Raj utracony - John Milton - ebook

Raj utracony ebook

John Milton

0,0

Opis

"Raj utracony" to dzieło Johna Miltona, angielskiego poety, prozaika i publicysty uważanego za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli literatury angielskiej XVII wieku.
Jeśli lubisz poezję epicką i chcesz poznać jedno z największych dzieł literatury angielskiej, to powinieneś przeczytać "Raj utracony" autorstwa Johna Miltona. W tej epopei Milton opowiada o upadku Adama i Ewy oraz ich wygnaniu z Raju, a także o walce aniołów i demonów. Dzieło to jest nie tylko piękną opowieścią, ale także głęboką refleksją nad kondycją ludzką i grzechem pierworodnym. "Raj utracony" to kluczowe dzieło literatury angielskiej, które wpłynęło na wielu pisarzy i poetów, takich jak William Blake czy Percy Shelley. Ta książka to nie tylko arcydzieło literatury, ale także źródło inspiracji dla wielu pokoleń czytelników

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




John Milton

RAJ UTRACONY

Wydawnictwo Avia Artis

2024

ISBN: 978-83-8226-966-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Przedmowa

Literatura nasza posiada tłómaczenia prawie wszystkich arcydzieł epickich literatury powszechnej; niektóre tłómaczone były wielokrotnie. Nie pominięty też został i „Raj utracony“ Miltona; — mimo to można o nim powiedzieć, iż nie istnieje wcale dla polskiego czytelnika. Wyczerpany dawno w handlu księgarskim, napotyka się tylko w wielkich bibliotekach. Ogół czytelników wie o jego treści, a raczej domyśla się jej tylko z tytułu; a choćby kto ciekawszy wyszukał egzemplarz tłómaczenia Przybylskiego lub Dmochowskiego, nie zadowoliłby swoich pragnień estetycznych, nie poznałby wielkiego poety i myśliciela angielskiego z XVI I-go wieku. Tłómaczenie Przybylskiego nastroszone jest nowo ukutemi wyrazami, które się prawie wszystkie nie utarły i nie przyjęły w naszym języku; rymy możnaby darować Rejowi, ale nie pisarzowi współczesnemu z Krasickim, Naruszewiczem, Niemcewiczem, Trembeckim. Dmochowski pisze i rymuje gładziej, ale próżny sobie wysiłek zadaje, bo Milton nie rymuje wcale, i najmocniej się przeciw rymowanej poezyi zastrzega. Przyjęty przez obu tych tłómaczów wiersz trzynastozgłoskowy zadaleko oddala się od dziesięciozgłoskowego oryginału, inny ton, patetyczny, nadaje, i zmusza tłómaczów do amplifikacyi, — w których ginie zwięzłość i prostota, cechujące Miltona.

 Milton nie lubił rymów, i w przedmowie tłómaczy swoim czytelnikom, że piękność mowy wiązanej polega głównie na rytmie, którym się posługiwali starożytni poeci, podczas gdy rym jest naleciałością wieków barbarzyńskich. Jest to oczywiście przesada: języki nowoczesne nie mają bogactwa iloczasu, cechującego języki starożytne, a rym w poezyi utwierdził swoje panowanie — jako ozdoba; ale rytm pozostał zawsze główną cechą mowy wiązanej, kością pacierzową wiersza.  Mimo, że język polski, pod względem urozmaicenia akcentu, należy do najuboższych, uważałem za konieczne iść pod tym względem za wyraźną wskazówką poety, i tłómaczyć jego utwór wierszem nierymowym. Odstępstwa od obranej przezeń formy poetyckiej i tak były nieodzowne: jamby oryginału są w naszym języku niemożliwe, przynajmniej w poematach szerszego zakresu; wiersz dziesięćiozgłoskowy, zbyt jednostajny pod względem akcentu, zamieniłem na najpowszechniej u nas w opowiadaniach używany — jedenastozgłoskowy.  Mimo te folgi nie zdołałem utrzymać się w ramach pierwowzoru: każda pieśń wypadła mi średnio przeszło sto wierszy dłuższą od oryginału. Pochodzi to nietylko z nadzwyczajnej jego zwięzłości, ale i z charakteru obu języków; — angielski jest przeważnie jednozgłoskowy. Zwięzłość wyrażenia starałem się zachować bez zatracenia ścisłości i jasności. „Raj utracony“ w języku angielskim ma ogółem wierszy dziesięciozgłoskowych 10.565; w mojem tłómaczeniu wierszy jedenastozgłoskowych 11.792; u Przybylskiego wierszy trzynastozgłoskowych 13.132; Dmochowski tłómaczył tylko „co wyborniejsze miejsca.“  Nie mając zamiaru dowodzić tu wysokiej wartości utworu Miltona, co byłoby wybijaniem drzwi otwartych, ani aktualności i żywotności tego poematu, mimo trochę przestarzałej formy i niektórych poglądów naukowych, w kilku tylko słowach odpowiem na pytanie, czy w ogóle naszej literaturze potrzebne nowe tłómaczenie „Raju utraconego,“ bo pytanie takie mógłby stawić ktoś gustujący tylko w poezyi ostatniej doby.  Mimo usterek powyżej przytoczonych, „Raj utracony,“ jako kompozycya, stoi w rzędzie Iliady, Odyssei, Boskiej Komedyi, i zachwyca każdy umysł wrażliwy na piękno. Odczytanie powtórne w tych czasach jeszcze większą sprawiło mi rozkosz, niż kiedym go czytał po raz pierwszy w młodym wieku, i sądzę, że wielu czytelnikom niemniejsze sprawi zadowolenie, byle tylko moje tłómaczenie choć w części zbliżało się do piękności oryginału. Zresztą zmieniają się z biegiem wieków gusta i upodobania, ale wielkie dzieła, jak słupy granitowe, sterczą i wskazują pochód geniuszu ludzkiego.  „Raj utracony“ jest poematem prawie współczesnym: nie przenosi on nas w świat innych religii, filozofii, obyczajów i zwyczajów, jak Iliada, Odyssea, Eneida. „Miltonowi przyznano miejsce po prawicy Szekspira, gdzie zasiadać on będzie aż do dnia zmartwychwstania umarłych“ — powiada D. G. Rosetti. Inny krytyk mówi: „Raj utracony“ — jest to Iliada Starego Testamentu, — epos o upadłej naturze człowieka.“ Nie jest też kunsztownym układem podań narodowych i annektowanych na cześć zwycięzców, jak Eneida; w mojem rozumieniu „Raj utracony“ jest poetyczną ekspozycyą Chrystyanizmu przez człowieka szczerej i gorącej wiary. Wprawdzie był to purytanin, ale same wymagania logiki i poezyi zmusiły go do użycia za oś główną kompozycyi dogmatu katolickiego — Łaski; dziś, gdy Chrystyanizm napastowany jest w podstawach swoich, miło jest słuchać poetę, mocno przejętego wiarą w Objawienie Boskie. Drobne, w kilku miejscach, wycieczki przeciw Kościołowi usunąłem lub zatarłem, co tem łatwiej mi przyszło, że owe napaści, pisane pod wpływem namiętności stronniczych, religijnych i politycznych, jakie wówczas miotały Anglią, nie łączą się organicznie z całością utworu.  Milton, jak wszyscy poeci owego czasu, a i o wiele późniejsi, często czerpie swoje porównania z mitologii; prawie zawsze służą mu one do większego pogłębienia obrazu, czasem są tylko czczym i zbytecznym ornamentem; prócz tego sam przedmiot wymagał częstych powoływań się na Stary Testament; sądziłem więc, że dla czytelników mniej oczytanych w tych zakresach, przydadzą się krótkie przypisy na końcu każdej pieśni umieszczone.

Tłómacz.

Pieśń I

Pierwszą człowieka winę i ów zgubny,

Z zakazanego drzewa owoc zdjęty, Który sprowadził na świat śmierć, a za nią Z utratą Raju wszystkie nasze klęski, Aż nas Bóg-człowiek przyszedłszy odnowił I wieczną szczęścia odzyskał dziedzinę, Śpiewaj niebiańska Muzo, co na skrytych Szczytach Horebu, Synaju, natchnęłaś Pasterza, aby pierwszy uwiadomił Wybrane plemię, jak w początku świata Niebo i Ziemia powstały z chaosu; Lub jeśli większe masz upodobanie W wzgórzach Syonu, strumieniu Siloe, Płynącym tam, gdzie Bóg wyrocznie wieścił, O, przybądź, wspomóż me zuchwałe pienia, Co pogardzając lotem pospolitym, Nie chcą się wznosić nad Aońską górą, Lecz dążą drogą, na którą się dotąd Nie odważyły ni proza, ni rymy.

A nadewszystko, Duchu Święty, który Ponad świątynie cenisz serce szczere I czyste, natchnij mnie, wszystkowiedzący, I od początku czasów wszechobecny! Ty, rozpostarłszy skrzydła przepotężne, Jak gołębica tuląc otchłań wielką, Płodnąś uczynił; oświeć ciemność moję Podnieś poziomość, bym na wysokości Przedmiotu stając, mógł objaśnić ludziom Drogi, jakiemi Bóg szedł do człowieka, I sprawiedliwość wiecznej Opatrzności. Powiedz, gdy Niebo, ni głębiny Piekła Skrytości żadnej nie mają dla Ciebie, Czem się to stało, że pierwsi rodzice Nasi, tak szczęsnym stanem obdarzeni, Wkrótce odpadli od Stwórcy swojego, Jego jedyny zakaz przekroczyli, Chociaż panami byli reszty świata? Kto pierwszy skusił ich do takiej winy? Wąż, wyszły z piekła, złudził matkę rodu Ludzkiego, wiedzion zemstą i zazdrością, Kiedy go pycha z Nieba wytrąciła I zbuntowane z nim tłumy aniołów. Za ich pomocą pragnąc wzrosnąć w blasku Nad równych sobie, stać się równym Bogu, Opór mu stawiać i dążąc do władzy, Wojnę rozpoczął przeciw Najwyższemu. Próżne zamachy: wszechmocnością Bożą Rażony, wypadł z eterycznych Niebios, W płomieniach, głową na dół, do bezdennej

Otchłani, straszna, zgorzała ruina;W dyamentowej twardości kajdanach, Na karę ognia wiecznego skazany, Za to, że wyzwał zuchwale do boju Wszechmogącego. Dziewięć dni i nocy, Według śmiertelnych miary, ze swą hordą Tarzał się w toni ognistej, zdrętwiały, Choć nieśmiertelny! Lecz wyrok zapadły Do jeszcze większej zachował go kary: Dręczy go pamięć szczęścia straconego I widok przyszłej bez końca katuszy; Toczy wzrok błędny, smutkiem przepełniony, Rozpaczą, pychą niepohamowaną I nienawiścią, bo oczami ducha Widzi, że niema dla niego nadziei; Straszne więzienie ze wszystkich stron pała Jak piec ognisty, a chociaż płomienie Nie dają światła, noc czynią widoczną, A w niej obrazy niedoli, cierpienia, I potępieńców żałobliwych tłumy; Kędy nie mieszka pokój ni spoczynek, I nie pojawia się nigdy nadzieja, Ta, która wszystkim błyska; ale męka Dręczy bez końca, i potop ognisty, Sycony siarką, ciągle gorejącą, A nie mogącą nigdy się wytrawić. Takie odwieczny Sędzia przygotował Dla buntowników miejsce, tę ciemnicę, Tak oddaloną od Boga, od Nieba I jego światła, jak trzykrotnie wzięta

Odległość środka od krańca bieguna. O, jak to miejsce, gdzie są, niepodobne Temu, skąd spadli! Leżą towarzyszeJego pogromu, przemożeni, zbici Szalejącego ognia potokami I rwącym wirem; tuż obok się tarza Najbliższy mocą, najbliższy mu w zbrodni, Znany daleko później w Palestynie Jako Belzebub. Do niego zły Anioł (Odtąd Szatanem nazywany w Niebie) Zwraca zuchwałe słowa, przerywając Straszne milczenie: »Tyżeś? O, jak nisko! Jakże odmienny od tego, co w szczęsnem Królestwie światła, w jasność przyodziany, Doskonałością błyszczał nad miryady! Tyżeś, co ze mną sojuszem tak ścisłym, Jednością myśli i celu związany, Równy nadzieją, odwagą, hazardemW świetnym zamachu, a teraz już równy W świetnym zamachu, a teraz już równy Przepaść, i z szczytu jakiego! On zatem Znacznie silniejszy ze swoim piorunem! Ale, kto wiedział o sile tej broni?! Ni piorun przecie, ni jakiebądź męki Zada Zwycięzca potężny a srogi, Mnie nie przymuszą do żalu, nie zmienią (Choć zmienionego w powierzchownym blasku) Mej starej woli, zawziętego gniewu W poczuciu siły znieważonej, takiej, Co z Wszechpotężnym do walki stanąwszy,

Do uporczywej bitwy wprowadziła Nieprzeliczone hufce zbrojnych duchów, Gardzących śmiało Jego panowaniem, Wolących moje; Jego wszechpotędze Przeciwstawiając inną, i w tak długo Wątpliwych losów bitwie w polach Nieba Wstrząsły tron Jego. Cóż znaczy przegrana? Nie wszystko znikło: trwa niezwyciężona Wola, pragnienie zemsty i nienawiść Nigdy niezgasła; trwa męstwo, co nigdy Ani się podda, ani nie ustąpi, I wszystko, czego pokonać niemożna. Tej chwały nigdy Jego złość, ni siła Ze mnie nie wydrze: schylać się, o łaskę, Prosić na klęczkach, wielbić władzę tego, Którego państwo, tą ręką wstrząśnięte, Drżało w posadach, to byłoby hańbą Nikczemną, wstydem, gorszym od upadku! Kiedy wyrokiem losu nie możemy Stracić natury naszej, siły boskiej, A doświadczeniem świeżem nauczeni, W walce nie gorsi, przezornością więksi, Możemy z lepszą nadzieją zwycięstwa, Jawnie, podstępem, a nieprzejednanie Wojnę prowadzić z naszym wielkim wrogiem, Co tryumfuje teraz, i w nadmiarze Radości, rządząc sam, ciemięży Niebo.« Tak się odezwał Anioł przeniewierczy, Głośno chełpiący się, choć bólem zdjęty I bezgraniczną rozpaczą miotany.

Jego zuchwały towarzysz mu na to: »Książę! Zwierzchniku tylu panujących Potęg, co pod twem dowództwem do boju Poprowadzili tłumy Serafinów Nieustraszonych, w najcięższych przewagach Wiecznego Króla Niebios tron zachwiali, Szukając podstaw, na których oparta Jego najwyższa władza, skąd pochodzi? Z siły, z przygody, czy też z przeznaczenia? Widzę zbyt jasno, i boleję srodze Nad tym wypadkiem, co pogrom sprowadził, Nieba pozbawił nas i te potężne Tłumy, poległe w haniebnem rozbiciu, O ile mogą niebiańskie i boskie Natury poledz: myśl i duch albowiem Niepokonane, siła wkrótce wraca, Choć chwała nasza i stan błogi zgasły, Tu pochłonięte nędzą bezgraniczną! Lecz gdy Zwycięzca (bo teraz już z musu Wierzę w wszechmocność Jego, kiedy przemógł Taką, jak nasza, siłę) na to tylko Nam pozostawił całość ducha, życie, Byśmy cierpienia nasze mocniej czuli, Kary znosili, i pozostawali Na pastwę jego mściwości i gniewu, Lub mu służyli z prawa wojennego, Jak niewolnicy, w samem wnętrzu piekła, W czarnej czeluści w ogniu pracowali I wszelkie jego spełniali zlecenia; To cóż za korzyść nam z sił niezmniejszonych,

Z nieśmiertelności, jeśli nieśmiertelnej Będziemy tylko podlegali karze?« Na to porywczo Arcywróg odpowie: «Spadły Cherubie, być słabym, to nędza Zarówno w czynie, jak w znoszeniu doli, Ale bądź pewny, czynić coś dobrego Nigdy już naszem nie będzie zadaniem; Jedyną naszą uciechą źle czynić, By się sprzeciwić woli przeciwnika. Opatrzność Jego z naszych złych uczynków Stara się dobro wywodzić, nam zatem Należy cel ten niweczyć, a dobro Na złe obracać — co się może udać, Może go martwić, jeśli się nie łudzę, Może krzyżować jego przedsięwzięcia. Oto Zwycięzca okrutny odwołał Już swe odwetu i pogoni sługi Wstecz do bram Nieba; ustał grad siarczysty, Niesiony wichrem; pozostały fale Płomieni, w które wpadliśmy z Niebiosów. Może grom szparki z czerwonemi błyski, Z wściekłością pędu niepohamowaną, Wyczerpał już swe ostrza, bo przestaje Huczyć przez otchłań pustą, bezgraniczną; Nie traćmy pory, czy ją daje wzgarda, Czy zasycony gniew Nieprzyjaciela. Widzisz posępną tę równinę pustą, Ciemną siedzibę spustoszenia, tylkoPłomyki blade migocą złowrogo; Tam się uchrońmy z wrzącej ogniem fali

I odpocznijmy, jeśli odpoczynek Można tu znaleść. Potem, zgromadziwszy Nasze rozbite wojsko, uradzimy, Jakby na przyszłość najmocniej obrażać Nieprzyjaciela, jak wyrównać nasze Straty, jak ciężką pokonać niedolę, Jakie nam wsparcie może nieść nadzieja, Lub rozpacz jakie dać postanowienie.« Te słowa Szatan rzekł do najbliższego Współbrata, wznosząc ponad fale głowę Z iskrzącym wzrokiem, inne jego członki Na morzu ognia wzdłuż i wszerz leżały, Zajmując kilka stajan; wzrostem równy Owym z legendy olbrzymom, Tytanom, Zrodzonym z Ziemi, walczącym z Jowiszem, Bryareowi, albo Tyfonowi, Pod starożytnym Tarsem w grocie skalnej Mieszkającemu, lub Lewiatanowi, Co go ze wszystkich swych tworów Bóg nadał Największym wzrostem pośród pływających Na oceanie. O nim to żeglarze Opowiadają, iż gdy zaśnie czasem W spienionych wodach u Norwegów brzegu Bywa, że sternik łodzi zapóźnionej Ma go za wyspę w wieczornym pomroku, Wbija kotwicę w grubą łuskę skóry, Przy jego boku od wiatru się chroniąc, Czeka bezpieczny, aż zasłony nocy Z nad wód podejmie bladawy poranek.

Tak rozciągnięty na ognistej fali Leżał okuty Szatan; jużby nigdy Odtąd nie podniósł się, ni ruszył głową, Lecz wola Tego, co wszystkiem rozrządza, Dała mu spełniać nowe czarne plany, Aby zbrodniami wciąż powtarzanemi Gromadził na się potępienia góry, I obmyślając złe dla innych istot, Widział z wściekłością, jak wszystka złość jego Posłuży tylko za pobudkę łaski I nieskończonej dobroci dla człeka, Którego skusił, lecz jego samego Zgniecie potrójna hańba, gniew i zemsta. Teraz z topieli wznosi groźne członki: Z obu stron fale ognia odepchnięte Zygzakowatym płomieniem się toczą, Pozostawiając w środku straszne pole. Z rozpostartemi skrzydły lot kieruje Szatan, w pomrocznem wznosząc się powietrzu, Które uczuwa ciężar nadzwyczajny; Zdąża do lądu, jeśli nazwać lądem To, co gorzało niezgasłem zarzewiem, Gdy morze ogniem roztopionym wrzało. A barwa lądu taka, jakby siły Podziemnych wiatrów przeniosły zrąb skały Od gór Peloru, lub poszarpanego Boku wciąż grzmiącej piorunami Etny; Jej trzewia pełne żywiołów zapalnych Gdy ogień zajmie, w górę strzela lawą I pozostawia zgorzelisko, pełne

Kopcia i dymu: taki odpoczynek Znalazła stopa przeklęta. Szedł za nim Najbliższy spółbrat, oba chlubni wielce, Że się z styksowej wydobyli fali, Sądząc, że własną, jako bogów, siłą, Nie z dopuszczenia Najwyższej Potęgi. »Więc to siedlisko, to ląd, to powietrze?« Rzekł potępiony Archanioł: »to miejsce, Które musimy zająć zamiast Nieba? Smętna ciemnica za blask eteryczny? Więc niech tak będzie! Gdy On, teraz władca, Narzucić może to, co zowie prawem, Im dalej odeń jesteśmy, tem lepiej; Równy rozumem, siłą stał się większym I zapanował nad równymi sobie. Żegnam was pola szczęśliwe, gdzie mieszka Nieustająca radość i wesele! Witaj, piekielny świecie, witaj zgrozo! Głębio bezdenna, przyjm nowego pana! Ducha nie zmienia zmiana miejsca, czasu, Duch sam jest sobie miejscem, może sobie Z Nieba utworzyć Piekło — Piekło z Nieba. Gdzie? O to mniejsza, dość, że ten sam zawsze. A czem? Czemkolwiek — byłem nie był mniejszym Od tego, co go wielkim piorun zrobił. Tu zresztą wolni będziemy: Wszechmocny Te czarne lochy nie na to zbudował, By ich zazdrościł; stąd nas nie wypędzi.. Można panować tu, a panowania Warto pożądać, choćby nawet w Piekle.

Raczej pan w Piekle, niźli sługa w Niebie! Lecz czemuż naszych towarzyszów losu Wiernych spółbraci, druhów, zostawiamy Półmartwych w owem bagnie zapomnienia? Czemu nie wezwiem ich, aby wraz z nami Tę nieszczęśliwą siedzibę dzielili, Albo raz jeszcze stanąwszy pod bronią, Wypróbowali swą siłą, co można Odebrać w Niebie, albo stracić w Piekle?« Tak mówił Szatan, a Belzebub na to: »Wodzu zastępów świetnych, które przemódz Jeden Wszechmocny zdołał, gdy usłyszą Twój głos, najżywszą rękojmię nadzieiW niebezpieczeństwie, w najcięższej potrzebie, To najpewniejsze hasło w wrzawie bitwy, I w tylu szturmach — nowem niewątpliwie Przejmą się męstwem, nowem zbudzą życiem, Mimo, że teraz na morzu ognistem Obezwładnieni, rozciągnięci leżą; — Nie dziw, po spadku z takiej wysokości!« Zaledwie skończył, a już Czart zwierzchniczy Ruszył ku brzegom; na barki zarzucił Empirejskiego hartu tarczę ciężką. Zwieszał się z ramion jej obwód szeroki Nakształt księżyca, którego orbitę Przez szkło optyczne artysta toskański Ogląda wieczór ze szczytu Fiesole Albo Valdarno, odkrywając nowy Kraj, rzeki, góry w plamach księżycowych. W ręku ma dzidę, obok której sosna

Ścięta w norweskich górach na maszt statku Admiralskiego, byłaby pręcikiem; Wspiera się na niej, stawiać z trudem kroki Po rozpalonej ziemi: nie tak kroczył Po lazurowem Niebie, — a powietrze, Ziejące żarem, rani go dotkliwie. Wytrzymał jednak i stanął u morza Płomienistego; woła na swe hufce: Anielskie kształty powikłane leżą Gęsto, jak liście jesienne w strumieniach Valombrozyjskich, gdzie lasy etruskie Wysokie łuki wznoszą; lub jak trzcina Porozrzucana, i w wodzie płynąca, Kiedy Oryon w srogie wichry zbrojny, Napadł na brzegi morza Czerwonego, Którego tale niegdyś pochłonęły Wraz z Buzyrysem memfickie rycerstwo, Gdy nienawiścią przejęte goniło Wychodźców z Gosen: ci, stojąc na brzegu Bezpieczni, trupy płynące widzieli I połamane wozów zbrojnych koła. Tak rozproszeni podli zatraceńcy Leżeli, gęsto pokrywając fale, Zdrętwiali po tak ohydnej przemianie. Czart na nich krzyknął, a piekielne głębie Echem rozbrzmiały: »Książęta, Potęgi, I wojownicy, kwiecie górnych Niebios, Waszych przed chwilą, a teraz straconych, Gdy taki strach zdjąć może Duchy wieczne. Możeście miejsce to wybrali sobie

Na wypoczynek po trudach wojennych? Może tu drzymać równie wam wygodnie Jak na równinach Nieba; albo plackiem W podłej postawie leżąc, przysięgliście Wielbić Zwycięzcę, co teraz spogląda Na Cherubinów swych i Serafinów, Jak się tarzają w morzu ognia, obok Porozrzucanej broni i chorągwi, Aż szybcy szczwacze z bram niebieskich ujrzą Sposobność, znijdą i zdepczą omdlałych, Lub łańcuchami piorunów przybiją Do dna samego tej czarnej przepaści: Zbudźcie się, wstańcie, lub zgińcie na wieki!« Słyszą, i wstydni wnet rwą się do lotu. Tak ludzie śpiący, których obowiązkiem Czuwać, gdy naraz słyszą głos zwierzchnika. Powstają, chociaż na wpół przebudzeni. Wprawdzie świadomi byli strasznej doli, W jaką popadli, doznawali cierpień Straszliwych, jednak głosu swego wodza Wnet posłuchały tłumy niezliczone. Jak dzielna laska potomka Amrama, W dniu nieszczęśliwym egipskiej krainy W górę wzniesiona, wywołała chmurę Czarną szarańczy, wiatrami wschodniemi Gnaną na państwo króla Faraona, Co jak noc czarna przysłoniła cały Kraj nadnilowy: tak też niezliczone Były gromady złych duchów na skrzydłach, Ulatujące pod kopułą Piekła

Wśród ogni, co ich zewsząd otaczały. Aż kiedy skinął podniesioną dzidą Ich sułtan wielki, wskazując kierunek, Wnet się spuścili w równoważnym locie, Całe, siarczyste zapełniając pole. Takiego tłumu Północ przeludniona Nigdy z swych mroźnych nie pchnęła obszarów, Gdy barbarzyńskie jej dzieci, jak potop, Szukały przepraw przez Ren albo Dunaj, Ku Południowi się rozpościerając Od Gibraltaru do Libijskich piasków. Zaraz z gromady każdej przełożeni I dowodzący dążą ku tej stronie, Gdzie stał wódz główny: nadludzkie postaci, Bogom podobne, godności książęce, Potęgi, które niegdyś zasiadały Trony niebieskie; teraz ich nazwiska Tam zapisywać przestano; z ksiąg życia Są wykreślone, jako buntownicze. Ani też nowych nazwisk używają, Jakie im Ewy synowie nadali, Odkąd po ziemi chodzą z dopuszczenia Bożego, aby doświadczać człowieka. Większą część ludzi obłudą i kłamstwem Tak obłąkali, iż o Bogu Stwórcy Swym zapomnieli, Jego niewidzialną Chwałę na obraz zwierza zamienili, Cześć mu oddając w wesołym obrządku, Pełnym przepychu, złota; nawet czartom Pokłony bili, biorąc ich za bóstwa.

Pod różną wtedy nazwą ludziom znanych W różnych bałwanach wielbił świat pogański. Muzo, kto pierwszy powiedz, kto ostatni Powstał z ognistej fali przebudzony Głosem wielkiego Mocarza! jak każdy Według swej rangi stawał na wybrzeżu, A za nim zbierał się tłum pospolity! Główni ci byli, co z głębi otchłani Szli, poszukując zdobyczy na ziemi, I ośmielili się w późniejszym czasie Stawiać swe trony obok tronu Boga, Swoje ołtarze przy Jego ołtarzu. Bożki, wielbione przez rozliczne ludy, Śmiały się zbliżyć nawet do Jehowy, Który wśród gromów, w orszaku Cherubów, Miał na Syonie świętym swą stolicę. W Jego świątyni stawiali posągi, I przeklętemi rzeczami brzydzili Święte obrzędy i uroczystości, Ciemnością swoją urągając światłu. Pierwszy straszliwy Moloch, król, zmazany Krwią ofiar ludzkich i łzami rodziców, Choć niesłyszących okrzyku rozpaczy, Zagłuszanego hukiem trąb i kotłów, Kiedy ich dzieci szły w ogień bałwana. Ammonitowie cześć mu oddawali, Rabba z bogatą w wodę okolicą, Argob i Basan, aż do dalekiego Potoku Amon. Nie przestając na tem Wyzywającem sąsiedztwie, podstępem

Nawet tak mądre serce Salomona Obłąkał, że mu wystawił świątynię Wprost przed świątynią Boga prawdziwego, Na wzgórzu hańby, gajem jego zrobił Dolinę Ennon, odtąd Tofat zwaną, Albo Gehenną, czarną jak wzór Piekła. Szedł dalej Chomos, obrzydłe straszydło Synów Moaba, od Aroer, Nebo, I na południe pustyni Abarim, W Horonaimie, w Hesebonie, dalej W państwie Seona, za kwitnącą Doliną Sibma, winogradem strojną, I w Eleale, do bagien smolistych. Zwan też Peorem, gdy Izraelitów W drodze od Nilu, w Sittim, do obrzędów Wszetecznych wabił — za co ukarani. Stąd swe rozpustne orgie posuwał Aż do owego wzgórza pohańbienia Przy gaju kata Molocha; rozpusta Przy okrucieństwie; aż wreszcie go strącił Dobry Jozyasz na samo dno piekła. Dalej szli owi od wód Eufratu Starego, aż do strumienia, co dzieli Od ziem syryjskich Egipt, a nosili Nazwy Baala, albo Astaroty, Męskie lub żeńskie, duchy bowiem mogą Dowolnie przybrać płeć jedne lub drugą, Tak giętka i tak prosta ich istota, Nieskrępowana członkami, stawami, Jak ciało ludzkie, — i w jakim chcą kształcie,

Większym lub mniejszym, jasnym albo ciemny Mogą wypełniać swoje eteryczne Cele i czyny miłości lub zemsty. Dla nich to plemię Izraela często Zapominało swojej żywej siły, Opustoszałe mijając ołtarze Święte, schylając głowy przed bożkami, Wziętemi z bydląt; więc też te ich głowy Równie się nisko w bitwach pochylały I upadały, rażone włóczniami Marnych zwycięzców. Była w tej gromadzie Astarte, której rogi jak półksiężyc; Fenicyanie zwali ją królową Niebios, a do jej jasnego obrazu W noc księżycową sydońskie dziewice Wznosiły modły i śpiewy; w Syonie Również ją czczono, i tam jej świątynia Stała na wzgórzu hańby; ją zbudował Ów król rozpustny, chociaż wielkiej duszy, Co się pogankom pięknym dał tumanić, I prędko popadł w sprośne bałwochwalstwo. Dalej szedł Tammuz, z każdoroczną raną, Która na Liban w dni letnie ściągała Panny syryjskie, by w pieśniach miłosnych Opłakiwały jego smutną dolę, Podczas, gdy potok, Adonis, ze skały Toczył do morza wody purpurowe, Niby płynące z każdorocznej rany Tammuza. Ta baśń miłosna wzniecała W córach Syonu podobne płomienie;

Widział wybuchy ich w przedsionku Świętym Ezechiel, wzniesion nadziemskiem widzeniem, Gdy obłąkanych Żydów bałwochwalstwo Czarne potępiał. Dalej postępował Ten, co się żalić śmiał, kiedy po bitwie Arka Przymierza, jako łup zabrana, Jego zwierzęcy posąg pokruszyła: W jego świątyni własnej głowa, ręce Odpadły, cały wraz runął na ziemię Ku zawstydzeniu swoich wielbicieli; To Dagon, potwór morski, pół człowieka, Pół ryby; jednak wysoką świątynię Miał zbudowaną w Azocie, postrachem Będąc wybrzeży Palestyny, GaduI Askalonu, również w Akkaronie, Aż do granicy Gazy. Za nim Remmon, Który najchętniej przebywał w Damaszku, Na urodzajnych wybrzeżach Abbamy, U przezroczystych wód Farfaru rzeki. I ten zuchwale lżył świątynię bożą, Trędowatego stracił, zyskał króla, Achaza, swego zdobywcę głupiego, Którego skłonił, by ołtarzem Pańskim Wzgardził, a inny na modłę syryjska Zbudował, na nim zapalał ofiary Obrzydłe, wielbiąc bożków zwyciężonych. Szła też gromada nazwisk niegdyś słynnych Oziris, Izis, Orus i ich orszak. Potwornym kształtem i czarodziejstwami Tak zwiedli Egipt i jego kapłanów,

Że fanatyczny lud swych błędnych bogów Szukał w zwierzęcej raczej, niźli ludzkiej Postaci. — I tej nie uszedł zarazy Izrael, kiedy ulał na Horebie Z pożyczanego złota cielca: zdwoił Grzech zbuntowany król w Bethel i w Danie, Na podobieństwo wołu czyniąc Stwórcę, Jehowę, który w ciągu jednej nocy Przechodząc Egipt, zabił pierworodnychWszystkich, i z nimi ich ryczące bogi. Belial w końcu: odeń wszeteczniejszy Duch nie spadł z Nieba, ni bardziej lubiący Występność dla niej samej. Ni ołtarzy Ofiarnych nie miał nigdzie, ani świątyń, Lecz któż w nich częściej od niego przebywał, Wtedy gdy kapłan sam stał się bezbożnym, Jak złej pamięci synowie Heli’ego, Co napełnili dom Boży gwałtami I wyuzdaniem? Belial panuje W pałacach, dworach i w miastach rozpustnych, Gdzie wrzask hulaszczy, a wraz z nim zniewagi, Krzywdy się wznoszą nad najwyższe wieże, A gdy cień nocy przysłoni ulice, Snują się po nich Beliala syny, Zuchwali, pełni wina i bezwstydu. Świadkiem Sodomy rynki i noc owa W Gabaa, kiedy gościnnie matrony Cześć poświęcono, by gorszych ujść gwałtów. Ci byli pierwsi stopniem i potęgą; Innych wymieniać byłoby zadługo;

Bogowie jońscy, których szczep Jawana Wielbił jak bogów, lecz późniejszej doby Niż Niebo z Ziemią ich sławni rodzice. Szedł pierworodny Nieba, Tytan, za nim Syny olbrzymy. Przez młodszego brata, Saturna, tronu pozbawiony, jemu Jowisz, syn jego i Rei, odpłacił Podobną miarą; tak panował Jowisz! Tych naprzód znała Kreta, góra Ida, Potem z wierzchołka zimnego Olimpu Rządzili średnią powietrza dziedziną, Swojem najwyższem Niebem; lub na skale Delfickiej, albo w Dodonie, wzdłuż granic Całego kraju doryckiego; inni Z starym Saturnem aż do Hesperyi Uciekli; nawet na najodleglejszych Celtyckich wyspach szukali czcicieli. Szli tłumnie wszyscy ci i innych wielu Z wzrokiem spuszczonym, chmurami osnutym, Jednakże nie bez iskierki radości, Widząc, że wodza nie ogarnia rozpacz, Że nawet w zgubie jeszcze nie zgubieni. Spostrzegł to, zmienił się Szatan na twarzy, Lecz wkrótce pycha zwyczajna wróciła. Więc w mowie szumnej, mającej pozory Godności, chociaż bez jej treści, wzbudził Ich słabiejącą odwagę. Dał rozkaz, By na bojowy odgłos trąb i surmy Wzniesiono jego potężną chorągiew. Tego zaszczytu, jako prawa swego,

Żądał Azazel, Cherubin sążnisty, I zaraz z drążka gładkiego rozwinął Chorągiew państwa; wzniesiona wysoko, Wiatrem szarpana, jak meteor błysła, W drogie kamienie i w złoto przybrana, Na niej trofea i godła Serafów. A jednocześnie wrzaskliwe mosiądze Brzmiały bojowym dźwiękiem; tuż się rozległ Okrzyk całego wojska, aż zadrżały Nietylko Piekła sklepienia: strach wstrząsnął Państwem Chaosu i Nocy Prastarej. I tejże chwili w pomroku piekielnym Wzniesiono dziesięć tysięcy sztandarów Powiewających barwami świetnemi, A z niemi razem zabłysnął las cały Dzid przeogromnych; w ściśniętych kolumnach Nieprzemierzenie długich i głębokich Hełmy i tarcze gęsto połyskały. Szli doskonałą falangą doryjską, Przy dźwięku słodkich fletów i piszczałek, Które przed bitwą wysoko wznosiły Uczucia dawnych świata bohaterów, Nie zapalczywość wściekłą, lecz odwagę, Rozważną, stałą, niedopuszczającą Obawy śmierci, lub myśli odwrotu. Urocze dźwięki fletów łagodziły Myśli wzburzone, wyganiały troskę, Bojaźń, zwątpienie, smutek i niepokój Z duszy śmiertelnych, jak i nieśmiertelnych. Tak zjednoczeni, z myślą ustaloną,

W milczeniu szli przy miłym fletni głosie, Co im łagodził stąpanie po ziemi Ogniem dyszącej; zbliżywszy się, stają Straszliwie długim, wyciągniętym frontem, Z błyszczącą bronią, jak starzy żołnierze, Do dzid lub tarczy noszenia przywykli, Komendy wodza możnego czekając. Ten doświadczonem okiem mierzy długie Szeregi zbrojne, ich szyk i postawę Bogom właściwą; liczbę ich rozważa; Serce mu rośnie pychą, chełpliwością, Z tak wielkiej siły: nigdy bowiem Jeszcze, od czasu jak człowiek stworzony, Nie było wojska, coby z tem mierzone Zasługiwało na inne nazwanie, Jak małoludków, których zwyciężyły Żórawie. Choćby z pól flegrejskich Plemię olbrzymów złączyło się w jedno Z bohaterami, co wiedli bój w Tebach I pod Pergamem z bogami zmieszani, Obudwu stronom pomagającymi; Chociażby dodać rycerstwo Bretonów I Armoryki pod wodzą Artusa, Których waleczność sławią pieśni stare, I wszystkich chrzczonych i niewiernych z bitew Pod Aspramontem, czy pod Montalbanem Pod Trebizondą, Damaszkiem, w Marokko, I tych z Bizerty, z afrykańskich brzegów, Gdy Karol Wielki wraz z palatynami Swymi padł w boju pod Fontarabią.

Chociaż tak bardzo wojska tego dzielność Ponad śmiertelnych była, jednak posłuch Groźnego wodza był zupełny; wyższy Nad wszystkich wzrostem, dumny, okazały, Sterczał jak wieża; kształt jego nie stracił Jeszcze całego pierwotnego blasku, Wyglądał jako Archanioł strącony, Tylko się przyćmił w nim nadmiar jasności, Jak słońca, kiedy o wschodzie spogląda Przez mgłą przetkane ziemi horyzonty. Tracąc promienie, albo gdy się skryje Za księżyc podczas zaćmienia: złowrogim Zmrokiem okrywa ziemię, i obawą Zmiany przeraża królów; tak ciemniejąc, Archanioł świecił jeszcze nad innymi. Głęboką blizną grom zorał mu czoło A na policzkach zwiędłych siadła troska; Ale brwi kryły niezłomną odwagę I pychę, chłodno szukającą zemsty, Srogość miał w oczach, a czasami ślady Żalu i bólu na widok wspólników, A raczej swojej zbrodni zwolenników. O, jak inaczej wyglądali w Niebie! Teraz skazani każdy na swój udział W wiecznie mającej trwać piekielnej kaźni! Za jego winę miliony duchów Wygnane z Nieba, i z wiecznej jasności Za jego rokosz wyrzucone; jednak Wierne zostały mu nawet po stracie Wieczystej chwały. Tak, gdy ogień z nieba

Uderzy w dęby puszcz, lub w górską sosnę, Z spalonym szczytem, pozbawione liści, Wznoszą się dumnie na pogorzelisku. Teraz chce mówić: więc zdwojone szyki Z dwu stron zachodzą, otaczają wodza Wraz z jego sztabem; słuchają ciekawie. Trzy razy zaczął, i mimo hardości Trzy razy łzami wybuchnął takiemi, Jakiemi płaczą Anioły; nareszcie Rzekł te zmieszane z westchnieniami słowa: »O, miryady Duchów nieśmiertelnych! Potęgi, równe tylko Wszechmocnemu, Z nim tylko walka była nie bez chwały, Chociaż jej wynik straszliwy, jak świadczy To miejsce i ta okropna przemiana: Język się wzdryga, gdy ją wspomnieć musi. Lecz jakaż dzielność ducha proroczego, Jaka z zasobów wiedzy przeszłych czasów, Lub z teraźniejszych, mogła wywnioskować, Że takie siły bogów zjednoczone, Jak te tu stoją, doznają porażki? Bo kto uwierzy teraz, choć po klęsce, Że te potężne wszystkie legiony, Których wygnanie opróżniło Niebo, Raz się nie porwą jeszcze samodzielnie I nie zdobędą gniazda swego rodu? Świadkiem mi całe to wojsko niebieskie, Czy przez wahanie moje lub zlęknięcie Upadły nasze nadzieje. Monarcha W Niebie rządzący bezpiecznie zasiadał

Dotąd na tronie swym, podtrzymywany Sławą odwieczną, układem, zwyczajem. Rozwijał przepych królewski nad miarę, A siły taił; to nas pokusiło By zrobić zamach, stąd nasza zaguba. Dziś znamy jego moc, znamy i nasze, Ani wyzywać zatem nie będziemy Do nowej walki, ani się jej lękać. Wyzwanym lepiej nam działać podstępem, Kiedy zawiodła siła; niechaj kiedyś Od nas wie o tem, że kto siłą gromi, Osiąga tylko połowę zwycięstwa. Przestrzeń wyłoni może nowe światy; Już dawniej w Niebie chodziła pogłoska, Że On niebawem stworzy świat, a na nim Osadzi nowe plemię, i w swej łasce I Na równi stawi je z synami Nieba. Trzeba to zbadać, może pierwsza nasza Wycieczka będzie tam, może gdzieindziej; Bo w tej piekielnej jaskini nie mogą W ciągłej niewoli żyć niebiańskie Duchy, Ni się okrywać pomrokiem otchłani. Lecz te zamiary rozważyć wszechstronnie Powinna Rada. Pokój znikł, bo ktoby Radził poddanie? Wojnę zatem, wojnę Jawną lub skrytą trzeba postanowić.« Rzekł, a na słów tych jego zatwierdzenie Wnet miliony mieczów płomienistych Dobyły straszne Cheruby; blask nagły Rozświecił Piekło; wściekle się miotali

Przeciwko Bogu, groźno uderzając Dobytą bronią w tarcze na znak wojny, Rycząc wyzwanie ku Niebios sklepieniom. Stało w pobliżu wzgórze, a szczyt jego Ogniem i dymem buchał, boki kryła Gładka skorupa, znak to nieomylny, Że wzgórze w łonie swem, działaniem siarki Skrywało rudę metaliczną. DuchemI am oddział liczny, jakoby saperów, Poleciał, rydle i oskardy w ręku. Ci to przed wojskiem królewskiem biegają, By wytknąć obóz lub okop usypać. Dowodził nimi Mammon, najpochylszy Z duchów strąconych z Nieba, bo tam nawet, Wzrok i myśl na dół zwracając, podziwiał Więcej posadzkę niebieską ze złota, Niż wszystko święte i boskie w wizyach Błogosławionych. Z jego to podszeptu 1 Ludzie bezbożną ręką jęli szarpać Wnętrzności matki ziemi, by ukryte Skarby znajdować. Teraz jego rzesza Szeroką raną otwarła brzeg wzgórza I kłęby złota wydzierała. Nie dziw, Że skarby rosną w Piekle: to najlepszy Grunt tej truciznie cennej. Ci, co wielbią Rzeczy znikome i z podziwem mówią O babilońskich i memfickich gmachach, Niechaj to wiedzą, że największy pomnik Siły i sztuki, owoc wielu wieków, Rąk niezliczonych, pracy nieustannej,

Nie zrówna temu, co w jednej godzinie Wybudowały duchy potępione. Tuż przy równinie, w przelicznych komorach, Którym z pod spodu dopływały strugi Płynnego ognia z ognistego morza, Druga gromada sztucznie wytapiała. Kruszec, natychmiast oddzielając złoto Od szlaku: trzecia, z niemniejszą szybkością Rozliczne formy wytwarzała w gruncie; A z owych komor dziwnemi przewody Płynął szmelc, puste wypełniając jamy, Jako w organach, za jednym podmuchem Wydaje dźwięki cały rząd piszczałek. Teraz od ziemi budynek olbrzymi Jak mgła się wznosi, z jednoczesnem brzmieniem Śpiewów łagodnych, słodkich symfonii. Gmach jak świątynia, doryckie kolumny, Wkoło pilastry z złotym architrawem; Nic brakowało gzymsu, ani fryzu, Ni rzeźb wypukłych; dach z kutego złota. Ani Babilon, ani wielki Kair Nie wyrównały takiej wspaniałości, Gdy blaskiem lśniące wznosiły świątynie Dla Serapisa lub Belusa, bożków, Albo stolice swym królom, gdy Egipt Współzawodniczył w bogactwach i zbytkach Z państwem Assura. Wysokie kolumny Tworzyły rzędy, a za podwojami Bronzowej bramy otwartej był widok

Na wielką halę z posadzką kamienną, Równą i gładką; z sklepionego dachu Sztuką magiczną zwieszały się liczneRzędy gwiaździstych lamp, świeczników jasnych, Te, odżywiane naftą i asfaltem, Dawały światło słonecznemu równe. Skwapliwe rzesze biegły, podziwiały: Ten chwalił utwór, tamten architekta, Znanego w Niebie z niejednej budowy Wysokiej, zdobnej w wieże! Aniołowie Dzierżący berła tam mieli swe trony, Jako książęta. Nadał ich potęgą Najwyższy Władca i zakreślił władzę. Nazwisko tego architekta znane I czczone było w Grecyi; u ludów Zaś Auzonii zwan był Mulcyberem. Opowiadano tam, że Jowisz, gniewny, Zrzucił go z blanków kryształowych Nieba: Spadał Mulcyber od wczesnego rana Do południowej pory dnia letniego, I od południa do wieczornej rosy; Wtedy z zenitu spadł jak gwiazda błędna Na Lemnos, wyspę Egejskiego morza. Lecz to opowieść mylna: dawno przedtem Spadł on ze swoją zbuntowaną zgrają; I nie pomogło mu, że w Niebie wznosił Wysokie wieże: nic mu nie nadały Jego machiny sztuczne: spadł na głowę Wraz z swą czeladzią, i buduje w piekle. Teraz skrzydlate heroldy, z rozkazu

Panującego, bardzo pompatycznie, Przy hucznym dźwięku trąb głoszą tłumowi, Że się odbędzie rada uroczysta W Pandemonium, wysokiej stolicy Szatana z jego sztabem; że mandaty Z każdego pułku i z każdej gromady Wzywają, według rangi i wyboru, Co najgodniejszych. Przyszli wnet z setkami, Inni arbitrów tysiące przywiedli, Zapchały tłumy przysionki i bramy, Najbardziej wielką halę (podobniejszą Do krytej dachem równiny, na której Zbrojni rycerze przed tronem sułtana Do walki na śmierć, albo do skruszenia Lancy wzywali najdzielniejszych pogan); Na ziemi, w górze, gęste roje pędzą I brzęczą ruchem skrzydeł, jak na wiosnę Pszczoły, gdy słońce wstępuje w znak Byka. Rojno i gwarno opuszczają ule, Dążą w zarośla, krzątają się żwawo Wśród rosy świeżej, wśród kwiatów w rozkwicie; Lub na deszczułce gładkiej, tem przedmieściu Swej cytadeli, zbudowanej z słomy, Nowym balsamem obciążywszy członki, Radzą nad państwa swojego sprawami. Podobna ciżba zaległa powietrze, Aż na znak dany: cud oto! — ci sami, Co wzrostem zdali się olbrzymów ziemskich Przenosić, naraz małemi karłami W ciasnej przestrzeni tłoczą się bez liczby,

Jak Pigmejczycy z po za gór Indyi, Albo jak elfy, zgrabne, pląsające W północ na brzegu lasu, lub u źródła. Widzi je wieśniak zapóźniony, może Śni mu się tylko, że widzi, gdy księżyc Z nieba rozstrzyga wątpliwość, i coraz Niżej ku ziemi krąg blady zatacza; One wesołe tańczą bez wytchnienia, Rzeźwą muzyką czarują słuch chłopa, Ale z weselem strach w serce mu wnika. Tak niecielesne duchy kształty swoje Olbrzymie do tej szczupłości przywiodły, Że się mieściły przestrono, choć weszły W niezmiernej liczbie do sklepionej hali Pałacu w Piekle; lecz głębiej daleko, Przy drzwiach zamkniętych, i w zwykłym swym wzroście Serafinowie i Cherubinowie Znaczniejsi siedli na krzesłach złocistych: Tysiąc półbogów. Po krótkiem milczeniu I odczytaniu odezwy, otwarto Wielkie piekielnej Rady posiedzenie.

Pieśń II

Na tronie, w godła królewskie ozdobnym, Bogatszym wiele od skarbów indyjskich, Lub wyspy Ormus, lub pysznego Wschodu, Co szczodrą ręką sypie perły, złoto Na barbarzyńskich swoich panujących, Siadł Szatan, tego dostojeństwa godny. Ledwie się otrząsł z bezdennej rozpaczy, Już tak wysoko, a ponad nadzieję Wzniesiony, sięga wyżej: wojny z Niebem Pragnie daremnej, a nienauczony Tem, czego doznał, takie plany kreśli: »Potęgi, Państwa i Bóstwa niebieskie! (Bo jeśli żadna głębia w swojem łonie Nie może zamknąć siły nieśmiertelnej, To choć najmocniej zgnębieni, upadli, Jeszcześmy wcale Nieba się nie zrzekli; Siły niebieskie z tak niska się wznosząc, Jeszcze sławniejsze okażą się w czynie, Jeszcze straszniejsze, niźli przed upadkiem,

Od nowej klęski jeszcze bezpieczniejsze). Zarówno prawo i Nieba ustawy Naprzód mnie wodzem waszym uczyniły, A potem wolny wybór i zasługi. Którem położył i w radzie i w boju. Nawet ta klęska w części złagodzona Tem, że tron wzmacnia: nikt go nie zazdrości. Szczęśliwszy w Niebie byt, w ślad za godnością Idący, może zazdrość innych budzić, Tu któż zapragnie najwyższego miejsca, By stać naprzeciw Gromowładcy, celem Jego pocisków, a waszym być szańcem, I większy kary wiecznej dział otrzymać? Gdy zatem niema ubiegać się o co, Żadna się walka stronnictw nie wytworzy, Pewno nikt w piekle nie pragnie pierwszeństwa, Bo komu mniejsze męki wyznaczono O większe chyba nie będzie się prosił. Mając więc jedność i ufność i zgodę Większe, niż mogą być w Niebie, żądamy Ponownie zwrotu dziedzictwa starego Z większą nadzieją pomyślnego skutku, Niż go nam sama pomyślność dać mogła. A jaką drogą, czy jawnem wyzwaniem, Czy skrytą sztuką? O tem mamy radzić. Kto może dobry dać pomysł, niech mówi.« Umilkł, a po nim król dzierżący berło Wstał, najsilniejszy i najsroższy z duchów, Które walczyły w Niebie: zwał się Moloch. Teraz z rozpaczy jeszcze sroższy, sądzi,

Że równi w siłach są z Przedwiecznym, ale Chociażby słabsi, lepiej przestać istnieć: O byt nie troszczy się: z utratą bytu Zniknie i bojaźń, czy Boga, czy Piekła, Czy gorszych rzeczy — nic go nie obchodzi. I tak rzecz kończy: »Wojnę jawną radzę, Podstępów nie znam, nie szczycę się niemi, Niech je stosuje ten, komu potrzebne I gdy potrzebne, lecz wcale nie teraz. Siedzieć, obmyślać, a tu miliony Wciąż będą stały pod bronią, czekając, Tęskniąc za hasłem boju, zbiegi z Nieba, Zmuszone mieszkać w tej czarnej, haniebnej Jamie, więzieniu, gdzie nas zepchnął tyran, Rządzący w Niebie tylko z naszej zwłoki. Nie! Uzbrajajmy się raczej w płomienie I w wściekłość; naraz na wysokie Nieba Uderzmy łącznie, nieprzezwyciężenie, Zdobądźmy wejście, obróćmy tortury Nasze w broń straszną na Udręczyciela; Na łoskot jego wszechpotężnych gromów Niech grom piekielny odpowie, niech w oczach Błyśnie mu ogień czarny, na Aniołów, I na tron jego z wściekłością miotany; Niech pali siarka i ten osobliwy Płomień na nasze męki wymyślony. Może za trudnem wydawać się komu Z rozpostartemi skrzydłami szturmować Nieprzyjaciela w górnem stanowisku? Ten niech pomyśli, gdy go już nie mroczy

Haust z niepamięci jeziora, że w górę Ruch nam właściwy, jako do ojczyzny: Spadanie naszej naturze przeciwne. Kiedy przed chwilą nieprzyjaciel srogi Gromił złamane nasze tylne straże, Któż nie czuł z jakim przymusem i pracą Opadaliśmy? A zatem wzlot w górę Jest łatwy, tylko nas straszą następstwa. Czy mamy znowu drażnić mocniejszego? A gdy gniew jego znajdzie gorsze środki I nas zniweczy? Czyliż zniweczenia Można obawiać się w Piekle? Cóż może Stać się gorszego, niż pobyt w tem miejscu Gdzie odepchnięci od szczęścia niebianów, W bezdennej głębi na jęki skazani, Niegasnącego ognia cierpiąc żary, Końca nie widząc nigdy; Jego gniewu Wasale, kiedy bicz nieubłagany I czas tortury zawezwą do kaźni? Jeśli większemu ulegniem niszczeniu, Spotkać nas może tylko zgon, nicestwo; Mamyż się lękać, ażeby gniew jego Nie doszedł szczytu, by nas nie zniweczył? W proch nie obrócił? Daleko szczęśliwszy Los byłby, niż ten byt nędzny a wieczny! A jeśli istność nasza, jako boska, Nie może przestać istnieć, nic gorszego Nam nie zagraża; z doświadczenia wiemy, Żeśmy dość silni do wichrzenia w Niebie, I najazdami ciągłemi wstrząsania

Tym niedostępnym, groźnym jego tronem, Choć nie zwycięstwo, ale zemsta będzie.« Umilkł, brwi marszcząc, a w oczach znać było Postanowienie desperackie, wojnę, Zbyt niebezpieczną dla mniejszych niż bogi. Z przeciwnej strony wstał Belial, w ruchach Zgrabny, uprzejmy; piękniejszej postaci Niebyło między strąconymi z Nieba. Pełen godności, i do wielkich czynów Zdał się gotowym, lecz wszystko w nim było Fałszywe, choć mu z ust płynęła manna, I mógł złą sprawę w lepszem stawić świetle, Kręcąc, gmatwając rady najdojrzalsze. Niski miał umysł, do złego pochopny, A do szlachetnych czynów gnuśny, trwoźny, Lecz umiał głaskać ucho, a więc tonem Perswadującym w te przemówił słowa: »Wojnę otwartą głosićbym powinien, Kiedy nienawiść moja nie jest mniejszą Od waszej, tylko, że właśnie powody Natychmiastowej wojny przytaczane Najmocniej nam ją odradzają, wróżąc Niepowodzenie, gdy ten, co najlepiej Zna sprawy wojny, nie ufa swej sztuce, I chce gruntować męstwo na rozpaczy, Na znicestwieniu, które ma być celem I całym skutkiem jakiejś strasznej zemsty. Naprzód gdzie zemsta? Niebieskie wieżyce Pełne są straży zbrojnej, niemożliwy Przystęp, bo często na krańcach otchłani

Stoją obozem legiony, albo W różnych kierunkach, ciemnemi skrzydłami Lecą na zwiady po królestwie Nocy, Gardząc zasadzką wszelką z naszej strony. Choćbyśmy siłą mogli zdobyć drogę, I całe Piekło pociągnąć za sobą, By najczarniejszem powstaniem zaciemnić Przeczyste światło Nieba, nawet wtedy Nasz Nieprzyjaciel Wielki, nietykalny Siedziałby na swym nieskalanym tronie, Typ eteryczny, nieuległy zmazie, Prędkoby odparł najazd, i zwycięsko Otrząsnął ogień poziomego rzędu. Tak odepchniętym ostatnia nadzieja Zostaje podła rozpacz. Wszechmocnego Zwycięzcę mam}’ — w taki gniew wprowadzić, Że nas do szczętu zgładzi: znicestwienie Ma uzdrowieniem być naszem — straszliwem! Kto bowiem zechce, choć w najcięższej kaźni, Utracić byt swój duchowy, te myśli, Pędzące poprzez wieczność, naraz wpadłe W szerokie łono Nocy niestworzonej, Ruchu i czucia pozbawione? Choćby To było dobrem, nie wiem, czy nasz gniewny Wróg dać je może, albo czy dać zechce? Czy może? — wątpię; że nie zechce — pewnym. Bo czyżby chciał, On, tak mądrością szczytny, Zrzec się swojego gniewu, bądź z niemocy, Bądź z niebaczności; spełnić nieprzyjaciół Życzenie, byt ich ze złości zniweczyć,

Gdy im złość jego wieczną kaźń naznacza? »Czegóż czekamy, « mówią ci, co radzą Wojnę, « skazani na wieczne katusze, Cobądź uczynim, jakież większe męki Mogą spaść na nas?« Czyż to już najgorsza Tak siedzieć, radzić i broń trzymać w ręku? W nagłej ucieczce, kiedy gnani, bici Gromami Nieba, błagaliśmy głębi, By nas ukryła, Piekło się zdawało Wtedy uchroną dla ran naszych; albo Gdyśmy leżeli w ognistem jeziorze Skuci w łańcuchy? Chyba gorzej było. Cóż jeśli tchnienie, które zapaliło Te straszne ognie, obudzi się znowu, I rozszalałe, z siedmiokrotną siłą Pchnie nas w płomienie? Lub jeżeli zemsta, Wstrzymana z góry, znów na męki nasze Uzbroi swoję czerwoną prawicę, Jeżeli wszystkie upusty otworzy, A to sklepienie Piekła zewsząd zionie Kataraktami ognia? Gdy te zgrozy, Ponad głowami naszemi zwieszone, Przerażą groźbą zapadnięcia na nas? W chwili, gdy głosić będziem lub planować Wojnę zaszczytną, rozniesie nas burza; Przybity każdy na osobnej skale, Będziem igraszką i łupem wirowych Orkanów, albo rzuceni na wieki W głębię wrzącego oceanu, skuci, Tylko jękami będziemy przemawiać,

Bez przerw, bez ulgi, bez politowania I bez nadziei. To byłoby gorsze! Wojny więc jawnej, czy skrytej nie radzę, Bo co mu zrobi siła albo podstęp? Kto złudzi umysł tego, czyje oczy Jednem wejrzeniem wszystko przenikają? On z wyżyn Nieba wszystkie nasze ruchy Powstańcze widzi i czczość ich wyśmiewa. Obali nasze siły, bo Wszechmocny, Rozwieje nasze spiski, bo Przemądry. Mamyż więc żyć tak podle, plemię z Nieba, Znosić wygnanie, tortury, zniewagi, Z obawy przed czemś, co gorsze? — Tak radzę. Tak postanowił los nieunikniony, Wyrok wszechwładny i wola Zwycięzcy.