przy­miarki mode­lek. Odwo­łać. A niech to szlag, nie mam dzi­siaj siły pra­co­wać ani ni­gdzie wycho­dzić! Jutro rano wsiądę w samo­lot do pie­kła. Muszę się zre­ge­ne­ro­wać przed tym kosz­ma­rem.

– Sofio, odwo­łaj wszyst­kie moje spo­tka­nia na dzi­siaj – pole­ci­łam sta­now­czo swo­jej asy­stentce.

– Wszyst­kie? Nawet lunch z Pie­trem?

– Tak. Powiedz, że posta­no­wi­łam wcze­śniej pole­cieć do domu.

– A posta­no­wi­łaś? Mam prze­bu­ko­wać bilety?

– Nie. Sama się tym zajmę. Wra­cam za cztery dni, do tego czasu niech nikt mi nie prze­szka­dza. Nawet gdyby się paliło.

„Wystar­czy mi mój rodzinny pożar w bur­delu”, doda­łam już w myślach.

Odło­ży­łam tele­fon i spoj­rza­łam na swoje odbi­cie w wiel­kim lustrze, które kupi­łam na aukcji cha­ry­ta­tyw­nej. Nie pamię­ta­łam, co mi się w nim spodo­bało. „Jest okropne, nie pasuje tu. Muszę się go pozbyć”, pomy­śla­łam. Sta­nę­łam naprze­ciwko niego, jedwabna koszulka zsu­nęła się ze mnie jak kro­pla desz­czu z szyby. Spoj­rza­łam na swoje ciało. Choć było ide­alne, mia­łam wra­że­nie, że nie należy do mnie. Tak samo jak pro­ste włosy w kolo­rze ciem­nego blond, wyraź­nie zary­so­wane usta i zie­lone oczy, któ­rych kolor pod­kre­śla­łam szkłami kon­tak­to­wymi.

Minęło wiele czasu, zanim zaczę­łam tak wyglą­dać. Naj­pierw były dra­koń­skie diety, gło­dówki, a nawet coś na gra­nicy buli­mii, ale wpy­cha­nie palca do gar­dła oka­zało się bez­pro­duk­tywne. Wró­ci­łam do jedze­nia sałaty. Potem godziny z tre­ne­rami per­so­nal­nymi, któ­rzy już wie­dzieli, co robić, żeby zmie­nić mnie w gazelę. Szyb­kie numerki pod prysz­ni­cem w szatni rów­nież się do tego zali­czały. Na koniec ope­ra­cja nosa.

Przy­glą­da­łam się teraz sobie w lustrze. Oto ja, Rita, czarna owca w rodzi­nie, bez­na­dziejna sio­stra, fra­jerka, pro­jek­tantka. Niby stoję na szczy­cie, a od dawna czuję, że tak naprawdę tkwię pod wodą i nie chcę wypły­nąć. No wła­śnie, nie chcę. Kurwa, i po co ja cho­dzę na tę tera­pię? Chyba tylko po to, żeby nikt mi nie zarzu­cił, że nie pró­buję o sie­bie zawal­czyć.

Dosyć tego, Rita, prze­stań się tak zacho­wy­wać, prze­stań roz­czu­lać się nad sobą, jak­byś była jedyną nie­szczę­śliwą kobietą w Rzy­mie. Jest tu takich tysiące. Codzien­nie robią śnia­da­nia swoim mężom i dzie­ciom, potem z przy­kle­jo­nym uśmie­chem idą do pracy, by po ośmiu godzi­nach wró­cić do domu, ugo­to­wać obiad, posprzą­tać, wyprać, wypra­so­wać, spraw­dzić dzie­ciom lek­cje i dać dupy mężowi. A ty? Jesteś nie­za­leżna. Sama o wszyst­kim decy­du­jesz, nikt nie ma wpływu na twoje życie.

Usia­dłam w fotelu i roz­su­nę­łam nogi. Nie byłam gotowa, byłam nie­szczę­śliwa, ale to cza­sami wystar­cza, żeby doty­kać się tak długo, aż moje ciało wygnie się w łuk.

– Lucy, zmiana pla­nów – powie­dzia­łam z lekką zadyszką do sio­stry. – Wła­śnie pakuję ubra­nia i za godzinę wsia­dam do samo­lotu.

Po dru­giej stro­nie zapa­dła cisza.

– Czy nie należy mi się odro­bina cho­ciaż uda­wa­nego zado­wo­le­nia? – zażar­to­wa­łam.

– Oczy­wi­ście, że się cie­szę, tylko wiesz… Dzi­siaj wie­czo­rem wszy­scy mamy być na kola­cji u rodzi­ców – powie­działa moja sio­stra, a ja w jej gło­sie wyczu­łam lekki nie­po­kój.

– Świet­nie, przy­wiozę wino.

– Jesteś pewna, że tego wła­śnie chcesz?

Wie­dzia­łam, że tak zare­aguje. Nie, chcę umrzeć, i to od pię­ciu lat, odkąd po kil­ku­mie­sięcz­nym poby­cie w Toska­nii wyje­cha­łam do Rzymu. Chcę, żeby wje­chał we mnie samo­chód albo mój samo­lot roz­bił się o skałę. Chcę, żeby ni­gdy nie odna­le­ziono mojego ciała. Te myśli sza­leń­czo tłu­kły się w mojej gło­wie.

– Tak, wła­śnie tego chcę, naj­wyż­sza pora spo­tkać się z tatą, chyba lepiej, żeby­śmy się skon­fron­to­wali dzień wcze­śniej, a nie dopiero na weselu Anny. Jak wiesz, ja nie mam wło­skiego tem­pe­ra­mentu, ale za ojca nie można ręczyć – wypo­wie­dzia­łam jed­nym tchem, siląc się na żart.

– Masz rację, w takim razie przy­jadę po cie­bie na lot­ni­sko. Włą­czymy gło­śno muzykę i będziemy śpie­wać jak za daw­nych cza­sów – oznaj­miła rado­śnie Lucia, a ja, nie chcąc psuć jej dobrego humoru, nie sko­men­to­wa­łam tego pomy­słu.

Spa­ko­wa­łam do walizki kilka pod­sta­wo­wych ubrań i sukienkę na ślub. Na kola­cji rodzice wyma­gają ofi­cjal­nego stroju, ale nie zamie­rza­łam się tym przej­mo­wać. Posta­no­wi­łam ubrać się na luzie. Nie chcia­łam zbyt szybko prze­ła­my­wać lodów i spra­wiać im przy­jem­no­ści. Wyję­łam z lodówki wyso­kiej jako­ści wino i zamó­wi­łam tak­sówkę.

„Dla­czego ludzie chcą się żenić latem?”, pomy­śla­łam. Prze­cież to naj­głup­sza pora roku na tańce, alko­hol, jaki taki wygląd. W tem­pe­ra­tu­rze czter­dzie­stu stopni maki­jaż spływa ci z twa­rzy, od zakła­dek w sukience dostaje się potó­wek, nie wspo­mi­na­jąc o mokrych wło­sach i śmier­dzą­cych, spo­co­nych gościach. Gdy­bym to ja wycho­dziła za mąż, wybra­ła­bym mroźną zimę. Kie­dyś byli­śmy na takim ślu­bie z Leo…

„Cho­lera, czy w tym mie­ście nikt nie pra­cuje?”, zasta­na­wia­łam się. Jest godzina jede­na­sta, a cały Rzym zakor­ko­wany. Cho­lerni tury­ści, wszę­dzie muszą się wci­skać. Jako dziecko, patrzy­łam na nich z nie­chę­cią, cho­ciaż z punktu widze­nia mojej rodziny powinno być prze­ciw­nie. W sezo­nie hotele mojego ojca pękały w szwach, a sklepy z pamiąt­kami – wła­sność, a jakże, rów­nież mojego ojca – nie nadą­żały z wyda­wa­niem reszty. Wtedy jed­nak uwa­ża­łam, że to chore, żeby obcy ludzie pałę­tali się po moim mie­ście.

– Panie, jedź pan szyb­ciej, samo­lot mi odleci, zanim pan zmieni pas! – krzyk­nę­łam wście­kła na kie­rowcę.

Dobra, Rita, nie wyży­waj się na tym bied­nym, pra­cu­ją­cym czło­wieku. Lepiej się zamknij. I prze­stań roz­my­ślać.

– Czy życzy sobie pani cze­goś do picia? – zapy­tała uśmiech­nięta, cał­kiem ładna ste­war­desa. Zapewne co drugi facet w tym samo­lo­cie marzył, żeby mu obcią­gnęła.

– Whi­sky z colą popro­szę – powie­dzia­łam naj­mil­szym tonem, na jaki było mnie stać.

Dwa drinki póź­niej byłam już abso­lut­nie spo­kojna. Ner­wowe skur­cze w brzu­chu ustą­piły i prze­sta­łam się czuć jak przed maturą. Mój oddech stał się głę­boki i mia­rowy. Znowu zaczę­łam sobie przy­po­mi­nać, po co tam jadę i dla­czego to robię. W gło­wie ukła­da­łam sobie plan. Mia­łam nadzieję, że moje dawne przy­ja­ciółki są nie­szczę­śliwe w tych swo­ich mało­mia­stecz­ko­wych gar­son­kach, z osił­kami u boku i pracą bez per­spek­tyw, sensu i kasy. Te same przy­ja­ciółki, które w liceum nie dawały mi żyć, dopóki Leo nie został moim chło­pa­kiem.

No dobra, zgar­nę­łam z taśmy walizkę i opu­ści­łam halę przy­lo­tów.

– Rita! Rita, tu jestem! – wołała na całe lot­ni­sko moja stuk­nięta sio­strzyczka.

No, musia­łam przy­znać, że bar­dzo dobrze wyglą­dała. O wiele lepiej niż wtedy, gdy ją ostat­nio widzia­łam. Było to… zaraz… jakieś pół roku temu. Lucia przy­je­chała do mnie na week­end. Zabra­łam ją do swo­jego fry­zjera, na zakupy, do opery, do pra­cowni. Poka­za­łam jej, jak pra­cuję, gdzie pro­jek­tuję. Uwie­rzyła we wszystko, co mówi­łam, nawet w to, że upo­ra­łam się z demo­nami i jestem szczę­śliwa. A teraz, no pro­szę, Lucia roz­kwi­tła. Czy to zasługa jej nowego chło­paka? Mia­łam nadzieję, że to ktoś sen­sowny, kto nie zła­mie jej serca, jak tam­ten wcze­śniej mnie…

– Lucy, na miłość boską, nie krzycz tak, prze­cież cię widzę – powie­dzia­łam, uśmie­cha­jąc się do niej. – Gdzie zapar­ko­wa­łaś?

– Przed pierw­szym wej­ściem. Daj, pomogę ci z tą walizką, sta­ruszko – zażar­to­wała. – Dokąd chcesz jechać, do mnie czy od razu do rodzi­ców?

– Nie obraź się, ale wola­ła­bym się zatrzy­mać w hotelu. Muszę się tro­chę wyci­szyć, zanim stanę oko w oko z golia­tem.

– Jak chcesz. W każ­dym razie cie­szę się, że przy­je­cha­łaś. Naprawdę – powie­działa Lucia i czule ści­snęła moje kolano.

Dzięki Bogu moja sio­stra całą drogę mil­czała, co się jej zda­rzyło chyba pierw­szy raz w życiu. Naj­wi­docz­niej zro­zu­miała, że wolę w ciszy przy­glą­dać się mia­steczku, które przed laty posta­no­wi­łam defi­ni­tyw­nie opu­ścić.

Jecha­ły­śmy wzdłuż jeziora Garda. Daw­niej codzien­nie zachwy­ca­łam się jego wido­kiem, dzi­siaj wydało mi się surowe i mroczne. Po pra­wej minę­ły­śmy pierw­szy z sze­ściu hoteli nale­żą­cych do naszej rodziny, potem cukier­nię, sklepy z owo­cami morza, dwie restau­ra­cje i sklep rowe­rowy. Wszystko z szyl­dem Gar­di­nich. Mój ojciec był nie­zwy­kle przed­się­bior­czy. Nawet dzwon w kościele ufun­do­wał. Bie­dak, miał wszystko poza miło­ścią i sza­cun­kiem swo­jej pier­wo­rod­nej. O miło­ści jego żony nie wypada mi się wypo­wia­dać. Tyle pie­nię­dzy, tyle konek­sji, ukła­dów, suk­ce­sów, a nawet wła­sna żonka bzyka się z ogrod­ni­kiem. No cóż, taki los.

Lucia zapar­ko­wała przed hote­lem, w któ­rym się cza­sami ukry­wa­łam, waga­ru­jąc. Lubi­łam go, bo był nie­duży, ale sty­lowy. Tro­chę przy­po­mi­nał mi klasz­tor. Weszłam do pokoju, w któ­rym ostatni raz gości­łam jakieś sześć lat temu. Wystrój, co prawda, się zmie­nił, ale na­dal wyczu­wało się tu dawny ser­deczny kli­mat. Schło­dzi­łam sobie twarz lodo­watą wodą i posta­no­wi­łam chwilę się prze­spać. Do kola­cji zostały dwie godziny, a nie chcia­łam spę­dzić ich na roz­my­śla­niu, a co gor­sza wspo­mi­na­niu, co robi­łam na tym łóżku, kiedy byłam tu ostat­nim razem.

Roz­dział 2

Spóź­nia­nie się jest modne i bar­dzo na miej­scu. Wie­dzą o tym wszy­scy pro­jek­tanci. Tylko pokazy debiu­tan­tów zaczy­nają się punk­tu­al­nie, wszyst­kie sławy – od Ver­sace i Diora przez Cha­nel po Celine – każą publicz­no­ści cze­kać mini­mum godzinę. Na kola­cję do mojego ojca nikt jed­nak nie miałby odwagi się spóź­nić. Surowe zasady doty­czyły rów­nież ubioru. Męż­czyzn obo­wią­zy­wał gar­ni­tur – latem mógł być lniany, a kobiety musiały nosić sukienki z zakry­tymi ramio­nami. Mogłam się zało­żyć, że naj­bar­dziej by mu się podo­bało, gdyby jesz­cze miały kape­lu­sze na gło­wach. Podobno kie­dyś padła taka pro­po­zy­cja, ale bab­cia Stella stor­pe­do­wała ją jed­nym zwro­tem: „Po moim tru­pie”. A tego aku­rat pan mece­nas by nie chciał, przy­naj­mniej do czasu, kiedy bab­cia nie zapi­sze mu swo­jego majątku. Dla­czego osiem­dzie­się­cio­dwu­let­nia seniorka rodu nie zro­biła tego do tej pory? Tego nikt nie wie­dział. Choć ja podej­rze­wa­łam, że ta mądra kobieta wie, że jej jedy­nak jest skoń­czo­nym fiu­tem. Choć oczy­wi­ście słowo „fiut” nie prze­szłoby jej przez usta.

Mają­tek w naszej rodzi­nie zaczął gro­ma­dzić pra­dzia­dek. Było to tuż po pierw­szej woj­nie świa­to­wej. Zie­mię i resztki nie­ru­cho­mo­ści sprze­da­wano wtedy za bez­cen. Podobno wygrał w karty nie­małą sumę, kupił za nią kawa­łek ziemi nad jezio­rem Garda i skromny pen­sjo­nat. Biz­nes się krę­cił i mój przed­się­bior­czy pra­dziad inwe­sto­wał dalej. Po dru­giej woj­nie świa­to­wej Gar­dini byli już wła­ści­cie­lami trzech hoteli i spo­rego kawałka linii brze­go­wej Gardy. Pra­dzia­dek wie­dział, że potrafi robić inte­resy, ale ubo­le­wał nad tym, że nie ma głowy do nauki. Dla­tego posta­no­wił zadbać o sta­ranną edu­ka­cję swo­ich dzieci. I tak moja bab­cia uczęsz­czała do naj­lep­szej we Fran­cji szkoły dla panie­nek z dobrego domu, a jej brat stu­dio­wał prawo na Harvar­dzie. Nie­długo po stu­diach brat babci zmarł na zapa­le­nie płuc. Potem na Harvard poszedł ojciec. Na koniec przy­szła pora na mnie i Lucy.

Lucy wywią­zała się z zada­nia, ale ja nie dosta­łam się na Harvard. Był to pierw­szy zawód, jaki spra­wi­łam ojcu. W dodatku uwa­żał, że zro­bi­łam to spe­cjal­nie. To nie była prawda. Wtedy jesz­cze pra­gnę­łam zado­wa­lać ludzi wbrew sobie. Nie dosta­łam się, bo słabo napi­sa­łam esej, za to z otwar­tymi rękami przy­jęto mnie na prawo na uni­wer­sy­te­cie w Medio­la­nie.

Pod willę rodzi­ców pod­je­cha­łam tak­sówką. Już z oddali przy­glą­da­łam się impo­nu­ją­cemu budyn­kowi w stylu sece­syj­nym. Ele­wa­cję zdo­biły orna­menty o moty­wach roślin­nych. Uwagę zwra­cały zwłasz­cza umiesz­czone po obu stro­nach wej­ścia grube, pokryte pła­sko­rzeź­bami kolumny przy­po­mi­na­jące pnie drzew. Dom zda­wał się mówić: „Podzi­wiaj­cie mnie, nie­udacz­nicy”. Ota­cza­jący go ogród zadbany wygląd zawdzię­czał ogrod­ni­kowi, który był kochan­kiem mojej mamy.

Sta­nę­łam przed wiel­kimi drzwiami, spóź­niona pół­to­rej godziny. Świa­do­mie tak długo się guz­dra­łam, ale teraz chcia­łam mieć tę całą szopkę jak naj­szyb­ciej za sobą. Popra­wi­łam włosy, ode­tchnę­łam dwa razy i weszłam do środka. Już w holu sły­sza­łam roz­mowy docho­dzące z jadalni. Oczy­wi­ście naj­gło­śniej prze­ma­wiał ojciec, komen­tu­jąc zasługi swo­jego przy­ja­ciela – mini­stra tury­styki.

– Gdyby tylko było w tym kraju wię­cej takich porząd­nych oby­wa­teli jak Hugo – pod­kre­ślił.

– To ten kraj jesz­cze bar­dziej zszedłby na psy. Tak się dzieje, kiedy zamiast demo­kra­cji mamy kole­sio­stwo – prze­rwa­łam spo­koj­nym gło­sem wywody rodzica i uśmiech­nę­łam się cza­ru­jąco. – Witaj­cie, kochani, jestem głodna jak wilk. Czy coś dla mnie jesz­cze zostało? – zapy­ta­łam z nie­winną miną.

Gro­bową ciszę prze­rwało ciche par­sk­nię­cie śmie­chem. Spoj­rza­łam w stronę śmiałka i od razu zro­zu­mia­łam, że polu­bię chło­paka Lucii, choć oczy­wi­ście on od tego momentu ma w tej rodzi­nie prze­srane.

– Na miłość boską, Rita, jak ty wyglą­dasz? – ode­zwała się moja zawsze sztywna i neu­ro­tyczna rodzi­cielka.

– Jak co naj­mniej milion dola­rów, dzie­cino – skwi­to­wała bab­cia Stella. – Dziecko, na żywo jesteś sto razy chud­sza niż w tele­wi­zji, ale przy­znaję, nie­zła z cie­bie laska, jak to się dzi­siaj mówi – dodała kochana sta­ruszka, bacz­nie przy­glą­da­jąc się moim prze­tar­tym dżin­som, jedwab­nej koszulce na cien­kich ramiącz­kach i zło­tym san­da­łom z odkry­tymi pal­cami.

W tym momen­cie znów usły­sza­łam stłu­miony chi­chot chło­paka Lucii. Muszę pamię­tać, żeby poroz­ma­wiać z nim na ślu­bie Anny.

– Rita, sia­daj obok nas, zaraz poda­dzą deser – powie­działa pospiesz­nie Lucia, jak zawsze sta­ra­jąc się rato­wać sytu­ację.

– Bar­dzo chęt­nie usiądę obok tego przy­stoj­nego mło­dzieńca.

Kiedy zamie­rza­łam zająć wyzna­czone miej­sce, usły­sza­łam zgrzyt odsu­wa­nego krze­sła, spoj­rza­łam w tamtą stronę i zoba­czy­łam, że ojciec wstaje od stołu. Podzię­ko­wał gło­śno za miłą kola­cję i oznaj­mił, że idzie spać.

– Kara­lu­chy pod podu­chy – powie­dzia­łam z buzią pełną pty­sia z bez­owym kre­mem.

– Dosyć tego, Rita, póki jesteś pod naszym dachem, doma­gam się sza­cunku dla ojca – oznaj­miła moja matka teatral­nym tonem.

– Tak się składa, kochana, że ten dom należy do mnie, a to ozna­cza, że Rita jest tu bar­dzo mile widziana – prze­rwała jej oschle bab­cia.

– Oczy­wi­ście, wia­domo, po kim jest taka krnąbrna – sko­men­to­wała matka i osten­ta­cyj­nie wstała od stołu.

– Z Bogiem – rzu­ciła jej na odchodne bab­cia, a ja wybuch­nę­łam śmie­chem.

– Bab­ciu, tęsk­ni­łam się za tobą. Jak ty dajesz radę w tej twier­dzy? Rzuć wszystko i przy­jedź do mnie, w Rzy­mie od razu byś się odna­la­zła. A ilu tam przy­stoj­nych, szar­manc­kich męż­czyzn pije w kawiar­niach espresso!

– Wiesz, kocha­nie, roz­wa­żam to codzien­nie, powstrzy­muje mnie tylko świa­do­mość, że taką decy­zją uszczę­śli­wi­ła­bym two­jego ojca i matkę. Wolę ich wku­rzać do samej śmierci – dokoń­czyła bab­cia i zapa­liła papie­rosa.

Sły­sząc to, Lucia wstała od stołu i wyszła z pokoju.

Reszta wie­czoru minęła nam nad wyraz miło. W tym domu chyba od dawna nikt tak dużo i szcze­rze się nie śmiał. Patri­zio – chło­pak Lucy – oka­zał się ostat­nim wol­nym i myślą­cym face­tem. Cie­szy­łam się, że ma bło­go­sła­wień­stwo babci, była szansa, że uszczę­śliwi moją sio­strę na dłu­żej. John i Anna rów­nież wyda­wali się dobraną parą. Czyli cza­sami, choć bar­dzo rzadko, zda­rza się, że ludzie tra­fiają na wła­ściwą osobę.

Długo roz­ma­wia­li­śmy o ślu­bie, o pla­nach nowo­żeń­ców i o tym, co się zmie­niło, a co nie zmie­niło w Mari­nie. Lucia z Anną już nie mogły się docze­kać reak­cji „życz­li­wych” osób na mój widok. Opo­wia­da­łam im tro­chę o sobie, o swo­jej pracy, a po trze­ciej lampce wina przy­zna­łam nawet, że ogar­nęła mnie twór­cza nie­moc. O Leo nikt nie wspo­mniał ani sło­wem.

Lekko wsta­wiona posta­no­wi­łam jesz­cze nie koń­czyć wie­czoru i kaza­łam tak­sów­ka­rzowi zro­bić rundkę po Mari­nie. Muszę przy­znać, że przez ostat­nie dwa lata, gdy tu nie przy­jeż­dża­łam, mia­steczko bar­dzo się zmie­niło. Poma­zany graf­fiti mur został zbu­rzony, a na pla­cyku, który ota­czał, poja­wiła się cał­kiem sym­pa­tyczna kawiar­nia, z dużym ogro­dem i licz­nymi bia­łymi hama­kami. Zacie­ka­wiona spoj­rza­łam na szyld i ode­tchnę­łam z ulgą, gdy nie zoba­czy­łam na nim naszego nazwi­ska. Za kawiar­nią znaj­do­wał się park. Kie­dyś bywało tam sporo żuli, a mło­dzież cho­dziła na wagary. Teraz park był ład­nie oświe­tlony, gęste krzaki zostały schlud­nie przy­cięte, trawa była zadbana, zie­lona, co się rzadko zda­rza w taki upał. Widocz­nie ktoś ją codzien­nie pod­le­wał.

Posta­no­wi­łam odpra­wić tak­sów­ka­rza i przejść się po parku. Ruszy­łam alejką po ścieżce wysy­pa­nej drob­nym bia­łym żwi­rem, w któ­rym zako­py­wały się moje obcasy i co chwilę musia­łam je wycią­gać z pod­łoża. Szłam przed sie­bie, aż dotar­łam do zagaj­nika, na któ­rego krańcu znaj­do­wało się nie­wiel­kie oczko wodne. To tutaj pięć lat temu pod­ję­łam decy­zję o wyjeź­dzie do Rzymu. Natych­miast wró­ciły wspo­mnie­nia…

Sie­dzia­łam wtedy zapła­kana na brzegu sadzawki i nie mogłam uwie­rzyć w to, co się przed chwilą stało. Patrzy­łam na swoje nie­za­wią­zane, ubło­cone trampki, które pospiesz­nie wło­ży­łam, wybie­ga­jąc z gabi­netu ojca. Głowa bolała mnie od nie­ustan­nego odtwa­rza­nia tego, co usły­sza­łam. Wtedy chyba pierw­szy raz naprawdę chcia­łam umrzeć. Pomy­śla­łam, że mogła­bym się uto­pić w tej sadzawce. Pochy­li­łam się nad taflą wody, zoba­czy­łam w niej nie­ładną, pulchną dziew­czynę, któ­rej wła­śnie wbito nóż w plecy. Tylko jedna rzecz, a wła­ści­wie mała osóbka powstrzy­mała mnie przed naj­gor­szym.

Wspo­mi­na­jąc to teraz, wyję­łam z torby papie­rosa, powoli go zapa­li­łam, po czym usia­dłam na bia­łej drew­nia­nej ławce i zało­ży­łam nogę na nogę. Jakże bar­dzo tamta nie­szczę­śliwa dziew­czyna róż­niła się od tej obec­nej. Wsta­łam z ławki i znowu ruszy­łam przed sie­bie. Przy­po­mniały mi się moje żmi­jo­wate przy­ja­ciółki, które zada­wały się ze mną tylko dla­tego, że byłam bogata. Ze ści­śnię­tym ser­cem wspo­mi­na­łam, jak za moimi ple­cami nazy­wały mnie „brzy­dulą” i dzi­wiły się, że można mieć tyle pie­nię­dzy i tak o sie­bie nie dbać. Mówiły, że Leo pew­nie bar­dzo potrze­buje kasy, skoro udaje, że się ze mną spo­tyka. Wie­dzia­łam o tym na długo przed tam­tym wie­czo­rem, ale o dziwo, w ogóle mnie to nie ruszało. Mia­łam gdzieś ich komen­ta­rze, bo wszyst­kie uwa­ża­łam za idiotki, które niczego w życiu nie osią­gną. No, może uda im się wyha­czyć jakichś tępych osił­ków, któ­rych zacią­gną do ołta­rza. Sądzi­łam, że jestem od nich lep­sza. Nie dla­tego, że pie­nię­dzy mia­łam jak lodu, nie były dla mnie ważne. Jed­nak w prze­ci­wień­stwie do tych dziew­czyn mia­łam marze­nia i byłam zde­ter­mi­no­wana, żeby coś osią­gnąć. Chcia­łam kie­dyś wyrwać się z tej dziury, zerwać ze smy­czy ojcu i naprawdę roz­wi­nąć skrzy­dła. Wie­dzia­łam, że stu­dia praw­ni­cze to zły pomysł, ale wów­czas nie byłam jesz­cze gotowa, by otwar­cie się zbun­to­wać prze­ciwko temu, co dla mnie zapla­no­wał. Byłam nato­miast gotowa stra­cić dzie­wic­two z Leo…

Stało się to tuż po powro­cie Leo ze stu­diów w Wied­niu. Na­dal był osza­ła­mia­jąco przy­stojny, ale nie dla­tego kocha­łam się w nim od pod­sta­wówki. Impo­no­wały mi jego inte­li­gen­cja i to, że chciał od życia cze­goś wię­cej niż tylko żony, która będzie mu lepiła gnoc­chi. Wpa­dli­śmy na sie­bie na impre­zie u jed­nej z kole­ża­nek. Ja wła­śnie wycho­dzi­łam, on wcho­dził. Spoj­rzał na mnie, zmie­rzył wzro­kiem od góry do dołu i kiwa­jąc z uzna­niem głową, stwier­dził, że wyro­bi­łam się na stu­diach w Medio­la­nie.

– Szkoda, że twoja śliczna buźka na­dal jest nie­ska­żona myślą – zakpi­łam w odpo­wie­dzi.

– To prawda, też jej nie lubię, może zamie­nię ją na miej­sca z tył­kiem.

– Świetny pomysł, wtedy będziesz nie tylko zali­czał ładne dupeczki, ale sam nią zosta­niesz – odpo­wie­dzia­łam, mija­jąc go.

– A co złego widzisz w tym, że jestem atrak­cyjny? – zapy­tał, rezy­gnu­jąc z wej­ścia do środka i podą­ża­jąc za mną.

– Poza tym, że się do tego przy­zna­jesz? Nic. Dziew­czyny lubią przy­stoj­nia­ków.

– Poza tobą, ty się nie łapiesz na taki lep – skwi­to­wał.

– Wiesz, że tan­detne kom­ple­menty nie robią na mnie wra­że­nia. Skończmy tę roz­mowę, bo za chwilę potrak­tu­jesz mnie jak wyzwa­nie i będziesz musiał spró­bo­wać wyrwać tę brzy­dulę, która stoi przed tobą, a twoi kum­ple cię za to wyśmieją. Wiesz co…? Uła­twię ci zada­nie i od razu zdejmę majtki, żebyś nie musiał się faty­go­wać.

– No pro­szę, zatem cze­kam. Chęt­nie zoba­czę, co pod nimi ukry­wasz – powie­dział zachryp­nię­tym gło­sem, a ja nagle poczu­łam, że robi mi się nie­do­brze.

Nawet nie zauwa­ży­łam, kiedy zna­leź­li­śmy się na plaży. Przyj­rza­łam mu się uważ­niej. Był nie­sa­mo­wi­cie atrak­cyjny. Jego pew­ność sie­bie w połą­cze­niu z wyglą­dem spra­wiały, że czu­łam się cho­ler­nie zaże­no­wana Zawsze lubi­łam się prze­ko­ma­rzać z ludźmi, bawiły mnie dwu­znaczne słowa, nie­do­koń­czone zda­nia, które pod­krę­cały atmos­ferę. Ale teraz samą sie­bie zapę­dzi­łam w kozi róg i stwier­dzi­łam, że chyba nie wyjdę z twa­rzą z tej rundy. „Cho­ciaż majtki zostaną na miej­scu”, pomy­śla­łam.

Leo miał jed­nak inne plany. Pod­szedł do mnie szybko i spoj­rzał mi pro­sto w oczy.

– No, Rita, pokaż, jaka jesteś odważna. Umiesz się tylko wywyż­szać czy coś za tym idzie? Poza kaską tatu­sia, rzecz jasna – zapy­tał pro­wo­ku­jąco.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki