62,00 zł
W swojej najnowszej książce Krzysztof Masłoń kontynuuje osobistą historię dwudziestowiecznej literatury polskiej, przedstawiając sylwetki zarówno jej najbardziej znanych jak niemal całkiem zapomnianych przedstawicieli. Są wśród nich Zofia Nałkowska, Józef Czechowicz i Krzysztof Kamil Baczyński, ale i Eugeniusz Małaczewski, Juliusz Krzyżewski czy Władysław Zambrzycki.
Znajdziemy tu twórców niszowych, czytanych głównie przez koneserów pięknego słowa – Romana Brandstaettera, Hannę Malewską, a obok nich kreatorów masowej wyobraźni z Tadeuszem Dołęgą- Mostowiczem na czele. Jedni z nich urodzili się jeszcze w dziewiętnastym stuleciu, aktywność innych przypada także na wiek XXI, wciąż piszą i wydają nowe książki, aktywnie uczestnicząc we współczesnym życiu literackim i publicznym, że wymienimy tu Eustachego Rylskiego, Waldemara Łysiaka i Wiesława Helaka.
Niezależnie od różnic ich dzielących, przynależą do czasu danego im i nam – minionego wieku, tak ważnego dla Polski i Polaków. To książki tych pisarzy budowały rodzimą tożsamość, prowokowały wielkie dyskusje, sprawiały, że literatura odegrała jeśli nie wybitną, to znaczącą rolę w naszych dziejach najnowszych.
Czy wszyscy ludzie pióra sprostali wymaganiom, jakie postawiła przed nimi historia? Jak wypada ten pisarski „Rachunek sumienia”? Kwestie poruszane przez autora i w tej, i w poprzednich jego książkach wydawanych przez oficynę Zysk i S-ka („Od glorii do infamii”, „W pisarskim czyśćcu”, „Klątwa sprzeczności”) wciąż pozostają otwarte.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 350
Publikując Klątwę sprzeczności, trzeci tom swojej osobistej historii dwudziestowiecznej literatury polskiej, poprzedzający niniejszy czwarty tom — Rachunek sumienia, mimochodem zauważyłem, że tetralogia w niczym nie ustępuje trylogii. A czyż ta z kolei w czymkolwiek gorsza jest od pięcioksięgu? Stawiając to retoryczne pytanie, chcę powiedzieć czytelnikom, że publikowane łaskawie przez Wydawnictwo Zysk i S-ka książki, które składam z tekstów pisanych co miesiąc do miesięcznika „Historia Do Rzeczy”, są w istocie jedną i tą samą opowieścią. I tak jak jej początek jest w gruncie rzeczy umowny, tak i koniec nie będzie definitywny.
Na razie, poczynając od inaugurującego cykl tomu Od glorii do infamii (2015), przedstawiłem, a w wielu wypadkach raczej przypomniałem, 129 pisarzy polskich. Dwudziestowiecznych, co podkreślam, gdyż choć mamy już za sobą, chwalić Boga, ćwierć następnego stulecia, śmiem twierdzić, że literatura polska, a przynajmniej ta jej część, która odbiorców i siebie samą traktuje serio, swymi korzeniami wciąż tkwi w wieku poprzednim. A traumy drugiej wojny światowej i jej następstw nie pozbędzie się długo jeszcze. To dlatego czytelnik znajdzie w Rachunku sumienia także sylwetki żyjących i aktywnych pisarsko autorów: Eustachego Rylskiego, Waldemara Łysiaka, Wiesława Helaka.
Kontynuacją Od glorii do infamii były — przypomnę — tomy W pisarskim czyśćcu (2017) i Klątwa sprzeczności (2023). Obecny Rachunek sumienia już samym tytułem wpisuje się w ten sam ciąg zagadnień, zawsze pasjonujących mnie w literaturze najbardziej, a mających bezpośredni związek z tym, co dzieje się na styku pisarstwa i biografii twórców. To nie przypadek, że niejednokrotnie życie poszczególnych autorów było bardziej interesujące, dramatyczne i skomplikowane niż to, o czym opowiadali w swoich książkach.
Oceny i postaw autorów, i ich twórczości weryfikuje czas. Przekonałem się o tym aż nadto dobitnie, powracając do lektur sprzed lat, odczytując książki na nowo, jakże często dziwiąc się dawnym swoim zauroczeniom czy — z drugiej strony — radykalnym jednostronnym sądom i opiniom. Generalnie jednak trudno nie skonstatować, że w naszej dwudziestowiecznej literaturze — i to wcale nie tej arcydzielnej, a taka bywała! — tym, co najważniejsze, była troska o Polskę. Spierano się o nią, dyskutowano, ale — poza absolutnymi wyjątkami zaprzaństwa — zawsze chodziło o dobro tej, której imię było święte.
Po 1989 roku literaturę doby PRL jako balast złej przeszłości wyrzucono na śmietnik historii, a literaturę emigracyjną do spółki z drugoobiegową okadzono i zamknięto w najdalszych zakamarkach archiwalnych. Do głosu doszli młodzi, nowocześni, bez żadnych obciążeń. Okazali się zdolni… do wszystkiego, tylko nie do tego, by zainteresować swoimi książkami polskiego czytelnika. Ten bowiem uparcie nie gustował w dziełach autorów predestynowanych ponoć do wielkości, tyle że niemających nic do powiedzenia, a interesujących się wyłącznie sobą. W efekcie zamiast czytać … (nazwiska proszę wpisać według uznania), sięgaliśmy na przykład po wiersze księdza Jana Twardowskiego.
I w tym miejscu muszę uderzyć się w pierś. Jak to było możliwe, że do tej pory w tej mojej prywatnej historii dwudziestowiecznej literatury polskiej nie znalazło się miejsce dla autora Znaków ufności, żadną miarą nie umiem tego wyjaśnić i gdy zwrócił mi na to uwagę miły memu serce redaktor tej książki Jan Grzegorczyk, omalże nie spaliłem się ze wstydu. I to jest absolutnie wystarczający powód, by nie stawiać ostatniej kropki w tym cyklu książek obrazujących chyba najciekawszą przygodę mojego życia — z literaturą polską. I bezwzględnie koniecznie opowiedzieć i o Janie Twardowskim, i o Annie Kamieńskiej, i o Wiesławie Myśliwskim… Na razie jednak, zanim ten mój pięcioksiąg ciałem się stanie, zachęcam do zapoznania się z sylwetkami Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Kazimiery Iłłakowiczówny, Romana Brandstaettera i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Władysława Zambrzyckiego i Janusza Szpotańskiego. I wielu, wielu innych, którzy pospołu sprawili, że literatura polska sprostała wymaganiom, jakie postawił przed nią trudny czas dany jej i nam wszystkim.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Eustachy Rylski (ur. 1944)
Został pisarzem niejako na przekór inżynierowi Janowi Podmagórskiemu, jego szefowi w bazie transportu leśnego w Sobieszowie koło Jeleniej Góry, który dostrzegając u podopiecznego literackie inklinacje, z troską w głosie przekonywał go: „Panie Stachu, literatura to nie jest zajęcie dla dżentelmena. Niech pan pomyśli, kim mógłby zostać Marek Hłasko, gdyby nie poszedł w literaturę? Mógłby zostać dobrym szoferem. Miał do tego talent. I mógłby zarabiać pewne pieniądze, prowadząc życie prawdziwego mężczyzny”.
Inżynier Podmagórski wiedział, co mówi. Ładnych parę lat wcześniej był tak samo przełożonym przyszłego autora Następnego do raju, tylko firma nazywała się wtedy Paged. Eustachy Rylski zapamiętał go jako człowieka dzielnego, z ciekawą przeszłością, trochę awanturnika, żyjącego — jak go wspominał — z nieodpowiedzialnością szaławiły i wolnością starego kawalera. Pisarz sportretował potem swojego mentora z lat młodzieńczych m.in. w powieści Obok Julii (2013). A w eseju Antypisarz o Hemingwayu i o swym dawnym zapatrzeniu w tego pisarza zamieścił kapitalną scenę, w której inżynier Jan po przeczytaniu powieści Hemingwaya Słońce też wschodzi warknął:
— Czemu oni są tacy przygnębieni? W Ameryce, w Hiszpanii, w Paryżu, na Lazurowym Wybrzeżu? Czego im brakuje?
— Lost generation — odpowiedziałem.
— Co takiego?
— Stracone pokolenie.
Inżynier huknął drzwiami od kanciapy, aż się tynk posypał.
W kilka dni później, ciemnego jak noc, zadeszczonego, grudniowego poranka, wskazując świat za oknem, to pobojowisko po wszystkich nadziejach i oczekiwaniach, dodał:
— A my jesteśmy kontenci.
Mentor Eustachego Rylskiego lubił go i wyróżniał, odwiedzając w domu, gdzie chłopak mieszkał, wychowywany przez dziadków ze strony ojca. Rodziciela swego przyszły autor Warunku nie znał, był pogrobowcem. Urodził się w listopadzie 1944 roku, dwa miesiące wcześniej w Młodowie koło Rytra Niemcy rozstrzelali jego ojca, inżyniera Eustachego Rylskiego, żołnierza Armii Krajowej. Dziadkowie pisarza stracili w czasie wojny także drugiego syna, porucznika kawalerii Jerzego Rylskiego, którego Sowieci wywieźli do rejonu Komi, gdzie zmarł jeszcze w 1941 roku. Do łagru trafiła również siostra Eustachego i Jerzego. Na szczęście udało jej się wrócić na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. „Żyłem w otoczeniu kobiet” — mówił w wywiadzie Eustachy Rylski. „Mężczyzn młodych nie było, wybici do nogi. Do nogi”.
Swojego Stankiewicza napisał w stanie wojennym. „Było ciemno, ponuro — opowiadał mi — i wtedy wpadłem na pomysł, żeby wykorzystać ten czas na pisanie”. A że zawsze uważał, że należy pisać o tym, o czym samemu chciałoby się przeczytać, wymyślił opowieść o pułkowniku Stankiewiczu, o którym przed laty usłyszał od swego dziadka. „Otóż, podczas jakiegoś uroczystego i bardzo arystokratycznego ślubu tuż przed pierwszą wojną światową — wspominał pisarz — moi dziadkowie poznali starszego pana, który opowiedział im, jak to w trakcie odbywania praktyki oficerskiej na Kaukazie, w jednej z kozackich sotni, rozpoznał podoficera, który ponad wszelką wątpliwość ściął głowę jego ojcu. Działo się to po powstaniu styczniowym, w obecności poznanego przez dziadka mężczyzny, wówczas małego chłopca. Taki był punkt wyjścia mojej historii”.
Swojego Stankiewicza napisał w stanie wojennym. „Było ciemno, ponuro — opowiadał mi — i wtedy wpadłem na pomysł, żeby wykorzystać ten czas na pisanie”. A że Eustachy Rylski zawsze uważał, że należy pisać o tym, o czym samemu chciałoby się przeczytać, wymyślił opowieść o pułkowniku Stankiewiczu, o którym przed laty usłyszał od swego dziadka.
Arek Markowicz/PAP
Ta nie byle jaka historia, wraz z Powrotem wydrukowanym w jednym tomie ze Stankiewiczem, miała okazać się jednym z najgłośniejszych debiutów pisarskich w powojennej Polsce. Dodajmy: debiutem późnym, Rylski bowiem swoją przygodę z literaturą rozpoczął dopiero w wieku 37 lat. Za to z przytupem, a Stankiewicz z miejsca zdobył sobie czytelników, książka miała dodruki i kolejne wydania, przetłumaczona została na wiele języków i tylko wypada żałować, że nie doczekała się ekranizacji, choć do takiej gotował się Władysław Pasikowski, w latach dziewięćdziesiątych, po Psach, reżyser najbardziej bodaj w Polsce wzięty.
Spytałem Rylskiego, czy znał Jarosława Iwaszkiewicza, pisarza będącego pierwowzorem bohaterów jego świetnego dramatu Chłodna jesień (1990) czy powieści Na Grobli (2010). Zaprzeczył. „Powiem panu nawet, że muszę być jednym z nielicznych, a może nawet jedynym autorem starszego pokolenia, który z Iwaszkiewiczem nie zamienił ani jednego słowa, a nawet nigdy go nie widział, oczywiście poza kronikami filmowymi, a potem telewizją. W szkole podstawowej miałem nauczyciela matematyki. Nazywał się Poniatowski. Był z tych Żydów, którzy — jak powiedział Gombrowicz — nie mają łatwego dostępu do życia. Wyjechał potem do Izraela, jego obecność w moim Sobieszowie, miejscu w tych czasach surowym, dzikim, okrutnym, była czymś absurdalnym. Miał opinię wybitnego matematyka, ale chyba samouka, i to, że męczył się z rozmaitymi cymbałami w szkole podstawowej, też było absurdalne. Namawiał mnie do zajęcia się równaniami, czyli — jego zdaniem — najbardziej dystyngowaną częścią algebry. Ale jakoś mi to nie szło, stwierdziłem więc, że nie mam talentu do matematyki, na co on machnął ręką, mówiąc: «Tu nie chodzi o talent do matematyki, tu chodzi o talent do piękna», i by zakotwiczyć we mnie to przekonanie, dał mi do przeczytania Panny z Wilka, byle jak wydane na pakowym papierze. Książka przeleżała odłogiem jakieś dwa, trzy lata, bo wtedy byłem chyba na etapie Winnetou. Któregoś lata, nie mając żadnego pomysłu na własne wakacje, sięgnąłem po nią i już w niej pozostałem na zawsze. Odniosłem wtedy wrażenie, że to jest coś nie z tego świata. Już nigdy potem nie miałem tak dojmującego wrażenia obcowania z metafizyką najwyższej próby. A to taka prosta historia: ktoś przyjeżdża do Wilka, wspomina sytuacje, jakie były w młodości udziałem każdego z nas, i wyjeżdża. Nic się tam szczególnego nie zdarza, ale ostatnie chwile opowiadania, gdy bohater tak rzeczowo rozważa, co będzie miał do zrobienia po krótkim urlopie, a tu całe życie przeciekło mu między palcami, są wstrząsające, bo powszednie. Wtedy też po raz pierwszy dotknął mnie ten paradoks rozkoszy smutku. Pisać o smutku tak, byśmy w nim zakosztowali. To niebezpieczne mistrzostwo”.
Nie był jednak Rylski wobec pisarza ze Stawiska bezkrytyczny. Podkreślał, że napisał on znacznie więcej rzeczy złych niż dobrych, a niektóre — nawet bardzo istotne — są udane tylko połowicznie, jak choćby Sława i chwała, którą „czytać można, dopóki rozświetla ją światło Ukrainy. Potem już nie”. Ale takie opowiadania, jak Panny z Wilka, jak Brzezina, Młyny…, Noc czerwcowa, i późne wiersze Iwaszkiewicza były mu bardzo bliskie. Przyznawał: „Podobnie odbieram świat, biologicznie i sensualistycznie. Gdybym miał znaleźć słowo, które najlepiej charakteryzowałoby twórczość tego pisarza i to, co jest w nim dla mnie najbliższe, to powiedziałbym, że zmysłowość. Nieprawdopodobna zmysłowość. A i pewien rodzaj aintelektualizmu. Ta twórczość jest trochę zwierzęca, pogańska. I jest w niej nieprzemijalność, choć ona sama tak często pochylała się nad nietrwałością istnienia”.
W 2006 roku miałem przyjemność u boku Marka Nowakowskiego i Eustachego Rylskiego właśnie mówić o książkach w cyklicznej audycji radiowej Marcina Wolskiego. Rylski opowiadał o swej młodzieńczej fascynacji Hemingwayem, o Iwaszkiewiczu, ale i o Turgieniewie, którego najwyżej cenił z piszących Rosjan, o poezji Błoka, o tym, kim był dla niego jako pisarz, ale może bardziej jako człowiek André Malraux, a kim Albert Camus, wreszcie o jednej ze swoich najważniejszych literackich przygód, jaką była lektura Śniadania u Tiffany’ego Trumana Capote’a. Tym ważniejszą, że miał wtedy Rylski osiemnaście lat. Nieprzypadkowo ten właśnie rok — 1963 — będzie się często pojawiał na kartach jego prozy. A o wszystkich wymienionych tu wielkich postaciach literatury napisze w świetnym tomie szkiców Po śniadaniu (2009).
W rozmowie po wydaniu Człowieka w cieniu (w 2005 roku uhonorowanego Nagrodą Literacką im. Józefa Mackiewicza), gdy spytałem Rylskiego o to, na ile utożsamia się z Rańskim, bohaterem powieści, odparł, że „nie identyfikuje się z nim, jak i z innymi swoimi bohaterami”. „Żadna z moich postaci nie jest mną — przekonywał — a Maks Rogoyski z Powrotu czy Stankiewicz, bohater powieści pod tym samym tytułem, są moimi antytezami. Mój stosunek do świata jest inny. Ale, oczywiście, są też postacie, które mają coś ze mnie, jak księgowy z Dziewczynki z hotelu Excelsior i, w jakiejś mierze, Rański z Człowieka w cieniu. O czym zresztą mówimy! Jeśli o sobie pisze Malraux, to może z tego wyniknąć wielka literatura. A jaka literatura może powstać z pisania o Rylskim?”
Na to nie ma zgody. Oczywiście trudno przebić życiorys republikańskiego kondotiera w Hiszpanii, rewolucjonisty w Chinach, pułkownika Ruchu Oporu w okupowanej Francji i ministra u boku de Gaulle’a, ale Rylski też z niejednego pieca chleb jadał. Za pisanie zabrał się, mając już całkiem spore doświadczenie życiowe. Pracował nie tylko we wspomnianej „bazie ludzi umarłych” na Dolnym Śląsku, ale był też i robotnikiem, i urzędnikiem, i wychowawcą w szkole budowlanej, i instruktorem w domu kultury, a w wolnej Polsce do spółki z żoną wydawał pismo i grał na giełdzie. Równie dobrze mógłby być zupełnie kimś innym. Żadnych studiów nie skończył, a maturę zdał w wieczorówce w Wałbrzychu.
Politycznie też był postacią wcale niejednoznaczną. Nawet do PZPR-u wstąpił w latach gierkowskich, oddając legitymację w roku 1981. Po latach, dokładnie w 2010 — już jako autor Stankiewicza, Warunku i Człowieka w cieniu — nieoczekiwanie wsparł Janusza Palikota, co zostało rozdęte ponad miarę, ale dość powszechnie
dziwiono się, przypisywane mu były bowiem zupełnie inne sympatie polityczne. On sam to komentował, że rzeczywiście „jeśli brać sprawy serio, nie na zasadzie — kogo z kim widziano, na czyich imieninach się brylowało czy kto z kim pił wódkę — to w moich próbach prozatorskich i dramatycznych, a nawet eseistycznych jest wystarczająco dużo elementów konserwatywnych, żeby prawica uznała mnie za pisarza jej bliskiego”. Dowodem na to miała być Nagroda Literacka im. Józefa Mackiewicza za Człowieka w cieniu, o której orzekł: „Miałem i mam wrażenie, że dostałem ją za książkę, a nie za postawę”.
W naszym kraju nic nie jest jednak takie, jak się nam wydaje. Po „Mackiewiczu”, arcydzieło Rylskiego — Warunek (2005) mogło zostać do Nike nominowane. I tylko nominowane. A była to powieść wyjątkowa, jedna z najwybitniejszych, najpiękniej napisanych spośród tych, jakie powstały w Polsce po roku 1989. Pozostaję pod jej urokiem do dzisiaj i mógłbym słowo w słowo powtórzyć swą pierwszą, entuzjastyczną recenzję, w której przyznawałem się, że „nie rozumiem, na czym polega alchemia słowa Eustachego Rylskiego, ale wiem, że w trakcie lektury nie tylko podążałem śladami jego bohaterów, lecz kroczyłem stopa za stopą wraz z nimi. To ja znalazłem się raptem w roku 1812, to ja zdezerterowałem z Wielkiej Armii Napoleona i wlokłem się potem tygodniami, obchodząc Moskwę od południa, wdychając swąd palących się domostw rosyjskiej stolicy. To ja zdychałem z głodu, bałem się wilków, stąpałem ostrożnie po skutej lodem Dźwinie. Ja chciałem pojedynkować się w imię Polski”.
A przy tym, pomimo całego sztafażu, nie jest wcale Warunek powieścią historyczną!
W tym samym Warunku tak pisze Rylski o Rosji:
Kraj, który się sprzysiągł w złej sprawie.
Niby bezludny, pusty, ale niechby tylko co. Niby obojętny, lecz gotów na wszystko. Niby otwarty, chciałoby się rzec, na oścież, ale jednocześnie przyczajony jak dzikie zwierzę. A gdzie ludzie, tam bezwstydny, demonstracyjny gwałt na wszystkim, co żyje i nie żyje.
Zresztą różnica między jednym a drugim niewielka. Widzi się przed sobą życie, przejeżdża się, odwraca głowę, a tam już po życiu. Jakby minęło bez skargi, w zgodzie na własną nietrwałość wobec bezmiaru. Od czasu do czasu, jak pułapka, pozory dobroduszności. Jakiś pokłon do ziemi, jakiś uśmiech, ciepły gest, ujmująca za serce fraza, ale nie daj Bóg się na to nabrać, uwierzyć.
Kraj, który jak zechce, to zamęczy każdego na śmierć, a jak odpuści, to zdarzy się to samo z siebie…
O Rosji będzie pisał wielokrotnie, od czasu do czasu nadużywając nawet świadomie rusycyzmów, jak w Warunku, któremu — zdaniem pisarza — dodają wdzięku. A usytuuje akcję w majątku nad Dźwiną, takim, jaki do rewolucji bolszewickiej mieli tam jego przodkowie. No cóż, matką dziadka pisarza, Józefa Platera-Zyberka, była Czartoryska. Platerowie brali się z Inflant Polskich i Kurlandii.
To ze strony matki, jeśli zaś chodzi o rodzinę ojca, to Rylscy byli ziemianami z zachodniego Wołynia, skoligaconymi ze wschodnimi rodzinami. Pisarz jest prapraprawnukiem, przez Skrzyńskich z Nozdrzca, Seweryna Fredry, kapitana gwardii cesarskiej, znanego szwoleżera, rodzonego brata Aleksandra, twórcy Zemsty.
Byłoby nie do pomyślenia, by Eustachy Rylski nie pisał na scenę. Z tym że wybrał Teatr Telewizji, dla którego oprócz Chłodnej jesieni (1990) popełnił inne jeszcze sztuki, wśród nich Zapach wistarii (orchidei) (1991) i Nettę (1997). Reżyserował je Kazimierz Kutz, realizatorami innych spektakli byli Krzysztof Zaleski i Filip Zylber.
Jego dramaty, jak również scenariusze i dialogi filmowe powstały w ciągu siedemnastu lat przerwy w pisaniu prozy, którą zafundował sobie i czytelnikom Rylski po swojej drugiej książce, jaką był tom opowiadań Tylko chłód (1987). Następną prozą był dopiero Człowiek w cieniu. A w tamtym zbiorze opowiadań znalazła się m.in. Dziewczynka z hotelu Excelsior, rok później przeniesiona na ekran przez Antoniego Krauzego, a w zmienionym kształcie powtórzona w tomie Wyspa (2007).
Jakoś tak na początku wieku pisarz przeniósł się z żoną do podwarszawskiego Chotomowa. Do stolicy przyjeżdża, gdy musi, w wyjątkowych wypadkach, jak w 2016 roku, kiedy został laureatem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Ostatnią jego książką, jaką czytałem, był zbiór szkiców Jadąc (2021), traktujących oczywiście o podróżach, głównie na południe Europy, ale i o sztuce, szczególnie o muzyce. I tę książkę przepełnia, jak zawsze u Rylskiego, zachwyt nad pięknem i urodą świata. Postrzeganego po Iwaszkiewiczowsku. Każdym zmysłem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Roman Brandstaetter (1906–1987)
Roman Brandstaetter powtarzał często polonijną anegdotę księdza Jasiewicza, do którego pewnego dnia przyszedł Jasiek, chcąc dać na zapowiedzi. Proboszcz spytał: „A wiesz ty coś o Panu Bogu, religii, Piśmie Świętym?”. „Jakże by nie — ten odparł — jo wszystko znom”. „No to cię przepytam” — powiedział ksiądz. „Jakiej narodowości był Pan Jezus jako człowiek?” Jasiek bez namysłu odpowiedział: „Polok”. Ksiądz na to: „Głupiś, Jasiu, Pan Jezus był Żydem”. Jasiek złapał się za głowę i wykrzyknął: „Olaboga, co tyż ksiądz za herezyje opowiado”.
Naturalnie to spolonizowanie dziejów Jezusa przynależy do swojego czasu, coś się bowiem w jasełkowej wizji Syna Bożego, archaicznej, choć skądinąd wzruszającej, zmieniło. Niemniej pozostawiła ona głęboki ślad na odczytywaniu Historii Świętej, podobnie jak jej latynizacja, z czego nie zawsze zdajemy sobie sprawę. Brandstaetter opowiadał, jak nieodmiennie w dobry humor wprawiała go lektura Sienkiewiczowskiego arcydzieła, w którego kluczowej scenie Piotr spotkanego Jezusa pyta: „Quo vadis, domine?”. I tak dwóch Żydów gada do siebie po łacinie…
Swojego Jezusa Roman Brandstaetter osadził w języku, realiach i tradycjach żydowskich. W Jego tam i wtedy. Można przyjąć, że w swoich utworach przywrócił Zbawicielowi semickie rysy. Nie mogło być inaczej. Ten wybitny pisarz chrześcijański był Żydem. Biblię poznał dzięki swemu dziadkowi Mordechajowi Dawidowi Brandstaetterowi. To on nauczył go kochać Pismo Święte, wczytywać się w nie i odczytywać wciąż na nowo. Swoje zrobiło też sześć lat spędzonych przez przyszłego autora Jezusa z Nazarethu w Ziemi Świętej. Dopiero po opuszczeniu Palestyny, w 1946 roku, przyjął chrzest. Miał za sobą połowę życia.
„Dla mnie Chrystus Ewangelii jest Bogiem groźnym i wymagającym” — podkreślał autor Jezusa z Nazarethu w 1973 roku, po ukazaniu się czwartej, ostatniej części tego dzieła. „Nie jest słodkim Jezuskiem z jasełek, w miarę naiwnym, w miarę infantylnym, w miarę groteskowym. Jest sprawiedliwym, przebaczającym, ale nie mniej surowym Bogiem, a dostać się w Jego karzące ręce nie jest jasełkową przygodą. Chrystus na kartach Ewangelii i Apokalipsy jest często Chrystusem Jahwicznym. Przypomnijmy sobie Jego klątwy ciskane na Korozain, Bethsaidę i Kafarnaum. Jego siedmiokrotne biada. Jego gniew i zapalczywość, kiedy rzucił swojemu apostołowi: Jesteś szatanem. Przypomnijmy sobie Chrystusa z Apokalipsy, tego Chrystusa-Słowo z mieczem obosiecznym w ustach, przychodzącego brać pomstę na narodach. Jest na pewno Bogiem cichego serca, ale zarazem Bogiem wielkiej zapalczywości, jest Bogiem miłosierdzia i twardych żądań. Bogiem przebaczającym i Bogiem Łaski, ale zarazem Bogiem nacierającym, wymagającym i «zazdrosnym» o człowieka jak Jego… starotestamentowy Ojciec”.
„Chce urobić człowieka na swoje podobieństwo” — powiadał dalej o Chrystusie Brandstaetter. „Chce go uczynić świętym. Nie w przenośnym, ale w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie stylizujmy tekstu ewangelicznego dla celów naszego oportunistycznego wygodnictwa. Chrystus żądał od nas, abyśmy wszystko i wszystkich zostawili, i ojca, i matkę, i braci, i siostry, i całą naszą majętność — i poszli za Nim. Domagał się od nas, żebyśmy byli biedni, bo wiedział, że pieniądz, złoto, posiadanie dóbr materialnych demoralizuje człowieka. Nieprawdą jest, że chodzi tutaj o «ubogich duchem». Chodzi o ludzi, którzy swoich dóbr materialnych wyrzekli się z wewnętrznej potrzeby duchowej, z nakazu wewnętrznego. Chrystus dosłownie, a nie metaforycznie żądał od nas wyzbycia się wszystkiego, aby człowiek wolny od ciężaru doczesnego posiadania mógł za Nim iść”.
„Nie róbmy z Chrystusa wspólnika naszych nędznych pożądań” — stawiał już najwyraźniejszą z możliwych kropkę nad „i”. „W każdym razie ja tak Chrystusa odczuwam. I gdybym Go tak nie odczuwał, nie byłby dla mnie Bogiem dwóch Testamentów, ale bogiem mitologii”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Słowo przedostatnie
Alchemik pięknego słowa
Żyd od Krzyża